Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wypadek ten cały a szczególniéj spotkanie z piękną Miną Echtmüllerówną byłby prędko wyszedł z pamięci Arusbeka, którego wspomnienia obfitowały w podobne przygody, gdyby wrażenie piękności téj nie stało się dla kniazia probierzem najlepszym jego miłości dla Michaliny. Dotąd choć się serdecznie w niéj kochał znał nadto siebie, ażeby to uczucie brać na seryo, pewien był prawie, iż ono zgaśnie, gdy nowa jaka piękność błyśnie przed jego oczyma. Rozmowa z Miną, młodociany jéj wdzięk, urok téj ślicznéj twarzyczki nietylko że nie rozczarowały kniazia, ale po raz pierwszy zrodziły w nim uczucie jakieś nowe, — czysto artystycznego uwielbienia dla piękności, nie poruszając serca. Dało mu to do myślenia wielce.
Wszedł do salonu pułkownikowéj, szukając oczyma Michaliny; porównanie z tą różyczką pólną nietylko że nie zgasiło jéj wdzięku, ale go jeszcze podniosło... Kniaź sam się serca swojego przestraszył.
Michalina siedziała z książką w pierwszym pokoju... uśmiechnęła mu się, wyciągając rękę...
— Gdzież to książę bywał i dla czego tak strasznemi na mnie patrzysz oczyma?
— Strasznemi nie ale przestraszonemi — poprawił cicho, siadając przy niéj kniaź Andrzéj.
— Któż to tak nastraszył?
— A! pani!
— Ja? ja? miałażbym tę władzę, o któréj nie wiedziałam wcale?
— I tę władzę i wszystkie władze, jakie tylko mieć można — rzekł Arusbek smutnie.
— Grzeczność, za którą nawet dziękować trudno... tak w nią nie wierzę.
— Czy pani mówisz prawdę?
— Najprawdziwszą, nie czuję w sobie téj potęgi, jaką mi pan przyznajesz...
— Niestety — ja ją czuję!
— Mości książę! to zły doprawdy nałóg, petersburgski może, prawić tak przesadne grzeczności kobietom...
— Pani! proszę mnie nie wyzywać! mogę powiedzieć coś, co panią przestraszy!
— Mnie? ale ja jestem nieustraszona! rozśmiała się Michalina.
— Szczęście pani, żem ja w téj chwili przelękły — odezwał się kniaź... nie śmiem...
Popatrzał na nią i westchnął — Michalina zarumieniła się mocno, rzuciła książkę, wstała z krzesła i zawołała głośno.
— Mamo, książę przyszedł...
— A! gdzieżeś to książę bywał? odezwała się z drugiego pokoju pułkownikowa — witamy! czy już interesa skończone?
— Zupełnie — odpowiedział kniaź — moje, cudze, wszystkie, teraz znowu wolny i swobodny i szczęśliwy z méj swobody składam ją u nóg pań moich...
— My jéj wam nie odbierzemy! zaśmiała się pułkownikowa.
Arusbek szepnął Michalinie —
— Pani także?
Ruszyła ramionami.
— Co tam państwo szepczecie! dokończyła wchodząc staruszka, książę mi bałamucisz pannę Michalinę.
— Nie — pani, cale przeciwnie — ja niestety! jestem zbałamucony...
W takiéj rozmowie, dziwnie często dwuznacznéj z dobrą wolą i mimo woli, spłynęła godzina... Spodziewano się z powrotem jenerała, siedziano więc dłużéj niż zwykle; pułkownikowa wchodziła i wychodziła z pokoju, w którym kniaź dworował przy Michalinie, a dziś i śmielszy i lepiéj usposobiony do rozmowy niż od dawna. Zdawało się, iż po kilkakroć chciał był już odejść i nie mógł, coś go powstrzymywało i ciągnęło nazad... Patrzał na Michalinę, siadał znowu i wzdychał.
— Książę dziś jesteś w jakimś dziwnym humorze — odezwała się wreszcie Michalina — nie posądzam go o obiad w dobrém i wesołém towarzystwie, ale to rozpogodzone czoło i ten świąteczny uśmiech na ustach...
Kniaź parsknął. — Zgadłaś pani, że jestem szczęśliwy, ale upoiło mnie doprawdy nie wino szampańskie, tylko pociecha rzadko w życiu trafiającego się dobrego uczynku, a potém?... chcesz pani wiedzieć koniecznie? — oczy twe pani! usta twoje...
— A! doprawdy tego to już zanadto! — ofuknęła Michalina, patrząc na niego z wyrazem wyrzutu — czyż to się do mnie tak mówić godzi?
— Gdybym mówił inaczéj — rzekł Arusbek — panibyś mnie nigdy zrozumieć nie chciała... a ja chcę być zrozumianym nareszcie...
— Aby być zrozumianym, trzeba mówić rozumnie — dodała panna.
— Rozumnie? jak? poważnie, otwarcie... jasno? nie prawdaż?
— Tak jest, to najlepiéj.
— Upoważniasz mnie pani do powiedzenia nawet — nawet niedorzeczności...?
— O! nie! nie... mów książę.. ale...
— Bez ale...
Arusbek wyciągnął rękę drżącą ku niéj i błagająco spojrzał i siadł naprzeciw u stolika. Pochylił się, zniżył głos.
— Wiem, pani droga, że gdy się Rosyanin Polce oświadcza, popełnia niedorzeczność... bo któraż Polka krwawą dłoń kata ująć zechce... i serce przyjąć pałające nienawiścią dla jéj braci... Ale ja, przysięgam ci pani, krwi nie rozlałem niczyjéj, a w sercu mam dla narodu twego tylko poszanowanie i miłość. Wolno mi więc może powiedzieć... że cię kocham, pani, że cię wielbię, żeś mi do życia potrzebna... i że błagam, byś mnie nie odpychała...
Wszystko to jakby wielki ciężar prędko wypowiedział gorąco i, wlepiając w nią oczy, zamilkł. Michalinie się łzy kręciły na powiekach, przez stół milcząc podała mu rękę..
— Czekaj książę — szepnęła — uderzyłeś mnie słowami swemi jak piorunem, daj mi myśli pozbierać.
Arusbek milczał poważny ale obawa malowała mu się na twarzy.
Michalina zdawała się walczyć z sobą.
— Wyjątkowe położenie nasze — odezwała się po cichu, niewyraźnie — zmusza do niezwyczajnych form, słów... sama nie wiem... nie potrafię powiedzieć... Zrozumiesz mnie książę... Jestem wam wdzięczna... i — jestem... i byłabym waszą... o! z duszy... ale dzieli nas... dzielą nas — (jąkała się biedna) światy, przepaście... stósunki... prawa! wszystko...
Odetchnęła, kładnąc rękę na czole, i zwolna mówiła daléj.
— Nigdy się nie powstydzę mojego uczucia, szacuję cię — kocham... (Spuściła oczy i rumieniec twarz jéj okrył) ale... ale — twoją być nie mogę!
Arusbek zerwał się z siedzenia, dała mu znak, aby usiadł.
— Posłuchaj mnie, rzekła — bądź cierpliwym, wierzę w twoję miłość, czuję, że moja wypełni te próżnie, które koło nas położenie nasze stworzy... lecz — książę! jam Polka — ja nigdy dla samolubnéj miłości nie wyrzeknę się spadkowych wspomnień narodu, wiary méj, języka, narodowości. — Jakież będzie życie nasze... jakieby było, powiedzieć chciałam?...
Arusbek miał się odezwać, Michalina dała mu znak, ażeby słuchał.
— Nie mów mi książę, iż się wyrzeczesz dla mnie swoich i tego, co cię wykołysało — nie! jabym nie przyjęła ofiary świętokradzkiéj a ty nie powinieneś jéj czynić. Upadłbyś w moich oczach... dla chwilowego szału składając w ofierze, czém żaden człowiek frymarczyć nie powinien, nie może... Co za życie! a! nie! nie! podajmy sobie dłonie i powiedzmy sobie, do zobaczenia na lepszym świecie, gdzie duchy wyzute z tych więzów ziemi... będą wszystkie razem... w lazurowych pływać eterach...
Uśmiechnęła się niby smętnie, niby szydersko i ironicznie, mówiąc te słowa, ale łza kręciła się w jéj oku...
— Słuchałem pani, rzekł kniaź — raczże mnie posłuchać chwilę... Na wszystko, co pani mówisz, zgoda... a jednak na ostatnie — nie! — Tak jak dziś jest w Rosyi, być nie może lub Rosya spodli się i upadnie w gruzy. Wierzę w lepszą przyszłość mojéj ojczyzny, w chrześciańskie uczucie, które ją ożywia. Nim jutrzenka nowego dnia zabłyśnie — ja chwilowo dla ciebie, pani, rzucę mój kraj... wyniesiemy się, gdzie zechcesz... Ja zostanę przy méj wierze, ty przy swojéj... i bez apostazyi zgodzimy się w jedném pojęciu ewangelii. Pod dzisiejszemi prawami Rosyi związek to niemożliwy, czuję to... lecz jeśli mam twe serce...
— Mamyż się oboje wyrzec ojczyzny? Stworzyż nasza miłość nową? zawołała Michalina — a! nie, ja nie mogę przyjąć téj ofiary... Rozstańmy się dobrymi przyjaciółmi ale nie próbujmy, co niemożliwe.
Spuściła oczy na książkę: Arusbek drzał i chwycił rękę jéj w dłonie, do ust ją niosąc. — Nie! droga panno Michalino! daj mi tylko serce, reszta musi się stać tak, abyś była szczęśliwą... Żadna ofiara dla ciebie ciężką mi nie będzie...
Żyłem długo samotny, ciężyło mi życie, byłem bliskim odebrania go sobie z rozpaczy. Tego serca i towarzyszki, któréj szukałem po całym świecie, nie znalazłem nigdzie. U nas kobieta jest jeszcze niewolnicą lub zalotnicą, dusza w nią nie wstąpiła jeszcze... jam potrzebował i serca i umysłu, któryby z moim był zgodnym... znalazłem go nareszcie... a jeśli mam utracić — klnę się ci na Boga — życia nie chcę...
Michalina ujrzała w oczach jego taką energią, że się ulękła...
— Dziś późno... rzekła — pomówimy o tém jak dobrzy przyjaciele... dajmy się sobie wzajemnie uspokoić, namyślić... idź książę, idź, pułkownikowa drzemie... dobranoc...
Wypędzony tak dobrotliwie Arusbek wyszedł rozmarzony, oszalały, wesół, szczęśliwy... wrócił do mieszkania i zapomniawszy, gdzie był i co się z nim działo, chodził do rana... aż zmorzony snem, jak stał, w sukniach rzucił się na łóżko i usnął.
Nazajutrz, gdy o białym dniu przypomniał sobie całą wczorajszą rozmowę, wydała mu się jakby snem gorączkowym. Chciał co najprędzéj zobaczyć Michalinę i lękał się jéj... Gdy godzina zwykła nadeszła, zawahał się już w korytarzu, tak mu biło serce i drżała ręka, którą sięgał do klamki. Zdało mu się, że ona się rozmyśli i odepchnąć go musi. Wszedł naostatek... pierwszy rzut oka przekonał go, że Michalina była zupełnie spokojną i twarz miała wypogodzoną, na oczach tylko pozostały jakby ślady obmytych łez — choć źrenice patrzały pogodnie. Pułkownikowa mówiła o synie, trochę się już niepokojąc o niego... Zwykle wychodziła ona często z pokoju i zostawiała księcia sam na sam z Michaliną; tego dnia trafiło się dziwnie, iż ani na chwilę nie rozłączyła się z niemi, tak że mimo najgorętszego pragnienia i zabiegów Arusbek słowa poufnie powiedzieć jéj nie mógł. Widoczném było, że i ona téj rozmowy unikała. Nie zdało się to dobrym znakiem księciu, ale przecież wmawiał sobie, że nadzieja nie była straconą. Cały ranek przeszedł tak na obojętnéj pogadance, w któréj pułkownikowa żywsza niż zwykle uczestniczyła. Mówiono wiele o jenerale, o projektach na przyszłość... o Berlinie, o Polsce... Książę opowiadał całkiem nieznane anegdoty ze swego świata, które go mogły w trochę lepszém, niż pospolicie malowany bywa, — wystawić świetle.
Sądził, że późniéj pułkownikowa zostawi ich samych, choćby na tyle czasu, iżby jéj mógł powtórzyć — niewyczerpane owe — kocham ciebie! którego usta nigdy dosyć się napowtarzać nie mogą. Niestety! musiał tę pieśń śpiewać tylko oczyma i milczeć.
Po obiedzie panie same wyjechały do sklepów, Arusbek wyszedł na przechadzkę. Gdy do domu powrócił, zastał już jenerała. Żeby mu tym razem rad był bardzo — trudno przypuszczać; nie wiele on przeszkadzał, ale zawsze wolałby być sam, pókiby rzeczy się nie wyjaśniły, stalszéj jakiéjś nie przybrały postaci. Postanowił nawet nie mówić mu nic, choć zwykle żadnych dla siebie tajemnic nie mieli.
Powitali się serdecznie wszakże, bo jest to prawdą niezapartą, że się kocha zawsze człowieka, któremu mieliśmy sposobność uczynić dobrze, tak jak zwykle nienawidzi się tego, którego się pokrzywdziło. Jenerał rzucił mu się w ramiona...
— Cóż przywozisz? spytał kniaź.
— Co? trochę bólu i zawodu — odparł Stanisław... wielką niepewność i znużenie, ani promyka radości.
— Byłeś i poznałeś Wielkopolskę?
— Wracam ztamtąd... nie mogę powiedzieć, bym ją poznał, bo się kraj nie poznaje w przelocie... ale, wierzaj mi, że pierwsze wrażenie, jakie wywiera człowiek i kraj, często bywa najzgodniejsze z prawdą. Instynktowo chwyta się znamiona życia, które w duszy składają się na całość. Wrażenie, jakie odebrałem... smutne — bolesne, straszne. Nie dla mnie! a czyż mi o siebie chodzi! Znam teraz mniéj więcéj choć z zewnętrznych rysów cały ten kraj, który składał niegdyś Polskę i który my w sercach naszych na przyszłą Polskę wiążemy... Mój Boże! przerażającaż to całość... Wszystko się rozprzęga, rozpada... rozbija... Nie nas już dzielą, my się rozlatujemy na kawały i wiekowy prąd niesie nas na skały... Żadnéj siły już... chęci, nadzieje, tęsknoty... mistyczne i zabobonne wiary w coś niepochwyconego... Każdy coś ratuje, co mu się zda najdroższém... ale nie ma wodza, głowy, organizacyi i nie ma — nie ma ofiary! Duma i samolubstwo wichrzą na zagubę... Biedna Polska! Biedna Polska!
Jenerał ręce załamał.
— Jak z palącéj się Troi każdy swe penaty wynosi — mówił jakby do siebie — ten katolicyzm najskrajniejszy, ów najskrajniejszy sceptycyzm, jeden wolności godło, drugi despotyzmu pragnienie... niektórzy ratują swe tarcze herbowne i zgniłych przesądów szczątki... Jątrzy obraz płonącego grodu i ucieczki pierzchliwéj. — A u wrót nieprzyjaciel, który zarzuca pęta, pieści i grozi, by jak najwięcéj niewolnika pochwycił.
— Daj pokój — przerwał Arusbek — widzę, że cię coś osobiście dotknęło i przez pryzmat własnego bólu widzisz wszystko krwawo a czarno... uspokój się. Tak źle może nie jest. To, co ty zwiesz popłochem i rozbiciem, jest może szeregowaniem się i kupieniem sił nowych. Nic podobniejszego do rozsypki nad zbieranie rozpierzchłych...
— Daj Boże! — westchnął i lakonicznie skończył jenerał.
— Matka czekała na ciebie niecierpliwie — rzekł Arusbek.
— Tylko matka? — spytał Stanisław. Zapytanie to jak gorący nóż przeszyło pierś księciu.
— Jak to — rzekł — tylko matka? — ją téż!
— I na tém koniec? — zapytał Stanisław.
— A! no jeśli chcesz, pannie Michalinie byłeś równie pożądanym, boć i ona ci jest przyjazną, o tém wątpić nie możesz.
Jenerał przeszedł się parę razy po pokoju.
— Wiesz Andrzeju — rzekł — że mi na jedno przynajmniéj podróż się ta smutna przydała. — Przed tobą mogę się spowiadać bez ogródki. Ty wiesz, że matka mi od dawnych lat swata pannę Michalinę, że to najgorętsze jéj serca życzenie, abyśmy się pobrali. — Przyswoiła ją sobie w duchu dawno za córkę i synowę. Długo opierałem się temu... Przyznaję się teraz do téj ślepoty, żem Michaliny ocenić nie umiał, że od tego narzuconego szczęścia broniłem się, obawiałem się go. Ta podróż przekonała mnie tęsknotą, jakiéj doświadczyłem po Michalinie — że — niestety! nie śmiéj się ze mnie — ja ją kocham.
Arusbek tak dalece nie miał ochoty śmiać się, iż pobladł jak ściana, oczy w niego wlepił, oniemiał...
— Ty — ją — kochasz? — wyjąknął powoli.
— Tak jest, mój Andrzeju — dodał jenerał — a ty, co ją cenić umiesz, najmniéj pewnie dziwić się będziesz temu. Teraz dopiero jaśniéj zajrzałem w serce moje...
Zatrzymał się chwilę i — dokończył ciszéj:
— Pytanie, czy ta, któréj ja tak długo ocenić nie umiałem, odpychając szczęście, które mi samo leciało w ramiona, nie czuje teraz dla mnie raczéj wstrętu i niechęci jak przywiązania?
Książę nie mówił słowa, oczyma tylko pożerał jenerała i chwytał wyrazy wychodzące z ust jego z jakąś rozpaczliwą ciekawością.
— To mnie pociesza — rzekł Stanisław — iż Michalina jest prawdziwie aniołem dobroci i poświęcenia. Choćby była obojętną... wiedząc, jak matka moja tego pragnie, zdecydować się może... a ja — pewien jestem, że kiedyś, późniéj, trochę u niéj wybłagam serca... Będę na to pracował...
Zamilkł a widząc, że kniaź zmięszany nie odzywa się, rzucił mu —
— Cóż ty na to?
— Ja? no — nie wiem! To są wasze prawie familijne sprawy, w których mi trudno coś wyrzec... Obca ręka stósunków tych tknąć nie może i nie powinna...
Przyznam ci się tylko — dorzucił ciszéj — że niezmiernie się dziwuję, iż tak późno — tak późno ozwało się w tobie serce...
— Mój drogi, każde serce ma swe obyczaje właściwe — odpowiedział Zbyski — ja jestem... jakżeby to powiedzieć — zamknięty, chłodny na pozór, we mnie długo fermentuje każda myśl, nim wybuchnie — każde uczucie —
Zastukano do ściany od pokoju pułkownikowéj, był to znak, że panie wróciły i że matka dopominała się o syna. Poszli razem.
Na pół drogi w kurytarzu Arusbek się namyślił. — Wiesz co — rzekł — idź na teraz sam... ja wam będę zawadzał, przyjdę późniéj... tak lepiéj.
— Ale proszęż cię, Andrzeju! — począł jenerał — chodź! cóżto znowu...
Kniaź już zniknął, Zbyski zatrzymał się chwilę i poszedł do matki. Gdy w pokojach pułkownikowéj czułe powitanie i gwar wesoły się rozlegał, bo i Michalina czuléj niż zwykle przyszła pozdrowić przybyłego, Arusbek chodził zasępiony, przybity po swém mieszkaniu. Niespodziane zwierzenie się przyjaciela rozbiło mu szczęścia nadzieję. Potrzebował się namyśleć. — Nie byłoż to najohydniejszą zdradą, wprowadzonemu przez niego, wyrwać mu szczęście, odebrać serce kobiety, którą kochał? Lecz tyle razy sam Zbyski, pytany i wybadywany przez niego, odpowiadał mu zawsze, iż Michaliny nie kocha wcale. Zkądże właśnie w téj chwili rozgorzało mu serce, aby przyjaciela postawić na tém rozdrożu między miłością a przyjaźnią, szczęściem a poświęceniem?
— Fatalizm jakiś! zawołał w duszy Arusbek — fatalizm, co wszędzie nas pcha do walki z sobą, nawet gdy dłonie przyjaźń złączyła, fatalizm, który każe nam nieść niepokój z sobą i zdradę, gdybyśmy chcieli miłość im dać i serce!! Fatalizm... Co on pomyśli o mnie! Co ludzie i świat powiedzą!
Rozśmiał się, zgrzytając zębami.
— No — ale nie o mnie idzie jednego — dodał — a jeśli ona mnie kocha! Wszak wczora podała mi rękę i powiedziała to czarowne słowo... Mamże ja prawo ją poświęcić dla jakiéjś fałszywéj delikatności? byłżeby on z nią, ona z nim szczęśliwą, gdy miłość ich nie łączy?... Godziwąż będzie z méj strony ofiara z dumy pochodząca, nie siebie samego, ale jéj! jéj!
A! oszaleć potrzeba! zawołał, łamiąc ręce — oszaleć! I przyszedł mi to wyznać z naiwnością dziecięcia, właśnie w téj chwili!
Przekleństwo jakieś! Czemuż nie powiedział mi o tém wprzódy, nie śmiałbym był jéj mówić nic. — Tak! on sam nie wiedział o tém, że kocha! Miłość objawiła ma się dopiero wówczas, gdy przeznaczenie chciało, by mi żelazną zaporę położyła na drodze...
Chodził tak długo, wreszcie zmiarkował, że dziwnieby się jenerałowi wydawać mógł, gdyby tak sam pozostał. Napił się wody, ułożył twarz spokojną i poszedł.
Zastał matkę i Michalinę otaczające Stanisława, który im coś ze swéj podróży opowiadał... wsunął się po cichu, prawie niepostrzeżony i stanął skromnie na uboczu...
— Cóż teraz poczniemy, mówiła matka... gdzie się podziejemy? mój Stasia! A! dosyć! dosyć już tego tułactwa twojego... trzeba, choćby nam było nie dobrze, gdzieś się do kawałka swojéj ziemi przyczepić! Nigdzie raju nie ma! nigdzie szczęścia... lecz kątek cichy się znajdzie. Nie chcą nas ludzie? wszak żyć możemy w pośród nich a bez nich — gdy późniéj przekonają się, zobaczą, że jesteśmy nie tak źli, jakby sądzili — przyjmą nas może...
— Wrócimy więc już chyba do Galicyi — rzekł jenerał — kraj to rozleglejszy i mniéj zamknięty dla obcych. Nie przyjmą nas gościnnie, trudno tego wymagać, ale nie popchną téż może. Tu... a! nie! nie!
Matka smutnie spojrzała na niego.
— To są skutki długiego tułactwa — rzekła — człowiek się odzwyczaja od rzeczywistości a żyje ideałami, które sobie tworzy i nosi w piersiach ojczyznę nie taką, jaka istnieje, ale jakiéjby pragnął... A świat — ziemia i — Polska nasza... ideałem nie są...
Cóż książę mówisz na to? zwróciła się ku milczącemu pułkownikowa.
— Ja? ja tu głosu nie mam... je me récuse — sądzić nie mogę..
— Ale serce przyjaciela...
Arusbek rękę położył na piersi i potrząsnął głową...
— Serce śle tylko życzenia! radzić nie śmie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.