Ziemia (Zola, 1930)/Część trzecia/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Rok cały przeżył w ten sposób Fouan, milczący w opustoszałym domu. Wciąż był na nogach, wychodził, wracał, nic nie robiąc, a ręce coraz bardziej mu się trzęsły. Godzinami wystawał przed spróchniałemi korytami obory, potem znów szedł przed drzwi pustej stodoły, jak gdyby przygwożdżony głęboką zadumą. Zajmował się trochę ogrodem, słabł wszakże i giął się coraz więcej ku ziemi, która zdawała się przyzywać go do siebie. Dwa razy już trzeba było podnosić go, upadł bowiem, zarywszy się nosem w grzędę sałaty.
Od owych dwudziestu franków, danych Chrystusowi, jedynie już Delhomme wypłacał mu rentę; Kozioł uparł się, że nie będzie dawał ani szeląga, oświadczając, że woli być zapozwany przed sąd, aniżeli widzieć, jak jego pieniądze przechodzą do kieszeni tej kanalji, jego brata. Starszy syn wyciągał istotnie od czasu do czasu przemocą jałmużnę od ojca, którego te jego sceny płaczu doprowadzały do ostatecznego zgnębienia.
Wówczas to Delhomme, widząc bezradność starego, wyzyskiwanego i zjadanego osamotnieniem, powziął myśl zabrania go do siebie. Dlaczego nie miałby sprzedać domu i zamieszkać u córki? Nie będzie mu tam zbywało na niczem, a oni nie będą potrzebowali płacić mu już tych dwustu franków renty. Nazajutrz Kozioł, dowiedziawszy się o uczynionej przez szwagra propozycji, przybiegł, robiąc taką samą i rozwodząc się przy tem nad swojemi obowiązkami syna. Pieniędzy, żeby stary je trwonił, nie myśli dawać; o co to, to nie! ale z chwilą, kiedy idzie o samego ojca, może on śmiało przenieść się do nich, gdzie będzie miał jedzenia do syta i wygodne łóżko do spania. W duszy jednak myślał sobie, że siostra ciągnąć musi do swojego domu starego ojca po to jedynie, żeby położyć łapę na trzosie, o którego posiadanie sam niegdyś go posądzał. Teraz wszakże i on już wątpić zaczynał o istnieniu pieniędzy, które wywąchiwał nadaremnie. Żarło go dwojakie uczucie: ofiarowywał swój dach, powodowany ambicją, miał jednak tajemną nadzieję, że ojciec odmówi, a zarazem cierpiał na myśl, że gotów przyjąć gościnę u Delhomme’ów. Fouan zresztą odrzucił z wielką niechęcią, ze strachem bodaj, zarówno pierwszą jak drugą propozycję. Nie! nie! woli suchy kawałek chleba u siebie, niż grzanki z masłem u innych; mniej on gorzki. Żył w swoim domu i umrze w nim!
Tak się ciągnęło do połowy lipca, do świętego Henryka, zatem do dnia patrona Rognes. O tej porze roztasowywał się zazwyczaj na łąkach nadbrzeżnych wędrowny jarmark pod dachem z płótna; na gościńcu, naprzeciwko merostwa, ustawiono trzy baraki, strzelnicę, budę, w której sprzedawano wszystko, nie wyłączając wstążek, i kjosk z loterją, w której wygraną stanowiły karmelki. W dniu tym pan Baillehache, po śniadaniu, spożytem w Borderie, zaszedł na pogawędkę do Delhomme‘a, który skorzystał z tego i poprosił notarjusza, aby poszedł z nim do ojca Fouana i przemówił mu do rozumu. Od śmierci starej Róży i pan Baillehache również przekonywał wdowca, żeby przeniósł się do córki i sprzedał dom, zbyteczny już i zbyt obszerny dla niego. Chałupa warta była conajmniej trzy tysiące franków, notarjusz zaofiarowywał się nawet, że zatrzyma te pieniądze u siebie i będzie staremu wypłacał procenty od nich małemi sumami, w miarę osobistych, drobnych jego potrzeb. Zastali Fouana w zwykłym stanie ogłupienia niejako, łażącego bez celu, a potem stającego bezmyślnie przed stosem drzewa, które chciał porąbać, czując jednak, że nie ma do tego siły. Tego rana zbiedzone jego ręce trzęsły się bardziej jeszcze niż zazwyczaj. Dnia poprzedniego wystawiony był na wściekły szturm, jaki przypuścił do niego starszy syn, który, chcąc wyciągnąć od ojca dwadzieścia franków, potrzebnych mu na hulankę w dniu święta patrona, odegrał wielką swoją scenę z rykiem, doprowadzającym starego do obłędu, z tarzaniem się po ziemi i grożeniem, że przebije sobie serce kordelasem, przyniesionym przezornie w zanadrzu. Skończyło się na tem, że stary dał wreszcie te dwadzieścia franków, do czego przyznał się notarjuszowi odrazu z miną wystraszoną.
— Niech pan sam powie, czy zrobiłby pan inaczej? Zrobiłby pan? Ja już nie mogę! nie mam siły! Pan Baillehache skorzystał z tej sposobności.
— To nie do zniesienia! Tak dłużej być nie może; wpędzi to was do grobu, ojcze Fouanie! W waszym wieku nieprzezornie jest żyć samemu; jeżeli nie chcecie, żeby was ten łotr objadł do szczętu, usłuchajcie namowy córki, sprzedajcie dom i przenieście się do niej.
— Aha! Zatem to i pańska rada! — szepnął Fouan, rzucając z ukosa okiem na Delhomme’a, który udawał obojętnego. Zauważywszy wszakże to podejrzliwe spojrzenie, odezwał się:
— Widzicie, ojcze, ja nic nie mówię, bo mogłoby wam się zdawać, że mam w tem jakiś swój interes... O, nie, do licha, wcale nam z tem nie będzie wygodnie... Tylko, rozumiecie? gniewa mnie, że żyjecie tak marnie, kiedy mogłoby wam być tak dobrze.
— Dobrze, dobrze — mruknął stary — muszę się jeszcze nad tem zastanowić... Sam wam powiem, jak się na to zdecyduję.
I ani zięć, ani notarjusz nie mogli z niego wydostać nic więcej. Uskarżał się, że go przynaglają i resztką władzy, coraz bardziej obumierającej, odgradzał się od dzieci z uporem starego człowieka, wbrew własnej korzyści bodaj. Po za niewytłomaczonym lękiem przed wyzbyciem się i domu także, po wyzbyciu się gruntu, nad czem tyle przecierpiał, odmawiał uparcie właśnie dlatego, że wszyscy dokoła chcieli, żeby przystał. Muszą szelmy węszyć w tem jakiś zysk dla siebie! Zgodzi się, jak będzie chciał, kiedy mu się spodoba.
W przeddzień Hjacynt, zachwycony, uległszy pokusie pokazania Flądrze czterech stususowych monet, zasnął, trzymając je mocno w zaciśniętej garści, bo ta łajdaczka ściągnęła mu jedną ostatnim razem i ukryła pod siennikiem. Skorzystała z tego, że ojciec wrócił pijany, aby wmówić w niego, że musiał ją zgubić. Zbudziwszy się, zdrętwiał z przerażenia, bo podczas snu wypuścił z ręki monety; znalazł je jednak pod własnemi pośladkami, rozgrzane, co wprawiło go w stan radosnego szału nieledwie. Ślina mu ciekła na myśl o przepiciu ich u Lengaigne’a. Przecież to dzień święta: świnią byłby, kto wróciłby do domu z pieniędzmi. Nadarmo Flądra przymilała mu się przez całe rano, żeby jej dał malutką chociażby, najmniejszą z monet. Odpychał ją, nie dał się nawet ubłagać i rozbroić jajecznicą, którą mu usmażyła. — Nie! niech sobie kocha ojca jak chce, pieniądze są tylko dla mężczyzn. — Widząc bezskuteczność swoich próśb, dziewczyna zaczęła pośpiesznie ubierać się, włożyła na siebie niebieską, popelinową suknię, podarunek ojca z dni zamożności, i zawołała, że i ona idzie się bawić. Kiedy już była o dwadzieścia metrów za drzwiami, odwróciła się, krzycząc:
— Patrz, ojcze! patrz!
I w podniesionej ręce, na końcu szczupłych palców, pokazała mu nową pięciofrankówkę, błyszczącą jak słońce.
Myślał, że go okradła i zaczął obszukiwać się, blady z przerażenia. Ale nie! wszystkie cztery sztuki spoczywały bezpiecznie na dnie jego kieszeni; musiała szelma zrobić jakiś handel swojemi gęsiami. Tak mu się to wydało zabawnem, że uśmiechnął się po ojcowsku i pozwolił jej wymknąć się.
Był surowy na jednym jedynym tylko punkcie, na punkcie moralności płciowej. To też w pół godziny później wybuchnął z szaloną furją. Zamierzał wyjść także i zamykał właśnie drzwi, kiedy jeden z odświętnie ustrojonych chłopów, przechodzących na dole gościńcem, zawołał go:
— Hola, Chrystusie! Hola!
— Co tam takiego?
— Wasza córka leży rozciągnięta.
— To i cóż?
— A na niej mężczyzna.
— Gdzie do licha?
— Tam, w rowie, w kącie przy Wilhelmowem polu.
Hjacynt podniósł obie pięście z wściekłością ku niebu.
— Dobrze! dziękuję wam! chwycę jeno mój bat! Będzie ona miała, ta łajdaczka! psiakrew!... nauczę ją bezcześcić ojca!
Wpadł do izby, aby zerwać ze ściany birmańskie biczysko, którem się posługiwał w podobnych wyłącznie okazjach; z batem w ręku wyskoczył z izby, pędząc co tchu wzdłuż zarośli, pochylony, skradający się, jak gdyby w nagance, żeby złapać kochanków niespodzianie.
Kiedy jednak ukazał się na zakręcie drogi, dostrzegł go Nénesse, który stał na czatach na stercie kamieni. W tej chwili załatwiał się z Flądrą Delfin; każdy zresztą z kolei, gdy drugi przezornie odbywał wartę.
— Uwaga! — wrzasnął Nénesse — Chrystus!
Dostrzegł bat i pomknął na przełaj przez pola jak zając.
W rowie, gęsto porośniętym trawą, Flądra jednym rzutem zepchnęła ze siebie Delfina. — O! to ojciec!... — Tyle miała jeszcze przytomności umysłu, że dała chłopakowi stosusówkę.
— Schowaj ją za pazuchę, oddasz mi potem!... Prędko, psiakrew, umykaj czemprędzej!
Ojciec z batem w ręku pędził jak huragan, aż ziemia dudniła mu pod stopami; wymachiwał biczyskiem, którego trzaskanie rozlegało się niby wystrzały armatnie.
— A! ulicznico! a łajdaczko! popamiętasz ty mnie! We wściekłym pędzie wyminął syna polowego, który poznawszy go, umykał na czworakach z niedopiętemi jeszcze spodniami przez ciernie krzewów. Dziewczyna, schwytana na gorącym uczynku, z zadartemi spódnicami, nie mogła przeczyć. Jedno cięcie bata, które zostawiło szkarłatną pręgę na jej udach, postawiło ją odrazu na nogi i wyrwało z rowu. Zaczęła się gonitwa.
— Czekaj, psia twoja mać!... Czekaj! Zapięczętuję ja ciebie! zapieczętuję na amen!
Flądra, nie odpowiadając ani słowa, przywykła do takiego pościgu, umykała, skacząc przez rowy i płoty jak koza. Zwykła taktyka jej ojca polegała na zapędzeniu jej do domu, gdzie ją zamykał i po swojemu się z nią rozprawiał. Usiłowała też umknąć dalej w pole, mając nadzieję, że ojca zmęczy wreszcie ta pogoń. Tym razem byłoby jej się to udało dzięki szczęśliwemu trafowi. Od paru chwil pan Karol z Elodją, której chciał pokazać budy jarmarczne, stali, zatrzymani dziwnem widowiskiem w pośrodku gościńca. Dostrzegli wszystko, mała otwierała szeroko zdumione, niewinne oczy, on pąsowy był ze wstydu, trzęsący się z cnotliwego oburzenia. Co najgorsze, ta bezwstydna Flądra, poznawszy go, chciała schronić się pod jego opiekę. Odepchnął ją, ale bat był tuż nad jej głową i, chcąc go uniknąć, schowała się za wuja i cioteczną siostrę, podczas kiedy ojciec przekleństwami i karczennemi wyzwiskami piętnował jej sprawowanie się, biegając dokoła i wywijając batem na oślep, z całych sił. Pan Karol, uwięziony w tem potwornem kole, osłupiały, przerażony, mógł zaledwie schować głowę Elodji pod swój surdut. Stracił do tego stopnia głowę, że zaczął sam ordynarnie wymyślać.
— Puści-ż że ty nas nareszcie, łajdaczko! Licho mnie skarało z tą zapowietrzoną rodziną w tym żywym burdelu!
Odtrącona Flądra poczuła, że wszystko przepadło. Cięcie bata, które ją spaliło ogniem aż pod same pachy, zawirowało nią jak bąkiem; drugi, następny cios obalił ją na ziemię i wyrwał jej pęk włosów. Teraz biegła wprost do domu zaganiana walącemi się na nią razami, rada już jaknajprędzej się tam dostać. Przedzierała się przez zarośla, przeskakiwała przez rowy, przemknęła przez środek winnicy, bez obawy nadziania się na którą z tyczek. Ale drobne jej nóżki nie mogły nadążyć, bat śmigał po jej plecach, po drgających z bólu i z niedawnej rozkoszy pośladkach, po całem ciele przedwcześnie rozbudzonego dziecka, które zresztą niewiele sobie robiło z razów, znajdując nawet pewną przyjemność w mocnem tem łaskotaniu jej skóry. Śmiejąc się też nerwowo, wpadła jednym skokiem do „Zamku“ i przykucnęła w kącie, do którego biczysko nie sięgało.
— Oddawaj zaraz twoją stususówkę. Za karę! — krzyknął ojciec. Przysięgła, że ją zgubiła w biegu. Nie uwierzył i obszukał ją całą, a nie znalazłszy wybuchnął ponownie.
— Tak, dałaś ją twojemu chłopu... Psiakrew, draniu jeden, nietylko bawisz się z chłopami, ale płacisz im jeszcze za to!
I wybiegł z domu, wściekły, zamknąwszy dziewczynę, której zapowiedział, że zostanie sama jedna do następnego dnia, bo nie ma zamiaru wrócić na noc.
Flądra, po jego wyjściu, obejrzała całe swoje ciało, na którem znaczyło się kilka sinych pręg, uczesała się na nowo i ubrała. Poczem, spokojnie, otworzyła zamek u drzwi, nabrawszy z czasem wielkiej do tej roboty zręczności, i wyfrunęła, nie zadając sobie nawet fatygi zamknięcia za sobą drzwi. — O! wiele sobie robi ze złodzieja! dużo znajdzie, jak mu się zechce przyjść!... Wiedziała, że spotka Nénessa i Delfina w małym lasku na brzegu Aigry. Czekali tam na nią rzeczywiście i kolej przypadła teraz na Nénessa. On miał trzy franki, a jego kuzyn trzy susy. Delfin oddał dziewczynie jej pięciofrankówkę i cała trójka postanowiła przejeść i przepić wszystkie pieniądze pospołu. Wrócili na jarmark, gdzie dziewczyna zafundowała obu chłopcom słodycze, a sobie kupiła wielką kokardę z ponsowego atłasu, którą wpięła w krucze włosy. Ojciec jej tymczasem poszedł wprost do Lengaigne’a, i po drodze spotkał się z polowym Bécu, który paradował w nowej bluzie, przypiąwszy sobie do niej urzędową swoją blachę. Hjacynt z miejsca ostro na niego natarł:
— Ładnie pilnujesz porządku w twoim obchodzie!... Wiesz, gdzie znalazłem twojego Delfina?
— Gdzie?
— Na mojej córce... Napiszę do prefekta, żeby cię przepędził, świnio jedna!
Bécu nie pozostał dłużny.
— Twoja córka!... Tyle jej się widzi!... zawsze z zadartemi nogami!... To ona sprowadziła mi chłopaka na złą drogę. Do kroćset piorunów, zobaczysz, że ją każę zaaresztować!
— Sprobój tylko, zbóju!
Obydwaj ojcowie przypadli do siebie z wściekłością. Nagle, ostygli obydwaj, gniew ich rozwiał się odrazu.
— Trzeba wyjaśnić tę sprawę, wejdźmy na szklaneczkę, rzekł Hjacynt.
— Nie mam grosza przy duszy — mruknął Bécu. Wówczas towarzysz, z miną rozweseloną, wyjął pierwszą stususówkę podrzucił ją w górę i wcisnął sobie w oczodół.
— No i co? Spuśćmy ją, koleżko!... Dalej, stary flaku! — Dzisiaj moja kolej, i tak dosyć za mnie płacisz!
Weszli do Lengaigne’a, śmiejąc się z ukontentowania, przyjaźnie klepiąc się wzajem po brzuchach. Lengaigne wpadł w tym roku na dobry pomysł: ponieważ przedsiębiorca jarmarczny nie urządził tancbudy, zniechęcony stratami, jakie poniósł w roku zeszłym, właściciel szynkowni urządził salę do tańca w przylegającej do sklepu stodole, której główne wrota otwierały się z gościńca. Przebił nawet dzielącą je ścianę, tak że obie sale łączyły się teraz bezpośrednio. Pomysł ten przyciągnął do niego całą wiejską klijentelę. Jego rywal, Macqueron, wściekał się z zazdrości, bo teraz wszyscy szli do Lengaigne’a a u niego było pusto.
— Dawajcie nam tu dwa litry, po litrze na gębę! — wrzasnął fundujący.
Usługiwała im Flora, roztargniona, promieniejąca na widok pełnej sali. Hjacynt spostrzegł jednak, że przerwał stojącemu w grupie kilku wieśniaków Lengaigne’owi czytanie na głos jakiegoś listu. Zapytany przez niego, odpowiedział z ważną, tajemniczą, nieomal miną, że to list od jego syna, Wiktora, napisany z pułku.
— O! od tego zucha! zawołał polowy. — To mi chłop, morowiec!
Po osuszeniu dwóch litrów zażądał Hjacynt jeszcze dwóch, ale wina butelkowego, po dwadzieścia susów; płacił w miarę picia, żeby olśnić, ciskając pieniądze na stół, wprawiając w zdumienie cały szynk.
Po przepiciu pierwszej sztuki stususowej, wyjął drugą i wcisnął ją sobie znów w oczodół, wykrzykując, że jak ta się skończy, znajdzie się jeszcze inna. Upłynęło w ten sposób całe popołudnie przy nieustannym natłoku pijących, którzy przychodzili i wychodzili, wśród coraz wzmagającej się pijatyki. Wszyscy, tacy ponurzy i tacy zamknięci w sobie w dni powszednie, wrzeszczeli, walili w stół pięściami, pluli gwałtownie. Jakiś wysoki dryblas wpadł na pomysł ogolenia się i Lengaigne posadził go zaraz na samym środku sali i zaczął mu skrobać skórę tak ostro, że słychać było świst pociągnięć brzytwy, jak gdyby oparzano prosiaka. Po nim inny zajął jego miejsce, ot tak, dla zabawy. Języki wszystkich wprawione były w żywy ruch, kpiono zwłaszcza, ile wlazło, z Macquerona, który nie śmiał wytknąć nosa za próg swojej szynkowni. — Cóż to? czy to nie jego własna wina, tego niezdary adjunkta, że nie było w tym roku tancbudy na jarmarku? Trzeba było sobie jakoś poradzić. Ho! ho! mądry on! Woli uchwalać szosy, żeby sobie potem kazać płacić za swoje grunty trzy razy więcej niż są warte!.. Wzmianka ta wywołała burzę śmiechu. Wielka Flora, dla której był to dzień stanowczego tryumfu, biegła raz wraz do drzwi z wybuchami obelżywego rozradowania, ilekroć przemykała z przeciwka po za szybami zzieleniała ze złości twarz Celiny.
— Cygara, pani Lengaigne! dawać nam tu cygara! — rozkazał Hjacynt grzmiącym głosem. — Ale dobre, drogie, po dziesięć centymów!
Zapadła już noc i zapalono lampy, kiedy matka Bécu przyszła po swojego starego. Ale wpadła w sam środek rozhazardowania się kompanji grą karcianą.
— No, idziesz, stary? Już po ósmej. Czas zjeść wieczerzę.
Spojrzał na nią ostro, z majestatyczną miną pijaka.
— Wynoś się do djabła! Poszukaj sobie gacha!
— Zapraszam was matko Bécu!... Golniemy sobie sznapsika i przetrącimy coś we trójkę, co? dobra nasza... Hej, pani karczmarko, podać nam, co tam jest najlepszego: schabu, królika i coś na słodko... Nie bójcie się... Chodźcie, pokażę wam coś!... Uwaga!
Udawał, że obszukuje długo kieszenie. Potem, nagle, wyciągnął trzecią stususówkę i trzymał ją wysoko, w powietrzu.
— A, kuku, macie ją!
Duszono się ze śmiechu, jakiś grubas o mało co nie pękł. — Ten gałgan Hjacynt, jak ci to umie zabawić wszystkich! — Niektórzy udawali, że obszukują go i obmacują od góry do dołu, jak gdyby miał pod skórą pełno srebrnych monet, skoro tak wyciąga jedną po drugiej aż do opicia się po same brzegi.
— Słuchajcie, matko Bécu — powtórzył dwukrotnie, nie przestając zajadać — jeżeli Bécu się zgodzi, naużywamy się we troje? co?
— Jest cała usmolona, prosto z domu, od roboty, nie wiedziała, że ją zaproszą — tłomaczyła się. Rozbawiona była jednak, ta niepozorna, mała, czarna kobiecina, chuda jak zardzewiały stary drut i śmiała się do rozpuku, kiedy, spity na wesoło, kompan męża, nie tracąc czasu, ściskał jej pod stołem uda pod spódnicą. Mąż, pijany do utraty przytomności, opluwał się śliną, śmiejąc się i wrzeszcząc na całe gardło, że ladacznica da sobie radę z jednym i z drugim.
Wybiła dziesiąta, zaczęły się tańce. Przez otwarte drzwi widać było płonące cztery lampjony, przytwierdzone na drutach do belki pułapu. Kowal Gwóźdź, usadowił się już ze swoim puzonem, a także siostrzeniec powroźnika z Bazoches-le-Doyen, skrzypek. Wejście było bezpłatne, płacono tylko po dwa susy za każdy taniec. Ubita ziemia stodoły świeżo była polana dla uniknięcia kurzu. Z chwilą, gdy instrumenty milkły, słychać było ze dworu suchy, regularny trzask strzelania do celu. Gościniec, tonący zazwyczaj w ciemnościach, płonął w światłach reflektorów, oświetlających dwie inne budy jarmarczne, jedną z zabawkami dla dzieci, połyskującą papierowemi złoceniami i drugą, kręglarnię, ozdobioną lustrami i obciągniętą czerwonem płótnem, jak kaplica.
— O, moja córeczka! — zawołał Hjacynt ze zwilgłemi oczami.
Flądra przyszła na tańce w towarzystwie Nénesse’a i Delfina, a ojca nie zdawał się wcale dziwić jej widok, mimo że ją zamknął w domu. Prócz, wpiętej we włosy, jaskrawo-czerwonej kokardy miała na szyi gruby sznur fałszywych korali, wielkich pereł z wosku, krwawiących się na smagłej jej skórze. Wszyscy troje zresztą zmęczeni byli łażeniem od jednej budy jarmacznej do drugiej, opchani słodyczami do mdłości. Delfin przyszedł w bluzie, z gołą głową, rozczochraną jak u dzikusa; źle się czuł w zamkniętej przestrzeni, przyzwyczajony do ciągłego przebywania na zewnątrz. Nénesse, mający już zachcianki miejscowego eleganta, miał na sobie garnitur, kupiony gotowy w kramie Lambourdieu, opięty, tandetnie uszyty, z lichego materjału, sprzedawany hurtem na przedmieściach Paryża; na głowie, żeby zaznaczyć swoją pogardę dla wsi, nosił miejski melonik, równie tandetny, jak reszta stroju.
— Córuchno! — zawołał Hjacynt — chodź, pokosztuj!... Co? Dobre, prawda?...
I dał jej upić ze swojej szklanki, a tymczasem matka Bécu surowo monitowała jedynaka:
— Coś ty zrobił z czapką? Gdzie ją podziałeś?
— Zgubiłem.
— Zgubił... Czekaj, dam ja ci zgubienie!...
I zamierzyła się, żeby mu wyciąć policzek, ale polowy powstrzymał ją ze śmiechem, napawając się dumą na wspomnienie męskiej dziarskości, okazanej przez syna już w tak młodym wieku.
— Daj mu spokój! Widzisz, że chłopak już nie dzieciak...
— A, gałgany, już się zwąchaliście?... To szelma chłopaczysko!... urwis! jak Boga kocham! Kawał urwisa!
— Idź pobawić się — zakończył Hjacynt po ojcowsku.
— Ale nie róbcie głupstw.
— Spili się jak bele — zauważył Nénesse ze wstrętem, wchodząc na salę taneczną.
Flądra roześmiała się.
— Chyba-że! Na to przecież rachowałam... Tylko dlatego nie skrzyczeli nas.
Zabawa była w całej pełni. Słychać było jedynie puzon Gwoździa, zagłuszający piskliwy, cienki ton skrzypiec. Ubita ziemia, zbyt obficie polana, zamieniła się pod ciężkiemi podeszwami w lepkie błoto. Ze wszystkich poruszanych spódnic, z przepoconych staników i koszul, poznaczonych pod pachami ciemnemi kręgami wilgoci, unosił się mocny odór koźli, spotęgowany jeszcze zapachem kopcia z lampjonów. Między jednym kadrylem a drugim ogólne poruszenie wywołało wejście na salę Berty, córki Macqueron’a, ustrojonej w suknię fularową, taką samą, jaką nosiły córki poborcy podatkowego w Cloyes w dniu Świętego Lubina.
— Co? Rodzice pozwolili jej przyjść? Czy też wymknęła się za ich plecami? — Zauważono też, że tańczyła wyłącznie z synem kołodzieja, z którym ojciec zakazał jej widywać się z racji zadawnionego sporu familijnego. Zaczęto żartować: Widać nie wystarcza już jej psucie sobie zdrowia samociąż.
Hjacynt od kilku chwil już, mimo że mocno podchmielony, zauważył paskudną głowę nauczyciela Lequeu, który, stojąc w drzwiach, łączących szynkownię z salą tańca, obserwował Bertę w objęciach tancerza. Nie wytrzymał i zaczepił go:
— Cóż to, panie Lequeu, nie tańczy pan ze swoją kochanką?
— Z jaką znów kochanką? — oburzył się nauczyciel, zielony z zalewającej go żółci.
— No, z tą z ładnemi, podsiniaczonemi ślepiami!... O tam, patrz pan!...
Lequeu, wściekły, że wykryto jego tajemnicę, odwrócił się i stał dalej nieporuszony, odgradzając się od reszty kompanji zwykłem, pogardliwem milczeniem człowieka wyższego, przezornie zamykającego się w samym sobie. Po nieudanym ataku na nauczyciela, zaczepił Hjacynt nadchodzącego w tej chwili Lengaigne’a. — Co? dobrze zjechał tego atramentowego kulfona? Zachciewa mu się bogatych dziewcząt! Jeszcze czego? Komu to? Chociaż, co on w niej widzi w Tej bez Tego? Tyle ma ona włosów, co na łbie... Podniecony, zapewniał o tym fakcie, jak gdyby stwierdził go na własne oczy. — Wszyscy o tem wiedzą od Cloyes do Chateaudun, chłopaki śmieją się, przedrwiwają. Ani włosika, na słowo! Wygolona jak podbródek księdza proboszcza...
Cała kompanja, zdumiona niezwykłym wybrykiem natury, wspięła się na palce, aby móc lepiej obserwować Bertę, której osoba budziła w nich jednak pewnego rodzaju obrzydzenie, ilekroć zbliżała się do nich w tańcu, biała wśród fruwających dokoła niej falban sukni.
— To nie jak twoja córka, stary łobuzie — dodał Hjacynt, zacząwszy ni stąd ni zowąd tykać Lengaigne’a, — ta ma wszędzie.
Ojciec nadął się pychą.
— To się wie!
Zuzia była teraz w Paryżu. — Wysoko zajechała, — jak mówiono. Ojciec robił dyskretnego, mówił o doskonałej posadzie... Tymczasem wchodzili wciąż nowi goście i kiedy jeden z świeżo przybyłych zagadnął go o syna, Wiktora, wyjął powtórnie list: „Drodzy Rodzice. Donoszę wam, że jesteśmy w Lille, we Flandrji...“ Słuchano chciwie czytania, nawet ci, co już słyszeli pięć czy sześć razy, przysuwali się bliżej. — Naprawdę? szesnaście susów za litr? szesnaście? Tak, szesnaście!
— Przeklęty kraj! — Powtórzył Bécu.
W tej chwili wszedł Jan. Rzucił przedewszystkiem okiem na salę, jak gdyby wypatrując tam kogoś. Wnet jednak odwrócił się, rozczarowany, zaniepokojony. Od dwóch miesięcy nie miał już śmiałości chodzić często do domu obu sióstr, bo czuł, że Kozioł ochłódł dla niego, a nawet przybrał ton wrogi. Prawdopodobnie, nie umiał ukryć dostatecznie tego, co czuł dla Franusi, wciąż wzrastającego uczucia przyjaźni, ogarniającego go coraz większym ogniem gorączki, i towarzysz musiał to zauważyć. Nie podobało mu się to widać, psuło jego rachuby. — Dobrywieczór — rzekł Jan, zbliżając się do stołu, przy którym Fouan i Delhomme siedzieli przy butelce piwa.
— Siadajcie z nami, Kapralu! — zaprosił uprzejmie Delhomme.
Jan przyjął przepijając do nich, zapytał:
— Dziw, że Kozioł nie przyszedł?
— Właśnie idzie! odparł Fouan.
W istocie, wszedł w tej chwili Kozioł, ale sam. Obszedł powolnym krokiem wszystkie stoły, witając się ze znajomymi, potem, zbliżywszy się do stołu, przy którym siedział ojciec i szwagier, stanął, odmawiając zaproszenia, aby usiadł: nie chciał przyjąć od nich poczęstunku.
— Cóż to? Lizka i Franusia nie przyszły? — zdecydował się wreszcie zapytać Jan, któremu głos drżał przy tem pytaniu.
Kozioł spojrzał na niego przenikliwie małemi, bystremi oczyma.
— Franusia już śpi. To zdrowiej dla dzieci.
W tej chwili przerwała ich rozmowę scena, jaka rozegrała się tuż przy nich, żywo ich zaciekawiając. Hjacynt poszedł na udry z Florą. Kazał sobie podać litr rumu, żeby zrobić poncz, ale spotkał się z odmową.
— Nie, ani kropelki więcej, dosyć jużeście uchlani.
— Co?... co takiego?... Cóż ty sobie myślisz, sekutnico jedna, że ci nie zapłacę? O, wa, mogę kupić, jak zechcę, całą twoją budę!.. Utrę tylko nos i będę miał pieniędzy, ile potrza!... O, patrz! zobacz!
Schował w garści czwartą sztukę stususową, ścisnął nos dwoma palcami, dmuchnął mocno i udał, że wyciąga z nozdrzy monetę, którą podniósł wysoko w górę, jak monstrancję.
— Widzicie, co mi wychodzi z nosa, jak mam katar? Okrzyk zachwytu wstrząsnął murami. Flora, pobita już doreszty, przyniosła żądany litr rumu i cukier. Potrzebna była jeszcze waza. Sztukmistrz Hjacynt trzymał na uwięzi uwagę całej sali, mieszając napój i trzymając przy tem wysoko podniesione łokcie, a zaczerwienioną, rozpaloną jego twarz oświetlały płomienie, rozgrzewające nadmiernie atmosferę szynkowni, owiewające obłokiem mgły lampy i fajki. Ale Kozioł, doprowadzony do pasji widokiem pieniędzy, nie wytrzymał:
— Świnio przebrzydła, nie wstyd ci przepijać pieniądze, ukradzione ojcu?
Starszy brat roześmiał się szyderczo:
— Aha, przemówiłeś, braciszku?... Musisz być naczczo, kiedy się tak żołądkujesz?
— Mówię, że jesteś świnia i że skończysz na barłogu więziennym... To przez ciebie matka umarła, ze zmartwienia...
Pijak uderzył mocno łyżką i zaczął z zapałem mięszać nią w wazie, dusząc się ze śmiechu.
— Tak, tak, ulżyj sobie... Rozumie się, że przezemnie, jeżeli nie przez ciebie.
— Mówię, że dla takich darmozjadów, jak ty, nie powinien chleb wyrastać!... Żółć się we mnie przewraca, jak pomyślę, że tę ziemię, co ją z takim mozołem zdobyli dla nas nasi ojcowie, zaprzepaściłeś, rzuciłeś w obce ręce!... Coś zrobił z ziemią, bydlaku jeden?
Starszy brat ożywił się nagle. Poncz dogasał mu w wazie, on jednak rozwalił się na krześle, rozstawił szeroko nogi i, widząc, że wszyscy pijący umilkli, czekając z zaciekawieniem, co powie, huknął z całej siły:
— Ziemia?! Dużo ona dba o ciebie, ta twoja ziemia! Zaprzedałeś się jej w niewolę, idjoto, oddałeś jej całą krew twoją, całe twoje życie, a widzę, jak cię ona za to zbogaca!... A ja, co nią gardzę i siedzę z założonemi rękami i tyle tylko, że depcę ją mojemi butami, żyję, jak pan, i używam dowoli!... Widzisz, draniu, widzisz, kpie jeden!...
Obecni roześmieli się, a Kozioł, oszołomiony gwałtowną napaścią, wymamrotał niewyraźnie:
— Masz się czem przechwalać, wałkoniu! że siedzisz i nic nie robisz!
— Ziemia — też mi mecyja! — piorunował dalej Hjacynt podniecony. — Zardzewiałeś widać na glanc, kiedy wierzysz jeszcze w te stare bajdury!... Cóż to takiego, ta twoja ziemia? Moja jest, i twoja, i niczyja... Była przecież ojcowa, a czy stary nie musiał rozkrajać jej, żeby nam ją oddać? A ty sam, nie będziesz musiał rozkawałkować jej dla twoich dzieci?... Więc cóż? Przechodzi ta twoja ziemia z rąk do rąk, przybywa jej, ubywa, najczęściej ubywa; ty sam masz jej całej parady sześć morgów, choć ojciec miał aż dziewiętnaście!... Obrzydziło mi to ją: warto chodzić koło takiego drobiazgu? Wolałem rzucić wszystko. Zresztą, chcę mieć pewność, jak wkładam w coś kapitał, a ziemia widzisz, bracie młodszy, za łatwo trzeszczy! Nie włożyłbym w nią ani szeląga, zabardzo pachnie mi to kiepskim interesem... Źle się skończy to wasze niańczenie się z ziemią; pobankrutujecie na niej wszyscy!... jeden większy głupiec od drugiego!...
Cisza śmiertelna zaległa powoli całą szynkownię. Nikt już się nie śmiał; zaniepokojone twarze rolników zwróciły się ku dryblasowi, który, po pijanemu, wyrzucał z siebie groch z kapustą poglądów i rozumowań dawnego żołnierza afrykańskiego, wiejskiego włóczęgi i szynkownianego polityka. Ostał się w nim człowiek z 48 roku, humanitarny komunista, padający na klęczki wobec roku 89-go.
— Wolność! równość! braterstwo! Trzebaby wrócić znów do Rewolucji! Oszukali nas przy podziale, burżuje zabrali wszystko, ale, psiakrew, wydrzemy im to z powrotem!... Cóż to? czy jeden człowiek nie jest równy drugiemu? czy to słuszne na ten przykład, że ten oszust z Borderie ma tyli szmat ziemi, a ja nic?... Chcę mieć moje prawa, chcę dostać część, jaka mi się należy; każdy musi dostać swoją część!...
Bécu, zbyt pijany, aby móc bronić autorytetu władzy, kiwał głową, nie rozumiejąc, o co idzie. Chwilowy wszakże przebłysk rozsądku podszepnął mu pewne zastrzeżenia:
— Tak, tak, pewnie... Ale co król, to król. Co moje, to nie twoje.
Słowa jego przyjął ogólny szmer uznania i Kozioł skorzystał z tego, aby się zemścić.
— Nie słuchajcie go; potrafi tylko zabijać.
Śmiechy rozległy się ponownie i Hjacynt, wyprowadzony niemi z równowagi, stracił wszelką miarę, — Czekaj, czekaj, bratku, porachujemy się jeszcze... Pogadam z tobą, tchórzu przeklęty!... Udajesz dzisiaj zucha, bo czujesz za sobą mera, adjunkta i zdechłego twojego deputowanego za dwa grosze! Liżesz mu buty, co? Taki jesteś głupi, że widzisz w nim siłę i zdaje ci się, że ci dopomoże dobrze sprzedać ziarno z twojego pola? A ja? ja nie mam nic do sprzedania. Mam też was wszystkich gdzieś: ciebie i twojego mera, adjunkta, deputowanego i żandarmów!... Ale jutro na nas przyjdzie kolej! My będziemy mieli siłę! Nietylko ja, ale w jednym szeregu ze mną staną wszyscy biedacy, co mają dosyć zdychania z głodu! Staniecie wy, tak, wy wszyscy, jak wam się już uprzykrzy żywić burżujów, odejmować sobie dla nich chleb od ust!... Precz z posiadaczami!... Poukręcamy im karki; ziemia będzie należała do wszystkich, do każdego, kto zechce ją brać. Słyszysz, bracie młodszy? Wezmę tę ziemię, jak będę chciał, a teraz pluję na nią... i tyle!...
— Spróbój tylko!... ja pierwszy strzelę ci w łeb, jak psu! — wrzasnął Kozioł, tak wzburzony, że wybiegł z szynkowni, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi.
Lequeu, który słuchał całej tej awantury z miną najdoskonalej obojętną, wyszedł przed nim jeszcze, uważając, że, jako urzędnik państwowy, nie może kompromitować się dłużej. Fouan i Delhomme, utkwiwszy nosy w kuflach, nie odzywali się ani jednem słowem, zawstydzeni, czując, że gdyby się wtrącili, pijak wrzeszczałby jeszcze głośniej. Przy sąsiednich stołach zaczęto wyrażać oburzenie: — Jakto? ich dobytek nie jest ich własnością? Miałoby być komuś wolno przyjść i odebrać im go? Zaczęli głośno protestować, gotowi rzucić się na „działacza“ i wypchnąć go kułakami za drzwi, ale w tej samej chwili Jan podniósł się z krzesła. Nie spuszczał oczu z rewolucjonisty, nie uronił ani jednego z jego słów, zachowując cały czas skupiony wyraz twarzy, jak gdyby usiłował ocenić, ile jest słuszności w tych zdaniach, bulwersujących cały jego światopogląd.
— Chrystusie — rzekł spokojnie — lepiej zrobilibyście, dając spokój temu gadaniu... To są rzeczy, o których się nie mówi. Niemądrze robicie, bo choćby nawet była wasza prawda, sami tylko się tem ukrzywdzacie.
Chłodny ton młodego chłopca, a głównie rozumna jego uwaga uspokoiła odrazu Hjacynta. Opadł znów na krzesło, oświadczając, że ma to wszystko gdzieś i tyle. Wrócił znów do swoich drwin: obejmował matkę Bécu, której mąż, pijaniusieńki, usnął z rękami opartemi na stole, i pił resztę ponczu prosto z wazy. Rozległy się znów śmiechy wśród gęstych kłębów fajczanego i cygarowego dymu.
W głębi stodoły wciąż jeszcze tańczono. Gwóźdź wydobywał coraz mocniejsze dźwięki ze swojego puzonu, dmąc w niego z całych sił i zagłuszając nim wątłe tony skrzypiec. Pot lał się z twarzy i z ciał tancerzy, zaprawiając ostrością swojej woni odór kopcia z lamp. Widać było tylko czerwoną kokardę Flądry, wirującej w objęciach Nénesse’a i Delfina z kolei. Berta także nie przestawała tańczyć, wierna swojemu rycerzowi, odmawiająca wszystkim innym. Kilku młodych chłopców, których odprawiła z kwitkiem, mściło się w kącie, podziwiając, że jeżeli temu gamoniowi nie zależy na tem, żeby „miała“, dobrze robi, że go trzyma, bo, przy całych swoich pieniądzach, nie znalazłaby innego, który chciałby czekać z ożenkiem, aż jej wyrośnie.
— Chodźmy spać — zwrócił się stary Fouan do Jana i Delhomme‘a.
Na gościńcu, po rozstaniu się z Janem, stary szedł naprzód w milczeniu. Wydawało się, że przetrawiał w myśli to, co przed chwilą usłyszał. Nagle, jak gdyby zdecydowany tem właśnie, zwrócił się do zięcia.
— Sprzedam chałupę i przeniosę się do was. Postanowiłem... Dobranoc.
Wolnym krokiem poszedł dalej sam. Ale na sercu było mu ciężko, nogi jego potykały się w ciemności po szosie gościńca, bezmierny smutek zaległ mu duszę, czyniąc krok jego chwiejnym, jak pijanego. Nie miał już ziemi, rychło nie będzie już miał domu. Zdawało mu się, że przepiłowują już stare belki, że odejmują już dachówki ponad jego głową. Odtąd nie będzie już miał nawet kamienia, aby skłonić na nim czoło; będzie wałęsał się po polach, jak nędzarz bezdomny, dniem i nocą, bezustanku, w deszcze i w słoty; zimne krople, padające bez końca, rosić będą jego pochylone ku ziemi ciało.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.