Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagadki |
Wydawca | Ludwik Merzbach |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dom był, który ze staroszlacheckiego dworu wyrósł na pański pałacyk, jak dziedzice posiadłości téj z dobréj szlachty wielkopolskiéj gospodarnością, ładem, szczęśliwemi małżeństwy i stósunkami obywatelskiemi skrzętnie wypotrzebowywanemi wyrośli jeśli nie na panów to na tłustych półpanków. Onych dawnych znacznych rodzin wielkopolskich a imion wsławionych tutejszych magnatów prawie tu już teraz nie słychać, nowe są po większéj części, które się dorobiły na ich miejscu prymacyalnéj godności między szlachtą i réj wiodą. Wszystkie one niemal głośniejszemi się stały w XVIII wieku, aleć to temu już sto lat mija, miały czas trochę mchem szanownym porosnąć.
A że po znikłych zostały opróżnione krzesła kurulskie, zajęto je bez sporu. Tak się to wszędzie działo, dzieje, tak było w nieboszczce Rzeczypospolitéj, w któréj wodzowie a magnaci mieniali się co niespełna sto lat, tak że potentatów potomek marszałkował u dworu nowego magnata tylko co ze skartabellata wydźwignionego na jakie krzesło; a senatorowie, co niedawno dworzanami byli u upadłych wielkości, na ich dobra i dostojeństwa wstępowali. Oprócz kilku wielkich a trwale usadowionych rodzin, którym zasługa, rozum i związki pomogły do utrzymania się przy dawnym blasku — co ruin! co upadków i co młodych grzybów zestarzałych przez noc jednę!
Prawdzi się ta niestałość rzeczy ludzkich we wszech niemal prowincyach dawnéj Polski, gdzie siła takiego państwa jest, którego wczoraj śladu nie było i w niedostatku antenatów w herbarzu muszą ich sobie z imaginacyi dobywać — ale może w Wielkiéj Polsce, z niewielą wyjątkami, tych dworków, co na pałacyki wyrosły, i imion, co nagle starożytnemi się stały — najwięcéj.
A — jeśli komu Bóg dał dostojeństwo młode po Bożemu nosić — cóż złego? Fantazya z majętnością przychodzić musi... dziwić się temu nie trzeba. Ów téż dwór, o którym wspomnieliśmy, znać nie był bardzo stary i niegdyś wyglądał skromniéj, aż gdy przyrosło majętności, przybyło i dworu. Dawniéj w skromnym zamknięty dziedzińcu miał nieopodal drewniane obory, stajnie, stodoły i chlewy... Wszystko to ustąpić musiało, gdy wypadło naprzód godny nowego pałacu park i dziedziniec zakreślić. Stare grusze dziczki i kilka lip w folwarku umiejętnie zużytkowane, zagony, na których siedziała długo kapusta, poszły nie sprzeczając się pod trawniki. Następnie zapleśniała sadzaweczka, w któréj pojono bydełko, przerobioną została na malowniczy stawik... Wpuszczono w nią rowem wodę z pobliskiéj rzeczki... Zabudowania dworskie całkiém wymaganiom nowego gospodarstwa, życia... poprawnego rolnictwa nie odpowiadały... a zajmowały miejsce, gdzie trzeba było postawić altanę. Zniesiono więc budynki i murowany folwark stanął w przyzwoitéj odedworu odległości tak, aby komposty i gnojówki woni kwiatów w prześlicznych klombach nie psuły... Dwór był murowany, bodaj z XVI czy XVII wieku, nie ładny, nie wielki, zużytkował wszakże budowniczy rozumny starożytne jego ściany, które mogły antenatów przypominać, choć do nich nie należały.
Na grubych murach wzniosło się piętro... poprzyczepiały kształtne wieżyczki... dołem pobiegła galerya, łącząca pałacyk z rodzajem angielskiego cottagu, który go uzupełniał...
Gdy ganki, galeryą, okna, werandy ubrało wino dzikie, pnące się rośliny, wijące róże i powoje... wszystko to wyglądało już na podziw ślicznie... Drzewa prędko porosły, cień otoczył dwór, na którego dachu powiewała herbowna chorągiew. Herb zdobił fronton téż a gęsto i inne części budowy i sprzęt ubierający wewnątrz pokoje.
I było ładnie, bardzo ładnie a smakownie, a choć nie w tych może rozmiarach, co u wielkich panów... wszakci prawie tak samo — tylko w miniaturze. Każdy Radziwiłł, Sapieha, Lubomirski, przybywszy tu, czuł, że do przyzwoitego zajechał człowieka, który miał tyle co on gustu, choć nie tyle majątku.
I było oprócz tego z wielkim ładem, porządkiem, a gospodarstwo szło, co się zowie, umiejętnie prowadzone. Dawni nasi magnaci, gospodarze nietędzy, nie mieli tego z kluczów, co dzisiejsza szlachta wielkopolska z niewielkich wiosek.
Rodzina, do któréj ten piękny dwór z wspaniałemi zabudowaniami gospodarskiemi należał, składała się z sędziwego już gospodarza, jego żony i syna... Syn miał tymczasowo osobny sobie wydzielony majątek, ale staremu pomagał ojcu. Wykształcony znakomicie, agronom z powołania, młody człowiek z zamiłowaniem oddawał się robieniu pieniędzy. Miał on swe fantazye, ale zawsze więcéj zapracował niż pozwolił sobie stracić. Wychowany starannie, zdolny bardzo, obyty z najlepszém towarzystwem, mógł nietylko w salonach najarystokratyczniejszych Europy świetną grać rolę, ale pewnie gruntowną nauką i wiadomościami zawstydziłby synów magnatów, do których z fizyognomii zupełnie był podobny.
Staranne to wychowanie zrobiło z niego w istocie wzorowego młodzieńca, ale musiało go wyziębić. Rodzice, mnogiemi sparzeni przykładami i ruin i ofiar dobrowolnych z gorącego serca, obwarowywali dziecię zawcześnie od uniesień uczuciowych, od panowania fantazyi. Wyrósł téż pan Jerzy Mierzwiński na człowieka, praktycznością mogącego się mierzyć z każdym w świecie Niemcem. Jedna mu słabość pozostała, pańska ambicya — chciał i potrzebował być panem, bo wykształcenie stawiło go w téj sferze i w innéjby żyć nie mógł. Państwo zaś, przy rozsądném prowadzeniu spraw żywota, nie jest tak kosztowném, jak się zdaje. Ofiary dlań wynagradzają się łatwo oszczędnością domową i spekulacyami cichemi.
Państwo dawniejsze, które wzbraniało i łokciem mierzyć i kwartą, handel prowadzić, sklep otwierać, — wiele było kosztowniejsze od teraźniejszego, które przykazuje owszém, mierz, handluj, spekuluj, pracuj, byleś miał wiele pieniędzy.
Panem więc można być i razem Strousbergiem, a nawet koncesya na koléj, udział w banku, est très bien porté.
Na przedmieściu St Germain aż do ostatnich czasów szlachta stara, francuska w domach sklepów nie najmowała, — u nasby tego uporu sobie nikt nie pozwolił. Pieniądz — pieniądz — podstawą życia, — robota koło grosza pracą organiczną kat eksochen.
Nie trzeba się temu dziwić, inaczéj w Poznańskiém być nie mogło, instynkt zachowawczy wiódł do tego, boby bez onéj pracy, zachodu i pieniędzy nie było już majątku polskiego w Księstwie.
Przeciwko temu nic. Ale najbielszy w świecie kominiarz temu nie winien, gdy, koło sadzy chodząc, zaczerni się i zamaże... Pieniądze téż walają a robienie pieniędzy najpoczciwsze zostawia po sobie pewne niezatarte ślady...
To pewno, że taka utrapiona ciężką pracą i walką o utrzymanie się przy licytowanéj ziemi społeczność musi w końcu odcisk życia swego nosić na obliczu. Ci, co siedzą po biurach, mają fizyognomie biuralistów, ci, co niektóre sprawują rzemiosła, nabierają od nich pewnych ruchów i wyrazu, ci, co robią pieniądze... w końcu po troszę bankierskie twarze i obyczaje przejmują. — Gdybyśmy powiedzieli, że tak jest w Poznańskiém, gniewanoby się — dajmy pokój. — Nic wszakże do przyzwoitego bankiera podobniejszém nie jest nad półpanka... Ale to sobie gdzieś indziéj. Wróćmy do dworu i jego mieszkańców.
Hrabia Jerzy, gdyż hrabstwo przyszło po cichu z majątkiem i powoli się ucierało, był takim, jakeśmy go trochę z profilu odmalowali. — Stary ojciec był do niego podobny lecz nieco inszy. W nim zostało coś z XVIII wieku jeśli nie przekonań to formy. Był jakby Francuzem spolaczałym, dobrego towarzystwa...
Sama pani, staruszka, święta niewiasta, miła, dobra, bardzo pobożna, choć wcale nie pochodziła z wielkiego rodu a niegdyś mężowi wniosła tylko swą piękność, serce i cnoty, mimowolnie długiém pożyciem wielką panią się stała. Wierzyła w to najmocniéj, że rodzina jéj musiała należeć do najznakomitszych w Polsce, a Niesiecki przez złość ją tylko opuścił, z Duńczewskim się zaś nie dopilnowano. Wiadomo, że ten pisał za pieniądze.
Wioska, dawniéj, zdaje się, że Zabłociem zwana, przerobiła się na Mierzwin... Brzmiało to przyjemniéj, bo unisono z nazwiskiem. Mierzwin w sąsiedztwie, powiecie i Księstwie był domem znanym z gościnności, wytworności, zamożności, ładu, ze swych zasad zachowawczych i gorącego katolicyzmu.
Hrabia Jerzy, uczęszczając na różne akademie protestanckie, nabrał był téż wyobrażeń nie zupełnie z domowemi zasadami zgodnych, chwycił coś Hegla i filozofii niemieckiéj, która tkwi nawet w wykładzie agronomii u Niemców; ale przykład domowy, zresztą pojęcie obowiązków, położenia i wymagań świata, w którym miał żyć, nie dało mu się wykiełznać ani na chwilę z surowych praktyk religijnych.
Będąc w Berlinie lub gdzieś za światem w podróży, gdzie go oko ludzkie nie widziało a zgorszenia dać nie mógł, jadał w piątek z mięsem i zapominał o wiliach, w domu wszakże jak najściśléj post zachowywał i księdza w rękę całował. W serca jego głębi była może obojętność, na świat jednak nie wychodziła. Wiedział to dobrze, iż hrabstwo, państwo, ba szlachectwo nawet i dobry ton podałby w wątpliwość gdyby na włos od tych praktyk tradycyjnych odstąpił. Nie płynęły one z uczucia ale z rozumu. Był téż dla tych samych powodów monarchistą i brzydził się ideami demokratycznemi a nawet liberalizmem, bo to trąciło plebejuszowstwem. Wszędzie, gdziekolwiek mógł, głosił otwarcie swe przekonania, dokumentując niemi szczególniéj stan i klasę, do któréj należał. Niekiedy pozwalał sobie nawet przesady w tych rzeczach i sofizmatu. bo wiedział, że się to ogólnie podobało i dawało pewne wytworne piętno człowiekowi... Niezmiernie ubolewał nad tém, że legitymistą być nie mógł... ale zkąd było wziąć dynastyą?? Prawowitéj nie sposób było stworzyć.
W ojcu wszystko to, co w synu przychodziło z refleksyi; rosło instynktowo, ojciec był bezwiednie tém samém, co syn, ojciec szczerze to wszystko w sobie wyrobił, syn włożył jak maskę. Patrząc téż na ich obu, gdy byli razem, można było ocenić, jak dalece sztuka przewyższa naturę. W starym niektóre z tych rysów raziły, nie zaokrąglały się, występowały nadto, w synu one harmonijnie były z artyzmem wielkim spojone. Matka była aniołem domu i wonią; w niéj nawet małe śmieszności umiały przeistoczyć się w cnoty...
Z temi przymiotami dom państwa hr. Mierzwińskich nie dziw, iż powszechnie się liczył do najpierwszych w kraju a ojciec i syn niepośledni mieli wpływ na opinią, na sprawy, na życie społeczne... Być przyjętym w tym domu dawało patent dobrego urodzenia i tonu...
Wymagania nieszczęśliwe wieku naszego zmuszały często państwa Mierzwińskich do przyjmowania w swym domu ludzi wątpliwego pochodzenia, nie wiedzieć, jakich nazwisk, podejrzanych mocno o ludowe pierwiastki... a talentem, majątkiem, znaczeniem wzbitych do pewnego stanowiska, które się o nich ocierać kazało. Naówczas trzeba było widzieć ten niedojrzany prawie, niepochwycony dla profanów odcień, z jakim przyjmowano dorobkowiczów wśród tych, co nimi nie byli. Nie chybiono im, obsypywano grzecznościami, często dawano im pierwsze miejsca, czczono zasługi, talenta... a jednak czuć było w obejściu, że ta znakomitość finansowa lub polityczna uważała się za przybysza, z którym żaden ściślejszy węzeł krwi niebieskiéj połączyć nie mógł.
Stary pan Mierzwiński dochodził do tego, że ręki nie podawał, czynił to jednak tak niepostrzeżenie i zręcznie, iż nikt tego nie dostrzegł, uczuł tylko pokrzywdzony, a i temu jeszcze zdawać się mogło, że zaszło zapomnienie lub omyłka. W takich razach młody hr. Jerzy przesadzał grzecznością nadskakującą a zimną, matka — najlepsza w świecie osoba — przybierała twarz posępną, była milczącą, jakby ubolewała nad onym grzechem pierworodnym nieszczęśliwego paryi.
Oprócz tych trojga a raczéj dwojga mieszkańców, bo hr. Jerzy bywał tu często a mieszkał właściwie u siebie, żyła ze staruszkami zmarła ich a zawsze im przytomna córka; aniół piękności, dobroci, jeniuszu, który się uśmiechnął światu tylko i do nieba poleciał. Zmarła ona szesnastoletnią.
W każdym pokoju był jéj portret, w salonie popiersie. Rodzice jakby jeszcze ją mieli, tak ją kochali, tak o niéj mówili ciągle.
Za towarzyszkę pani służyła starym obyczajem rezydentka, kuzynka, nie młoda panna, fatalnie brzydka, ale żywa, dowcipna, obdarzona pamięcią i wyręczająca w rozmowach. Ona zajmowała się domem, stołem a bardzo często i gośćmi. Kiedy niekiedy zasiadywał tu stryjeczny brat starego p. Mierzwińskiego, rotmistrz żołnierz z r. 1831, zupełnie odmiennéj natury człowiek, liberał, demokrata, niedowiarek straszny, bodaj nie rewolucyonista, którego nie widywano tu chętném okiem. Kompromitował ich bardzo a gęby nie strzymał nigdy, gdy go co ukłuło i kiedy się odezwał, było czego słuchać. Soli i tłustości nie żałował. Bano się go szczególniéj przy większych zgromadzeniach, sama pani wszakże przemawiała za nim, raz, że w nim serce poczciwe ceniła, powtóre, że sobie założyła koniecznie go nawrócić... Dawała mu Nicolasa, pożyczała i zmuszała do czytania różnych apologetów nowszych... a choć rotmistrz bredził okrutnie, gdy go o nich zaczepiła, miała zawsze nadzieję, że pan Bóg serce jego dotknie i że się kiedyś nawróci. Nie należy z tego sądzić, jakoby rotmistrz Mierzwiński wcale nie miał wiary, chodził on do kościoła, modlił się łzawo, pełen był dobrych uczynków... ale na jezuitów różne rzeczy brzydkie prawił i sam nie wiedział, czego chciał od kościoła. Przytém utrzymywał, że piątek opuścić grzech nie jest zbyt wielki, że do chorego pójść miléj dla Boga pewnie, niż gdyby się na mszą poszło, że inkwizycya paliła niepotrzebnie i tym podobne brednie heretyckie. Staruszka chciała w nim wytępić te chwasty, ale rotmistrz był uparty i — tępy...
Życie w domu państwa Mierzwińskich szło nader urzędownie wymierzone. Służba od rana przywdziewała liberyą, kuchnia nie była nadto smaczna ale podanie przepyszne, wino często nieosobliwe, flaszki zawsze kryształowe i kieliszki rznięte z herbami. Herby te połączone aż do znużenia powtarzały się w rzeźbionych krzesłach, na sprzętach, porcelanie, szkle, metalu i na miękkiém nawet maśle przy śniadaniu...
Dnia tego, w którym zmuszeni jesteśmy zajrzeć do Mierzwina, całe towarzystwo było w wielkim komplecie, przybył Jerzy, siedział od dwóch dni rotmistrz... Już o godzinie trzeciéj obiad podawać miano, gdy wcale niepokaźny ekwipaż, końmi zasapanemi zaprzężony, śmiał przed ganek zabiedz a z niego wytoczyło się coś okrągłego w futrze i od przedpokoju tak zahałasowało nieprzyzwoicie, iż Jerzy, oburzony tém sans façon w takim poważnym domu, zszedł aż zobaczyć, co za śmiałek wkroczył tu tak zuchwale.
Był to exadjutant Malwiński. Na widok jego hr. Jerzy przybrał ów ton urzędowy, grzeczny a odpychający i nie dając się ująć szczebiotliwym wynurzeniom czułości, szacunku itd., poprowadził go na górę... prawie nie mówiąc słowa.
Ojciec przechadzał się po salonie a matka i panna Aniela siedziały przy okrągłym stole, rotmistrz zaś Mierzwiński w halstuchu wysokim i granatowéj węgierce z nieodstępującą go nigdy wstążeczką Virtuti militari przypatrywał się przez okno ogrodowi, gdy Malwiński w surduciku krótkim mocno od futra powalanym wpadł do salonu ze zwykłą sobie hałaśliwością. Trzeba wiedzieć, że rotmistrz, który był jego towarzyszem broni, wcale go nie lubił, nazywał bałamutem, szaławiłą i pustakiem i wszystkim jego mowom prawie zaprzeczał. Zobaczywszy gościa miejscowi wszyscy choć grzecznie go powitali, znać, że nie do zbytku byli mu radzi. Wpadł jeszcze w porę obiadową a obiady familijne bywały bardzo skromne, choć na pysznéj porcelanie, trzeba więc było pannie Anieli zaraz wstać i coś do obiadu dosztukować.
— Jakże mi się państwo dobrodziejstwo miewają! całuję rączki pani chrabinéj! do nóg upadam rotmistrza! Wszyscy zdrowi... Chwała Bogu!
— No — a pan? spytał stary hrabia.
— Ja! jak pan chrabia widzi! zawołał śmiejąc się ex-adjutant, choć starzeję, ale się nie daję! Cała sztuka ruszać się, młodszego udawać niż się jest i — aby daléj.
— Zkądże? z domu?
— Teraz z domu ale wczoraj z Berlina...
— Co słychać?
— Wojną pachnie! przecież ona potrzebna, żeby trochę ludzi przetrzebiła, gęsto się zaczynało robić i niewygodnie, a do Ameryki sprzykrzyło się Niemiaszkom wędrować. Więc — łupu cupu niezbyteczne.
— Mnie się zdaje — odparł rotmistrz — zkąd data? najspokojniéj w świecie wszyscy monarchowie się całują...
— W Berlinie mówią bardzo o bliskiéj wojnie z Francyą...
— To na giełdzie ci szachraje, mosanie, mruknął rotmistrz, im aby papiery tańcowały...
Rozmowa tak poszła o rzeczach ogólnych aż do obiadu. Obiad był nader skromny, półmiski wszakże srebrne, co mu dodawało waloru. Ex-adjutant, który jadł dużo a nie śmiał brać na talerz widząc, jak oszczędnie wydzielone były potrawy, łatał się chlebem. Wina téż nalano mu tylko dwa kieliszki, co dla niego tyle co nic znaczyło. Nie stracił wszakże humoru. Podano kawę w naparstkach i to tylko do połowy ponalewanych, dolał sobie rumu stary żołnierz, ale i to go nie zrestaurowało. Na cygara poszli do pokoju hrabiego... Rotmistrz palił po staroświecku fajkę na długim cybuchu pykanym sposobem... hr. Jerzy hawańskie przednie cygaro, ojciec zwyczajny jakiś produkt krajowy, do którego był nawykł... Zapalił téż podobnego los Capustos przez grzeczność i gość. Stary hrabia co do cygarów miał teoryą swoję, kupował proste kilkofenigowe, suszył je i trzymał po lat dwa a potém utrzymywał, że im hawańskie nie dorównywają. Ex-adjutant znajdował je przedziwnemi... Rotmistrz z tego pochlebstwa śmiał się, ruszając ramionami. Po kilku minutach hr. Jerzy z cygarem wyszedł, zostali gospodarz, rotmistrz i ex-adjutant, który kręcił się, jakby, po prostu mówiąc, miał coś na wątrobie.
— Ja tu do szanownego hrabiego nie bez interesiku przybyłem, odezwał się gość uśmiechając.
Stary hrabia skrzywił się nieco, odjął cygaro od ust z ruchem ręki majestatycznym, spojrzał na Malwińskiego i rzekł:
— Mój drogi Malwiński, byle nie znowu jaka składka! proszę cię! mamy tego — po póty. Daję dosyć na Pomoc Naukową, mam akcyą w Bazarze, wyłudzili u mnie na teatr poznański, żona się uparła dać na trumnę Kazimierza a już gdy się daje, nie możnaż dać mało. Co chwila jakaś potrzeba ogólna, narodowa, trzymaj tylko rękę w kieszeni. My nie mamy kopalni złota, daję słowo... Tych różnych narodowych manifestacyi dosyć; wszyscyśmy w téj mierze zgodni, M.. i Ch.., żeby tego zaprzestać... Ksiądz arcypasterz jest téż tego zdania — bardzo słusznie. Posyłamy na świętopietrze, na koszta Soboru... to już tego z nas dosyć. Mój Malwiński...
— Panie hrabio... ja wcale z czém inném przybyłem — przerwał gość.
— Ale już ja ciebie znam, ty jesteś słaby, ciebie zawsze posyłał nieboszczyk dr. Karól i Libelt i inni... boś ty ruchliwy i napastliwy... już ja ciebie znam. Więc uprzedzam, tym razem nic nie dam, choćby znowu na Batignolles albo na Rapperswyll... dosyć, dosyć!!
— Panie hrabio, wcale co innego mnie tu sprowadza.
— Ja wiem! to może mnie chcesz na jakiego prezesa do towarzystwa lub akcyonaryusza banku nowego lub... ale nie! nie mogę!
— I to nie, panie hrabio...
— A no, kiedy ja ciebie znam, dołożył gospodarz... To może towarzystwo interesów moralnych lub pomoc naukowa dla dziewcząt albo wydawnictwo ludowych ksiąg jakie nowe lub co podobnego! Mamy tego dosyć... Proszę cię!
— Szczerze mówię, począł się śmiać Malwiński... cale inna sprawa...
— Aby znowu nie prenumerata na książki lub nowe pisma, co się potém nigdy nie ukazują... Dajcież mi pokój... To tak jak z gramatyką ks. Malinowskiego! Cóż to, czy ja będę się na starość uczył pisowni nowéj... Dajże mi pokój.
— Nic mnie z tych rzeczy nie powierzono... rzekł Malwiński.
— To już wiem, znowu pewnie mityng jaki szkólny? ha? nie zgadłem! lub ochrona lub szkółka... Do tego są księża... to nie nasza rzecz...
— Zaraz powiem...
— Może już wybory agitujecie i chodzi wam o głosy! Włościan odrywa się od roboty, bałamuci a nam z tych deputowanych w Berlinie nic. Co tam ośmnastu czy dwudziestu Polaków zrobi na czterechset Niemców! Dwóch więcéj, dwóch mniéj... a zmagaj się — a jedź a pieniądze dawaj! ale — basta!
Malwiński milczał już, dając się staremu wygadać... W końcu jednak hrabia popatrzywszy na jego skwaszoną minę, odezwał się: — Ale już mów, już mów, tylko cię uprzedzam, jeśli jedna z tych rzeczy, nic nie wskórasz u mnie... Te czasy wyzyskiwania nas w imię ojczyzny minęły...
— Panie hrabio, odezwał się Malwiński — wcale téż tu o co innego idzie i radbym poufnie pogadać, bo to rzecz bardzo delikatna...
— Tam do licha! pieniędzy chce pożyczyć na opłacenie landszafty! rzekł sobie w duchu hrabia...
— Za pozwoleniem, odezwał się czerwieniąc rotmistrz — czy kolega mnie chcesz ztąd wygnać? Cóż to? poufnie? poufnie? w cztery oczy? co? nie jestem godzien! No — to pójdę.
Malwiński się zerwał i pochwycił go w pół.
— Rotmistrzu kochany... wstęp ten tylko był przestrogą, że rzecz między nami zostać musi — nic więcéj! Obraziłbyś mnie i zmartwił, gdybyś wyszedł.
— No! zostań! mruknął hrabia, co bo zaraz się pérzysz!
— Ja się nie pérzę!
— No! to siedź... Mów panie Malwiński, z nas tu nikt nie zdradzi.
— Rotmistrz pewnie znałeś w wojsku pułkownika Zbyskiego...
— Hę? — odparł Mierzwiński, Zbyskiego? jakżeż nie? Znałem go — bardzo dobrze, mężny żołnierz, stateczny człek, nie żaden pędziwiatr i samochwał..
— Jak ja? spytał Malwiński.
Rotmistrz zmilczał.
— Syn jego, ciągnął daléj przybyły, wzięty matce do Petersburga do korpusu kadetów, dosłużył się u Moskali rangi jenerała... Był w wielkich łaskach u dworu...
— Ale coś gadali, że poszedł do powstania? wtrącił hrabia...
— Proszę sobie wystawić moje zdumienie, opowiadał daléj Malwiński, gdy przybywszy do Berlina dowiaduję się od prezesa... że pułkownikowa przybyła i że z nią pod inném nazwiskiem jest jéj syn, który ma się tu ochotę u nas osiedlić. Więc tedy radość wielka, lecę tam, ściskam, całuję, zapraszam ma obiadek... Figura sztywna, zimna... w dodatku z przyjacielem, jakimś kniaziem moskiewskim... Kolnęło mnie to... Po obiedzie, przypadek chciał, nadybał mnie poczciwski jakiś, obywatel z Kongresówki, i gdym go na spytki wziął... dowiedziałem się od niego, że ten syn naszego kochanego pułkownika to szelma, szpieg moskiewski, którego tu Moskwa forytuje i chce posadzić, aby o wszystkich naszych wiedziała obrotach. Ażem zmarzł dowiedziawszy się, bo o włosżem go nie począł tu forytować, wozić... i...
— Ale cóż za dowody? co za dowody? zawołał rotmistrz, że tam płocho ktoś na wiatr i to jeszcze nieznajomy człek bajkę asanu splótł, czy to zaraz wierzyć...? toć nie może być!
— Co asan mówisz, panie rotmistrzu, przerwał hrabia — dla czego nie może być? Bardzo być może! Czyśmy to podobnych przykładów nie widzieli? Ostrożność potrzebna.
— A ja powiadam... huknął rotmistrz...
— A ja mówię, zakrzyczał jeszcze głośniéj Malwiński — że to mi przecie nieinteresowany człowiek powiedział, godny obywatel. Z palca nie wyssał...
— A złość ludzka! a plotkarstwo takich pędziwiatrów, co byle im plotkę jak piłkę podrzucać!! przerwał rotmistrz.
— Więc cóż więc co? przerwał hrabia.
— Otóż dowiedziawszy się o tém a wiedząc z rozmowy, że on tu podąży w tych dniach, pewnie na imieniny kochanego hrabiego, leciałem na skręcenie karku, aby wprzód zawiadomić, jak rzeczy stoją. Przepraszam téż z góry, że na imieniny nie przybędę, bo już się z nim stykać nie chcę...
— No, to i ja cię przepraszam! — zawołał hrabia — mój drogi Malwiński, żem cię posądził i nagdérał. Bo to widzisz, takie czasy! człowiek się wszystkiego spodziewać może... Przepraszam... dziękuję, żeś przestrzegł, już ja ci ręczę, że go przyjmiemy tak, aby mu ochota odpadła od wścibiania nosa w nasze sprawy... Bo my tu téż obcych przybłędów nie potrzebujemy... mamy i tak dosyć różnych kolonistów z Królestwa... wielkich patryotów, co nam kością w gardle stoją...
Rotmistrz przeszedł się majestatycznie z fajką po pokoju.
— Słuchaj, panie bracie — odezwał się do hrabiego — dalibóg, ja cię nie poznaję. Ci jezuici zupełnie ci zawrócili głowę i przehandlowali serce. Byłeś dobrym Polakiem niegdyś, a teraz.
— Cóż to to? ja nie dobry Polak jestem? — gniewnie zawołał hrabia. — U was cały patryotyzm w słowach, w paplaniu, w śpiewaniu i składkach... Ten czas, gdy to było dobrze, minął. Polskiście tém nie zbawili, darmo o tém marzyć. Kiedy nam pod panowaniem króla JMości dobrze, siedźmy spokojnie i bądźmy lojalni a zostańmy tylko dobrymi katolikami, czego nam nikt nie broni. Już tych patryotyzmów dosyć... dosyć!
Hrabia był mocno poruszony, rotmistrz jeszcze bardziéj.
— Dobrze! ślicznie! tędy już idziecie! Winszuję! — rzekł. — Już wam nic nie potrzeba! jesteście szczęśliwi, Polska dla was nie matka, patryotyzm chauvinizmem nazywacie... Prusacy jesteście... a no! bardzo dobrze, bardzo dobrze!...
Zamilkł, gryząc fajkę.
— Mój rotmistrza — poważnie odezwał się hrabia — ludzie rozumniejsi od nas wskazali nam tę drogę. Raz trzeba z sentymentalizmu się otrząsnąć, do pracy wziąć a tych śpiewów, mów, ojczyzn, patryotyzmów chorobliwych wyrzec... To nas zgubiło! Co kilkadziesiąt lat rewolucyjka... Jednę zrobili żołnierze, drugą mieszczanie, teraz możebyście chcieli chłopską sobie zarządzić, żeby się szlachty pozbyć.. A no — nie! dosyć tego... Mamy rewolucyi w kieszeni dość, w głowie dość, wszędzie dość. Basta! Bawić się tak kosztownie nie myślimy więcéj.
Rotmistrz nic nie odpowiadał, znać było i po Malwińskim, że mu to nie szło w smak...
— Niech no się hrabia nie porusza daremnie — rzekł — rewolucyi nikt już robić nie myśli a dla tego Polskę kochać trzeba i o ojczyźnie pamiętać, bośmy jéj dzieci.
— Ja waćpanu powiem — gniewnie przerwał hrabia — co Katarzyna powiedziała Potockiemu, asindzieja ojczyzna — tu... A to nie jest żadna Polska, tylko pruskie dominium... Dziękuj Panu Bogu, żeś się pod nie dostał, bobyś był już dawno na Sybirze...
— Byłem ci dwa razy w Spandau i Wisłouściu — westchnął Malwiński.
— A kto ci winien? a po co ci jak Leszczyński proch zaraz z panewki palić, byle gdzie co zaszelpotało...
Rotmistrz chodził i z gniewu świstał mazurka Dąbrowskiego.
Mimo téj udanéj wesołości na łzy mu się zbierało, pociekło ich parę po twarzy.
— Kiepska to rzecz, mospanie — rzekł wydmuchując fajkę — do mogiłki się spóźnić! Człowiek się doczeka takich rzeczy, które mu żywemu serce rozedrą! Boże mój wielki, mógłżem ja kiedy pomyśleć, że dzieci matki Polski będą takie głosić herezye... Siedzieć cicho!! a! siedźcie! któż was woła na koń! Siedźcie przyczajeni pod miedzą, kiedy otwarcie czoła podnieść i prawdy wyznać nie macie odwagi, gdy w was święta prawda wystygła... ale nie bluźńcie, ale nie wyrzekajcie się nieszczęśliwéj matki dla tego, że nieszczęśliwa... nie bądźcie jawnymi apostatami dla ocalenia nędznych żywotów i kieszeni!... Na was może istotnie skończy się Polska, czego nie sprzedali za pensye Targowiczanie, wy przefrymarczycie dla świętego spokoju... a pobożne ręce jakiéj ekscelencyi pobłogosławią wam jako obrońcom społecznego porządku...
Upadam do nóg! upadam do nóg! Schował swoję fajkę do kieszeni i wyszedł rzuciwszy drzwiami.
— To stary fanatyk! demagog i rewolucyonista! — szepnął hrabia. — Ale to tam w głowie pstro... choć serce dobre...
Malwiński téżby był nie życzył sobie dłużéj popasać, spojrzał na zegarek, wziął za czapkę.
— Cóż to? myślisz nas opuścić? — spytał hrabia — ale nie gniewajże się...
— A za cóż? za cóż? — wybełkotał Malwiński. — Widzi hrabia, żem przez życzliwość dla ich domu...
— Bardzo ci dziękuję...
— Do nóg upadam...
Hrabia przeprowadził do salonu gościa a że tam saméj pani nie było, poleciwszy pożegnanie jéj hrabiemu, Malwiński zabrał się do wyjazdu. Konie jego oddawna marzły na dworze.
Hrabia Jerzy nie wyszedł także na pożegnanie. Zobaczył tylko z dziedzińca, ruszywszy Malwiński, że rotmistrz ubrany w swój siny płaszcz, gotów do drogi, stał koło stajni i pomagał zaprzęgać, tak mu pilno było Mierzwin opuścić. Skłonił się jadąc i posłyszał tylko dwa razy powtórzone:
— Pędziwiatr! pędziwiatr!...
W tydzień potém przypadały imieniny pana hrabiego, obchodzone zawsze bardzo wystawnie. Gospodarz, mający wielkie w obywatelstwie zachowanie, z całego Księstwa odbierał powinszowania i zjeżdżało się doń mnóstwo osób z uszanowaniem. Na ten dzień nie żałowano nic, aby okazale wystąpić a nadewszystko z tym pańskim szykiem, z tą prozopopeją, którąśmy z zagranicy chwycili. W dawnéj Polsce wspaniale bywało bardzo ale razem serdecznie i po bratersku, po ludzku; po europejsku teraz błyszcząco jest a chłodno. Występ ten jest cały na zewnątrz, na okaz a najczęściéj serca w niém nie ma.
W Mierzwinie tego dnia, na wieczór szczególniéj zebrało się z półtorasta osób, kobiet strojnych niezmiernie, kosztownie poubieranych laleczek, mężczyzn en grande tenue, duchowieństwa wyższego, urzędników. Cały dom gorzał od świateł. Służba liczna, bo w części pożyczona i czasowo najęta, uwijała się po domu, sprowadzona muzyka, która grała do wiwatów obiadowych, przygotowywała się do wieczornych tańców, gdy hrabia solenizant ostrzeżony został na ucho, że jeszcze dwóch gości przybyło... Jednym z nich był stary, niegdyś senator kasztelan Królestwa, późniéj emigrant osiadły w Poznańskiém, do którego miał list jenerał, drugim Zbyski, bo go Arusbek zaraz nazajutrz z Berlina wyprawił.
Kasztelan, bo go tak zwano, był starym a mnogiemi cierpieniami złamanym człowiekiem... na twarzy jego malował się wystygły smutek, odrętwienie spokojne... Siwy, drżący, małomówny, kręcił się jeszcze wśród obcego mu świata jakby widmo z grobu zbiegłe, za karę dźwigające pozór życia... Gdy jenerał z nim zbliżył się do gospodarza, już ten był przez syna uprzedzonym i przybrał postawę tak chłodną, majestatyczną, odpychającą, iż bliżéj niego stojący zdumieli się nagłą metamorfozą.
Kasztelan zaprezentował gościa...
Hrabia, nie podając mu nawet ręki, którą misternie gdzieś schował, powitał go uśmieszkiem i ukłonem głowy mówiącym jakby: Znamy cię, mój panie.
Krew uderzyła do głowy Zbyskiemu, trzeba to było znieść wszakże... Młody hrabia jeszcze bardziéj z daleka, jeszcze chłodniejszym ukłonem pozdrowił przybyłego, hrabina skinieniem głowy ledwie. Inni goście przestrzeżeni znać wcześnie... rozpryśli się. Z zimną krwią, nie pojmując, co mogło być powodem takiego lodowatego przyjęcia, jenerał zniósł je, trzymając się już starego kasztelana, który, choć ślepy i zmęczony i nie bardzo uważny na to, co się w koło działo, postrzegł wszakże, iż jego klient nie tak został w towarzystwie gościnnie powitany, jakby się on mógł spodziewać. Próbował go zapoznawać z różnemi osobami, spotkał we wszystkich tę mroźną grzeczność odpychającą.
Zgryzł się stary a pozostawiwszy ma chwilę jenerała na ucinanéj z jakimś agronomem rozmowie, zbliżył się do hrabiego. Nim miał czas go zainterpelować, gospodarz uchwycił już pod rękę starego i na bok odprowadził.
— Kochany kasztelanie! — rzekł — wy z waszą dobrocią — zawsze siebie i drugich narażacie.
— Co? co? spytał nieco głuchy już stary... co takiego?
— Na cóżeście się podjęli tę figurę tu wprowadzać?
— Tę figurę? — zawołał kasztelan — tę figurę! co hrabiemu takiego...
— Ale mój kasztelanie — szepnął na ucho hrabia — chodzą o tym Zbyskim takie wieści — enfin, cela suffit.
Kasztelan chwycił go za rękę z niezwykłą sobie żywością.
— Jakie wieści! co to może być! proszę mi się wytłómaczyć! Jeśli tak... to ja z nim razem natychmiast wyjeżdżam i noga moja nie postanie więcéj w Mierzwinie... Proszę mi powiedzieć wszystko... ja muszę i powinienem wiedzieć.
Hrabia, który się tak żywego ujęcia nie spodziewał, niezmiernie się zmięszał — pochwycił za ręce obie staruszka — Au nom du ciel! Kasztelanie, zaklinam — zawołał — nie róbcie skandalu! w moim domu, w taki dzień! To mogły być plotki! To nie ma nic! Ten głupi Malwiński mi nagadał...
Postrzegł się dopiero, wymówiwszy imię denuncyanta, że kaszę okrutną mógł z tego zrobić — pan hrabia — poprawił się zaraz.
— A! nie! nie on — prawdziwie już nie przypominam kto... coś mi tam gadali... Chwilowo byłem podrażniony... Proszę was, darujcie... No! nie ma nic... winienem...
Kasztelan spojrzał nań, zmilczał, lecz znać było, że choć w téj chwili zrezygnowany był na cierpliwość, zostawiał sobie dobadanie prawdy na przyszłość. Tym czasem biednego Zbyskiego spotkało wszędzie, gdziekolwiek się zbliżył, to przyjęcie odstręczające, ściśle obrachowane, by nie chybić tylko... które dla człowieka delikatniejszych uczuć przykrzejszém jest może nad otwartą impertynencyą. Twarze, usta, spojrzenia, postawy, ruchy ludzi widocznie wymykających się i unikających spotkania wypowiadały aż nadto wyraźnie, jak dalece niemiłym był temu towarzystwu. Opuszczony, zapomniany, zbywany kilku słowy, po których zawsze wypadała pilna potrzeba nagłego ujścia z placu, błądził po salonie z goryczą niewypowiedzianą w sercu. Twarz mu się paliła... ręce drzały, chciałby był co najprędzéj uciec ztąd, lecz kasztelan z którym przybył, acz gniewny o wyjeździe nie myślał. Uproszono go, aby dłużéj pozostał dla oczu ludzkich... Jenerał więc w téj torturze pozostał, układając sobie twarz wypogodzoną, gdy uczuł, że go ktoś lekko bierze za rękę. Odwrócił się zdziwiony i postrzegł starego mężczyznę w wysokim halsztuchu, we fraku granatowym starego kroju, z krzyżem u guzika... Był to rotmistrz Mierzwiński. Patrzał on długo na męczarnie człowieka, którego twarz szlachetna i czoło jasne świadczyło o duszy poczciwéj, i wojakowi dość było wejrzeć na niego, aby mu uwierzyć. Powiedział sobie — Nie — to potwarz! ten człowiek nie może być szpiegiem nikczemnym... Pchnięty miłosierném uczuciem rotmistrz zbliżył się...
— Widzisz pan po mnie, rzekł, żem żołnierz z r. 1831. — Znałem dobrze ojca waszego, daj mi rękę... chodźmy trochę na bok.. pogawędzimy. Waćpan tu nie masz znajomych. Jestem bratem stryjecznym gospodarzą... rotmistrz Mierzwiński.
Pierwszy to był człowiek, co się tu doń zbliżył ze współczuciem, można sobie wyobrazić, z jaką wdzięcznością przyjął tę rosę słów ożywiającą Zbyski... Wysunęli się razem do gabinetu, gdzie młodzież ćmiła papierosy i cygara...
Tu usiedli na kanapce, bo właśnie muzyka zaczynała grać i młodzi panowie pospieszyli do tańca... Wkrótce pokój się wypróżnił, pozostały w nim tylko gęste dymu obłoki.
— Co pan tu w Księstwie porabiasz? spytał rotmistrz...
— Panu to otwarcie powiedzieć mogę, westchnął Zbyski — jestem emigrant, któremu do Rosyi powrócić nie podobna... Chciałem gdzieś na polskiéj ziemi kupić kawałek gruntu... siąść i razem ze starą matką dożyć w pokoju dosyć już utrapionego życia...
— Myślisz asindziéj, że go tu Prusacy wpuszczą? kiwając głową, rzekł rotmistrz..
— Jeśli prawo szanowaném tu jest, powinniby mi dozwolić siedzieć spokojnie... Mogę uzyskać obywatelstwo w Saksonii, w którém z państw do związku należących a naówczas mam prawo mieszkać i w Prusiech...
— Ale obywatelstwa tu nie otrzymasz nigdy! dodał Mierzwiński.
— Po coż mi ono? z uśmiechem smutnym począł Zbyski — w życie polityczne prowincyi mięszać się ani chcę ani mogę... Pragnę spocząć i pod słomianą strzechą przytulić dni resztę.
Zawahał się nieco jenerał, ale zbolałe serce przemówiło... Tak — dokończył — miałem tę myśl, która mi się wszakże z każdym dniem zdaje mniéj wykonalną. — Zdala wszystko łatwe... Przybysz choćby jednéj narodowości zawsze włóczęgą jest i obcym... to darmo...
Spuścił głowę na piersi...
— Nie sądź waćpan tak źle o nas — porwał się żywo Mierzwiński, są trutnie, ani słowa, ale ludzi wiele i serca się znajdą...
Ścisnął mu rękę.
— Znasz waćpan pono Malwińskiego? spytał.
— Widziałem go w Berlinie — odpowiedział jenerał, miał mi nawet tu towarzyszyć — lecz jakiś interes zaskoczył.
— E! to pędziwiatr! pędziwiatr! to... płochy człek... gęba nieokiełznana...
Jenerał, nie rozumiejąc celu tych wyrazów, zmilczał...
— Przyznam się, dorzucił jakby powstrzymać się nie mogąc — przyznam się panu rotmistrzowi, że — że trochę gościnniejszego spodziewałem się, — nie mówię w tym domu — ale w Księstwie przyjęcia... Chłodno u państwa...
Rotmistrz westchnął...
— Chcesz, by ci ciepléj było? idź do małéj chaty chłopskiéj, idź do mieszczanina i do ubogiego dworku szlachcica... Choć to mój brat stryjeczny, ale widzisz asińdziéj... pałace ich budowane szeroko... opalić tego i ogrzać nie podobna... chłodne zawsze... Inaczéj być nie może! Mnie tu samemu zimno... A no wam po Petersburgu nie powinien chłód być strasznym...
Gwarzyli tak po cichu aż do wieczerzy, do późnego stołu wezwano gości już nad ranem. Jenerała posadził przy sobie Mierzwiński, a widząc, że o niego niespokojny był kasztelan, poszedł mu powiedzieć, że się nim opiekuje. — Wieczerza, do któréj siadłszy Zbyski z talerza nawet serwety nie zdjął i nic do ust wziąść nie chciał — upłynęła znowu jako pod pręgierzem... Łapać mógł ciekawe, nieufne jakieś ukradkowe wejrzenia, które mu rzucano... połykał ich gorycz...
Gospodarz, który nie siadł do stołu, dla przejednania kasztelana, zbliżył się do brata i jenerała z wrzekomą troskliwością o nakarmienie ich. Przemówił parę słów, pytając, czemu nie jedli, dostał odpowiedź zimną, że jenerał nie jada wieczerzy i odszedł...
Wstawszy od stołu pojedyńczo młodzież wróciła do tańców, a jenerał pożegnawszy rotmistrza zbliżył się do kasztelana. — Jedźmy — rzekł staruszek... jedźmy... wymknijmy się niepostrzeżeni...
Tak się stało, wyjechali.
Zaledwie postrzeżono, iż znikli, gdy gospodarza prawie w głos zaczęto rozpytywać o gościa, o powody takiego przyjęcia... itp. Nie miał powodu taić się hrabia i owszém usprawiedliwić się musiał, opowiadając, co mu Malwiński przywiózł. Kupka ciekawych ścisnęła się koło niego w czasie opowiadania. Nagle słusznego wzrostu obywatel jakiś, Koroniarz, podsłuchawszy przerwał prawie z oburzeniem.
— Nie znałem go osobiście, zawołał, ale daję wam słowo honoru, que c’est un infame mensonge! Znam z bliska szczegóły życia jego, charakter, poświęcenie, słabości nawet... bom był związany przyjaźnią z najbliższymi mu... Powtarzam panu hrabiemu, jest to najpoczwarniejsza potwarz, którą tylko bezsilna jakaś złość wymyśleć mogła! Je me porte garrant pour lui! chociaż osobiście go nie znam. — Nie mógłem pojąć, co się stało, widząc go tu tak przyjętym. Ale to człowiek najlepszego towarzystwa... esprit solide i na cesarskich salonach wyuczony świata...
Wszyscy oniemieli... hrabia pobladł, Jerzy się oburzył.
— Allons donc! allons donc! Musiało coś być, kiedy mówiono.
— Nic nie było... oprócz złości — dorzucił obywatel przybyły. Lecz co się stało, to się stało...
Twarz hrabiego solenizanta zwarzona była nadzwyczajnie... Najwięcéj go ubodło, nie, że Polaka posądził o podłość, ale że, nie poznawszy się na człowieku carskich salonów, nie umiał ocenić un homme si comme il faut.
— Ja bo papie zawsze mówię, szepnął Jerzy — Malwiński jest stary trzpiot, którego paplaniny brać na seryo nie można..
— Proszęż cię — nic się znowu takiego nie stało. Nie uchybi no mu... a żeśmy go tam nie przyjmowali tak z owacyami... nie ma nic złego... Mniejsza o to — mniejsza o to...
Po téj pierwszéj próbie nie miał już jenerał najmniejszéj ochoty robić więcéj znajomości i byłby niechybnie do Berlina powrócił, gdyby się nazajutrz nie zjawił rotmistrz.
Było to z południa; znać mu czegoś nader spiesznie mówić się chciało z jenerałem, bo w ganku już o niego zapytał. Twarz miał rozjaśnioną. Kasztelan, który bardzo był gościnny, bo mieszkał sam z niemłodą już córką swoją, i choć nie umiał gości zabawić, rad im był dla niéj i dla siebie — przyjął Mierzwińskiego serdecznie..
Po chwilce ogólnéj rozmowy rotmistrz ciągnął już do kąta jenerała. — Mam się z panem rozmówić... kilka słówek...
Wyszli do drugiego pokoju.
— Nie przypominasz pan sobie w Berlinie kogo... jakiego nieżyczliwego sobie człowieka, bladego, nie młodego... w okularach niebieskich...
— Dla czego? spytał zdumiony Zbyski.
— Bo mi to potrzeba wiedzieć.
— Owszém, wiem, o kim pan mówisz... rzekł zapytany — jest to Rosyanin, szpieg i łotr, jakich mało, osobisty mój nieprzyjaciel, który mi zatruł życie i uposiadł się na mnie...
— A no! teraz wszystko jasne! zawołał Mierzwiński — tego pędziwiatra, dudka na plewę wziąć łatwo.
— O cóż to idzie, panie rotmistrzu?...
— Ale nic, nic już... tylko że Malwiński kiep... a o tém to ja dawno wiedziałem...
Chciał już odchodzić, gdy jenerał mocno rozciekawiony, zatrzymał go, zaklinając na wszystko, aby mu się wytłómaczył. Rotmistrz wyspowiadał się, nie tając dłużéj. Serdecznym uściskiem milczącym wypłacił mu się Zbyski.
— Widzisz asindziéj, leżało mi to na sercu, musiałem dotrzeć i zbadać, odezwał się rotmistrz... Malwiński niech się z desperacyi powiesi, kiedy chce...
Zbyski po krótkiém zawahaniu wniósł, by pojechać do niego. Już mu nie szło o dalsze poznawanie kraju... tylko o oczyszczenie się przed człowiekiem, który tak lekkomyślnie uwierzył niepoczciwéj potwarzy. Tego dnia jednak nie puścił ich kasztelan od siebie i spędzili wieczór w towarzystwie jego i córki, osoby, która, poświęciwszy się ojcu cała, żyła czytaniem, muzyką, kwiatkami, nie szukając już innego ani marząc o innym losie. Smutna i poważna twarz jéj zwiędła, była mimo wyrazu tego spokojna i wydawała stan duszy przejednanéj ze światem i swojém przeznaczeniem. Majątek i imię sprowadzało jéj jeszcze konkurentów, których się grzecznie pozbywała, nie dopuszczając nawet do kłamliwych oświadczeń. Zajęta swoją ochronką, ogródkiem, malarstwem, muzyką, utrzymywała, że nic do szczęścia więcéj nie pragnie.
— Widziałam wiele — mówiła nieraz — i przekonałam się, że gorętsze szczęście opłacać zawsze potrzeba większą boleścią i cierpieniem. W tym świecie ducha, myśli i sztuki jest jedyne może ziemi szczęście bez mętów i żalów... Nie koniecznie potrzeba doznawać wszystkiego samemu, aby wyczerpać, co życie dać może. Żyje się i życiem drugich.
Jenerał w tém towarzystwie pierwszy raz od dawna jakoś odżył i uczuł się swobodnym. Kasztelan nawet nagadał się i ożywił... późnym wieczorem. Rotmistrz także i na powieściach z 1831 r. spędzili wieczór nie postrzegłszy się, gdy północ wybiła.
Nazajutrz raniuchno wiózł rotmistrz jenerała do Malwińskiego. Skutkiem jakiegoś stryjowskiego spadku exadjutant był dosyć majętnym; szczęściem poznawszy się na sobie, nie gospodarował sam, puszczał wioskę dzierżawą i miał za co wesołe prowadzić życie. Pobudował sobie rodzaj leśniczówki w gaju, którą mu młody architekt narysował i dopilnował wykonania... Myśliwski ten domek byłby ładny, gdyby go złe utrzymanie już nie zeszpeciło... Wszystko było odrapane i zaniedbane..
Zastali Malwińskiego o godzinie pół do jedenastéj śpiącego jeszcze, bo wczoraj późno wrócił z polowania, a że był zziąbł, napił się gorącego ponczu i po nim chrapnął jak zabity... Zbudzony wypadł w szlafroku a zobaczywszy Zbyskiego zdrętwiał... Jenerał przywitał go przyjaźnie i poważnie. Wytoczyła się na stół sprawa...
— Chcesz pan wiedzieć, kto był ten w niebieskich okularach patryota? — rzekł z uśmiechem — jest to szanowny członek komisyi oporządzającéj warszawskiéj, który od lat wielu mnie ściga... Ostatnie moje z nim spotkanie było w Wiedniu, gdziem go, napastującego moję żonę nieboszczkę, zrzucił ze wschodów. Żona moja przelękniona napaścią łotra tego — umarła... Jeśli pan zechcesz dowodów, mogę mu je dać...
Malwiński był zawstydzony, upokorzony, zabity. Klękał, bił się w piersi, szarpał sobie włosy, przysięgał, że ubije tego łajdaka. W ostatku nie znalazł nic lepszego nad propozycyą, żeby tę nieszczęśliwą sprawę zapić.
W téj chwili jenerał wstał.
— Szanowny gospodarzu — rzekł — nie mam ani ochoty ani czasu na to. Szło mi o wyjaśnienie, rzecz skończona... zdaje się zresztą, że Księstwo opuścić mi wypadnie. Rehabilitacye są rzeczą smutną a ja przynajmniéj nie myślę się umywać, gdy się czystym czuję. Z błota rzuconego może co przylgnie do mnie... mogą ludzie mówić tak lub owak... po cóż się na niemiłe tłómaczenia i podejrzenia narażać?
— Od obiadu nie puszczę, żebym się miał krzyżem w progu położyć! — zawołał wielkim głosem Malwiński — nie puszczę.. nie mogę! W łeb sobie strzelę, jeśli mi nie przebaczycie. Jadę dziś do hrabiego..
— Z hrabią bratem mnie sprawę zostawcie — odezwał się rotmistrz.
— Będę sądził, że się gniewacie na mnie, jeśli wyjedziecie! — wołał Malwiński, rozkrzyżowując się we drzwiach.
Prosił a modlił tak, że w końcu trzeba się było dać ubłagać.
Na prawdę staremu trzpiotowi nawet tak dalece za złe nie można było mieć jego bałamuctwa, bo nie spełna wiedział, co czynił. Niebezpieczny to był przyjaciel, sąsiad i znajomy. Często tak w najlepszéj chęci malował najpoczwarniejsze historye i potém je skruchą największą przypłacał... przepraszając, naprawiając, co się zreparować dało...
Miało się ku obiadowi, gdy, bodaj czy nie potajemnie przez konnego posłańca zaproszony sąsiad majętny, pan Izydor Więckowski nadjechał. Typ to był staroszlachecki, mąż i barczysty i otyły, z wąsem podstrzyżonym, głowa, któréj podgolenia brakło tylko, aby do portretu z XVIII wieku była podobną. Śmiały mu się oczy i usta, a znać dobre to było z kościami... Wszystkie dawne przymioty i wady zachował... Gospodarował dosyć dorywczo, ale mu się szczęściło. Dom był zawsze pełny i do wista i preferansa partyjka regularna. Jeśli téj zabrakło dwa dni, pan Izydor, którego Dorciem powszechnie zwano, jechał w sąsiedztwo albo nawet do Gniezna lub do Poznania. Książki pan Izydor nigdy żadnéj nie czytał, potrzeba jéj cale mu się czuć nie dawała, prenumerował jednak gazety, Ziemianina i coś dla córek, których miał trzy, nie licząc syna, kończącego nauki w Pruszkowie na Szląsku. Na sercu jego nikt się nigdy nie zawiódł, potrzebował kraj, dawał, człowiek, dawał, instytucya, dawał... dawał i dawał zawsze, byleby mu znowu dano pokój i nie psuto życia jego. Posługi obywatelskie, komitetowe, towarzystw, wyborowe spełniał jak najgorliwiéj. W roku 1863 u niego siedziało, co nigdzie schronienia nie miało, zabrano mu konie, siodła, wyjedzono spiżarnią, ale się ubawił, co się zowie, i jednę córkę za mąż wydał... bo mu ją powstaniec, hołysz a dobry chłopak zaswatał. Moskali nie lubił, Niemców nie cierpiał, a wyjąwszy Francuzów, inne narodowości miał za daleko pośledniejsze gatunki od polskiéj. Na imię ojczyzny biło mu złote serce tak, że z piersi wyskoczyć mogło, ostatni grosz, życie, krew oddałby dla niéj wszystko... Z poezyi znał mazurka Dąbrowskiego, Boże, coś Polskę, kilka piosenek powstańczych i parę wesołych zwrotek, nie kwalifikujących się do salonu... Te nucił, gdy już córki spać poszły.
Nie potrzebujemy zbyt starannie wykończać wizerunku téj postaci, bo któż z czytelników w któréjkolwiek części Polski takiego Izydora nie spotkał i nie kochał?? Zdaje się, że Malwiński uciekł się do niego, aby naprawić uczynione złe i gościnną stronę Księstwa w jasném świetle pokazać. Temu w to tylko było grać, żeby w domu przyjmować, a wesoło... ochoczo... Wytworności tam nie było, za to serca co nie miara i co w myśli, to na ustach. Jadło się bez wykwintu, spało bez wielkiéj wygody, ale czuło się jak u siebie w domu.. Słudzy nawet byli ludzcy, przyjacielscy i gościnni.
Ledwie się pan Izydor rozgościł, poznał, wódki napił, ogrzał a już jenerała prosił, żeby domu jego nie mijał.
— Mości dobrodzieju — to nawet po drodze — rzekł, kompletnie po drodze... a ja moje cztery chabety, najlepsze, jakie mam, wykłusowane doskonale, dam na dalszą podróż. Już téż mi acan dobrodziéj téj krzywdy nie uczynisz, żebyś moję chatkę szlachecką minął. To mówiąc ściskał, całował i odpowiedzi ani słuchał...
— Musisz u mnie być — a tobyś Księstwa nie poznał, gdybyś w Lubowie nie bywał. Córki ci zagrają, zaśpiewają, zagramy sobie wiścika, będzie krupniczek z półgęską... i winko takie... ale no, sami zobaczycie. Jeszcze mi nigdy takiego nie dostarczyli...
Widzisz asińdziéj, dodał — po pałacach jeździć, to kraju nie poznasz. Pałace wszędzie jedne i życie w nich toż samo we Francyi, w Niemczech i u nas... Chcesz kraj znać, właśnie dworki zwiedzaj. Szkoda, że nie lato, a tobyś moje jezioro zobaczył, w którém szczupaki półtorałokciowe... po żydowsku powiadam ci, jak ugotują, to piątek i post od niedzieli smaczniejszy...
On i Malwiński grali duet, na przemiany się wyścigując w opowiadaniach.........
Wszystko to byłoby bardzo zabawném może w innych czasach, — w teraźniejszych wydawało się ironią jakąś losu, zimowym kwiatem na śniegach... Jenerał słuchał, uśmiechał się ale w duszy był smutnym. Myślał, że na ramionach podobnych przezacnemu panu Izydorowi ludzi, składających większość téj klassy społeczeństwa, spoczywają losy kraju, że oni wszakci Polskę reprezentują. Nie jedno szyderstwo publicystów niemieckich, oburzające, gdy na cały naród rozciągnięte — zdało mu się prawie usprawiedliwioném, patrząc na Malwińskiego i pana Izydora.
Od odwiedzin u niego nie było sposobu się uchylić, musiał Zbyski jechać, ażeby nie obraził gościnnego człowieka, który do téj bytności wielką przywiązywał wagę i zaraz kazał wyprządz jednego konia słudze a pchnął go do domu, aby pannom oznajmił, że na wieczór z gośćmi przyjedzie.
Dwór pana Izydora w piękném położeniu nad jeziorem, staraniem nieboszczki jego żony przyozdobiony i przerobiony, wyglądał z dala bardzo porządnie, ładu w nim wszakże, mimo starań córek nie było, bo gospodarz i goście jego nieustanni wszystko do góry nogami wywracali. Większą téż część dnia panny spędzały w swoich pokojach, bo w męzkiém towarzystwie ojca, zabawiającém się winem i kartami, nie miały co robić. Występowały tylko jako gosposie do obiadu, herbaty i wieczerzy, musiały się starać, aby niczego nie brakło, i nudziły się samotne, jeśli brat kogo z młodzieży nie przywiózł. Nie młoda i zawsze prawie chora krewna służyła im za dozórczynią, chociaż obowiązki jéj ograniczały się siedzeniem pod piecem z pończochą i wyręczaniem panien w spiżarni i kuchni.
W salonie i przyległych pokojach męskie gospodarstwo czuć było więcéj niż kobiece... Szczątki tylko pozostały z tego, co niegdyś ręka żony dla upiększenia zrobiła...
Na przyjęcie nowych gości wybiegły dwie córki gospodarza, ładne, wesołe, świeże i miłe panienki, których uśmiech swobodny dowodził, że im dobrze było na świecie. Zjawił się téż zaproszony ksiądz proboszcz, który towarzystwo powiększył, człowiek poważny ale od ludzi znać nie uciekający... Zasiedli, nie tracąc czasu, wszyscy do wista, przyniesiono zapas węgrzyna i w najsłodszéj komitywie zszedł wieczór z wielką dla gospodarza pociechą. Rozprowadzono potém gości po mieszkaniach świeżo poopalanych i nie ciekawie zaopatrzonych dla noclegu... żołnierzowi to się najmniéj czuć dało. Malwiński był téż wytrwały a rotmistrz, choć burczał i gdérał, poddał się przewidzianym następstwom tych odwiedzin. Namawiał bardzo pan Izydor Zbyskiego, aby w okolicy coś nabył, gdyż właśnie kilka majątków szło pod subhastę i należało je wyrwać z rąk niemieckich... Zbyski wszakże zbył te nalegania milczeniem.
Nazajutrz rano z przykrém w duszy wrażeniem uprosiwszy rotmistrza, aby go odwiózł do pierwszéj stacyi, wyjechał jenerał na Poznań do Berlina.
Nie znał on jeszcze stolicy wielkopolskiéj i nie wyobrażał jéj nawet sobie, jak wyglądać mogła... przypuszczał wszakże, iż miasto było tak fizyognomią swą polskie jak polskie było dziejami swéj przeszłości.
Poznań do żadnego z większych miast polskich innych prowincyi nie jest podobnym. Charakter dawny starły z niego istotne ulepszenia i wzrost ale dokonane po niemiecku. Gdzieniegdzie wśród kawałków Berlina wygląda starodawny szczątek wielkopolskiéj stolicy... szary, zgrzybiały... bezsilny, zaciśnięty. Czuć, jak to Berlin dusi pokonanego nieboszczyka... Na przedmieściach jeszcze słyszysz mowę, widzisz dworki polskie, napisy i ubogie relikwie przeszłości. W mieście żołnierze i żydzi panują, tak że w pośród nich ledwie się Polak przemknąć odważy. Kiedy niekiedy tylko arystokratyczna postać jakiego królewskiego szambelana, zapisanego już w almanachu szlachty pruskiéj, przypomni dawne czasy... Przed tym i Niemcy czapkują... mszcząc się na polskiém mieszczaństwie butą dorobkowiczów, z których jak mróz wychodzi teraz dawne upokorzenie w formie szalonego zuchwalstwa... W ulicach czuć tu walkę i wojnę, wejrzenia, które się krzyżują, miotają przytłumionym ogniem... nie wychodzi ona na zewnątrz ale kipi pod popiołem tém goręcéj... Polska stara została w jednych kościołach tylko i chatach... świadczą o niéj stare katedry grobowce i blade twarze mieszczan na Garbarach...
Nigdzie podbój bezlitośny, rozpasany, urągający się straszliwiéj, boleśniéj, choć na pozór spokojnie, czuć się nie daje. Moskiewska buta w Warszawie jest sobie dziką fantazyą, w któréj czasem czuć jakby litość i wstyd zarazem, tu widzisz bezmiłosierne brzemię żelazne, w którego sile nie ma nic człowieczego, jest to ciążenie machiny, która spełnia swą misyą druzgocząc... pewną jest, że to wyjdzie na dobro ludzkości.
Jenerał stanąwszy w Bazarze, gdzie znalazł przytulone reszty niby staréj polskiéj gospody, tu nie czuł jeszcze tak bardzo niemieckiego gospodarstwa... Wyszedłszy dopiero, przysłuchując się dokoła brzmiącéj mowie nie naszéj, widząc tę napływową ludność, która już i najniższe warstwy zalała, przeraził się, osłupiał. Dalszy pochód po mieście dobił go. Poznania nie mógł znaleźć, spotykał się ciągle z małym Berlinem przykrojonym do wzrostu prowincyi. Gdzie się kończyło miasto, zaczynała się twierdza, symbol stanu stolicy w kamiennym zgnieconéj uścisku... Widok ten sprawił późniéj, iż zdało mu się, jakby tu wszyscy byli więźniami skazanymi na karę do twierdzy. Skutkiem zapewne przymusowego ocierania się o siebie dwóch zmięszanych obozów w ulicach widzisz chmurne, posępne, nieufnemi oczyma spoglądające twarze, lud nie ma uśmiechu, ulica nie ma życia. W chwili zabawy rozdwaja się tłum i kryje każdy pod swoję wiechę, aby w miejsce radości, waśni i gniewu nie pochwycił... Zamożność nie wielka, rozsiada się widocznie na polskiém ubóstwie, któremu ręce opadły z żałoby i boleści... Gdzieniegdzie tylko praca polska stanęła do wyścigów... i dotrwa kroku usque ad finem. Na kolei nie rozmówisz się po polsku, na poczcie tego języka rozumieć nie chcą, w urzędzie o nim nie myśleć. Co chodzi w surducie, to powinno mówić po niemiecku, co wlecze się w łachmanach, temu polskie słowo złamane rzucają jak jałmużnę...
Znalazł Zbyski i tu znajomego, przypadkowego zupełnie. Był to kupiec, którego widywał w Petersburgu, mający tu rodzinę i brata. Spotkawszy się nim, nie mógł uchronić rozmowy jenerał; poszli razem przez miasto.
— Jeśliś pan ciekawy, odezwał się kupiec, mógłbym mu służyć za przewodnika. Znam Poznań dosyć dobrze... ale, jeśliś pan widział katedrę i kaplicę królewską, kościoły, pomnik Mickiewicza, nie wiele zostaje do widzenia.
— Sąż zapewne polskie domy? spytał Zbyski, bo zwykle szlachta nasza miewała dwory swe w mieście i na zimę zjeżdżała..
— O tych ja nie wiem, odparł kupiec. Zdaje mi się wszakże, iżbyś ich tu pan nie znalazł. Ze szlachty nie ma prawie nikogo, mieszczaństwo samo walczy z niemczyzną... Panowie uciekli i siedzą po wsiach. Na karnawał przylecą czasem na kilka balów we własném kółku i wracają co prędzéj na wieś. Dla tego może miasto już tak zniemczało... Nie ma komu prócz ubogich i pracowitych ludzi stać w obronie polskiéj sprawy a ci nie wiele mogą.
Powozu pan nie zobaczy pięknego... chyba gdy zajeżdża na chwilę do hotelu... Smutno tu panie... smutno... coś nakształt cmentarza, na którymby się nowe miasto budowało... Ale ono jeszcze nie całkiém wyrosło... a stare szczątki wyzierają z pod spodu...
Nigdzie słabość naszego społeczeństwa wydatniejszą nie jest jak tutaj... Wśród téj walki z niemczyzną o własne śmieciska... bój skryty w łonie jednego obozu, coby się cały złączyć powinien w obronie ognisk domowych... bój, w którym jedna strona wyciąga rękę ku nieprzyjacielowi, ażeby mu dopomógł zgnieść brata dla tego, że inaczéj myśli i chce swéj myśli być panem.
Kupiec wskazał mu z uśmiechem bibliotekę Raczyńskich, z któréj obdarowane miasto wypędziło potomka tego, co je obdarował; pokazał mu ludzi, których cięższy jeszcze los spotkał niż bibliotekę. Co krok biło coś w serce jakby ostrzem sztyletu...
Wśród tych oględzin jenerał podał rękę kupcowi, pożegnał go, nadto mu oczy zachodziły mgłą łez jakichś, nie mógł już patrzeć dłużéj. Tego, co widział, dość mu było. Milcząc zabrał swój tłumoczek i pojechał na koléj czekać na pierwszy pociąg do Berlina...
Na stacyi poprosił po polsku o szklankę wody z cukrem a że obok stał pruski wojskowy, kelner odpowiedział mu po niemiecku, iż języka polskiego nie rozumie. Wyrzekł się więc wody i rzucił co prędzéj do wagonu, aby zapomnieć, że był w Poznaniu...
W istocie jest to już dziś tylko Posen.. Na dnie jego kilka poczciwych dusz cierpi i krwawi się widokiem tego upadku, ale co pomogą ręce załamane, piersi rozbolałe i oczy wypłakane... Niemiecki wóz, wiozący bóstwo Juggurnaut... druzgocze kołami leżące na gościńcu tłumy... Na wozie ma jechać cywilizacya, torując sobie krwawym mieczem drogę...