Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagadki |
Wydawca | Ludwik Merzbach |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kniaź Andrzéj miał pańską, arystokratyczną naturę ludzi, którzy tego rozumieć nie chcą, by im się coś na świecie sprzeciwić i na drodze stanąć mogło. Nawykły był do łamania i druzgotania przeszkód, a że w Rosyi cała jedna część społeczeństwa wdrożona jest do tego trybu i bądź co bądź siłą lub pieniędzmi, strachem lub przekupstwem stawi na swych fantazyach... kniaź Andrzéj, należący do niéj, nie rozumiał, by mu co przeszkadzać śmiało. Jest to jednym z charakterów tego świata na pół wschodniego, iż tu dzielą się ludzie na dwie połowy, łamiącą i łamaną. Łamani dobywają się z nizin społecznych i stają łamiącymi, ale kto się między tymi urodził, nabiera nałogu i przekonania, że mu ulegać musi wszystko. Jakoż w Rosyi per fas i per nefas dokazują się rzeczy, o których gdzieindziéj pod panowaniem praw, rządzących zarówno wszystkimi, przysługujących całemu społeczeństwu mowy być nie może. Rosyanin, który długo żył u siebie a przenosi się nagle do innego kraju, dotkliwie uczuwa różnicę stanu innych państw, gdzie najpiękniejsze imię, majątek, położenie do bezprawiów nie pomaga i gdzie stróż kamienicy czuje się równym ministrowi pod pewnemi względy. Arusbek zrozumiał dobrze, przebywając za granicą, że tu tytuł książęcy, majątek nie czynił go niczém więcéj prócz pożądanym dla kupców gościem.
Jednakże przychodziły mu zachcianki osobliwsze a czasem gniewy, niemocy drażniące. Właśnie w téj chwili czuł się tak podrażniony tém, iż z Arsenem Prokopowiczem walka za granicą przedstawiała dlań trudności, jakichby w Rosyi był nie miał. Tam potrafiłby nań nasadzić naczelnika, władze... i pozbyć się łotra w mgnieniu oka... tu trzeba było pracować samemu. W takich razach rozpieszczonemu dziecku przychodziła i energia i dowcip i zręczność większa, niżby się po nim spodziewać było można.
Arusbek chciał dać naukę prześladowcy przyjaciela, strachem go odegnać raz na zawsze.. ale najpierwszą, najtrudniejszą rzeczą było naprzód go wyszukać. Imię i nazwisko wypisał sobie po niemiecku, po rosyjsku i po francusku na kilku kartkach i zamyślony, jak się ma wziąć do roboty, wyszedł w bramę. W bramie stał szwajcar ów paradny, czekając na chwilę wyjazdu którego z podróżnych, aby wziąć od niego zwykłą kontrybucyą — ze szwajcarem rozmawiał pięknie bardzo ubrany i przyzwoity jegomość.
Szwajcar, który wysoko cenił dostojność książęcą, stanął w postawie grzecznéj, gotowy na posługi, z uśmiechem na ustach i podniesioną czapeczką z galonem.
— Mój panie — rzekł książę z cicha — potrzebuję służącego, ale wytrawnego, doświadczonego, pewnego człowieka do pewnéj czynności poufnéj. Będzie zapłacony dobrze...
Nic nie odpowiadając szwajcar, ręką wskazał na jegomości, który stał o parę kroków — Excellence! c’est votre homme!
Andrzéj wpatrzył się naprzód w twarz nic nie mówiącą, chłodną, uspokojoną, zapowiadającą raczéj dobrego ojca rodziny i gospodarza niż zabiegliwego sługę pour tout faire.
— Moja sprawa — rzekł cicho do szwajcara — wymaga nietylko dyskrecyi, ale zdolności pewnych, przebiegłości, instynktu, zapobiegliwości... a...?
— C’est votre homme — powtórzył kłaniając się i rękę kładnąc na piersiach szwajcar — Excellence! coby ten człowiek mógł zrobić, gdyby na czole miał napisane, że jest sprytny i zręczny? uciekaliby wszyscy od niego. Nie mało go to pracy kosztowało, nim sobie taką dobroduszną twarz wyrobił!!
Szwajcar, filozof nie lada, uśmiechnął się zwycięzko — Mettez le à l’épreuve, mon prince — dodał.
Przekonany, że miał do czynienia ze znakomitością występującą incognito, Arusbek, nie chcąc ani mówić w bramie ani prowadzić go do swojego pokoju, kazał ma iść z sobą w ulicę. Poprowadził go tak aż na szeroki plac żandarmski. Służący szedł z rezygnacyą nawykłego do dziwactw i pewnego siebie starego wygi.
Tu Arusbek się odwrócił.
— Słyszysz mnie waćpan?
— Słyszę.
— Jestem Rosyanin...
— Książę Andrzéj Arusbek, dokończył sługa niosąc rękę ku czapce — ja znam księcia, bo stoję cały dzień w hotelu.
— Jest tu człowiek, który mnie nienawidzi, którego ja nienawidzę i z którym rozprawić się muszę. Rosyanin to także. Potrzeba go wyszukać...
Na te słowa służący począł po kieszeniach szukać. — Dawno przybył?
— Nie wiem.
— To źle...
— Stoi przecież w hotelu, rzekł Arusbek, a hotelów, gdzie cudzoziemcy stoją, liczba nie jest nieograniczona...
— Zapewne... znajdziemy go! zimno, rzekł sługa — a cóż z nim robić mamy?
— Nic — najprzód go znaleść!
— A! to za parę godzin będzie gotowém.
— Myślisz waćpan.
— Jestem pewny, pójdę do policyi...
— A jeśli nie zameldowany...
— O! to tém bardziéj zapisany będzie, tylko w innym rejestrze — uśmiechnął się sługa. Zawsze ja go wyszukam...
— Tak pewien jesteś tego — że mnie to przestrasza, odezwał się kniaź... Mężczyzna dobrodusznéj twarzy począł się śmiać; popatrzył na podaną mu kartkę z nazwiskiem..
— A daléj? mości książę...
— Trzeba mi go będzie wprowadzić gdzieś... w niezbyt ludny lokal... tak... abym się z nim mógł sam na sam — rozmówić...
— Sam na sam? zapytał sługa...
— Tak — ja sobie radę dam...
— Kiedyż to ma być?
— Ale jak być może najprędzéj.
Lohndiener jeszcze raz popatrzył na kartkę mu podaną.
— A gdzie ja księcia znajdę?
— Kiedy?
— Hm — tak, za godzinę lub nawet prędzéj, jeśli mi wolno użyć doróżki.
— Wolno waćpanu użyć karety... przerwał kniaź... czego chcesz... Jednak przestrzegam, że tego jegomości wziąć nie będzie łatwo...
— A! uśmiechnął się Lohndiener — a! proszę księcia — zapewne nie od razu, ale że wezmę go, za to ręczę, ma to jest sposób nieochybny...
— Jaki?
— Na Niemca... hm... nie byłbym pewny, czego użyć, ale na Rosyanina i na Polaka... mam nieochybny, niestety, bardzo prosty środek...
Uśmiechał się dziwnie.
— Książę się nie domyśla? spytał — to! jak najprościejszy w świecie — ładna twarzyczka... Trzeba, żeby była pięknie i starannie ubrana, niby skromna, młodziuchna... na koniec świata pójdą za nią.
— Może młodsi! rzekł kniaź, ale starzy.
— Nie, książę — wcale przeciwnie! rozśmiał się Lohndiener — tylko starzy. Młodzi czasem chorują na cnotę i poezyą... a starzy...
Ręką rzucił w powietrzu... Dosyć, że my go sprowadzimy...
— A więc?
— Rzecz załatwiona — rzekł sługa — tylko jedno pytanie. Nasze prawa są dosyć ostre — gdyby się z tego krwawa i kryminalna wywiązać miała historya... natenczas będziemy pociągnięci do sądu, do inkwizycyi... a wówczas i mnie się dostać może. Prawa nasze, z wyjątkiem wojskowych, dla których mają szczególne względy — są bardzo surowe. WKMości ani tytuł ani pieniądze nie obronią...
— To moja rzecz!... pogardliwie ofuknął Arusbek...
— Ale moja skóra? spytał Lohndiener.
— Wszak ci w przypadku może być i ocenioną i opłaconą. Nie prawdaż?
Lohndiener skłonił się i szybko odszedł, ale w jednéj chwili zawrócił. — Gdzie księcia znajdę?
Arusbek wskazał mu cukiernią na rogu... Wszedłszy tu kazał sobie przynieść szklankę Wermuthu i wziął gazetę, aby nią zakryty namyślił się, co miał zrobić z Arsenem Prokopowiczem. Było na to dosyć czasu, gdyż prawdopodobnie zarozumiały ów sługa nie tak prędko mógł odkryć jego mieszkanie... Postrzegł téż kniaź, iż przyjaciela z sobą nie wziął. Przyjacielem zwał się maluteńki, jak cacko wyrobiony, złocisty, w kość słoniową oprawny rewolwerek, który prawie nigdy go nie opuszczał. Wchodził on tak do kieszeni, iż przytomności swéj nigdy nie zdradził. Na wyprawę tak ważną jak ta, która się gotowała, kniaź bez tego przyjaciela wyruszyć nie mógł...
Zapalił cygaro... i zadumał się...
W kurytarzu hotelu gdy Zamaryn wychodził od jenerała, potém w ulicy jadącego z Arsenem, dwa razy kniaź najrzał fizyognomią bladą i bardzo charakterystyczną siostrzana Maryi Pawłownéj.
Coś tak wyczerpanego i zrujnowanego jak ten człowiek rzadko się spotykać zdarza. Twarz wypiętnowała mu się w pamięci dobrze...
Nie dziw téż, iż w kwadrans po zasiądzeniu do gazety, gdy się drzwi otworzyły i wszedł ów blady Zamaryn, który tym razem był sam... kniaź poznał go natychmiast. Drgnął — z ukontentowania.
— A to mi go tu Opatrzność sama sprowadza — rzekł w duchu —
Nie wstał jednak i szukał po głowie, co począć.
Zamaryn, który — jak się zdaje — dłuższy czas bawił za granicą i tam nabrał zabójczego nałogu używania absyntu na sposób francuski, kazał sobie podać kieliszek wody i, zmięszawszy obrzydliwą tę miksturę, chciwie się do niéj porwał. Kniaź zdala nań uważał.
Zrozumiał teraz, dla czego tak pięknie szanowny ziomek wyglądał. Wielką miał ochotę go zaczepić, nie było wszakże powodu... Szczęściem zażądał Zamaryn rosyjskiéj gazety, podano mu ją a kniaź wstał zaraz i podszedł ku niemu, pozdrawiając go po rusku.
Blady Zamaryn podniósł oczy obojętne i ledwie raczył wymruczeć jakąś odpowiedź... Kniaź wszakże był zręczny, gdy chciał, i nie zraził się wcale tą oziębłością współziomka...
— Wy tu już dawno jesteście w Berlinie...
— Kilka tygodni.
— Nie jesteście zdrowi?
— Dla czego? I owszem! i owszem! czuję się zdrów — ale tu klimat wilgotny.
— O! nasz daleko zdrowszy, zimno to zimno, ale sucho...
— Tu bez absyntu na zachodzie obejść się nie podobna.
Kniaź potakiwał głową.
— Wracacie do Rosyi? spytał.
— No tak... nie wiem jeszcze, kiedy.
Zaczęły się pytania o główne osoby w Moskwie i Petersburgu... Zamaryn znał lepsze towarzystwo, ale je oddawna zaniedbał.
— Tu nas Rosyan dosyć w Berlinie, zagaił kniaź, macie kogo znajomego?
— Mało — rzekł lakonicznie Zamaryn...
Rozmowa szła ciężko...
— Mnie się zdaje wszakże, dorzucił Arusbek, żem was lub może kogo podobnego widział jadącego z Arsenem Prokopowiczem??
Na to imię blade oczy Zamaryna podniosły się. — A wy go znacie?
— O! o! to mój dobry stary znajomy! rzekł kniaź — dobry mały!
Zamaryn głową i uśmiechem potwierdził. — Bałamut! (Szałun) dodał — ale miły i usłużny... dodał — ja tu przez niego także znajomości porobiłem... Nigdy nie zestarzeje! ha! ha!
— Gdzie on teraz stoi? z prostotą zapytał Arusbek, zwijając sobie cygaretkę, radbym go odwiedził.
— No! my wszyscy pod Lipami! nie można naszemu bratu stanąć bo gdzieindziéj — on mieszka u Meinhardt’a...
— A! a! szepnął książę... i uśmiechnął się pomyślawszy, że tego szukanego człowieka szerokość ulicy tylko dzieliła od niego.
— A jecie gdzie? spytał dla niepoznaki.
— My się włóczymy! szepnął pijąc swój absynt Zamaryn, to tu, to tam. Te Niemcy brzydko jedzą... Była chwilka milczenia, nagle kniaź, jakby sobie co przypomniał — zawołał...
— Wy nie Sergiusz Zamaryn?
— Tak jest! tak! odparł zdziwiony absynciarz — a wam to zkąd wiadomo.
— Prosta rzecz, wskazując ręką na zrzucony kapelusz, w którym stało nazwisko — rzekł Arusbek — przeczytałem nazwisko wasze a imienia’m się domyślił, bo Zamarynów pono więcéj nie ma?
— A wy to familią naszę znacie? podchwycił coraz bardziéj zdumiony Zamaryn.
— Jakże nie! starobojarska familia! Waszéj matki siostra była bodaj owa sławna z piękności Marya Pawłowna... No! powiedźcież proszę — co się z nią stało? Czy ona jeszcze starego Ad... bałamuci...
— O! nie! zaśmiał się Zamaryn — szanowna ciocia już ze wszystkiém bałamucić przestała... bo umarła!
— Nie może być! umarła!
— Nie dawno! W Wiedniu! Ja się dopiero teraz o tém dowiedziałem od Arsena Prokopowicza. — A czego wy pewnie nie wiecie... poszła była za mąż i to za nie poczciwego Laszka... który po niéj wszystko zabrał...
— Czekajcie no! czekajcie! uderzył się w czoło kniaź — a! a! przypominam sobie teraz. Ja tę całą historyą wiem! Słyszałem! tak! tak! Byli z nim w Neapolu, siedzieli we Włoszech...
— A tak! zkąd słyszeliście?
— Jam tam był téż dla kuracyi. — Słyszałem o tém dosyć, tylko mi to zupełnie było z głowy wyszło... Już teraz przypominam... Powiadacie, że on po niéj wszystko zabrał?...
— Pewnie że tak...
— Cóż on miał zabrać, kiedy oni już w Neapolu sprzedali klejnoty i zastawiali srebra, bo wszystko byli zjedli..
Zamaryn porwał się z krzesła.
— Nie może być! to nie może być! zawołał — darujcie, że ja się gorącuję ale mnie to bardzo obchodzi... Ja myślałem tego łotra przydusić i majątek mu odebrać...
— A co wy z niego weźmiecie! zimno począł kniaź — no! nie wiem — ale tam nie wiele jest albo i nic nie ma.
Zamarynowi dwa rumieńce wystąpiły na twarz i gwałtownie począł kaszlać.
— Nie mówcie mnie tego — ona wywiozła z Rosyi pewno milion rubli albo i więcéj, co tylko mogła, posprzedawała, czego nie mogła, to zadłużyła do ostatka... miała piękne klejnoty... miała... Nie! oni tego stracić nie mogli, on się obłowił a ja mu to wydrzeć muszę.
Absynt skutkował, Zamaryn był coraz otwartszy.
— Mnie Arsen Prokopowicz pomoże. To głowa! Jak on to już nikt. — Szczwany lis... Dawno zna tego człowieka i wie, jak chodzić koło niego. Gdyby Marya Pawłowna była wszystko straciła, nie żyliby tak w Wiedniu, a tam stali w pierwszym hotelu... Mnie wszystko opowiedział Arsen Prokopowicz... on tam był.
— No! Arsen! dobry mały! jak mówiliście — począł kniaź, ale my jego dawno znamy, jemu skłamać a nabałamucić to nic... Obiecuje dużo... zrobi mało. Z nim hulać dobrze, ale dzieci krzcić nie można... (przysłowie) — Ha! no! zobaczycie! Ja nie wiem wiele...
Zamaryn popatrzał długo nań.
— A wy kto taki?
— Ja? co wam z tego przybędzie, gdy się mojéj ojcowizny dowiecie — ja mały człeczek i nikomu nie znany...
Pokłonił się i zabierał do przejścia na swoje miejsce, Zamaryn kazał podać absyntu jeszcze, dobył cygaro i zabierał się do dalszych badań, gdy we drzwiach stanął Lohndiener... Kniaź wziął za kapelusz, skłonił się jeszcze raz i wyszedł ze służącym.
— Przypatrzyłeś się? spytał, temu jegomości, co mi się ukłonił.
— Dosyć.
— Poznasz go?
— Zobaczym, wejdę jeszcze na kieliszek likworu, to go będę miał, rzekł Lohndiener.
— Wejdźże, a co się tyczy człowieka, o którego mieszkanie kazałem ci się dowiedzieć, ja ci już powiem teraz, żebyś się darmo nie męczył. — Stoi u Meinhardt’a...
Lohndiener wyciągnął kartkę z pugilaresu i milcząc ją podał. Stał na niéj dzień przybycia Arsena, numer mieszkania i jakieś znaczki mniéj zrozumiałe...
— Znajdziesz mnie w hotelu — rzekł kniaź, teraz idź i zapisz sobie tę twarz, może być nam potrzebna.
— Naprawdę, książębyś mógł należeć do tajnéj policyi! szepnął Lohndiener, kłaniając się.
Nie wiem, czy ten komplement wielce Arusbekowi smakował, ale ramionami ruszył i poszedł do hotelu...