Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wszystko co młode — piękne; jest jednak wyjątek z ogólnego prawa, bo nie ma nic brzydszego nad miasta młode. Dawne budowała fantazya, potrzeba, przypadek który bywa szczęśliwy, czas nareszcie, który dokazuje cudów, jak wiadomo; — nowym zakreśla plan człowiek jeden na zimno, od razu, praktycznie i pilno się stara aby były szpetne i nudne. Możnaby im to darować, ale brak wspomnień, brak śladów i pracy wieków poprzedzających czyni je nieznośnemi pustkami. Żyjemy z żywymi, to prawda — tak się nam przynajmniéj zdaje, wszakże bez umarłych obejść się nie podobna. Pusto jest, gdzie ich nie ma. Weseléj daleko na starożytnym cmentarzu niż w nowożytném mieście. W Ameryce nowi osadnicy dokopią się czasem choć kości jakiego pleziozaura lub kopalnego tura... szczątków mastodonta; na piasczystych równiach nad Spreą... nie ma nic krom téj wydmy od stworzenia świata zapomnianéj. W mieście wszystko nowe, wielkość nowa, piękność nowa, ulice, place, ludzie, ubiory... potęga. Najstarszą pamiątką jest zły gust XVIII wieku... Miasto regularnie jak piernik pokrajane w kwadraty, ulice pod sznur biegnące na spotkanie pustyni, ogromne gmachy jak olbrzymie paki, tu i owdzie wśród snujących się żywych żołnierzy placówki bronzowych nieboszczyków w mundurach... Ogromne koszary, w których za pozwoleniem zwierzchności snuje się trochę cywilnych a po tych znać, że albo wczoraj żołnierzami byli lub nimi zostaną jutro. Chód całéj ludności mierzony jakby za głosem bębna i w takt marszu wojskowego chodziła... Wszystko posłuszne, spokojne, karne, nie głodne, dość śmiałe a wytresowane tak, że nie mogłoby być lepiéj...
Wśród tego ludu żołnierzy... poezyi tylko nie szukać. Zamożność, przepych, zbytek, zdobycze oręża i pracy, szkoły i muzea, wszystko jest... wypędzono tylko, coby zawadzać mogło — fantazyą i poezyą. — Wśród zabaw ludu, tam, gdzie z profesyi uśmiechają się twarzyczki i oczki... czuć, że one we własny uśmiech nie wierzą, że serce im nie uderzyło, że na komenderówkę przychodzi w pewnych godzinach miłość i chowa się, gdy na nią nie pora. Nie podobna przypuścić, żeby tu kto kochał, szalał, marzył — rząd uznaje wszystkie funkcye prawowite człowieka z mięsa i kości, ale wychowuje obywateli tak, by nad nie więcéj nie wymagali... Dozwolone jest wszystko oprócz sentymentalizmów. W teatrze wprawdzie rozpościera się czasem dramat, ale jako archeologiczne studyum serc wychowanych nie po prusku. Pisać wolno o wszystkiém, życie musi iść według regulaminu ogólnego.
Berlin dziwne czyni wrażenie na podróżnym — przypomina Petersburg na małą skalę i Turyn na brzydką. Artystyczne pomniki stoją widocznie poprzylepiane jakoś późniéj, ażeby zarys ogólny mniéj się szpetnie wydawał. Chybiły celu, bo przy ślicznych posągach i kilku wspaniałych gmachach reszta się wstydzi i nie wie, co począć z sobą. Wszystko razem przerażająco nowe i nie mogło zestarzeć. Jeśli gdzie, tuby sztuka parę ruin powinna wsunąć nieznacznie i trochę średniowiecznych pastiszów, żeby jednostajna ta młodość prostych linii nie zabijała patrzącego.
Od brandeburgskich wrót, przez które niedawno całe Prusyby były mogły wygodnie przejechać, do mostu z białemi widmami Grecyi, zdającemi się rozpaczać, że stoją nago przed umundurowanymi tak pięknie żołnierzami, Lipowa ulica wygląda jeszcze choć córką Fryderyka W. ale nie bez powagi i wdzięku, nie trzeba tylko wychodzić ani na prawo ani na lewo, bo przekroczywszy tę linią, tonie się w kwadratach i błądzi po szachownicy bez granic, między jednostajnemi pudełkami. Pudło zielone, różowe, żółte... ale nic oprócz pudełek i skrzynek. Żadne miasto nowe amerykańskie nie może być nielitościwiéj jednostajne. Dopiero koło Thiergartenu, za miastem, gdzie się kończą geszefty, zaczyna się popis dobrego smaku w bardzo ładnych domkach i willach, które mogłyby u cukiernika stać za oknem, tak wyglądają elegancko. Nie mogę uwierzyć, żeby tam kto mieszkał. Gdy się wszystkie interesa i prozaiczne sprawy życia skończą, umywa bankier ręce w mosiężnéj miedniczce i jedzie do willi na Thiergarten, którą postawił nie dla siebie ale dla oka ludzkiego. Tam udaje, że się tym przepychem bawi, chociaż on go tylko pilnuje. Architekt dał mu gotowym z całą fantazyą, wytworem, ozdobami, które gdzieindziéj sam właściciel sobie tworzy, — tu to wszystko nabyte za miły grosz i pilnuje się skrzętnie, aby nie podupadło, bo reprezentuje kapitał. Nikomu to niepotrzebne, nikt w tém nie smakuje, ale ludzie się dziwują. Muszlami obsadzane trawniki, rośliny rzadkie, marmurowe posągi — Geldhaba stać na to!
W całym Berlinie czuć owo Fredrowskie — Geldhaba stać na to! Zapłacone, kupione, urządzone... bardzo piękne, ale tym żołnierzom od kolebki do śmierci, co chodzą po ulicy, niepotrzebne. Płacą architektów, płacą sobie poetów, profesorów, naukę, sławę, utrzymują Humboldtów, sprowadzają Raumerów, protegują Heglów... izraelici im dzienniki redagują i książki piszą, Mendelssohn ma za nich jeniusz muzykalny... o cóż idzie? wszystko jest! Geldhaba stać na to...
Geldhab jest człowiek rządny i porządny, interesa prowadzi wybornie i lada moment zawładnie Europą. Ale gdy Berlin stanie się ową stolicą, która będzie miała za zadanie wyrokować w rzeczach nauki, smaku, tonu... dowcipu, wypadnie kontyngens nowy sprowadzić ludzi, aby te funkcye spełniali. Nie zbywa tu na bardzo wykształconych, któż przeczy? ale wszyscy są upieczeni na jednym militarnym smaku i przenoszą swój wojskowy szyk z sobą wszędzie, do salonu i do książki, do teatru i w małżeński stósunek. Miłość nawet uczyła się tu musztry i zna ją doskonale.
Wjeżdżając do Berlina, czuje się, jakby wpadło do lodowni...
Takie wrażenie ta stolica uczyniła na dwóch paniach po wrącéj i żywéj Warszawie, mniejsze daleko na kniaziu Andrzeju, który mieszkał w Petersburgu i bywał już w podobnych kazamatach. Jenerał także stósunkowo do Petersburga znajdował się tu swobodnym nawet. Wielce charakterystyczną znajdował różnicę pomiędzy stolicą carów a Hohenzollernów. W pierwszéj z nich słowo uważane za rzecz niebezpieczną, za rodzaj piorunującéj bawełny, zakazane, strzeżone, obwarowane, karane. Tu żołnierze nic a nic go sobie nie ważą. Zupełna swoboda myśli i słowa, mów i pisz, co ci się podoba; nie dźwigniesz tu słowem nikogo, ostrzelani są. Hukaj i pukaj jak chcesz; wiadomo jest, że tu wedle teoryi Girardina dziennik miele otrębie napróżno i ludzie sobie gardła zrywają bez skutku. Tylko gdybyś znowu nadto sobie pozwalał, wsadzą cię do fortecy na rekolekcye, zapłacisz karę grubą lub szubpasem pójdziesz w rodzinne strony. Zresztą krytyka i kwaśne humory dozwolone są. Zdaje się to rzeczą wielką, ale w istocie tylko zdaje. Na flegmatyczną ludność tego miasta praktycznych heglistów, dla których wszystko, co jest, musiało być, — słowo nie działa, jak arszenik na tych, co go codzień na śniadanie jadają. Czytają Kladderadatscha i ruszają ramionami, słuchają demokratów, socyalistów i nie zżymają się, dają słowu zużyć się, stępieć i obezsilnieć. Jeżeli to nie rozumnie i nie praktycznie — to już doprawdy nie wiem, gdzie lepszy rozum i praktyka.
Rząd téż pruski nie boi się słowa, naprzód dla tego, że sam niém ze znakomitym talentem sofizmatu w osobie kanclerza włada; powtóre, że dał się ludziom przejeść niém do przesytu. Straciło urok cały.
Ale ten system, jakiego użyto z wielkiém powodzeniem naprzeciw broni słowa, zastósowany jest w wielu innych gałęziach. Młodzieży na przykład dają się w uniwersytetach wyhulać, wyczerpać, swobodnie wychłodzić, tak że gdy wraca do życia, nic dla niéj nie ma uroku — chleb, grosz — spokój najdroższe. Idee nie egzystują. Młodzieniec spożył ich tyle, iż mu już nie smakują.
Z małą zmianą tak się wychowują i kobiety na uczciwe gospodynie i doskonałe kucharki. Poezya zostaje dla nich niezapominajką młodości a sztuka mięsa i bielizna surową rzeczywistością.
Naród wychowany w ten sposób musi być spokojny, do rządzenia łatwy, uczciwy dla własnego interesu i w żadnym ogrodzie fantazya go nie zaprowadzi ze ścieżki piaskiem sypanéj na zielony trawnik, którego deptać nie wolno.
Arusbek pojechał przez grzeczność kilką godzinami wprzódy jako kwatermistrz, zamówił i ogrzał pokoje w Hotelu Rzymskim a na kolei czekał z zaproszeniem na wieczerzę, którą on sam dla swych gości dawał.
Tu mógł być zupełnie zadowolnionym, bo i zewnętrzna strona i wewnętrzna godne były petersburgskiego smakosza. Może być, że sobie pułkownikowa westchnęła do domowego rosołu z kury z odrobiną gałki muszkatułowéj, ale głodną nie była...
Panna Michalina rozglądała się w Berlinie z pewnym przestrachem. Znajdowała, że bardziéj jeszcze niż koszar miał fizyognomią więzienia.
Jenerał, który ani chwili czasu nie chciał tracić, nazajutrz już wybierał się w Poznańskie. Przypadkiem jednak dowiedział się w cukierni Sparg... (nazwisko z powieści Hoffmann’a) o kilku ziomkach, do których miał listy, i wstrzymał, aby rozmówić się z nimi. Byli to albo deputowani na ówczesny sejm berliński lub przybyli tu dla interesów, dla służby przy dworze obywatele.
Zdało mu się, że wcale nie zaszkodzi tu się im jeszcze zaprezentować. Jednym z tych, których najbardziéj poznać pragnął, był nie młody już mężczyzna, niegdyś wysokie stanowisko zajmujący w roku 1831 w Warszawie, mąż szanowany powszechnie, który po rewolucyi osiadł w Poznańskiém i prowincyą tę znał doskonale, mając w niéj stósunki familijne i stawszy się jéj obywatelem... Wiedział jenerał, iż tu znajdzie pewnie życzliwe przyjęcie i radę zdrową. Znał tylko z ogólnego odgłosu człowieka, ale mógł imieniem ojca podeprzeć się, narzucając mu się tak natrętnie. Na wszelki przypadek jednak, nie obawiając się zdrady, bo téj przypuścić było nie podobna, a nie chcąc wpaść obcesowo na niespodziewającego się, napisał list i wysłał go na miejską pocztę.
Przed wieczorem jeszcze otrzymał odpowiedź i zaproszenie na herbatę tegoż dnia. Pan prezes, był bowiem już w Poznańskiém kreowany prezesem, były wojskowy, mieszkał na Francuskiéj ulicy (dziś zapewne przemianowanéj) w piękném pudełku na pierwszém piętrze. Był tu sam, skromne więc zajmował mieszkanie ale wygodnie urządzone. Sprawy publiczne trzymały go tu tak często i długo, iż musiał mieć roczne mieszkanie.
Wchodząc do pokoju, jenerał ujrzał przed sobą siwego, słusznego wzrostu, pięknéj postawy mężczyznę, który mu ścisnął rękę milczący, bez wielkich oznak czułości ale z życzliwością widoczną. Z listu wiedział już mniéj więcéj, co tu sprowadzało Zbyskiego i jakie było jego położenie.
— Niezmiernie się cieszę — odezwał się prosząc siedzieć gospodarz — że mogę pana poznać, z ojcem byliśmy w przyjaźni, radbym synowi odsłużyć, co jemu zawdzięczałem.
— Dla mnie to daleko większe szczęście — rzekł jenerał — bo sam jestem, nie znam kraju, zoryentować mi się trudno, a lepszéj rady jak u pana prezesa zasięgnąć nie mogę.
— Jeśli się nie mylę, z listu wnosićbym mógł, że pan sobie życzysz okupić i osiąść u nas?
To mówiące starzec, którego twarzy pełnéj wyrazu ale wielce uspokojonéj przypatrywał się Zbyski z uwagą, spuścił oczy i zamilkł.
— Cóż pan prezes na to? — spytał jenerał.
— Co ja na to? W tych rzeczach, kochany jenerale, rada cudza jest zawsze ułomną, tu własna wola decydować musi. Nie znasz Poznańskiego? jedź, patrz, poznaj! Przecież to jedna z najciekawszych prowincyi Polski pod względem wyrobienia jéj i stanu. Liczebnie jest ona najmniejszą, duchowo był czas, że stała najwyżéj, jako studyum tego, co pod pewnemi wpływy z danego materyału wytworzyć się może, najwyższego interesu... Jedź pan, ucz się a jeśli zasmakujesz... przyjmiemy pana, za siebie ręczę, życzliwą dłonią braterską.
— Za siebie pan ręczy? — podchwycił jenerał.
— Tak, ręczę za siebie — powtórzył prezes — i rzeczywiście za siebie tylko ręczyć mogę. Poznałeś pan, jak mi świeżo piszesz, Galicyą, znalazłeś ją fermentującą... tu, u nas znajdziesz stósunkowo coś skamieniałego, co już stanowczą formę przybrało... Tu téż daleko trudniéj może obcemu żywiołowi się wcisnąć i znaleść sobie odpowiednie miejsce. Spółeczność zwarta jest w szeregi... Nie gardzi ona nowym żołnierzem, ale stoczywszy walkę wielką a trudną, czując swe siły, nie łatwo ochotnika przypuszcza... Mówię otwarcie panu, bo inaczéj mówić mi się z nim nie godzi. Tradycye, imię, położenie popchną pana naturalnie ku wyższéj sferze spółeczeństwa, w téj gościem będziesz zapewne pożądanym, ale gościem na zawsze. Ja tu mieszkam blisko czterdziestu lat a jeszcze się czuję w gościnie. Gdybyś chciał się ograniczyć stanowiskiem skromniejszém wśród mozolnie wyrabiającéj się klasy średniéj, tu cię przyjmą ochotnie, tu...
— Mój Boże — zawołał jenerał — dziś więc Polak w Polsce, byle z jednéj prowincyi do drugiéj przejechał, za obcego uważany, za przybysza... z trudnością dobić się może praw moralnych obywatelstwa?...
Prezes pomilczał nieco.
— Po troszę tak i dawniéj było, czytaj pan Paska, bodaj — nie są to rzeczy nowe. Szlachecka Polska była rodzajem status in statu, jakby zakonem rycerskim, do którego nowicyat przed przyjęciem odbywać było potrzeba, choćby z jednego do drugiego przechodziło się klasztoru... Dopóki będziemy szlachtą, reguła musi trwać.
Nie sądź jednak, kochany jenerale, aby Poznańskie było niegościnne. Dało ono mnogie dowody po roku 1831 poszanowania rozbitków i gościnności dla nich... Ja sam winien mu jestem, że na polskiéj, acz na pół zniemczonéj ziemi położę kości, które może — westchnął — przedsiębiorca jaki zapobiegliwy dla przyszłego pokolenia na szuwaks przerobi!
— Tu przynajmniéj odetchnę spokojniéj... bo spokojności tylko pragnę.
— Spokojnie u nas jest, ale praca ciężka... przerwał prezes — nie dokupisz się tu pan ziemi inaczéj, jak bardzo drogo, wyciągnąć z niéj korzyści przyjdzie mozolnie, najmniejsze zapomnienie się, opuszczenie grozi ruiną. Majątku u nas nie robi nikt, zachowuje go wielu, traci jeszcze więcéj.
Jesteśmy w istocie w nieustannym stanie oblężenia przez niemieckie pieniądze... Najmniejszy wyłom w murze: Michel wlazł, a gdy raz wszedł... z Małéj wsi robi się Kleindorf, z Świerszczewa Schwerschen i nie ma znaku, gdzie polska Troja była.
W tym stanie oblężenia smutno nam i ciężko, życie nie rozwija się swobodnie a od niejakiego czasu znużenie, zwątpienie, znękanie wyrobiło rezygnacyą, która z całéj przeszłości polskiéj, wyjąwszy wiarę, resztę na ofiarę Prusom złożyć gotowa...
— W Galicyi, rzekł jenerał, patryotyzm objawia się jeszcze gorąco.
— Tu go pan nie znajdziesz tak jawnym, ale z pewnością czynniejszym w głębiach ducha, z małemi wyjątkami... tych, co zrozpaczyli. Zresztą zobaczysz obywatelstwo nasze...
My — dodał prezes — jesteśmy jak mumie egipskie, które różnie pobalsamowano, u jednych poodpadały nosy, u innych popsuły się szczęki, u niektórych zachowały włosy... tak i z częściami Polski, balsamowanemi przez Moskali, Prusaków i Austryaków. W każdéj części coś innego polskiego się zachowało... Owdzie szlachetność polska, tam buta, indziéj miłość swobody itp.
Ze szczątków pozostałych jeszczeby można złożyć starożytną Polskę prawie. Szlachecka społeczność polska zachowała wiele cnóŁ i upartych nałogów przeszłości...
Prezes zaczął potém rozpytywać jenerała o rodzinę, o stósunki, dowiedział się o matce, obiecał przyjść nazajutrz złożyć jéj uszanowanie. Potém zagadano o gospodarstwie, o Berlinie, o sejmie, o kłopotach ogólnych, o stanie zaboru pod Moskwą. Prezes wydobył trochę łzawych wspomnień swych z roku 1831. Jenerał opowiedział mu część przygód, jakich doznał. Tak upłynął wieczór. Żegnając się Zbyski był jakoś smutny i wrócił z tém wrażeniem, że tu także z wielu względów nie łatwo mu przyjdzie dokupić się przyjęcia życzliwego.
Arusbek czekał nań już w mieszkaniu i wyczytał z jego twarzy, z czém przychodził. Scisnął dłoń jego w milczeniu.
— No — odwagi, rzekł — nie trać ducha! już widzę, że cię jakiś tchórz nastraszył znowu!!
Nie trzeba sobie tworzyć trudności, ale nie należy się łudzić przesadnemi nadziejami. Emigrant jest zawsze i wszędzie un declassé... Co stracił w swoim kącie, tego dorabiać się musi mozolnie gdzie indziéj. Nowicyat przebyć — nieuchronne.
— Przebędę go — odparł Zbyski — ale dziś czuję jedno więcéj niż kiedykolwiek, że mnie wasze wychowanie uczyniło prawie obcym własnemu krajowi... Stósunki, o jakie się ocieram, rażą mnie, ludzie się wydają dziwnie...
— To tak, mój drogi, śmiejąc się począł Arusbek, jak gdybyś się nauczył pić kwas nasz... potém i wino szampańskie nie smakuje. Ale miéjże o to pretensyą do cesarza Mikołaja nie do nas...
Nazajutrz około południa zameldował się pan prezes ale nie sam, z nim razem zjawiła się krągła, mała figurka, pucułowata z oczkami schowanemi jak u kreta, łysa, czerwona, sztywna a kręcąca się i hałaśliwa.
Był to pan Malwiński, niegdyś przez trzy tygodnie adjutant pułkownika Zbyskiego w r. 1881; gorący jego wielbiciel, który jak się tylko o pułkownikowéj dowiedział, leciał złożyć uszanowanie i ofiarować usługi. Ponieważ człek był poczciwy, choć papla straszna, nie godziło mu się taić, iż pan Szarliński był Zbyskim... Rozpłakał się tedy na samę ideę, że syna swojego kochanego Zbysia uściska...
Od progu otwarłszy ręce, rozczulony, rozrzewniony, uradowany leciał ściskać jenerała, który jeszcze nie wiedział, za co ma ten uścisk otrzymać. Ledwie się przywitawszy kazał się prowadzić do pułkownikowéj i tu znowu takiego narobił hałasu wpadając, iż się staruszka przelękła. Padł przed nią na kolana...
— Pani! poznajesz mnie! to ja! to adjutant kochanego, złotego pułkownika naszego! Malwiński! a! pamięta pani? no! nie zasmucaj mnie tém, że zapomniałaś!
Ja, dalibóg jak dziś panią pamiętam przed trzydziestą kilką laty, gdyby różyczkę świeżą, jak Najświętszą Pannę piękną!!
Pułkownikowa musiała się rozśmiać, a prezes podał do wstania z ziemi rękę adjutantowi, bo łatwiéj mu było paść niż wstać. Począł tedy ręce całować, śmiać się, dopytywać, ściskać, opowiadać i zamącił tak rozmową i towarzystwem, że nie było nic słychać prócz niego.
Taka to jaż była poczciwa eksplodująca nieustannie natura, fejerwerk nie człowiek... Miał razem łzy w oczach, uśmiech na ustach, rzucał rękami, nogam miotał, kręcił się, siadał, wstawał, a nadewszystko mówić nieustannie musiał.
Ubawił wszystkich, chociaż na wielką dozę było to niepospolite utrapienie; ale jakże było odepchnąć to złote serce? Prezes pobywszy kwadransik wymknął się, Malwiński ani myślał wychodzić, bo się jeszcze kochanéj pułkownikowéj nie napatrzył, a ze Stasieczkiem nie nagadał. Chciał koniecznie pomagać mu, przewodniczyć, mentorować, prezentować... i służyć.
Wśród rozmowy poczętéj ledwie o czém inném, wpadał na rok 1831, wyprawę pod Wilno, bitwy, odwrót, obozowe dzieje — i zacząwszy opowiadanie skręcał nagle potrąciwszy o coś, puszczał się ścieżką w bok, nie mogąc potém do rzeczy powrócić. Śmiał się sam, śmiali wszyscy... ale poczciwy człek nie obrażał się wesołością, którą obudzał, owszem był z niéj szczęśliwy.
Z wielu względów enfant terrible zdradzał i wydawał wiele rzeczy, którychby się od kogo innego dowiedzieć nie było podobna. Arusbek, który wszedłszy zastał go tu, siedział jak na widowisku słuchając go i szeptał pannie Michalinie, że taki typ tylko chyba w Polsce spotkać było można.
— Słuchaj Stasieczku, rzekł w końcu do jenerała — pani pułkownikowo dobrodziejko, jakem żołnierz polski, jak mi miły mój krzyż virtuti, który dostałem z łaski pułkownika, proszę mnie sprawę powierzyć, ja biorę pana Stanisława, kochanego Stasienka z sobą, wiozę, szukam, pokazuję, ostrzegam i zrobię, że go tu ulokujemy na dobréj ziemi, w pysznym majątku, w sąsiedztwie miłém... Niech państwo nie wierzą, co im tu mówić będą, Poznańskie niegościnne... to... owo... Jego tu oburącz pochwycą... na rękach nosić muszą, a nie, to im wszystkim nosy poobcinamy... Ja w tém!
W piersi się uderzył...
— Prezes, prezes! dodał zniżając głos — bardzo zacny człowiek, nie przeczę, ale kwaskowaty... Całe życie miał zgagę... Ostrożny, nadto ostrożny, a pozycye trzeba po żołniersku brać, przebojem. Inaczéj na świecie nic. Jak Boga mego kocham, niech pułkownikowa wierzy... Szliśmy tak na baterye moskiewskie...
Spojrzał na Arusbeka i zamilkł nagle. Kniaź, który rozumiał już po polsku, odezwał się po francusku: — Bierz pan baterye i na mnie nie uważaj...
Malwiński poszedł go za to uściskać. Wykryło się przytém zaraz, dla czego tak długo pozostał, chciał, jak powiadał, mieć to szczęście, ażeby razem ze Stasieczkiem — i z księciem zjeść obiadek. Od tego się wyprosić nie było podobieństwa, gotował się, o protekcyą prosząc, klękać znowu przed pułkownikową. Szczęściem Zbyski i Arusbek zaproszenie przyjęli, a adjutant wybiegł wskazawszy im restauracyą bo chciał jeszcze parę wojskowych z roku 1831 zaprosić. Napróżno go o sekret proszono. — Sekret! między nami, wojskowymi! zakrzyknął... tu go przecie nikt nie zdradzi... a kartel zniesiony...
Po wyjściu téj trąby, jak go nazwał Arusbek, trochę było potrzeba wypocząć — panowało chwilę milczenie; pułkownikowa zadumała się, przypomniała sobie przeszłość i łza kręciła się w jéj oku. Ten otyły, rubaszny, wyłysiały Malwiński był naówczas młodziuchnym, świeżym oficerkiem jak jabłuszko różowym, trochę gadatliwym ale niezmiernie usłużnym. Pułkownik go lubił za nieustraszone męztwo, a miał z nim téż nieustanny kłopot, bo się kłócił, pojedynkował, wichrzył i nikt tylu zdrajców kraju nie wyszukiwał co on... Cóż to z niego wiek zrobił i jaką z tego kwiatka poczciwą wystroił karykaturę.
O naznaczonéj godzinie musiał kniaź i jenerał pożegnać matkę a iść na ów obiad, którego chybić nie było podobna. Zastali już nieoszacowanego Malwińskiego z zakasanemi rękawami zwijającego się około kosza butelek szampańskiego wina i dozorującego ogrzewanie starego Bordeaux.
Dwóch panów towarzyszyło mu. Po obu poznać było można dawnych wojskowych, oba mieli te oryginalne fizyognomie 1831 roku, które ludzie téj epoki zachowali prawie wszyscy. Starszy był milczący, ubrany bardzo skromnie, surowego wyrazu twarzy. Z powołania muzyk, żył z lekcyi i pisał pamiętniki o powstaniu 1831 roku. Tém dwojgiem żył. Pamiętnik pana Salezego musiał być bardzo ciekawy, gdyż począwszy od spisania własnych wspomnień, od lat trzydziestu kilku dokładał do nich, co gdziekolwiek posłyszał lub wyczytał. Ta różnobarwna mozaika, w któréj najsprzeczniejsze krzyżowały się podania, była jakby echem stu głosów i odbiciem stu barw różnych, w któréj każdy mógł sobie, co mu było do smaku, wybierać.
Drugi, Belwederczyk, kulejący na nogę, obywatel wiejski, ojciec familii, gospodarz, człek nie wymowny także, służył poczciwemu Malwińskiemu do potwierdzania głową jego opowiadań, gdyż niegdy w jednym pułku jakiś czas przebyli. Robił teraz niezmordowanie na chleb powszedni dla licznéj rodziny. Obu ex-adjuntant lubił, bo z nimi nie był sam a nie odbierali mu głosu.
Arusbek był tu jak Piłat w Credo, umiał się wszakże do każdego towarzystwa zastósować a bawiło go nowe i niezwyczajne.
— Panowie, odezwał się gospodarz, przedstawiając swych gości — Książę Andrzéj jest na nieszczęście Moskal, ale jako przyjaciel Stasieczka i najzacniejszy człowiek nie zgorszy się, choćbyśmy czasem słówkiem z gorącego serca bryznęli.
Arusbek na to skłonieniem głowy i uśmiechem odpowiedział. Wszyscy jako oficerowie z 1831 mówili dobrze po francusku, rozmowa więc przez grzeczność dla kniazia rozpoczęła się w tym języku.
Już sam widok przygotowań stołowych mógł słabszego człowieka przerazić, butelek bowiem było dwa razy więcéj niż potrzeba. Malwiński miał tę polską słabość, że poił — nie oduczył się tego w Poznańskiém, owszem nabrał przekonania, iż to jest polski obyczaj. Przyjmując kochanego Stasieczka, chciał szczęśliwą chwilę wspomnień uświęcić, co się zowie, lusztykiem. Arusbek pił, co mu się trafiło, jak wodę, jenerał miał jako żołnierz nawyknienie do mocnych trunków. Malwiński upajał się zwykle pierwszym kieliszkiem, ale drugim wytrzeźwiał i był zupełnie przytomnym, aż póki nie zapalił cygara, które go ostatecznie dobijało. Naówczas usypiał na jaką godzinę, trzeźwił się herbatą z cytryną i wychodził zwycięzko.
Dwaj współbiesiadnicy pili cicho, bez oporu i bez żadnych złych skutków; obywatel tylko potakujący, w miarę jak się rozweselał, zaczynał nabierać ochoty do śmiechu. Nie mówił nic, ale czy było z czego czy nie, śmiał się bardzo głośno, stukał o stół rękami i zachodził się od śmiechu. Ciężar opowiadań, dowcipu, prowadzenia rozmowy spadł naturalnie na gospodarza... Treścią jéj po większéj części był rok 1831. Malwiński znał bardzo dobrze pułkownika Zbyskiego i w wojsku i przed służbą.
— Ja nie wiem, rzekł do jenerała, czy pan znasz tak dobrze życie swojego ojca jak ja — kolegowaliśmy z sobą, a choć starszy wiekiem odemnie, zaszczycał mnie swą przyjaźnią. Już to z przeproszeniem kniazia, Moskali nie lubił, ale tak, że odoru ich znieść nie mógł. A miał do tego, oprócz patryotyzmu, powód jeden bardzo ważny...
Tu zamilkł jakoś Malwiński, widocznie język go świerzbiał a mówić jednak nie wypadało.
— Szanowny panie, przerwał Arusbek, domyślając się przyczyny, dla któréj Malwiński usta zesznurował, proszę cię, nie uważaj na mnie — za wszystkie moich ziomków sprawy solidarnie odpowiedzialnym się nie czuję.
— Nie — ale bo to taka śmieszna historya... no! i nie przychodzi mi dokładnie na pamięć.
— Mów bez ogródki — powtórzył Arusbek... ja nie słucham lub będę udawał, że nie słyszę...
— Pułkownik, odezwał się Malwiński, był bardzo pięknym mężczyzną, a za młodu, choć to przed synem mówię, cóż gdy prawda — trochę bałamut. Na kilka lat przed ożenieniem i przed rewolucyą będąc w Warszawie, bywał w pewnym domu, gdzie i ja jako akademik miałem wstęp na wieczory. Córka gospodarza była dziwnie piękna! cudo swego czasu! Pułkownik się milczkiem zakochał, panna zalotna, płocha, trochę go bałamuciła. Dom rodziców jéj (ojciec był wysokim urzędnikiem) pełny bywał zawsze, do panny Emilii młodzież cała wzdychała... Sława jéj wdzięków szeroko się rozchodziła. Bywało, którego dnia ona w kościele — tłok żeby ją widzieć tylko. Żeśmy wówczas z Moskalami nie byli jeszcze tak rozbratani jak późniéj, a młodzież do młodzieży zawsze lgnie... pułkownik miał przyjaciela, wojskowego z gwardyi, jakiegoś paniczyka z wielkiéj familii. Ten gdzieś pannę Emilią zobaczył, zawróciła mu głowę. Cóż robi? nie przyznaje się pułkownikowi do tego, ale pod różnemi pozorami nalega, aby go do domu rodziców panny wprowadził. Przyjmowano tam wielu Rosyan. Pułkownik spytał o pozwolenie i przyjaciela zarekomendował. Ale sam był w zapale najokrutniejszéj miłości dla panny Emilii... Młody człowiek, wszedłszy tam za poręką Zbyskiego, wkrótce pannie w łaski umiał wpaść, rozpoczął cichaczem romans, a że rodzice nie pozwalali... pannę wykradł i z nią do Moskwy drapnął.
Pułkownik, którego jéjmościanka do ostatniéj chwili zwodziła, żeby się ludzie nie domyślali, co ma w sercu — z rozpaczy odchorował i mało nie umarł...
Słuchając opowiadania Arusbek trochę pobladł, Zbyski ruszał ramionami obojętnie, obywatel się śmiał okrutnie, a pan Salezy mruknął, że o tém coś słyszał...
— Od téj pory, panie dobrodzieju, dodał Malwiński, odoru ich już znieść nie mógł. Późniéj mu ta miłość wywietrzała, bo się w pułkownikowéj zakochał, a ta nie tylko że piękna była, ale téż cnotą i talentami gasiła wszystkie — a mimo to sądzę, iż do zgonu nie darował zdrajcy...
— Jak to zdrajcy? podchwycił kniaź — c’etait de bonne guerre! jużciż, kochany gospodarzu, o pozwolenie przyjaciela pytać nie potrzebował. Sprawa była między nim a panną. Szło o szczęście nie jego ale téż i jéj — miał do wyboru ją zdradzić lub przyjaciela... naturalnie zdradził ostatniego.
Miłość, szanowny panie, ma swe prawa.
— E! niech ją tam — porwą! zawołał Malwiński, ja się cieszę, żem ten wiek niebezpieczny przepłynął. Kiedy się na nią choruje, więcéj zachodu niż korzyści... Dobija się człowiek, dobija, a potém...
Westchnął.
— Kochałżeś się pan choć raz w życiu? zapytał Arusbek.
— Ja — do zbytku, miałem serce niegodziwie miękkie — rzekł Malwiński, to mnie salwowało, żem bardzo rychło najgwałtowniejszą miłość mógł wybić sobie z głowy, ale nie inaczéj, jak klin klinem.
Toasty przerwały nieco rozmowę, ciągnęły się długo z niezmierném urozmaiceniem, humory rozróżowiały, a gdy przyszło po uściskach serdecznych rozstawać się, gdyż książę i jenerał mieli paniom towarzyszyć do teatru, Malwiński, odprowadziwszy ich do drzwi, poszukał sobie kanapki, zapalił cygaro i na godzinę usnął. Był to znak, że obiad poszedł wedle myśli i stósunek pożądany napoju sumiennie został wypełniony. — Nie pozostało téż nic w butelkach, obywatel usypiał a Salezy zaczynał leczyć się wodą z cytryną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.