Zagrzebani/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Zagrzebani
Podtytuł Powieść z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI,
opisujący ciężki smutek pani Lucyny, oraz filozoficzną obojętność pana Mikołaja.

Jesień, zwłaszcza pogodna, jest najpiękniejszą porą roku, ale wogóle robi przygnębiające wrażenie... Człowiek miewa swoje kaprysy. Lubi owoce, lecz przekłada nad nie kwiaty, zwłaszcza gdy się owocami nasyci. W zimie tęskni do słońca, a kiedy latem to słońce w całym majestacie zapali się na niebie — on spuszcza rolety w oknach i myśli zkądby dostać porządną bryłę lodu.
Pani Lucyna nigdy nie lubiła jesieni, a zwłaszcza w Maciejowie. Ogołocone pola robiły na niej przygnębiające wrażenie, ruiny zamku wydawały jej się bardziej groźne, bardziej tajemnicze niż zwykle — a cała okolica szczególnie smutną i posępną... Chciałaby się też wyrwać co prędzej z Maciejowa i uciec — uciec gdzie daleko... na koniec świata, z warunkiem naturalnie, żeby ten koniec świata znajdował się w ludnem i wielkiem mieście.
Tymczasem wyrwanie się nie mogło przyjść do skutku, a ucieczka pociągała za sobą koszta, a ta znów kwestya konferencye z ojcem — a ojciec wogóle takich konferencyi unikał... Gdy miarkował, że będzie o co nagabywany, robił się od razu niezmiernie czynnym, objeżdżał pola, lasy — przesiadywał całemi godzinami w folwarku, albo też zamknąwszy się w kancelaryi swojej, rachunki pisał — słowem tak miał czas zajęty, że przystąpić do niego nie było sposobu.
Pani Lucyna, rozmyślając nad swojem położeniem, przyszła do wniosku, że tak dłużej być nie może, postanowiła zdobyć audyencyę wstępnym bojem i rozmówić się z ojcem ostatecznie.
Ubrała się w czarną, skromną sukienkę, przyczesała gładko włosy i przekonawszy się w lustrze że wygląda jak posąg boleści i smutku, zapukała nieśmiało do drzwi pokoju ojca.
Przez chwilę nie było żadnej odpowiedzi; gdy zapukała powtórnie, dał się słyszeć głos zniecierpliwionego pana Mikołaja.
— Któż tam? Czego? Że też wam wiecznie różne interesa wypadają nie w porę!
— To ja jestem, ojczulku, odezwała się pani Lucyna.
— Ty Lucynko, no, to co innego... Wejdź, wejdź... Sądziłem że to Weronisia znowuż ze skargą na psa, że indyczkę zadusił. To trudno, ja indyczki nie wskrzeszę... próżno mi tylko czas zajmują — a tu tyle roboty! Same rachunki.
— Proszę ojca, bardzo mi przykro, że ojcu przeszkadzam — ale potrzebuję koniecznie rozmówić się z ojcem o bardzo ważnej rzeczy.
Pan Mikołaj głowę nad regestrem pochylił.
— O bardzo ważnej rzeczy, — rzekł, — no proszę... pszenica omłócona trzynastego: kóp trzydzieści, snopków cztery; czternastego dwadzieścia dwie, snopków dwa... aha... to wtedy jak Maciek dyszel od kieratu złamał... Zawsze szkody, zawsze psoty!... Powiadam ci Lucynko, nie uwierzysz co to za łapy niegodziwe! Pojęcie ludzkie przechodzi.
— Ale ojczulku.
— Nie wierzysz?! jak mi Bóg miły prawda. Istne niedźwiedzie! Dla nich żelazo nie żelazo, stal nie stal, wszystko połamią! Zdaje mi się, żeby im samego djabła dać, toby mu łeb, albo ogon urwali. Weronisia płacze, że szklanki w kredensie tłuką! Co się dziwić, kiedy taki dyszel mogli zepsuć... pamiętasz przecie Lucynko jaki to był dyszel!
— Czy ojciec dla mnie nie będzie miał czasu, ani trochę, ani minutki, nic?
— Dla ciebie?
— Tak, dla mnie. Przecież to tak małe żądanie...
— Zapewne... ja dla ciebie? Moja Lucynko, ja zawsze jestem dla ciebie.
— Więc...
— Tak, tak; czekajno na czemże to stanąłem? aha! dwadzieścia dwie kopy i snopków dwa... Ileż to razem? Policz-no moja Lucynko...
— Doprawdy ja ojca nie rozumiem...
— To szczególne, powiadam przecież wyraźnie: dwadzieścia dwie kopy i snopków dwa... następnie trzydzieści sześć kóp równo — to już jak dałem nowy dyszel...
Pani Lucyna usiadła na kanapie i zakryła twarz rękami. Przez chwilę trwało milczenie, przerywane ciężkiemi westchnieniami młodej kobiety.
Stary szlachcic odwrócił głowę...
— Co to? płaczesz Lucynko? zapytał...
— Chciałabym płakać istotnie — ale nie mogę, już mi bowiem łez zabrakło... Ojciec nie patrzy na mnie wcale, nie widzi moich cierpień, nie chce ich widzieć... Cóż robić? Ojca więcej obchodzi dyszel od młocarni aniżeli rodzona córka... Jak w zeszłym tygodniu koń zachorował to dwóch weterynarzy ojciec kazał sprowadzić — a ja już od kilku tygodni jestem tak cierpiąca, że opowiedzieć nie potrafię — i nic... Nic i nic... Takie zapomnienie boli... bardzo boli!..
— Ty jesteś chora? zapytał pan Mikołaj z drżeniem w głosie.
— Czy ojciec tego nie widzi?
— Dalibóg nie zauważyłem... ale bo też żeby nie powiedzieć! I po tem robisz mi wymówki... Mnie, ojcu! Czy ja o ciebie nie dbałem? Czy i teraz nie dbam — lecz nie mogę zgadnąć, że ci co dolega, skoro nie mówisz. Zbliż no się kochanie, proszę cię.
Pani Lucyna wstała z krzesła. Ojciec objął jej głowę rękami, popatrzył w oczy badawczo i pocałował ją w czoło...
— Biedne, kochane dziecko, rzekł. — Istotnie oczki masz jakby zaczerwienione i jesteś blada... Cóż ci właściwie jest?
— Głowa boli, migrena nieustanna, apetytu nie mam, sypiać nie mogę i w ogóle czuję się źle, bardzo źle...
— I odkąd że to?
— Od dość dawna już... od kilku miesięcy, od pół roku może... nie wiem dokładnie, wogóle w cierpieniu czas dłuższym się wydaje, niż rzeczywiście jest...
— Ale dla czego nic nie mówiłaś — powiedz mi, dla czego?
— Cóż miałam mówić? Sądziłam że ojczulek sam spostrzeże — a zresztą czy to łatwo...
— Jakto czy łatwo? dokończ, co chciałaś powiedzieć...
— Ja chciałam powiedzieć, że tak trudno jest znaleźć sposobność pomówienia z ojcem...
— Ze mną! jako żywo, nieprawda! Masz dowód choćby teraz oto. Przyszłaś, użaliłaś się żeś chora, że cierpisz, wysłuchałem cię i możesz być pewna, że cię bez pomocy nie zostawię, za trzy godziny najdalej będzie doktór, w tej chwili każę zaprzęgać...
— Doktór?!
— Dlaczego się dziwisz Lucynko... przecież to jasna rzecz... od czegóż są lekarze?
— Ciekawam jaki doktór? Gdzie ojciec znajdzie doktora w tym szkaradnym, zakazanym kącie?
— O dwie milki ztąd mieszka przecież Sapiejewski, o dwie mile również Łukaszewicz, o trzy ten... jakże się nazywa?.. na b...
— Wajnberg.
— Aha! Wajnberg — zawsze zapominam... Którego sobie życzysz, tego sprowadzę natychmiast.
Pani Lucyna zrobiła kwaśną minkę...
— Niech ojciec wybaczy, rzekła — ale, mając tylko jednę głowę, nie myślę jej powierzać żadnemu z tych panów...
— A to dlaczego?
— Obawiam się, żeby nie wyprowadzili mnie na tamten świat prędzej, niżbym sobie życzyła.
— Lucynko co też ty mówisz? przypomnij-no sobie, że mnie poczciwy Łukaszewicz wyleczył z bardzo ciężkiej choroby... Sapiejewski jest rozrywany, a ten, jakże go tam, Wajnsztok czy jak...
— Wajnberg.
— Aha Wajnberg?.. wprawdzie żyd, ale bardzo zdolny człowiek; jak trzeba zrobić operacyę to go o dziesięć mil wzywają...
— Nie przeczę... ale to mnie nic a nic nie przekonywa...
— Dla czego?
— Bo nie...
— Nie! łatwo to jest powiedzieć nie — ale trzeba to powiedzenie usprawiedliwić czemś, uzasadnić.
— Nie mam do nich najmniejszego zaufania... Boję się tych recepciarzy, tych wielkich ludzi z małych miasteczek — i za nic w świecie nie powierzę im swego zdrowia.
— Nie?
— Nawet za największe skarby...
— A jak ja poszlę po którego?
— To się pofatyguje napróżno.
Pan Mikołaj przeszedł się kilkakrotnie po pokoju...
— Tedy — rzekł po namyśle, stanąwszy przed córką — powiedzże mi Lucynko, co ja mam z tobą robić?..
— Właśnie po to przyszłam.
— Mów więc, mów, niech się dowiem nareszcie.
— Ja potrzebuję ratować zdrowie, potrzebuję się leczyć i to nie byle jak, nie dorywczo — ale gruntownie. Chcąc to uskutecznić, muszę wyjechać.
— Dokądże? Zapewne zagranicę? Do Włoch?
— Wiem że mi o tem marzyć nie wolno — odrzekła z westchnieniem, chociaż kto wie co lepsze, czy zdrowie i spokój, czy też ta odrobina grosza, którą podróż miałaby pochłonąć... Cóż ja mam dobrego na świecie? Smutno mi... życie moje złamane... wegetuję tylko jak roślina — jeżeli jeszcze utracę resztki zdrowia... lecz co o tem mówić? Ostatecznie, proszę ojca, poprzestanę i na Warszawie. Chciałabym się wybrać przynajmniej na pół roku, jeżeli nie na dłużej. Ciotka Emilia wynajmie mi mieszkanko w swojej kamienicy, będę trzymała tylko jednę służącą...
— Hm, hm! mruczał w zamyśleniu pan Mikołaj, wciąż po pokoju chodząc... dalibóg nic a nic tego nie rozumiem... Złamane życie, wegetacya.
— A tak, tak, rzekła z westchnieniem...
— Złamane życie! Kto je złamał, czem złamał?.. Jabym sądził żeś ty Lucynko od dzieciństwa stąpała po różach, że nigdy w życiu nie zaznałaś troski... a jeżeli miałaś poważniejszą przykrość, to tylko z własnej winy...
— Z własnej winy! Naturalnie ja wszystkiemu winna jestem — nawet temu, że męczę się tutaj, zdrowie tracę, usycham...
— Nie usychasz, Lucynko kochana, nie usychasz. Buzia ci przybladła nieco, ale jest pełna jak bułeczka... a co się tyczy ramion i wogóle tuszy, to nie uważam, żebyś miała powód do narzekania... Owszem kto spojrzy na ciebie powie żeś, panie dobrodzieju, piękna i tęga kobietka...
— Ach...
— Czekajno kochanie... kiedy mieliśmy mówić, to mówmy... Niech się dowiem ostatecznie czego żądasz od losu, a właściwie odemnie? Póki byłaś małem dzieckiem... kiedy jeszcze nieboszczka matka twoja była przy życiu, otaczaliśmy cię najtroskliwszą opieką... Później daliśmy ci staranną edukacyę. Gdy już byłaś dorosłą panną, zacząłem prowadzić dom otwarty, bywała u nas młodzież, przyjmowałem gości. Czyż nie prawda? może zaprzeczysz?
— Nie przeczę, istotnie tak było.
— Miałaś licznych konkurentów, z pomiędzy nich wybrałaś Marcelego... wyszłaś za mąż...
— Niestety!
— Co do mnie, byłem szczęśliwy z tego wyboru — bo powiedziawszy prawdę, niech mnie posiekają na kawałki jeżeli wiem dlaczego rozeszliście się. Człowiek młody, przystojny, zamożny, zawołany gospodarz.
— Tak, tak... gospodarz...
— Zresztą sama go przecież wybrałaś z pomiędzy wielu innych. Nie przymuszałem, pozostawiłem ci zupełną swobodę w wyborze...
— I omyliłam się, zrobiłam zły wybór... pokutuję też za to...
— Poszłaś za mąż. Zdawało mi się że mogę być o twój los zupełnie spokojny... nawet nie o los, ale o szczęście...
— Szczęście!
— Pokazało się że jest inaczej... Ni ztąd ni zowąd przyjechałaś do domu, ze spazmami, z płaczami... mówiłaś żeś nieszczęśliwa, zawiedziona, niezrozumiana. Dla mnie był to piorun z jasnego nieba i jeżeli mam prawdę powiedzieć, to zdawało mi się, że zwaryuję chyba... Tyś spazmowała, a Marcelli szalał, rozpaczał, w łeb sobie chciał strzelać. Bo on cię bardzo kochał moja Lucynko, bardzo kochał...
— Po swojemu... zapewne.
— Sądziłem że was pogodzę — ale wszystko rozbiło się o twój upór. Powiedziałaś, że do męża nie wrócisz, że chcesz odzyskać swobodę, że pragniesz koniecznie rozwodu... Dla czego, do dzisiejszego dnia niewiem... Przypomnij sobie scenę tu w tym samym pokoju... Perswadowałem, błagałem, prosiłem... Uparłaś się... Powiedziałaś że jestem ojcem bez serca, że cię wpędzę do grobu!..
— Być może, w żalu, w rozdrażnieniu, mogłam coś podobnego powiedzieć.
— Ano, tedy nie chcąc być pod zarzutem dzieciobójstwa... podjąłem tę nieszczęsną sprawę... Czasy były niedobre, kilka lat z rzędu nieurodzaj, klęski, upadek inwentarza — a sprawa kosztuje... Pozbywanie się męża to droga zabawka, bardzo droga, moja piękna rozwódko... Włóczyłem się to tu, to owdzie, to do Warszawy. Płaciłem panom mecenasom ile chcieli, a wszystko pożyczanymi pieniędzmi.
— Cóż ja temu winnam, mój ojcze?..
— Zapewne żeś ty nie winna, bo pieniądze ja pożyczałem i to na gruby, na bardzo gruby procent. Ostatecznie, tyś się rozwiodła z Marcellim, a ja się ożeniłem z Gapcewiczem, który rozpoczął ze mną taniec. Jak kiedy przyjedzie pan Jajko, to spytaj go, niech ci opowie, co ten gałgan za figle ze mną wyrabia, jak mnie szykanuje!.. Jedyny ten dług mam, ale jaki ciężki, to mnie tylko wiadomo. Koniec końcem stało się... Małżeństwo twoje unieważniono... masz wolność, której tak gorąco pragnęłaś. Sądziłem, że będziesz wesoła i szczęśliwa, że może ci się kto podoba, że wyjdziesz za mąż, tymczasem znowuż niezadowolenie, znowuż jakieś migreny...
— Ojciec widzę nie wierzy, żem chora...
— Alboż ja wiem co o tem myśleć. Tyle lat żyję na świecie i nie słyszałem o żadnych migrenach...
— A jednak...
— No tak, wiem, wiem, jest to podobno bardzo modna choroba...
— Ojcze!
— Domyślam się co chcesz powiedzieć... postawisz mnie znów pod zarzutem dzieciobójstwa... taki to już mój los. Karol także twierdzi, że mu świat zawiązałem...
— I ma słuszność, szepnęła pani Lucyna...
— Tak mówisz, no proszę! Pomyślałby kto, że go zamknąłem w spichlerzu na cztery rygle i bronię mu iść w świat...
— Z czem pójdzie?
— A otóż w tem sęk — ale mnie się zdaje, że Maciejów nie leży na księżycu ani na gwiazdach, lecz na ziemi — na świecie — i że kto chce to i w nim znajdzie aż nadto pola do pracy... do zużytkowania swoich zdolności i czasu.
Wypowiedziawszy to, pan Mikołaj aż się zasapał, na twarz wystąpiły mu rumieńce, wzburzony był.
— Chcesz jechać do Warszawy, chcesz... na pół roku... W tamtym klimacie migrena ludzi nie trapi... i to być może... Wszystko być może, jak powiada pan Symplicyusz i niczemu nie należy się dziwić... Jechać chcesz, piękna pani? — ano pojedziesz... Pieniędzy na to chcesz? ano dostaniesz: tylko, tylko niechno pierwej z Gapcewiczem skończę... Dom się nie podoba, dom nudny... stary ojciec... At, o czem tu mówić!
Machnął pan Mikołaj ręką, usiadł przy stole i zaczął z wielkiem zajęciem przewracać szare karty regestrów folwarcznych... Pani Lucyna stała jeszcze przez chwilę, nareszcie zapytała nieśmiało.
— Na czemże stanęło, proszę ojca.
— Na czem? — odrzekł nie odwracając głowy... Czekaj że, sto trzydzieści dwie kopy i snopków piętnaście... Na czem stanęło? Ano powiedziało się, jak się z Gapcewiczem skończy — to się zobaczy... Trzydzieści dwie i piętnaście... a jeżeli Lucynkę bardzo głowa boli, to po Sapiejewskiego się pośle. Tęgi doktór, słowo honoru, machnie Lucynce pijawki za uszami, zapisze trochę tego... jak że się nazywa? — i będzie dobrze... Pośle się, jak Lucynka zechce, konie są na każde zawołanie.
Pani Lucyna miała wielką chęć rozpłakać się głośno — nie uczyniła jednak tego, dopiero znalazłszy się w swoim pokoju, rzuciła się na kanapkę i płakać zaczęła...
Przechodząca przez salę panna Weronika usłyszała szlochanie.
— Co to? co to Lucynko! — zawołała przerażona.
— Daj mi pokój — rzekła młoda rozwódka niechętnie — niepotrzebna ciekawość.
— Nie ciekawość Lucynko, lecz współczucie... tylko współczucie, nic więcej. Może cię głowa boli...
— Nie...
— Mam doskonały środek, coś nowego. Jedna znajoma z Warszawy przysłała mi niedawno... Poczciwa! wie że często cierpię — i pamiętała o mnie... A może zęby?
— Nie zęby...
— Boże, Boże! co ja się wycierpiałam w moim życiu na zęby! Nieraz to już myślałam, że sobie życie odbiorę. Mam w szafie ze trzydzieści flaszeczek z różnemi kroplami — ale prawdę powiedziawszy, wszystkie się na nic nie zdały. Dopiero niedawno jedna kobieta — prosta baba ze wsi, doradziła mi ziele. Cudowne, prawdziwie cudowne ziele — jak ręką ból odejmuje. Ja zaraz Lucynce tego ziela przyniosę.
— Powiedziałam już, że mnie zęby nie bolą.
— Ach prawda, ja taka jestem roztargniona, że nieraz sama nie wiem co mówię...
— To też najlepiej zrobisz, jak mnie zostawisz w spokoju... Ja mam swoje zmartwienia i chcę być samą...
— Zmartwienia! Jestem już w domu. Prawda, prawda, byłaś u ojca... marudził, zrzędził jak zawsze... Wszak prawda, że tak było Lucynko?..
— Tak..!
— O! ojciec jest okropny. Miałam i ja za swoje. Przychodzę dziś i powiadam, że się taka szkoda zrobiła: pies zjadł indyczkę, najładniejszą indyczkę, tę białą, jak cię kocham! Ojciec twój spojrzał na mnie, wzruszył ramionami i powiedział, wiesz Lucynko, co powiedział?
— Nie wiem.
— Powiedział: moja Weronisiu, masz też z czem przychodzić — żeby indyczka psa zjadła, to byłoby o wiele ciekawsze... Jakże? indyczka psa! Ja nie wiem, ale ci panowie, niby mądrzy ludzie — a czasem powiedzą takie głupstwo — że ani przypiął, ani przyłatał... Boże drogi, chciałam się rozpłakać, miałam nawet pełne oczy łez.
— Któż ci bronił płakać? Mogłaś sobie pozwolić... to w naszym pięknym Maciejowie nie jest zabronione dotychczas.
— Ale tak się Lucynce zdaje, niby to zawsze można płakać? Nie można, niema kiedy... To w kuchni co przypalą, to z drobiem jakiś wypadek — to znowu nabiału trzeba dojrzeć... to to, to owo... Niema kiedy, jak Lucynkę kocham, tak niema... Płaczę też najczęściej w nocy, gdy spać nie mogę, albo w niedzielę, jak roboty nie mam i zacznę sobie różne rzeczy przypominać... Oto teraz naprzykład widzę, że Lucynka płacze — to i mnie na płacz się zbiera, siadłabym przy tobie i płakała — ale nie mogę, bo dziś pranie. Idę już, płacz, płacz Lucynko sama — bo czasem dobrze jest wypłakać się — to ulgę przynosi...
— Czy niema Karola? — spytała pani Lucyna, podnosząc się z kanapki i ocierając oczy chusteczką.
— Niema, niema go, pojechał.
— Czy nie mówił dokąd jedzie i kiedy powróci.
— Dokąd pojechał, to ja wiem, chociaż nic nie mówił.
— A zkąd wiesz?
— Byłam na dziedzińcu i widziałam jak wyjeżdżał. Konno pojechał, w stronę Czarnej — a pędził tak, że aż krzyknęłam Jezus Marya! żeby choć jakiego wypadku nie miał, chowaj Boże...
— To już w tym tygodniu drugi raz...
— Do Czarnej? Tak, drugi, a może nawet i trzeci. Trudno rachunku dojść, gdyż prawie codzień tam jeździ.
— Szczególna rzecz doprawdy...
— A cóż... ja się nie dziwię... Panna ładna... jużci przyzna Lucynka że ładna, nawet mojem zdaniem bardzo ładna... Nie często można spotkać taką twarz...
— Tak sobie... ujdzie.
— A nie! to mało powiedziane, panna ładna! To też powiadam: nic dziwnego że Karolek tam jeździ.
— Przypuszczasz, że się zakochał?
— Dlaczego nie?
— Niby to tak łatwo!
— Oh łatwo! i jak łatwo, — rzekła z westchnieniem stara panna.
Pani Lucyna uśmiechnęła się?..
— Zkądże ty wiesz o tem? — zapytała.
— Ludzie tak mówią.
— A może doświadczenie własne... przyznaj się!
Panna Weronika zarumieniła się.
— To już tak dawno było... szepnęła... Ale, dodała, chcąc uniknąć dalszych zapytań, dla czego Lucynce nie zdaje się, żeby się Karolek mógł zająć panną Michaliną?
— Sprzeczają się zawsze — ona nieraz tak mu dotnie, że nie mogę się wydziwić, jak on może tam powtórnie przyjeżdżać... To jest prawdziwa osa, owa piękna Michasia...
— Może mu się dlatego właśnie podoba...
— Szczególny gust!
— O tak, tak, mężczyźni mają bardzo szczególny gust. Ja sama pamiętam, bo choć nie lubię dotykać historyi mego życia, ale ten szczegół opowiem ci, Lucynko. Otóż ja sama to powiadam... ale co to? — zawołała, zrywając się z krzesła — jakiś hałas w kuchni; założyłabym się, że znowuż jakąś szkodę zrobili. Ach Boże, Boże, z tymi ludźmi rady sobie dać nie można!
Z temi słowy panna Weronika pobiegła do kuchni i tam znalazła zaraz tyle zatrudnienia i różnorodnych czynności, że nie mogła dokończyć opowieści swej o szczególnym guście mężczyzn i fragmencie z dziejów biednego, sierocego serca.
— Jakaż ona śmieszna! — rzekła pani Lucyna półgłosem — śmieszna z żalami swemi, łzami odkładanemi na niedziele i święta! Ach! a ja? ja potrzebowałabym płakać ciągle... dzień i noc! od świtu do nocy i od nocy do świtu!
Zerwała się szybko z szeslongu i tupnęła energicznie nóżką, potem długo chodziła wzdłuż i wszerz po swoim pokoju, mnąc niecierpliwie w ręku jakiś kwiat jesienny, który wyjęła z znajdującego się na stole bukietu. Obiad tego dnia odbył się w milczeniu. Pana Karola w domu nie było. Do stołu zasiadły tylko trzy osoby.
Pani Lucyna nie jadła prawie nic i co chwila białą rączkę przykładała do czoła. Pan Mikołaj obojętnie na te manewra spoglądał, dopiero gdy już wstawał od stołu, rzekł:
— Decydujesz się, Lucynko, na Sapiejewskiego, poszlę po niego w tej chwili.
— Dziękuję ojcu — odrzekła — nie życzę sobie widzieć ani jego, ani żadnego z tutejszych panów lekarzy.
— A to dlaczego?
— Jestem zdrowa zupełnie.
— Już?
— Tak... jest mi dobrze... tak mi dobrze, jak nigdy... — odrzekła z gorzkim uśmiechem.
— Ano, tem lepiej... bardzo mnie cieszy, że ci zdrowie tak prędko i niespodziewanie wróciło... A martwiłem się, dalibóg, ciężkom się martwił.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.