Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Arusbek, wyprawiwszy jenerała, czuł się w obowiązku czuwania nad pozostawionemi mu paniami, rad téż był jak najczęściéj siedzieć przy pannie Michalinie, która, przywykłszy doń, spoufaliwszy się z nim, coraz więcéj zasmakowywała w jego towarzystwie. Tym razem jednak zbyt go Arsen Prokopowicz zajmował, by mógł nieodostępnym być przy niéj; obawiał się, aby nie umknął, zwietrzywszy jaką zasadzkę. Wytłómaczył się więc przed pułkownikową i Michaliną, iż znalazł tu krewnego, z którym musi dla interesów swych konferować, aby mu zbiegostwa za złe nie poczytano. W międzyaktach swych zabiegów i starań o pochwycenie przebiegłego Arsena ukazywał się choć na chwilę u pułkownikowéj, przynosił gazety, książki, kwiaty i znikał...
Parę dni wszakże potrzeba było, ażeby sprowadzić gdzieś w miejsce bezpieczne Arsena Prokopowicza. Mając już dosyć znajomości żeńskich w Berlinie, nie dawał się z razu wziąć na żadną z tych wędek, jakie nań zarzucał Lohndiener, człek wytrawny, cierpliwy i niezrażający się niepowodzeniem. Arusbek rachował na to, że przy spotkaniu z Arsenem mieć będzie nad nim przewagę strachu, jaki obudzi, siły moralnéj i fizycznéj, jednakże radby był mieć kogoś do pomocy... i za świadka. Na biedę nie trafiło mu się nikogo wyszukać, mogącego tę rolę odegrać.
Trzeciego dnia Lohndiener oznajmił, iż pewnéj osobie udało się ściągnąć na schadzkę Arsena do gabinetu w lokalu odległym, przy jakiéjś restauracyi w Thiergartenie. Godzina wyznaczona była wieczorna, ale proszono, by kniaź stawił się jak najrychléj, gdyż pośredniczka użyta do ściągnięcia go tutaj nie życzyła sobie zbyt długo pozostać z tym panem na osobności. Arusbek dla bezpieczeństwa godzinę wprzódy obiecał być na posterunku i czekać.
Z zimną krwią człowieka, dla którego podobna przygoda jest raczéj rozrywką niż ciężarem, kniaź pospieszył w miejsce oznaczone, zapalił cygaro i zasiadł tak, aby, usłyszawszy przybywających, natychmiast mógł się zjawić. Z niecierpliwością poglądając na zegarek... uśmiechając się ze swego figla, przysłuchiwał się kniaź Andrzéj każdemu szelestowi, każdym odmykającym się drzwiom. Godzina już wybiła od dawna, gdy śmiech głośny kobiecy i chrapliwy głos męzki w sąsiednim pokoju oznajmiły mu, że pora działania nadeszła...
Arusbek rzucił cygaro, ręce włożył w kieszenie długiego ciepłego surduta, który miał na sobie, i kapelusz nasunąwszy na oczy, otworzył drzwi... wszedł...
Arsen Prokopowicz właśnie zdejmował futro a pani, z którą przybył, szukała miejsca, by usiąść, gdy nieproszony gość stanął w progu.
Spojrzawszy nań Arsen, krzyknął, że pokój zajęty, to jednak nie poskutkowało. Kobieta, udając strwożoną, zerwała się, pobiegła ku drzwiom i znikła... towarzysz jéj posunął się gniewny wprost za nią, gdy go silném pchnięciem w głąb pokoju rzucił kniaź i drzwi na klucz zamknął...
Oniemiały ze strachu Arsen szukał pod ręką dzwonka, gdy zobaczył wymierzony ku sobie rewolwer i usłyszał po rusku wymienione wyrazy.
— Proszę być spokojnym i hałasu nie czynić... my z sobą mamy do mówienia...
— Ja was nie znam!
— Ale ja was znam, Arsenie Prokopowiczu — spokojnie odparł książę — siadajcie... nie krzyczcie, bo to nie pomoże... Nie przyjdzie nikt a mam się rozmówić potrzeba...
Blady, drzący, przerażony Arsen, zasunąwszy się za stół, czekał, nie wiedząc już, co począć.
Kniaź pistolet zniżywszy, postąpił parę kroków.
— Siadajcie — rzekł — siadajcie...
— Ale cóż to jest? co to jest? napaść! zemsta!! ja was nie znam! — bełkotał napadnięty... — Wy kto jesteście?
— Jestem jak wy Rosyanin — rzekł kniaź — jestem przyjacielem Stanisława Karłowicza, którego prześladujesz, któremu zabiłeś żonę, którego chcecie obedrzeć z majątku... Teraz, spodziewam się, rozumiecie, po co i dla czego przyszedłem rozmówić się z wami.
Arsen zmilczał, powiódł oczyma wilczemi po pokoju. Widocznie szukał sposobu wyjścia z tego niebezpiecznego położenia. Dzwonki były pozawięzywane wysoko a drzwi pozamykane, oknem z pierwszego piętra nie podobna się było wydostać. Zgrzytnął zębami ze złości.
— Darmo patrzycie — rzekł kniaź — to wszystko było przygotowane na wasze przyjęcie, są ludzie na dole i na krzyk nikt nie przyjdzie... Nam się trzeba rozmówić.
Arsen milczał, patrząc z podełba na mówiącego, który siadł, rewolwer wpuścił do kieszeni i powoli zapalał cygaro.
— Po tém wszystkiém, coście wy Stanisławowi Karłowiczowi zrobili i jego nieboszczce żonie, wamby się wprost należało kulą w łeb i kwita... Nie chciałbym się przecie brukać około was, bo taką poczwarę zgnieść, to się człowiek powalać musi...
— A czegóż chcecie? czego wy chcecie odemnie — wybuchnął Arsen — Ja winien? (rozśmiał się) ja winien! Ten człowiek mi z przed nosa wziął kobietę, którąbym był miał, gdyby nie on! Ja ją znałem, onaby była moją. Ten człowiek był przyczyną, że mnie jak zbrodniarza, jak Polaka, jak politycznego (winowajcę) zesłali... Jam przez niego stracił reputacyą, miejsce i żeby nie rozum, nie miałbym chleba kawałka, marzłbym na Sybirze. I ja to im miałem darować a pobłogosławić! I to ja winien! Podniósł głowę. — Mówcież, kto wy taki? Jakie wy macie prawo za niego się ujmować, wy ruski za tego Polaczyszkę, zdrajcę, apostatę... co cara i matkę Rosyą zaparł, choć go łaskami obsypali...
Słów mu brakło, tak pienił ze złości i bił pięścią w stół.
— Kto wy taki? czego wy chcecie odemnie? Co? zabić? To nie u nas! tu was wezmą, choćbyście byli, nie wiem kim, i głowę zetną.
— Zabić was teraz nie myślę, Arsenie Prokopowiczu, odparł kniaź, chyba — no — chybaby już inaczéj się nie obeszło... a jeśliby broniąc się wam wypadło was tu zdusić... mam ręce. Odbędzie się to cicho... Ludzie do doróżki trupa wsadzą jak pijanego, a mnie, nim się tu opatrzą, nie będzie w Berlinie... Tak to już wszystko ukartowano...
Arsen zbladł i widocznie się trząść zaczął.
— No! czego wy chcecie? zapytał zdławionym głosem...
— Czego ja mogę chcieć od was? na teraz tak jak nic... bo słowo z was wziąć, choćby przysięgę na krzyż i ewangelią, na co się to zdało z takim niewiernym poganinem jak wy... Na teraz wy mnie tylko dacie podpiskę... a ja wam moje natomiast słowo, że jeśli do jutra ty i Zamaryn nie wyjedziecie, jeśli nie przestaniesz stawać w drodze Stanisławowi Karłowiczowi — to pojedziesz na tamten świat a nikt nawet wiedzieć nie będzie, jaką drogą.
Na takich ludzi jak ty prawa mało... trzeba siły i surowości ostatecznéj...
I jeszcze ci powiem jedno — dodał kniaź, żeś mnie podziękować powinien, bo mam litość nad tobą. Gdybyś w ręce popadł nie mnie a Stanisławowi, jużby było po tobie. Tenby ci nie darował...
I to sobie pamiętajcie, że ja nie grożę na wiatr i darmo, jeśli zrobicie jeszcze najmniejszy krok a tego trupa Zamaryna nie wyciągniecie ztad precz... wasze dni policzone...
— A co do mnie jakiś tam Zamaryn należy? Ja Zamaryna nie znam!
Kniaź począł się śmiać.
— A ja was przecie z nim na własne oczy widziałem?
— Wy? mnie? gdzie?
— Czekajcie, policzę! we czwartek jechaliście tu, do tego ogrodu po południu.
Spuścił oczy kłamca i zmilkł.
— Ja jestem litościwszy człowiek, niż się wam zdaje, dodał książę, siadaj, bo ci nogi drżą... siadaj a nie lękaj się... Rozmowie nie koniec. Wiem, jak z takimi jak ty ludźmi gadać i robić trzeba interesa. Macie na jednéj stronie... zgubę, na drugiéj zysk... wybierajcie.
— Zysk? jakiż zysk? ruszając ramionami mruknął Arsen.
— Tyś mały urzędniczek, lichoimiec gorżki, to prawda, ale goły, jeszcześ sobie szuby nie poszył na polskim chlebie... Co wydrzesz ludziom, to ci wydrą karty i kobiety... Z podłym inaczéj nie można... Zapłacę!
Arsen podniósł oczy zdziwione ale jakby nagle ogniem jakiéjś chciwości zapalone.
— Co? wy mnie zapłacicie? cóż wy mnie możecie zapłacić?
— Słuchaj mnie, mówisz, że poniósłeś szkodę... że on ci wydarł kobietę a z kobietą majątek...
— Ho! tu wy mnie jéj miliony powrócicie? zawołał Arsen... a to coś ciekawego!
— Milionów tychbyście nie mieli, zatkam ci jednak chciwe gardło, abyś milczał i szedł precz... rzekł kniaź. To mówiąc sięgnął ręką do kieszeni. — Dam ci dziesięć tysięcy rubli, żebyś zapomniał, że Stanisław Karłowicz żyje...
— No! fałszowanych! żeby mnie potém w kozę wpakowali za nie! ta! nie głupim! rzekł Arsen. — Już ja to widzę, z kim do czynienia mam.
— Nie, wy tego jeszcze nie wiecie i nie miarkujecie, odparł kniaź, że wasze życie w moich rękach i miłosierdzie mam tylko nad wami. Dosyćby mi było wziąć was za szyję, parybyś nie puścił... Doróżka stoi i czeka na waszego trupa... A chcecie znać siłę moję?...
Wyjął kniaź talara srebrnego z kieszeni i — rozłamawszy go na dwoje, rzucił na podłogę.
Arsen się odsunął krok... oczy jego biegały błędne po pokoju, szukając napróżno ratunku... Kniaź śmiał się.
— Słuchaj ty, rzekł — chcesz dziesięć tysięcy rubli, żebyś precz Zamaryna wywiózł i sam o tém na wiek wieków zapomniał?
— Gdzież te pieniądze? pokażcież pieniądze! szepnął złamany jakoś Arsen, — co począć przeciwko sile?
Kniaź dobył powoli wiązkę biletów, oznaczonych jeszcze firmą Magnusa, od którego je wziął, i położył je przed Arsenem, któremu się widocznie w głowie mąciło. Spojrzawszy na nie, począł się uśmiechać, wyciągnął rękę nieśmiałą, pomacał i cofnął... Ruszał ramionami.
— A co ja z Zamarynem pocznę? co ja jemu powiem? rzekł cicho.
— Powiesz mu to, co prawda, dodał Arusbek, że po jenerałowéj nie weźmie nic, bo nic po niéj nie zostało. Wszystko oddała i straciła za życia. Zamaryn już o tém wie...
— Oj! sprawiedliwi ludzie! — począł bojaźliwie ale ze złością tłumioną Arsen — wy mnie nazywacie ladakim a sami to bronicie grabieży? po co on ma brać po niéj? Czy to sprawiedliwie? Mnieby Zamaryn był dał piętnaście tysięcy...
— Ja ci daję piętnaście, trutniu — zawołał książę — i ostatnie słowo moje książęce... że cały ztąd nie wyjdziesz... jeśli mi się będziesz spierał... a zmiotę cię jako szalonego psa, jeśli nie dotrzymasz słowa.
W tych wyrazach tylko słowo książęce uderzyło Arsena mocno.
— Słowo książęce? — zapytał — jakie książęce?
Arusbek wyjął kartę wizytową i rzucił ją na stół, oczy ciekawe wlepił w nią Moskal i po chwili podniósł na niego... pomilczał jakiś czas...
— Wy? kniaź Andrzéj!... wy! moglibyście, jeśli nim jesteście, dać i trzydzieści tysięcy rubli, w waszéj kieszeniby tego znać nie było a ja biedny człowiek.
Kniaź z pogardą odrzekł. — Ani grosza ci nie dam więcéj.
— No, cóż robić skrzywdzonemu, nieszczęśliwemu — począł Arsen — co robić! Czyja siła... tego prawda! Ja z wami ani na dłonie ani na wpływy i znaczenie walczyć nie mogę... muszę zrobić, co zechcecie...
Kniaź dobył jeszcze wiązkę asygnat i, nie mówiąc słowa, rzucił je na stół. Na biurku obok był papier, kałamarz i pióra.
— Weź i pisz pod dyktowaniem — rzekł Arusbek rozkazująco.
Arsen był posłuszny.
— Ja Arsen Prokopowicz... (pisz nazwisko i czyn i wszystko) dyktował powoli kniaź — zeznaję tém pismem mojém, żem wziął od kniazia Arusbeka piętnaście tysięcy rubli srebrem za to, bym przestał prześladować Stanisława Karłowicza Zbyskiego, któremum żonę zabił...
— Ale ja jéj nie zabiłem — rzekł Arsen.
— Pisz, vo ci dyktuję...
i jeżeli słowa mojego nie dotrzymam a Zamaryna nie odciągnę i nie wyrzeknę się wszelkich intryg przeciwko niemu... wolno mnie kniaziowi Arusbekowi jak psa zabić.
— Jak psa? pozwól książę — jak psa? Na cóż tu psa mięszać? — uczynił uwagę Arsen.
— Pies więcéj wart od ciebie — odparł kniaź — ale pisz psa... nie jesteś przez to skrzywdzonym... Pisz wyraźnie psa... ja tak chcę... Przecież za to płacę...
Arsen napisał, podpisał, zasypał piaskiem i podsunął papier księciu, gdyż w téj chwili, uszedłszy nietylko niebezpieczeństwa ale jeszcze obłowiwszy się tak niespodzianie, był prawie szczęśliwy. Obelgi go wcale nie bolały... nie było ich wyżéj jak za tysiąc rubli wedle jego ceny, czternaście czystego zysku. Zamaryn go téż wcale nie obchodził. Zaczął powoli zgarniać tysiącorublowe paczki i od niechcenie je liczyć. Wróciła mu krew zimna.
Arusbek schował pismo do kieszeni.
— Jutro wyjedziesz z Zamarynem razem z Berlina i zapomnisz, że jest Stanisław Karłowicz na świecie. Proszę cię, nie zmuszaj mnie do tego, żebym ci własną ręką kark kręcił. Gdybyś się kiedykolwiek spotkał z jenerałem, masz natychmiast wyjechać... A teraz — dodał Arusbek, otwierając drzwi — ruszaj i pamiętaj... ręce mam silne, widziałeś... no... i długie, dosięgną one daleko...
Drzwi już były otwarte, Arsen Prokopowicz mógł wyjść, strzymał się dobrowolnie.
— Sądź sobie kniaź, jak chcesz o mnie — odezwał się wysłodzonym głosikiem, ale czyż możecie mnie mieć za takiego łajdaka, żebym ja, pieniądze wziąwszy za interes, nie zrobił? No! trafiali się u nas i tacy! a mnie nikt tego nie zada, żebym ja zdradził kogo tak podle pieniądze wziąwszy... Gdyby się tak działo, przyszłoby w Rosyi z głodu umierać... Wzięte — święte! — szepnął z uśmiechem, a widząc, że kniaź nic nie odpowiada, pokłonił się i wyszedł.
Powiódł za nim oczyma Arusbek i zmęczony tą sceną, padł na kanapę.
Zabierał się wyjść, ale mu jeszcze myśli zburzone wirowały po głowie, gdy wśród téj zadumy posłyszał szelest jedwabnéj sukni w progu. Strojna bardzo wytwornie kobieta, młoda i dziwnie piękna, weszła po cichu, drzwi zamykając, do pokoju. Kniaź zerwał się na jéj widok... Ona szła z uśmiechem ku niemu...
Strój i twarz wcale nie zapowiadały jednego z tych stworzeń pospolitych, które się tak tłumnie na ulicach Berlina spotyka. Była to jasna blondynka z główką puklami włosów otoczoną, z niebieskiemi, słodziuchnemi oczyma, z uśmiechem łagodnym i pieszczonym na ustach. Ubrana wytwornie, okryta atłasem, koronkami, futerkiem, klejnocikami błyszczącemi lecz ułożonemi ze smakiem, wyglądała raczéj na zabłąkaną panią dobrego towarzystwa niż na — co innego.
Ruch był wdzięczny, postawa zręczna, ukłon i minka nie raziły zalotnością, owszem była w nich jakaś dziecinna skromność i obawa.
Kniaź, wielki kobiet wielbiciel, wpatrzył się zdziwiony w to niewytłómaczone zjawisko...
— Przepraszam za natrętność moję — odezwała się uśmiechając kobieta — książę mi daruje... byłam ciekawa jak kobieta... kogoś, co w naszych prozaicznych czasach odgrywa żywe sceny z dramatów... Jestem... a! jestem tą nieszczęśliwą, któréj użyto, aby tu sprowadzić tego pana... nieznajomego mi.. I jakże? udało się księciu? mam powinszować?
Arusbek stał jeszcze pod czarem wdzięku i głosu...
— Ale któż pani jesteś? na Boga! i byćże może?
— Ja jestem... córką Franza Echtmüllera, którego książę użyłeś do téj sprawy... Jestem artystką teatru... występuję w teatrzyku Woltersdorfa... póki mi się nie uda przejść na Friedrich-Wilhelm-Städtisches... początki są tak trudne! Mój ojciec nie mógł już sobie dać rady z tym panem... musiałam mu pomódz trochę! Ależ miałam strachu wiele, wiele!
Zaczęła się śmiać.
Arusbek zrozumiał wreszcie, iż zapewne za strach ten i poświęcenie wypadało się wywdzięczyć. Miał właśnie kilkanaście frydrychsdorów w kieszeni i z nieśmiałością je wydobył. Na sam ruch ten domyślając się snać, o co idzie, artystka cofnęła się zarumieniona.
— A! mości książę! — rzekła — teraz dopiero widzę, jak niedobrą grałam rolę!... dla miłości sztuki! Wierz mi książę... tak! tylko dla miłości sztuki... i przez dziecięcą ciekawość...
Jeszcze większe zdumienie ogarnęło Arusbeka i znalazł ją ładniejszą jeszcze z tym rumieńcem i wstydem, choć mimowolnie pomyślał sobie, że i to wszystko musiało być komedyą jeszcze...
— Miałam — poczęła wracając jakby do siebie artystka — na wszelki przypadek rewolwer w kieszeni... Tu dobyła go i pokazała. — A jednak — kończyła — gdyś książę wchodził, o mało już nie omdlałam ze strachu...
Arusbek nie wiedział, co mówić; patrzał, patrzał na śliczne oczy niebieskie i nie mógł się nasycić niemi.
— Wiesz pani — rzekł — pomogłaś mi do spełnienia dobrego uczynku, jestem w téj chwili szczęśliwy, bom przyjaciela uratował... a jednak... proszę mi wierzyć, nie wiem, czym szczęśliwszy z tego, com dopełnił, czy żem panią zobaczył.
— A! to już doprawdy! tak pospolite pochlebstwo, że nigdybym go się po księciu nie spodziewała, — książę widocznie bierzesz mnie, a! niestety! za kogoś takiego, któryby powinien był być na mojém miejscu... Rumienię się z odegranéj roli.
— Daj mi pani rączkę na znak dobréj przyjaźni! — zawołał Arusbek — i rozstańmy się bez urazy...
Po chwili wahania piękna panienka wyciągnęła rękę zarumieniona i ukłoniła się do wyjścia. Ojciec jéj od dawna stał w progu, dopiero go teraz zobaczyli.
— No, prawda — rzekł cichym głosem — że się księciu udało... moja biedna Mina miała dosyć strachu! ale téż raz w życiu grała rolę w żywym dramacie!
— Dziękuję za pomoc — przerwał kniaź — bądźcie pewni, że to, co się tu stało, jest dobrym uczynkiem. Jednakże nie radziłbym pięknéj Minie, nawet z rewolwerem drugi raz takiego próbować występu..
— O! proszę pana! — rzekł ojciec — przecież ja byłem ot tu za drzwiami... a książę czekałeś pod drugiemi i nic przykrego doświadczyć nie mogła... A! prawda! mości książę, że się mam czém pochwalić, córka Echtmüllera wygląda jak księżniczka... piękniejsza daleko od Lukki, gra na fortepianie jak Tausig, śpiewa jak panna Nilson, do któréj mówią, że jest podobna... i ręczę, że jak Lukka wyjdzie przynajmniéj za barona...
Rozśmiał się stary, klepiąc ją po ramieniu. Dziewczę się śmiało, wdzięcząc do ojca a Arusbek stał jeszcze osłupiały.
— Gdyby nie panna Michalina — rzekł w[1] jużby było po mnie; musiałbym się poprzyjaźnić z państwem Echtmüllerami!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak części tekstu. Możliwe, że winno być rzekł w duchu.