Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jenerał, wypocząwszy dzień cały i oddawszy tylko wizyty obowiązkowe prezesowi i Malwińskiemu, których obu w domu nie zastał — wybierał się nie tracąc czasu w Poznańskie. Zdziwiło go to dosyć, że ten serdeczny Malwiński, z którym się rozstali tak czule, ani się pokazał i już i pod pozorem jakiegoś nader gwałtownego interesu, nie zostawiwszy nawet słówka, odjechał. Arusbek z przekąsem składał to na fantastyczny polski charakter, który równie łatwo wpada w gorączkę i nagle potém ostyga. Pułkownikowa gdérała. — A! bo to całe życie był wiatr z piaskiem z tego poczciwego Malwińskiego, mówiła, nigdy miejsca nie zagrzał, nigdy przyjaźni nie zawarł, żeby jéj pojedynkiem nie skończył a po pojedynku znów nie zaprzysiągł do śmierci... Widzę, że i zestarzał takim szaławiłą jak był...
Michalina się śmiała, jenerał był nieco zgorszony.
Trzeciego dnia nadszedł o południu prezes zimny jak lód, grzeczny, zakłopotany widocznie. Siadł przy pułkownikowéj, mało mówił z jenerałem i wyraził tylko ubolewanie, iż w zawiązaniu stósunków w Poznańskiém trudno mu będzie pomoc swą ofiarować, gdyż znaglony jest pilnemi interesami pojechać do Kolonii a potém do Hamburga i nie wie, kiedy powróci. Mógłby był łacno dać listy, ale o tych jakby zapomniał, pożegnał się z jenerałem grzecznie, bawił krótko i wyszedł.
— Wiesz co, rzekł jenerał do kniazia, wróciwszy po odprowadzeniu go do przedpokoju — il y a du louche... w tém wszystkiém... To zniknięcie Malwińskiego... ten wyjazd nagły prezesa... ten jego chłód i przymuszona jakaś grzeczność... są dla mnie niezrozumiałe... Między pierwszém przyjęciem a tą odprawą... coś niepojętego... zajść musiało...
Arusbek ruszył ramionami.
— Może jesteś podejrzliwym do zbytku a wreszcie i słuszność mieć możesz. Aby ocenić postępowanie tych ludzi, należałoby ich znać, kraj, obyczaj... Jesteś w tym przedmiocie lepszym sędzią nademnie...
— Mnie ta zmiana uderza! coby to być mogło?
Nie wiem...
Słowa o tém nie powiedziawszy matce, jenerał jednak uczuł się niespokojnym. Miał jeszcze listy do dwóch rodzin wielkopolskich, pozostawało mu jechać z niemi... Podróż była ułożoną... należało więc bądź co bądź wyjeżdżać.
Chwilowa słabość pułkownikowéj zatrzymała dwa dni jeszcze w Berlinie, nie było to nic strasznego, lecz choréj nieco nie chciał Stanisław opuścić. Siedziała w swoim fotelu cały dzień, nie kładła się, ale może ze znużenia miała nieco gorączki... Życie ich zwyczajne szło trybem w całéj téj podróży już zachowywanym. Kniaź z jenerałem stali razem, na śniadanie schodzono się do pułkownikowéj. Potém każdy szedł, gdzie mu się podobało, najczęściéj jednak pułkownikowa zostawała w swym fotelu z robótką, panna Michalina także coś robiła a kniaź im czytywał głośno. Czytanie przerywała często żywa rozmowa. Jenerał wchodził, wychodził, rozpatrywał się w mieście swobodnie. Jadano w pokoju matki dosyć późno i panowie ci mieniali się przy paniach. Kniaź wszakże był daleko pilniejszym przy nich od jenerała, który często wychodził za różnemi sprawunkami, dla rozerwania się lub u siebie w pokoju coś czytywał... Od przyjazdu do Berlina a raczéj od wyjazdu z Krakowa, stósunek z Michaliną był bardzo poufały i przyjacielski ale stanąwszy na tym stopniu pewnym zbliżenia, daléj się już nie posuwał. Za to Arusbek codzień był lepiéj widzianym, bardziéj domowym, prawie jakby członkiem rodziny. Nie miano dlań tajemnic, służył im jak dziecko.
— Wiesz co, mój Andrzeju, odezwał się wybierając w dalszą podróż Stanisław, który nazajutrz miał wyruszyć, a muszę ci jeszcze raz uczynić tę uwagę, że ty nam Michalinę bałamucisz.
— Hę? ja? spytał kniaź — powiedz chyba, że ona mnie zabałamuciła... Co do mnie, nie pochlebiam sobie, ażebym kogokolwiek w życiu mojém potrafił zbałamucić, jak ty powiadasz... Daję ci słowo honoru... że ciągle otwarcie prawiąc oświadczenia gorące pannie Michalinie, nigdy potajemnie nie pisnąłem nic... coby na intrygę zakrawało... Zresztą, panna Michelina nie dziecko, a ja! ja! stary jak świat!
Westchnął.
— Wygląda to jednak bardzo — bardzo na staranie o pannę, z którą się żenić nie możesz...
— Zapewne nie mogę, bo onaby za mnie nie poszła... i — słuchajno, Stanisławie — otwarcie! Wiem, że matka cię z nią chce ożenić! Czy ty masz także ten zamiar?
Jenerał ruszył ramionami...
— Jesteś mi przyjacielem, dla którego nie mam tajemnic — odparł jenerał. — Znasz moją przeszłość, miłość się u mnie wyczerpała i poplątała z cierpieniem tak, że jednego od drugiego odłączyćbym nie umiał. Uczucia mojego dla panny Michaliny sam dobrze nie rozumiem, kocham ją jak siostrę, wcale nie, jakbym przyszłą żonę powinien. Żyję dla matki dziś więcéj niż dla siebie, jeśli to do jéj szczęścia będzie potrzebném — mogę się ożenić. Szacuję ją, miłą mi jest... ale kochać!..
— Znajdujesz więc, że ożenić się nie kochając nie jest kryminałem? — zapytał Arusbek.
— A od jakiegoż to czasu ty myślisz, że to jest kryminał? — rozśmiał się jenerał — ty stary bałamucie?
— Mnie się zdaje, że ja tego zdania byłem zawsze — odparł Arusbek — i dla tego właśnie na żadną z moich przechodnich miłości nie mogąc rachować, żeby miała warunki trwania... nie myślałem się nigdy żenić.
— Wiesz, Andrzeju, że jeśli dziś to, co doznajesz dla panny Michaliny, może się nazwać miłością, daje do myślenia co do warunków trwałości. Ja ciebie jeszcze nigdy tak wiernym jednemu uczuciu nie widziałem. Nawet gdyś się kochał w księżniczce Wierze Mikołajownie, były wśród téj szalonéj namiętności epizody teatralne, choralne, muzykalne, artystyczne... tu ja ich nie spotykam...
— O! bom zestarzał! — rzekł Andrzéj. — Serce się skurczyło, na epizody miejsca braknie.
Przerwali rozmowę przypomnieniami petersburgskiemi i na nich się skończyło.
Nazajutrz był dzień na wyjazd oznaczony. Z rana jeszcze, gdy tylko co zaczynał się jenerał pakować, przyniesiono mu karteczkę, nieznanym charakterem pisaną, podpisaną téż nazwiskiem nieznajomém mu rosyjskiém.. w któréj Sergiusz Aleksandrowicz Zamaryn, rzeczywisty radzca stanu, prosił go o pilną chwilę rozmowy w bardzo ważnym interesie.
Bilet ten jenerał z nieukontentowaniem podsunął księciu i spytał —
— Powiedz mi, jeśli wiesz, kto to może być i czego ten człowiek chce odemnie?
— Zamaryn! Sergiusz!... Aleksandrowicz! Nie znam, zupełnie mi obce nazwisko... nie rozumiem... Wiem o téj rodzinie, stara to bojarska moskiewska... Zrobiono ich podobno hrabiami. Żadnego jednak z Zamarynów w Petersburgu sobie nie przypominam.
— Tu trzebaby jechać... a nie podobna odmówić! — zachmurzony odezwał się jenerał. — A! niech go tam!
— Pewnie jaki słowianofil, który, dowiedziawszy się, że chcesz ogień z wodą pogodzić, przychodzi z projektem...
— Zobaczymy.
Jenerał siadł i odpisał grzecznie, iż będzie na usługi pana radzcy stanu do godziny trzeciéj, ale że ma pilną podróż przed sobą i tegoż dnia wyjechać musi...
W godzinę przyniesiono odpowiedź, w któréj Sergiusz Aleksandrowicz ubolewał, że tak nie w porę się zgłosił, i zapytywał, kiedy jenerał powróci, aby przydługi interes mógł późniéj mu opowiedzieć.
Oba listy, mimo surowego incognito jenerała, były zaadresowane Stanisławowi Karłowiczowi Zbyskiemu. Wszystko to jakoś niezrozumiałe drażniło i jenerał postanowił wstrzymać się raczéj z podróżą niżeli jechać z tą zagadką nową i troską. Jeszcze więc raz odpisał, że woli podróż swą odroczyć a gotów służyć panu radzcy stanu.
O naznaczonéj godzinie kniaź wyszedł do pułkownikowéj, jenerał sam oczekiwał na gościa. Niespóźniwszy się ani o pięć minut, punkt o czasie umówionym przysłał swój bilet przez szwajcara Rosyanin i sam zaraz za nim pospieszył.
Był to człowiek nie stary, wymizerowany, kaszlący, blady, o oczach jakby szklanych, ruchach niepewnych, wzroku błędnym, na którym znać było od pierwszego kroku wychowanie pańskie i wyżycie téż arystokratyczne.
Był to zaledwie cień człowieka zrujnowanego na zdrowiu, złamanego przedwczesną bezsilnością. Wszedłszy podał rękę grzecznie, zakaszlał się, schwycił pierwsze krzesło, jakie mu się trafiło, i usiadł. Przejście wschodów dech mu odjęło... Ręce, któremi usta ocierał, drżały, głosu nie łatwo mógł dobyć i, odezwał się bardzo cicho.
— Stanisław Karłowicz Zbyski?
— Przepraszam was — rzekł jenerał — człowiek, którego nazwisko wymawiacie, jest cywilnie umarłym i prawnie pogrzebionym... ja jestem do waszych usług — Melchior Augustowicz Szarliński...
Rosyanin wpatrzył się w niego z jakąś niepewnością i obawą, zawahał...
— Jeśli tak, nie mamy z sobą nic do mówienia, rzekł próbując wstać.
— Oto jest mój paszport! — dodał jenerał.
— Dla czegóżeście odpisali na list, adresowany do Zbyskiego?
— Naprzód dla tego, że był do mnie bardzo podobnym i wszyscy mnie zwykli brać za niego — rzekł uśmiechając się smutnie Zbyski, powtóre że był mym najbliższym krewnym i że w interesach, któreby się go tyczyć mogły, ja jestem obowiązany moralnie zań odpowiadać.
— A! — mruknął Sergiusz Aleksandrowicz — to dosyć. Sprawa jest nader delikatna, nie radbym o niéj mówić ani nawet wspomnieć obcemu.
Chwilkę spocząwszy, mówił daléj.
— Wam zapewne wiadomo, że Stanisław Karłowicz kochał się i żył w ścisłych stósunkach z Maryą Pawłowną?
— Wiadomo mi... iż się z nią ożenił... a raczéj — odparł rumieniąc się jenerał — to jest! tak — ożenił.
— Ożenił się z nią! ożenił! powtórzył dwakroć Sergiusz, któremu trudno było jakoś wypowiedzieć swe myśli. — Więc się na końcu ożenił...
— Tak jest! — potwierdził jenerał.
— Ja jestem siostrzeńcem Maryi Pawłownéj — wyjąknął nareszcie Zamaryn — siostrzeńcem. Mam na to dowody... Tak jest. Chciałem się dowiedzieć o losie ciotki... naostatek o znacznym majątku rodowym, który z sobą z kraju uniosła... Do niego nikt prawa nie ma oprócz nas — rzekł Zamaryn wolno — choćby go nawet komu dała, zapisała, darowała, zapisby był nie prawny, bo to majątek rodowy.
Zbyski zamyślony milczał, nie wiedział, co odpowiedzieć. Pochwycony tak niespodzianie i nagle, iż w pierwszym momencie nie umiał jeszcze sobie wytłómaczyć, jakie były jego obowiązki.
— Uczynię wam tę uwagę, Sergiuszu Aleksandrowicz, co do majątku Maryi Pawłownéj, rzekł w końcu, iż prawa krajowe obowiązywały ją, dopóki ona i majątek był w kraju. Gdy go opuściła, i ona i to, co miała, podlegało prawom miejsca, które sobie obrała za nową ojczyznę.
Oczy Zamaryna z wyrazem wielkiego zdziwienia zatrzymały się na jenerale.
— Jak wy to mówić możecie? Rosyanka? Rosyanin? żeby oni nie ulegali kiedykolwiek prawu i carowi? żeby oni mogli wyłamać się z poddaństwa? Toż kryminał? Rosyanin swego charakteru nie traci do śmierci!
— Może to być pojęcie czysto rosyjskie — rzekł Zbyski — w europejskiém i ludzkiém prawie przedstawia się to inaczéj. Marya Pawłowna dobrowolnie, opuściła Rosyą, prawnie pozbyła się posiadłości tych tylko, które jéj prawo sprzedać dozwalało... należała więc do siebie a to, co miała, do niéj.
— Nic! nic! zaprzeczył Zamaryn, tego żaden prawy Rosyanin nie uzna... to jurystowskie wykręty...
— Sergiuszu Aleksandrowiczu — mam honor was pożegnać — zawołał, wstając jenerał — nie byłem nigdy jurystą, mam uczucie sprawiedliwości i zdrowy rozsądek... a obowiązku tłómaczenia się wam z mych przekonań nie czuję...
Pomimo pożegnania Sergiusz wcale wstawać nie myślał, obrócił wzrok szklany na mówiącego... milczał... zdawał się niepewny, co począć.
— Przepraszam was — nie chciałem obrazić. — Jednak ten interes tak się nie może skończyć... Zamarynowie nie wyrzekną się, co im słusznie należy... oni swojego dojść i odebrać je muszą...
Zbyski stał i milczał, dawał mu mówić, nie odpowiadając słowa, spoglądał na drzwi, czerwieniał, w ostatku wziął książkę z drugiego stolika, siadł pod oknem i czytać zaczął. Zawracało mu się w głowie — i pragnął naprzód pozbyć się natręta, aby rozważnie obmyśleć, co mu począć wypadało.
Zamaryn, widząc determinacyą gospodarza, zniechęcony wstał gwałtownie z krzesła, wyszedł nie żegnając się i drzwi za sobą z hukiem gniewu zatrzasnął...
Na hałas ten niezwyczajny z sąsiedniego pokoju wpadł Arusbek, spojrzał na przyjaciela, który siedział zmieniony i drżący, i czekał aby mu ten wytłómaczył odwiedziny i koniec ich tragiczny.
Jenerałowi trudno było wyrzec słowo; nawykły do panowania nad sobą, ilekroć czuł, że stracił tę władzę, wstrzymywał się od wyrazu, od ruchu, dopóki jéj nie odzyskał. Czekał i teraz, ażby myśli zebrał, wstał i rzucił się wzruszony Andrzejowi na szyję.
Widząc go w tak niezwyczajnym stanie, podraźnionym — nie swoim, Arusbek zląkł się; wiedział, iż nie musiała lada fraszka podziałać tak na człowieka, który zwykle znosił wszystko, co go spotykało, z niezmierném męztwem i umiarkowaniem.
— Co ci jest? mój Staszku? co ten człowiek zrobił? powiedział?
— Cicho — daj mi się uspokoić — boję się, by nas matka nie usłyszała; potrzebuję przyjść do siebie, weź kapelusz, wyjdźmy... jedźmy
Kniaź był posłuszny, pochwycił swój kapelusz, wyszukał drugi dla towarzysza, podał mu okrycie i jak najspieszniéj wyprowadził z domu. Szybkim krokiem wyszli oba, sami nawet niewiedząc dokąd, kierując się bezmyślnie ku brandenburgskim wrotom... W drodze Arusbek nie zadał żadnego pytania, czekał... patrzał, a widząc płomienie i bladość na twarzy zwykle uspokojonéj Stanisława, gubił się w domysłach, co mogło tak straszliwie podziałać na tak wystygłego człowieka.
Wchodzili już w Thiergarten, gdy nagle jenerał stanął jak osłupiały, krzyknął i wyciągnął rękę ku przejeżdżającemu powozowi i byłby się rzucił ku niemu, gdyby go Arusbek nie wstrzymał. W powozie tym siedziało dwóch mężczyzn, kniaziowi zupełnie nieznajomych, jeden w niebieskich okularach, drugi blady i wynędzniały. Powóz przesunął się jak strzała, Zbyski pozostał wryty w miejscu. Po kilku sekundach kniaź ujął go za rękę, byli nie opodal od jakiéjś restauracyi ogródkowéj, weszli do niéj. Arusbek kazał sobie dać pokój osobny... Wszystko to było dlań tak niezrozumiałém, iż z niecierpliwością czekał wyjaśnienia. Zbyski łamał się z sobą i burzył, chodził po izdebce... pił wodę — usta zacięte konwulsyjnie otworzyć się jeszcze nie mogły.
W ostatka potarł czoło, rzucił się na kanapę i ścisnął rękę kniazia.
— Znasz ty — rzekł — moję historyą całą? wiesz ty o tym łajdaku Arsenie Prokopowiczu, który miał jakieś widoki na Maryą Pawłownę i odepchnięty mścił się na niéj i na mnie zajadle?
— Wspominałeś mi o nim...
— Arsen Prokopowicz był za mną teraz w Wiedniu, gdziem go ze wschodów zrzucić musiał... Stał się przyczyną śmierci Maryi. Spotkałem go we Lwowie, w Krakowie, jest tu... przed godziną człowiek, co u mnie był i który mnie obraził, jechał z nim w tym powozie... wszystko jest jego sprawą. Dopóki on żyć będzie, nie da mi spokoju. Dzika zemsta to może jedyne uczucie, któremu on potrafi być wiernym...
— Ale ten człowiek, co cię obraził? Kto to jest? Zamaryn ten?
— Siostrzeniec Maryi Pawłownéj, który się upomina o jéj majątek... Nazwał mnie, nie wiem już... wykrętnym jurystą, gdym mu powiedział, że miała pełne prawo swém mieniem rozporządzać... Tego człowieka nasadził na mnie Arsen...
— Na to nie ma innego sposobu — odezwał się chłodno kniaź Andrzéj — tylko go wyzwać i — zabić.
— Wyzwać go! a! zapewne! mógłbyś mu zbić oba policzki na próżno! Rzuci się na wszystko w świecie, ale honoru, którego nie ma, bronić nie będzie. To próżno.
— Zobaczymy — lakonicznie zbył kniaź Andrzéj. — Całe życie być w trwodze i doświadczać prześladowania, nie mieć spokoju od takiego pokątnego intryganta, którego żadna podłość nie kosztuje... jest rzeczą przechodzącą siły ludzkie... Nie, Stanisławie Karłowiczu... raz temu potrzeba koniec położyć. Ten człowiek tu jest... trzeba mu dać naukę i skończyć! skończyć... Bądź spokojny! jedźmy do domu. Dla niepoznaki wybierz się dziś w drogę, podróż cię może uspokoić, rozerwać, ja resztę biorę na siebie.
— Kochany Andrzeju, nie mogę na to pozwolić.
— Nie pytam o zezwolenie, jedziemy teraz do domu, aby się mama nie trwożyła o nas, wypogódź twarz, zapakujemy... jedź dziś... dziś.
— Nie mam po co jechać — odezwał się jenerał namyśliwszy. — Znasz mnie... to dosyć. Jeśli się ktokolwiek odezwie o majątek Maryi Pawłownéj, nie chcę go, oddam... Naówczas zostaję przy szczupłych zasobach matki... ona się wyprzedawać nie może... Ja powinienem szukać zajęcia. Zaciągnę się do służby wojskowéj, we Włoszech, w Hiszpanii, na drugim końcu świata, gdziekolwiekbądź
— Tak? a matka?
— O! matka! — zawołał Zbyski — masz słuszność, ja muszę być z nią czy przy niéj, lecz czyż nie potrafię znaleść zajęcia... pracy?
— Nie rozumiem, po cobyś się miał zrzekać majątku Maryi, która cię umierając o to prosiła, abyś go wziął jako pamiątkę, jako fidei-comis...
— To prawda! lecz ta myśl, że będzie człowiek, co mnie o chciwość posądzi — nie, Andrzeju, raczéj ubóstwo niż cień podłości.
— Gdyby w tém była podłość — odparł kniaź — lecz dosyć — jedźmy, na roztrząsanie czasu mamy do zbytku... Uspokój się wprzódy.
— Nie mam po co jechać — przerwał jenerał — ubogiego ani tam przyjmą, ani w kraju jak nasz mogę się spodziewać zajęcia. U nas wezmą prędzéj obcego, ja łatwiéj znajdę coś za granicą...
— Nim się to rozstrzygnie... jedźmy!
Wyrwał go tak prawie gwałtem i powiózł kniaź do domu, rachował na to, że miłość dla matki zmusi go do pokonania siebie a udawanie spokoju wyrobi go nieco mimowolnie. Przybyli do hotelu, gdzie już o nich trochę się troszczono, niewiedząc, co znaczy, że jenerał znikł, że nie jechał, że godzina podróży minęła. Stanisław nie umiał się nawet tłómaczyć, ale kniaź bardzo zręcznie osnuł jakąś bajeczkę, któréj pułkownikowa uwierzyła. Z oczów Michaliny tylko widać było, że domyślała się czegoś. Jenerał udawał zwykły humor bardzo źle, matka nie dostrzegła może zmiany, panna przerażona nią była. Niespokojna oczekiwała końca obiadu, aby dobyć prawdę z kniazia, który jéj musiał — jak sądziła — wyznać wszystko. Zaledwie się obiad skończył, znalazł się pretekst wyciągnienia Arusbeka na stronę do drugiego pokoju.
— Mów mi, książę, a prędko, co jenerałowi jest? zawołała Michalina — stało się widocznie coś, czego matce powiedzieć nie chcecie czy nie możecie, ale ja powinnam wiedzieć o wszystkiém...
— Droga pani! składając przed nią ręce — rzekł kniaź — na miłość Bożą, nie wódź mnie na pokuszenie, nie wymagaj odemnie, co nie moją jest tajemnicą...
— Więc jest tajemnica? podchwyciła.
— Nie tajemnica, źle się wyraziłem, poprawił się kniaź, jest... zaszły okoliczności, o których ja nie mam prawa mówić, bo ich nawet dobrze nie znam... Nic strasznego — ręczę.
— I książę mnie nie powiesz? groźno spytała Michalina.
— Panno Michalino — modlił się Arusbek — jeszcze raz, na miłość Bożą, nie żądaj odemnie tego... o czém z ust moich dowiadując się, samabyś potém wzgardziła mną... nie mogę powiedzieć nic.
— Stanowczo? z urazą rzekła Michalina.
— Nie mogę, powtórzył, kłaniając się książę. Panna weszła do pokoju, bardzo zręcznie manewrowała około matki i jenerała, udając spokojną, póki nie znalazła sposobu wyciągnięcia Stanisława.
— Przepraszam bardzo — rzekła skubiąc chusteczkę — muszę pana wziąć na indagacyą. Jestem kobieta, ciekawa a dałam wam dowód, że sprzyjam całéj rodzinie, wam, matce... To mi daje pewne prawa... Zasługuję na trochę zaufania, panie Stanisławie. Matce możecie powiedzieć, co chcecie, dla wytłómaczenia tego pomięszania, jakie w was widzę — mnie należy prawda... Co to jest?
— Ale nie ma nic! odparł spokojnie jenerał — który już odzyskał był zupełnie zwykłą moc nad sobą — cóż ma być? odłożony wyjazd, nie więcéj.
— A! czyż pan myślisz, że ja w jego twarzy nie czytam jak w księdze otwartéj? czyż myślisz, że mi przyjaźń nie daje jasnowidzenia? Ja wiem, dodała z przyciskiem, iż coś przykrego dla was, zatém i dla nas się stało, chcę to z wami podzielić...
— Serdeczne dzięki — wyciągając ku niéj rękę, odezwał się jenerał — wierz mi pani, iż tém bardziéj to cenić umiem, że w tę przyjaźń waszę wierzę...
Na przyjaźni, spoglądając na nią, położył pewien przycisk, panna się zarumieniła mocno.
— Przecież nie ma się czém wcale trwożyć... wam ani matce nic nie zagraża.
— A wam? gorąco zawołała Michalina, zbliżając się ku niemu.
— Mnie! i mnie tak jak nic... mówił jenerał... Mogłyby się tylko o tyle zmienić nasze to jest moje osobiste stósunki, że jużbym w Poznańskie i do Galicyi nie miał po co jechać, rozpatrywać się w majątkach, bo być bardzo może, iż kupićbym nie miał za co.
Spojrzał ze smutnym uśmiechem na nią, jakby badając wrażenie, które to wyznanie uczyni — Michalina zmięszała się.
— Cóż w takim razie począć? szepnęła.
— Bądź pani spokojną! Dotąd nie ma jeszcze nic jasnego i pewnego... a gdy będzie potrzeba pomówić z matką, ja to biorę na siebie. Znam ją — jestem pewien, że złą dolę potrafi znieść mężném sercem... Co do mnie, czyż nie mogę pracować?
— Ale w takim razie... nie dopowiedziała panna Michalina — nie! nie! przerwała trzęsąc głową — to się nie stanie... Cóżby pana zmusić mogło? nie! nie!
A po chwili zapytała.
— Jedziesz pan w Poznańskie?
— Nie wiem — zobaczę — wątpię.
— Idźże do matki i jeśli ma jakie podejrzenie, staraj się ją uspokoić.
Gdy do salonu wrócił jenerał, już tu Arusbeka nie zastał... Po chwili wyszedł go szukać do mieszkania i tam nie znalazł. Tknęło go to, gdyż zwykle opowiadał mu się, co z sobą pocznie, i nie wychodził tak bez wieści. Pozostał czekając nań... szukając w książce roztargnienia... ale nadeszła pora herbaty, na którą kniaź regularnie się stawił, i nie było go jeszcze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.