Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Obok sali, w któréj się ten obiad odbywał a gdzie dziś snem poucztowym, głębokim i twardym odpoczywał czcigodny Malwiński, znajdował się jeden z tych maleńkich, po restauracych zwyczajnych gabinecików na parę osób, na których właściciele dobrych garkuchni najwięcéj zarabiają. Gdyby nie rozgrzane głowy i wrzawa przy obiedzie, mogliby byli goście uważać, że drzwi od tego gabinetu parę razy zadrżały, że nie były domknięte i że chwilami w ciemności kątka tego pozwalały sobie nawet szerzéj się nieco otworzyć. Raz, ale na bardzo krótko, ukazała się z nich głowa blada i znikła...
Gdy Malwiński spoczął na kanapie a pan Salezy, napiwszy się na jego rachunek wody z cytryną, wyszedł na palcach, nie pozostało nikogo oprócz uśpionego gospodarza... Służba hotelowa, znająca dobrze jego obyczaje, zajrzała raz tylko i nie chcąc potrzebnego mu przerywać spoczynku, zostawiła stół i świece in statu quo, czekając, aż się obudzi...
Cisza zaległa salę przed chwilą gwarliwą, słychać tylko było sapanie uśpionego amfitriona i wyrywające się niekiedy z piersi jego westchnienia. Drzwi od gabinetu uchyliły się naówczas raz i drugi ostrożnie, wyjrzał z nich średnich lat mężczyzna w okularach niebieskich, zamknął je i wkrótce zjawił się w przedpokoju, wiodącym do sali, gdzie na krześle drzemał przy pół butelce szampana pozostałego od obiadu znudzony oberkelner hotelu z sążnistym rachunkiem na wypadek przebudzenia pana Malwińskiego. Mężczyzna w sinych okularach bardzo grzecznie rozpoczął z nim cichą rozmowę, wśród któréj wsunął ma papierek, podobny do pięciotalarówki z aniołkami. Zdaje się, że między nim a oberkelnerem stanęła jakaś polubowna ugoda, gdyż hotelowy urzędnik kilka razy głową przyzwalająco kiwnął, pokazał mu sznurek od dzwonka, dodając, ile razy na niego miał zadzwonić... a potém powoli odszedł...
Mężczyzna w okularach niebieskich kazał sobie przynieść herbatę i cytrynę do wielkiego salonu i sam po cichu, nie budząc Malwińskiego, wszedł do niego. Z herbatą usadowił się przy małym stoliczku w ten sposób, ażeby wejrzenie pierwsze przebudzonego paść nań musiało. Po odejściu służącego, który na dwie osoby herbatę postawił przed gościem, jegomość w okularach niebieskich począł ją nalewać ale z widocznym zamiarem narobienia hałasu. Padła naprzód łyżeczka a potém spodek od filiżanki, potém tacka od cukru na ziemię. Malwiński zwolna się budził. Przychodziło mu to z ciężkością, nie miał najmniejszéj ochoty, ale upuszczona w końcu szklanka, która się rozbiła, zmusiła go do otwarcia ócz. Porwał się z kanapy, przetarł powieki, popatrzył i gniewny począł wołać kelnera...
Tymczasem nieznajomy w niebieskich okularach grzecznie się zbliżył do niego i w języku polskim ale z akcentem dziwnym a obcym odezwał się:
— Niech pan dobrodziéj daruje, proszę się na służbę nie gniewać, ja tu gwałtem wparłem się do sali, bo nigdzie miejsca nie było, za co go najmocniéj przepraszam. Na nieszczęście coś mi upadło...
Malwiński patrzał osłupiały, widocznie zbierało mu się na gniew. Nieznajomy mówił ciągle słodko-szyderskim głosem.
— Gdybym śmiał, tobym, choć nieznajomy, czcigodnego pana prosił na gotową herbatkę z cytryną. Widzę po stole, że się trochę obiadowało i buteleczek oczyściło a po tém to nie ma jak z cytryną herbata.
Malwiński coś burczał, ale oczy miał już na herbatę zwrócone a z milczenia korzystając nieznajomy, nalał natychmiast... i ręką zapraszał do krzesła.
— Ale z kimże bo mam honor? — spytał Malwiński.
— A! panie! dosyć, żeśmy ziomkowie — odrzekł ów niebieskooki — tylko, jak to pam dobrodziéj z mojego akcentu już poznajesz pewnie, od małego dziecka żyłem w Rosyi, nabrałem złéj wymowy, język się złamał. Ale, panie, tu... (uderzył się po piersiach) ojczyzna! tu! panie! kocham ojczyznę!... choć po polsku kiepsko mówię...
Malwińskiego, poczciwego człowieka, ujęła ta ojczyzna, ścisnął go za rękę, uśmiechnął się i pierwszy łyk herbaty śmiało do ust przyjął.
— My Polacy — dodał — z pod rządu moskiewskiego kochamy wszyscy tęgo naszę ojczyznę polską... o! panie! u nas wszystkiém... ojczyzna!!
Malwiński się uśmiechał...
— Bo to tak powinno być — dodał — a kto jéj nie kocha... tego niech djabeł porwie.
— Niech porwie — rzekł okularowy.
Wkrótce jednak westchnął.
— Państwo tu trochę pohulali? — zapytał, śmiejąc się.
— My? a! nie! tak tam, przy jedzeniu się trochę popiło, ale to na polskie łby fracha... kilka buteleczek w dobrém towarzystwie...
— A no, tak... widziałem, jak się ci panowie rozchodzili... a nawet para twarzy znajomych mi... dawniéj.
— Jakto? znajomych panu? zkąd?
— Kniaź Arusbek... z Petersburga i jenerał Zbyski.
— WPan ich znasz? — podchwycił nastraszony ostatniém nazwiskiem, które powinno było być tajemnicą, Malwiński. — Cytże, cyt!
— A! znam i wiem, że Zbyski tu pod cudzóm nazwiskiem — rozśmiał się człowiek w okularach.
Malwiński popatrzał nań, poprawił włosów, skręcił wąsa i zamilkł.
— Ja się nawet mocno zdziwiłem, zobaczywszy tu tego jenerała...
To mówiąc, zrobił minę kwaśną, tajemniczą, prawie szyderską.
— A to czemu?
Nie było odpowiedzi na zapytanie, Malwiński powtórzył:
— Proszęż pana, dla czegoś się pan zdziwił?
Nieznajomy pił herbatę, patrzał po ścianach... kiwał głową i zamiast odpowiedzi spytał:
— Czy tu dobrze jeść dają?
— Hę?? — podchwycił zdziwiony Malwiński — co?
— Dobrze tu jeść dają?
— Ale ja pytam — rzekł jeszcze raz uparty eksadjutant — czemuś się to pan zdziwił?
— Widzisz pan, że mi tego nie wypada mówić.
— To nie wypadało, z przeproszeniem, mówić téż, że się zdziwiłeś!
— A no, to prawda, winowat — odparł mięszając ruszczyznę okularowy.
Malwiński począł mu się przypatrywać ciekawie.
— Cóż to, asindziéj ufności we mnie nie masz?
— A! nie — rzekł nieznajomy — ja pana z reputacyi znam, jesteś pan jednym z sławnych szczątków wojsk polskich 1831 roku... oficerem, honorowym człowiekiem...
— Więc cóż?
Nieznajomy powoli wycedził:
— Nie chciałbym panu czynić przykrości.
— Cóż to ma znaczyć?...
Pili herbatę. Jegomość w okularach znowu patrzał po sali, milczał a po długim przestanku dokończył. — Dajmy temu pokój!
Malwiński chwycił go za rękę, jakby się bał, żeby mu nie uciekł.
— Na wszystko waćpana zaklinam, już tu nie ma co cedzić... i obwijać, mów, prosto z mostu... proszę.. mnieś klina zabił takiego, że póki się nie dowiem, djabli mnie brać będą... Mów asindziéj, wymagam.
Skłonił głowę nieznajomy i bardzo powoli a rozważnie dobierając słów, rozpoczął:
— Wyrwało mi się nieopatrznie i niepotrzebnie coś, za co pokutować teraz muszę. Pan mnie nie zna i znać nie będzie, jakże to obcemu, nie mającemu za sobą powagi żadnéj, wyrywać się z tém, co się wam wyda oszczerstwem? A tymczasem jestem już związany tak, że panu rzecz całą wyjawić muszę...
Zbyski jest synem pańskiego podobno kolegi.
— Mojego pułkownika i najzacniejszego w świecie człowieka! i najczcigodniejszéj matki, która była śliczna jak różyczka! wykrzyknął Malwiński.
— To wszakże nie przeszkadza, żeby był szpiegiem i zdrajcą! dodał z zimną krwią człowiek w okularach. Czekaj pan, nie burz się! My go dobrze w Petersburgu znaliśmy... Był w cesarskich łaskach, zbałamucił bardzo bogatą kobietę, któréj cały majątek pochwycił.... rząd rosyjski go posłał do powstania, żeby donosił, co się tam działo... Prawda, że był wypadkiem ranny w bitwie ale go potém Moskale pielęgnowali, wykurowali i wypuścili, a teraz się nim posługują do swoich zamiarów...
Malwiński zerwał się z krzesełka jak oparzony, odepchnął stół... pochwycił się za głowę, potém przypadł do mówiącego w gniewie, ale ten wcześnie wstał i zasłonił się rękami...
— Czekaj pan, zawołał — nie burz się, ja na to, co mówię, mam dowody, a mówię z dobrego serca. Sam wywołałeś to! Wierz, nie wierz, jak ci się podoba, jam musiał was ostrzedz, abyście ostrzegli drugich. To człowiek taki, co wszystkich potrafi oszukać... ale myśmy zwietrzyli jego roboty...
Blady, pomięszany eks-adjutant chwytał się to za bolącą głowę, to za stół, odwracał, łamał ręce... i wykrzykiwał. — O mój Boże! syn tego poczciwego Zbyskiego! to nie może być! nie.
— Ja pana nie zmuszam, abyś mi wierzył, odezwał się spokojnie nieznajomy — ostrzedz było moją powinnością. Ludzie powiadają, że się chce tu osiedlić! Ślicznybyście mieli nabytek. Już w Galicyi próbował i nie udało mu się, bo tam zwietrzono ptaszka... teraz próbuje tu...
Sam pan miarkuj, rozważ, gdzież to kto słyszał, aby rząd pruski dozwolił się u siebie osiedlić emigrantowi polskiemu? A on jest pewny, że mu dozwolą! Dla czego? bo potajemnie wstawią się za nim władze rosyjskie, aby tu miały swojego anioła stróża, któryby o najmniejszéj donosił rzeczy...
Malwiński, przybity tym ostatnim argumentem, zamilkł. Na twarzy jego odmalował się taki ból, takie cierpienie przejmujące, iż mu jego szczebiotliwość nawet odjęło. Wargami kręcił, dwie łzy ciekły mu z oczów i łamiąc ręce powtarzał.
— O mój Boże! syn takiego ojca! syn takiéj matki...
— Bardzo przepraszam, żem tak smutną zmuszony był panu dać wiadomość, odezwał się nieznajomy — ale — rozumie pan! obowiązki względem — ojczyzny!! My kochamy ojczyznę! my jéj świętéj sprawy pilnujemy...
Malwiński rzucił się w krzesło zadumany a nieznajomy pochwycił swój kapelusz, spojrzał na zegarek. — Mój Boże... ledwie mam czas na koléj! żegnam pana dobrodzieja.
— Stój! stójże! przerwał, chwytając go za rękę jakby przebudzony stary żołnierz — tak się nie odchodzi, rzuciwszy gryzące i pełne jadu słowo, ja chcę wiedzieć, kto jesteś...
— Słusznie — odparł zimno pierwszy, jestem obywatel z Królestwa, Jan Chryzostom Larski...
Skłonił się i wyszedł...
Malwiński chciał biedz, chciał pytać, nie zdążył; nim do drugich drzwi wyspieszył, nieznajomy był na dole. Zwlókł się chory, zbity, zgryziony do krzesła i począł na dobre płakać. Potém ręką rzucił, zadzwonił na sługę, milcząc zapłacił rachunek, kazał sprowadzić doróżkę i pojechał.
Nie ruszył wszakże do domu, kazał się wieść do prezesa.
Była to godzina wieczorna, w któréj go zastać było trudno, wyjątkowo wszakże na wychodném z domu go złapał.
Po twarzy Malwińskiego stary poznał, że coś nadzwyczajnego zajść musiało, eks-wojskowy bowiem mówić nie mógł, drżał, był dziwnie pomięszany i potrzebował naprzód szklanki zimnéj wody, nim przyszedł do słowa...
— Prezesie — rzekł w końcu — nieszczęście się stało! głowę tracę! nieszczęście! Wracam z obiadu, który dawałem dla tego... Zbyskiego... Nie prosiłem prezesa, bo wiem, że takich obiadków nie lubisz... ale to i dobrze. A! ale jakże to panu powiem!! jak ja to powiem...
— Mów, choćby najgorszém było...
— Tak, gorszego nic być nie może! — westchnął Malwiński. — Obiad był bardzo wesoły, rozeszliśmy się serdecznie, przyjacielsko. Ja mam taki zwyczaj, że gdy się zmęczę, zasypiam sobie po obiedzie... Tym razem także zdrzemnąłem się, zostawszy sam. Budzę się, ledwie cokolwiek odpocząwszy, patrzę, siedzi naprzeciw mnie jakaś nieznajoma figura w okularach i pije herbatę. Wlazł mi do sali przebojem. Gdym się obudził, przypytuje się do mnie, zaczyna rozmowę, ofiaruje mi herbatę, powiada, że mnie z reputacyi zna... i to i owo. Grzecznie, układnie, daléj, że i niektóre osoby, co z obiadu wychodziły, są mu znajome. Pytam go kto... Rznie mi jenerała po nazwisku. To mnie uderzyło, ale jak tylko o nim wspomniał, uciął. Pytam go, milczy. Zaintrygował mnie, więc napieram, męczę... aż nie rychło, gdym już dobrze natarł, zaczyna śpiewać! Ale co! co! ach! prezesie! bogdajbym umarł, niżelim to posłyszał...
— Na miłość Bożą! cóż takiego? — zawołał prezes przestraszony — czy ci się nie przysłyszało?
— Zapewne! przysłyszało! Ten mi całe curriculum vitae pana jenerała wyśpiewał od A do Z i dowiódł nieprzepartym sposobem, że to jest... szpieg i zdrajca...
Prezes pochwycił się za głowę.
— To potwarz! to niegodziwe, szkaradne jakieś oszczerstwo i intryga! — zawołał — przeczę temu; nie chcę słuchać.
— Jam go téż mało nie udusił, tego pana Larskiego, bo to jakiś obywatel z Królestwa, który długo służył w Petersburgu. — Ja także wierzyć nie chciałem... cóż, gdy jak na dłoni, że zdrajca! że go się strzedz potrzeba! że tu go wpuścić nie można... Rząd rosyjski przez władze tutejsze chce go nam tu wścibić umyślnie... aby o nas donosił.
Prezes zamilkł, zbladł — zamyślił się.
— Oskarżenie jest szkaradne — zuchwałe — niepojęte dla mnie. Zważ, mój Malwiński, człowiek, który cię nie zna, którego ty nie znasz a który ci, bez dowodu najmniejszego taką rzecz w ucho rzuciwszy, znika! Nie jestże to podejrzane?
— Jak tam sobie chce, mój prezesie, wy rozumniejsi jesteście odemnie — smutnie odezwał się ekswojskowy — moim obowiązkiem było wam to donieść... zrobicie, co się podoba. Co do mnie, ja, nie czekając reszty, jutro, pod pozorem pilnego interesu w nogi do domu, gdzie pieprz nie rośnie!... Ani się chcę mięszać do prowadzenia i rekomendowania go po Księstwie! Saméj wątpliwości dosyć... bym ręce umył. Nie mogę.
Prezes chodził po pokoju niespokojny.
— Na dobry ład — rzekł — należałoby jemu to powiedzieć, od razu otwarcie postąpić, mógłby się przecież wytłómaczyć! Mnie się to w głowie nie może pomieścić. Nie mówiąc mu nic, po wczorajszych czułościach naszych nagle chorągiewkę zwinąć — byłoby dziwactwem niewytłómaczoném. A nuż to człowiek niewinny?
Malwiński potrząsł głową
— Z palca tego nie wyssano! Może coś dodanego, może przesadzonego, ale w gruncie jakaś tam plama być musi — coś jest! Już człowiek nie czysty! Ja — jadę do domu...
— Postąpisz, jak ci się podoba — odpowiedział prezes — ja się namyślić muszę...
— Takiego ojca syn! o mój Boże! — rzekł płacząc Malwiński — takiego ojca syn!
I z temi słowy na ustach wyszedł żegnając prezesa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.