Zmartwychwstanie Bogów/Księga XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie Bogów |
Podtytuł | Leonard da Vinci |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„My, Cezar, Borgia, z łaski Boga, książę Romanii, władca Andrii, pan na Piombino i t. d. i t. d... chorąży Św. Kościoła Katolickiego:
„Wszystkim namiestnikom, kasztelanom, dowódcom armii, kondottierom, oficerom, żołnierzom, wszystkim naszym wiernym poddanym rozkazujemy: przyjmować z należną uprzejmością okaziciela niniejszego pisma (i tych, którzy mu będą towarzyszyli) słynnego i miłego nam Leonarda z Vinci, naszego generalnego budowniczego, rozkazujemy, aby go przepuszczano wszędzie swobodnie, aby mu pozwalano oglądać wszystko, co zechce, zdejmować plany z fortec i warownych zamczysk i aby udzielano mu pomocy, jakiej tylko zażąda.
„Dan w Pawii, 18-go sierpnia roku Pańskiego 1502 ery chrześciańskiej i 2-go naszego panowania w Romanii.
Taki był glejt, wydany Leonardowi dla lustracyi fortec.
W owym czasie, skutkiem zdrad i szalbierstw, osławionym przez króla Francyi, Cezar Borgia zagarnął posiadłości Kościoła, ofiarowane Papieżowi przez cesarza Konstantyna. Zdobywszy miasta Faenza i Forli, ich prawowitych władców, ośmnastoletniego Astorra Manfredi i Katarzynę Sforza, którzy zaufali jego czci rycerskiej, wtrącił do rzymskiej fortecy św. Anioła. Zawarł traktat z ks. Urbino, Gwidobaldem di Montefeltro, aby tem łatwiej napaść na niego i zrabować go, jak to czynili rozbójnicy na gościńcach.
Jesienią 1502 r. wyruszył przeciw Bolonii, aby po zdobyciu tego miasta, uczynić zeń stolicę swych posiadłości. Strach ogarniał przywódców państw sąsiednich, rozumieli bowiem, że każdy z nich z czasem padnie ofiarą Cezara, i że ten, po zmiażdżeniu swych rywalów ogłosi się monarchą i autokratą Włoch.
28-go września wrogowie jego, a więc: Kardynał Pagolo, ks. Gravina Orsini, Vitellozzo Vitelli, Oliveretto da Fermo, Jan Paweł Baglioni, gubernator Peruzy, Antoni da Benaffro, wysłaniec zarządców Sienny i Pandoffo Petrucchi zjechali się w mieście Maggione i zawarli potajemny traktat przeciw Cezarowi. Vitelozzo Vitelli skłonił ich nawet do zobowiązania się przysięgą Hanibala: że zamordują, wtrącą do więzienia lub wygnają wspólnego wroga w ciągu roku.
Skoro tylko wieść o przymierzu, zawartem w Maggione, rozeszła się po Włoszech, przystąpiło do niego mnóztwo osób, pokrzywdzonych przez ks. Romanii. Księstwo Urbino podniosło bunt i wyzwoliło się z pod rządów Cezara. Zdradziły go jego własne pułki. Pomoc króla Francyi opóźniła się. Książę stał nad brzegiem przepaści, ale choć zdradzony i nawpół rozbrojony był jeszcze strasznym i groźnym.
Tymczasem wrogowie, straciwszy sposobną chwilę na waśnie i namysły, weszli z nim wreszcie w układy i zgodzili się na zawieszenie broni. Złudził ich podstępnemi obietnicami, przestraszył groźbami i dopiął celu: zasiał niezgodę. Ze zwykłą sobie przewrotnością, potrafił ich olśnić, usidlić, a chcąc niby dać im dowód przyjaźni i bezinteresowności nie tylko w słowach, ale i w czynach, wezwał ich przed mury miasta Sinigalia, i tu zaproponował, aby wzięli udział we wspólnej wyprawie wojennej.
Leonard był mężem zaufania Cezara Borgii. Upiększał zdobyte miasta pomnikami, pałacami, szkołami, bibliotekami, budował olbrzymie koszary na miejscu zniszczonej fortecy w Castel-Bolonese; urządzał port w Cesena i połączył go kanałem z fortecą w Piombino. Ustawiał maszyny wojenne, rysował plany i karty topograficzne, towarzyszył księciu we wszystkich jego wyprawach. Jak zwykle dzień po dniu spisywał swe myśli i wrażenia, lecz zamykając oczy na to, co się działo, ani słowem nie wspomniał o ks. Romanii.
9-go czerwca 1502 r. znaleziono w Tybrze, niedaleko Rzymu, zwłoki młodego księcia Faenza, Astorra i jego brata. Byli zaduszeni powrozami. Uwiązano im kamień i zrzucono zapewne z wieży św. Anioła. Wedle świadectwa współczesnych ciała były niezrównanie piękne, lecz strasznie pokaleczone. Głos publiczny przypisywał tę zbrodnię Cezarowi.
Otóż w owym czasie Leonard pisał w dzienniku:
„W Romanii używane są czterokonne wozy — koła przednie małe, tylnie — większe; taka kombinacya jest niedorzeczna, albowiem według praw fizyka — (patrz piąty paragraf mojej książki o Żywiołach) — cały ciężar spoczywa na kołach przednich“.
Był ślepy na pogwałcenie praw moralnej równowagi, a oburzał się pogwałceniem praw mechaniki w budowie wozów w Romanii.
W drugiej połowie grudnia 1502 r. ks. Valentinois z całym swym dworem i całą armią opuścił Cezara, udając się do miasta Fano; leżało ono nad brzegiem Adryatyku, o dwadzieścia mil od Sinigaglia; tam miało nastąpić spotkanie Borgii z jego poprzednimi wrogami, Oliveretto Fermo, Orsinim i Vitellini. Pod koniec tego miesiąca Leonard opuścił Pezaro, jadąc do księcia.
Wyszedł zrana i spodziewał się przybyć na miejsce o zmroku. Ale zerwała się zamieć śnieżna. Muły ślizgały się i padały co chwila. Nagle jeden zadrżał i stanął dęba — poczuł wisielca, dyndającego na drzewie.
Noc zapadała. Podróżni popuścili cugle, spuszczając się na instynkt swoich wierzchowców. W oddali zamigotało światełko. Przewodnik poznał austeryę, stojącą na połowie drogi pomiędzy Pesaro a Fano.
Musieli kołatać długo do drzwi dębowych, szczelnie zaryglowanych. Wreszcie wyszedł zaspany chłopak stajenny z latarnią w ręku. Nie chciał przyjąć podróżnych, mówiąc, że wszystkie pokoje są zajęte i że braknie już miejsca w stajniach. Nie było tej nocy ani jednego łóżka, w któremby nie spało po trzy, cztery osoby, należące do świty księcia.
Leonard kazał przyzwać gospodarza i pokazał mu glejt z pieczęcią Cezara. Ujrzawszy ją, oberżysta ofiarował mu własny pokój, zajęty przez trzech dowódców francuskiego oddziału; byli pijani i spali snem kamiennym.
Leonard wszedł do pokoju, służącego za kuchnię i jadalnię, kiełbasy i kiszki zwieszały się od pułapu, w kominie płonął ogień, a w ogniu na rożnie piekło się prosię. Wśród wrzawy i kłótni goście zajadali, grali w karty. Leonard zasiadł przy kominie, czekając na zamówioną wieczerzę.
Przy sąsiednim stole siedział stary kapitan książęcych kopijników, Baltazar Scipione, skarbnik dworski, Alessandro Spanoccia i wysłaniec z Ferrary, Pandalfo Calenuccio, a obok nich mężczyzna nieznany Leonardowi, rozprawiający głosem piskliwym i wymachujący rękoma:
— Mogę wam to udowodnić, signori — wołał — dowiodę przykładami, zaczerpniętemi z historyi starożytnej i nowoczesnej. Przypomnijcie sobie tylko państwa, które zdobyły sławę wojenną: Rzymian, Lacedemończyków, Ateńczyków i wiele innych. Wszyscy wielcy zdobywcy tworzyli armie z obywateli własnego kraju: Ninus brał Asyryjczyków, Cyrus — dowodził wojskiem Persów, Alexander zastępami Macedończyków. W prawdzie Pyrrhus i Hannibal wygrywali bitwy przy pomocy wojsk najemnych, ale w tych wypadkach szalę zwycięstwa przeważały nadzwyczajne zdolności dowódców, którzy umieli w obcych żołnierzach wzbudzać odwagę i poświęcenie. Zresztą, kamieniem probierczym sztuki wojennej jest piechota, przewaga armii nie leży ani w konnicy, ani w broni palnej.
— Nie zapalaj się zbytnio, ser Niccolo — odrzekł kapitan kopijników z grzecznym uśmiechem — broń palna z dniem każdym zdobywa większe znaczenie. Dzisiejsze środki obronne stoją daleko wyżej od dawnych. Za pozwoleniem waszmości, jeden szwadron naszej francuskiej konnicy lub jeden korpus artyleryi z trzydziestu bombami zwyciężyłby nietylko przednią straż, ale i całą rzymską piechotę.
— Złudzenie! Złudzenie! — mruknął ser Niccolo. — Dzisiejsi wojskowi mają bielmo na oczach, ale kiedyś horda barbarzyńców północnych zwali się na Włochy, wtedy dopiero poznają oni słabość swych najemników i na własnej skórze stwierdzą, że artylerya i jazda nic nie warte w porównaniu z dobrą piechotą, ale nauka przyjdzie po niewczasie. Nie rozumiem, jak można upierać się przy sądach, którym oczywistość kłam zadaje.
Leonard przyglądał się temu człowiekowi, prawiącemu o starożytności tak, jak gdyby żył w czasach przed-chrystusowych i widział na własne oczy bitwy: Cyrusa i Alexandra.
Nieznajomy był ubrany w ciemno ponsowy kaftan, bardzo fałdzisty, krojem używanym przez wysokich dostojników Republiki florenckiej. Ale szata była stara, wytarta, a kołnierz od koszuli niezbyt czysty; ręce miał duże, trzeci palec prawej zawalany atramentem, twarz jego była sucha, koścista, oczy w pierwszej chwili wydawały się złośliwe, ale przyjrzawszy się, można w nich było dostrzedz nieśmiałość i dziecinną niemal słabość woli.
Imć Niccolo rozwijał w dalszym ciągu swoje teorye, o sile piechoty, zdumiewając Leonarda głęboką wiedzą, śmiałością poglądów, a jednocześnie naiwnem, bezkrytycznem uwielbieniem dla starożytnych. Artysta nie doczekał końca rozprawy, gospodarz zaprowadził go do pokoju, przeznaczonego na spoczynek.
Nad ranem rozszalała się wichura. Przewodnik nie chciał wyruszać, dowodząc, że w taki czas nikt by psa na dwór nie wygonił. Leonard musiał przebyć cały dzień w oberży. Zeszedł do jadalni. Tu mistrz Niccolo tłómaczył młodemu sierżantowi francuskiej artyleryi zapalonemu graczowi reguły, które czerpał w niezłomnych prawach matematyki abstrakcyjnej; stosując te przepisy, można było wygrywać w kości napewno i zwalczać kapryśną fortunę. Wyłuszczał swój system bardzo wymownie, ale za każdym razem, gdy go chciał poprzeć przykładem, nie dopisywało mu szczęście ku wielkiej radości widzów i ku jego własnemu zdumieniu. Pocieszał się, dowodząc, że zastosowanie reguły było mylne. Gdy przyszła chwila płacenia długu, okazało się, że imć Niccolo ma pustą kaletę.
Nad wieczorem z dużemi kuframi, z liczną służbą i zwierzyńcem zjechała, słynna wenecka kurtyzana, Lena Griffa.
Gospodarz zajazdu znalazł się w trudnem położeniu: nie śmiał odmówić tak bogatej i „ustosunkowanej“ damie, a nie miał gdzie ją pomieścić. Wreszcie wszedł w układ z pewnym kupcem z Ankony, który za znaczną obniżką przypadającej od niego zapłaty, zgodził się przenocować w kuźni, pozostawiając swój pokój służbie kurtyzany. Dla niej samej zażądano pokoju, w którym rozgościł się był imć Niccolo z dwoma oficerami francuskimi d’Yves i d’Allegre. Gospodarz prosił ich, aby poszli na noc do kuźni.
Niccolo rozgniewał się za taką propozycję i czynił gospodarzowi ostre wymówki, że dla pierwszej lepszej ladacznicy wypędza mężów poważnych i statecznych. Do tej rozmowy wmięszała się oberżystka, niewiasta wymowna i swarliwa, nadmieniając, wykrzykując, że imć Niccolo zamiast podnosić wrzawy, powinienby raczej zapłacić za to, co zjadł i wypił i zwrócić cztery dukaty, które jej mąż w swej dobroduszności pożyczył mu przed tygodniem. Było zapewne trochę prawdy w tych roszczonych pretensyach, bo imć Niccolo umilkł nagle i widocznem było, że rozważa, jakby ustąpić z honorem.
— Mój łaskawco — rzekł do niego Leonard, — gdybyście zechcieli podzielić ze mną pomieszkanie, uważałbym to sobie za wielki zaszczyt.
Niccolo spojrzał na mistrza, zmięszał się jeszcze bardziej, ale po chwili zapanował nad wrodzoną nieśmiałością i dziękował w słowach, pełnych godności.
Poszli do pokoju Leonarda; artysta oddał najlepsze posłanie swemu towarzyszowi. Im bardziej mu się przyglądał, tem bardziej czuł się zaciekawionym. Przedstawili się sobie wzajem; okazało się, że ów nieznajomy jest sekretarzem Rady Dziesięciu Republiki florenckiej i że nazywa się Machiavelli.
Przed trzema miesiącami Republika wyprawiła go dla prowadzenia układów z Cezarem Borgia, aby ułudnemi obietnicami skłonił go do zawarcia przymierza zaczepno-odpornego przeciw wspólnym wrogom: Oliveretto, Orsini i Vitelli. Rada Dziesięciu czyniła obietnice dwuznaczne, aby trzymać księcia w odwodzie. Machiavelli nie był upoważniony do zawierania układów, miał tylko wyjednać kupcom florenckim wolny przejazd wzdłuż Adryatyku.
Usłyszawszy nazwisko Leonarda, imć Niccolo oświadczył z całą szczerością:
— Wiem, że jesteście wielkim artystą, ale ja nie znam się na malarstwie, a nawet go nie lubię. Słyszałem jednak, że Cezar Borgia uważa was za wielkiego uczonego, że jesteście biegli w naukach politycznych i wojskowych. I dlatego chciałbym porozmawiać z Waszmością. Te nauki są moją ulubioną dziedziną. Nie potrafię mówić o cenie wełny i jedwabiu; gdy w mojej obecności toczą się takie rozprawy, milczę uparcie, ale gdy mowa o polityce, wtedy wsiadam na ulubionego konika i nie daję nikomu wysadzić się z siodła. Poświęciłem się badaniu wewnętrznego ustroju republik i monarchii, a badam je bezstronnie, jak matematyk — cyfry, dociekam prawdę, choć wiem, że nikt nie lubi jej słuchać. Ha! gotuję sobie może los Girolama Savonaroli!
Rozmawiali długo. Pomiędzy innemi, Leonard pytał go, dlaczego mówiąc z kapitanem kopijników, odmawiał znaczenia fortecom i broni palnej. Były-li to żarty?
— Wcale nie — odparł Niccolo, — wszak dawni Spartanie i Rzymianie, nasi mistrze w wojennej sztuce, nie znali prochu.
— Ale doświadczenie i badanie natury nauczyły nas wiele i przynoszą codzień nowe niespodzianki, o których starożytni marzyć nawet nie śmieli.
Machiavelli obstawał przy swojem zdaniu.
— Czyż ludzkość, czyż niebo i ziemia inne są dzisiaj, niż dawniej? — powiadał.
Żadne rozumowania przekonać go nie zdołały. Ten człowiek, gdy chodziło o starożytność, stawał się scholastycznym pedantem. Widząc, że go nie przekona, Leonard położył się, Ser Niccolo siedział jeszcze długo, i pisał raport do swoich mocodawców we Florencyi, donosząc im o każdym kroku i każdym słowie księcia Romanii, wyłuszczając jego tajone zamiary, które on bystrym rozumem przeniknął. Pomimo lekkiej formy, raport był nacechowany wielką mądrością polityczną.
Nazajutrz rano powietrze ucichło, i słońce przedarło się przez śnieżne chmury. Gdy Leonard obudził się, w pokoju nie było już Machiavella. Artysta zeszedł do kuchni, kazał kulbaczyć muły i posilał się przed drogą. Opodal imć Niccolo rozmawiał z nowoprzybyłym gościem, młodzieńcem ubranym wytwornie, o twarzy pospolitej. Leonard dowiedział się niebawem, że to imć Lucio, synowiec Franciszka Vettori, bogatego i wpływowego obywatela z Florencyi, który okazywał dużo przychylności Machiavellowi. Młodzian był też krewnym gonfaloniera Florencyi, Piotra Soderini. Udając się do Ankony, obiecał wyszukać Niccola w Romanii i oddać mu list od przyjaciół florenckich. Rozmowa była żywa. Machiavel krzyczał i wymachiwał rękoma.
— Napróżno gniewacie się — mówił młodzieniec — stryj Francesco upewnia, że dostaniecie pieniądze niebawem. Już w zeszły piątek członkowie Rady obiecali...
— Mam ze sobą dwu ludzi i trzy wierzchowce — przerwał mu niecierpliwie Machiavel — nie zdołam ich wyżywić obietnicami członków prześwietnej Rady. Gdyby litościwi ludzie nie okazali mi współczucia, sekretarz Republiki florenckiej umarłby z głodu. Musiałem pożyczać po parę dukatów. Czy to nie wstyd dla miasta, które przedstawiam?
Wiedział, że skargi są daremne, ale chciał przynajmniej wylać żal, nagromadzony w sercu. Nie krępowała go obecność artysty.
— Oto nasz współobywatel — mówił — wielki mistrz Leonard da Vinci (gonfalonier zna go zapewne — Lucio ukłonił się nisko) — otóż imć Leonard był świadkiem — zniewag, które musiałem znosić wczoraj od oberżysty — ciągnął dalej Niccolo. — Żądam, słyszycie?.. żądam, aby mi dano dymisyę.
Mówił takim tonem, jak gdyby miał przed sobą całą Radę Dziesięciu.
— Jestem ubogi — wołał — moje interesa osobiste idą jak najgorzej — wreszcie trawi mnie choroba. Te upokorzenia wpędzają mnie do grobu. Mam już dość zniewag, głodu. Pisałem już do waszego stryja...
— Stryj przedstawił waszą prośbę, ale Rada Dziesięciu uważa wasze usługi za tak pożyteczne dla państwa, że nie chce słyszeć o dymisyi. „To ucho i oko naszej Republiki“ — powiadają. — Mogę was upewnić, że wasze listy czytywane są bardzo pilnie i że wzbudzają zachwyt we Florencyi. A gdy piszecie w tonie żartobliwym, nasi dostojni mężowie pokładają się od śmiechu.
— Ha! więc to tak — zawołał Machiavel. — Moje listy mają szczęście podobać się kierownikom nawy państwowej, podziwiają oni wytworność stylu imć Niccola, przyznają mu zasługi, a ja tymczasem żyję, jak pies, marznę, przymieram głodem, znoszę upokorzenia, a wszystko dla dobra naszej świetnej Republiki. Niechże ją dyabli porwą razem z jej Radą!
Chwytał go gniew bezsilny, brutalny. Pragnąc odwrócić rozmowę, Lucio oddał Machiavelowi list od jego młodej małżonki monny Marietty. Niccolo odczytywał z lubością te słowa, kreślone na szarym, grubym papierze, ręką niewprawną.
„Słyszałam, że w tamtym kraju panują gorączki i rozmaite inne choroby — pisała. — Możesz sobie wystawić, jak jestem niespokojna. Myślę o tobie we dnie i po nocach. Dzięki Bogu, nasz chłopak zdrów. Zaczyna być podobnym do ciebie i dlatego wydaje mi się pięknym, a jest tak duży i żwawy, jak gdyby miał rok conajmniej. Pamiętaj o nas i wracaj prędko. Bardzo cię o to proszę. Na miłość Boską powracaj! A tymczasem niech Bóg, Najświętsza Panienka i potężny św. Antoni mają cię w swojej opiece i zachowają cię zdrowo“...
Leonard spostrzegł, że oblicze Machiavela rozjaśniało się słodkim uśmiechem. Ale ten uśmiech znikł niebawem. Niccolo zapanował nad swem wzruszeniem, przyoblekł twarz w zwykłą surowość, zmiął list, wsunął go do kieszeni i mruknął:
— Któż to rozpuścił pogłoskę o mojej chorobie?
— Niepodobna było utrzymać jej w tajemnicy — odparł Lucio — Monna Marietta chodziła od jednego z waszych przyjaciół do drugiego, nawiedziła członków Rady Dziesięciu, zapytywała, gdzie jesteście, co porabiacie.
— Wiem, wiem, nudna baba!
Machnął ręką i dodał:
— Sprawy państwowe powinny być oddawane w ręce ludzi bezżennych. Trzeba wybierać: między polityką, a kobietą — niepodobna służyć obu razem.
Spuścił oczy i głosem piskliwym zapytał:
— Wszak nie myślisz żenić się, młodzieńcze?
— Tymczasem nie — odparł Lucio.
— Nie rób-że tego głupstwa. Niech cię Bóg chroni! Ocenić się, znaczy to samo, co szukać węgorza w worku, pełnym wężów. Życie małżeńskie jest ciężarem, któremu nie podołałyby ramiona Atlasa, a cóż dopiero zwykłego śmiertelnika. Prawda, mistrzu Leonardzie?
Artysta wpatrywał się w niego badawczo i widział, że Machiavel kocha serdecznie i tkliwie monnę Mariettę, ale wstydzi się swej miłości i ukrywa ją pod maską szyderstwa.
Gospoda wyludniała się. Podróżni odjeżdżali w różne strony. Leonard gotował się do drogi i prosił Machiavela, aby mu towarzyszył, ale ten wstrząsnął głową i odparł, że musi czekać na pieniądze z Florencyi, aby zapłacić gospodarzowi należność i módz wynająć konia. Usłyszawszy to, Leonard prosił go usilnie o przyjęcie trzydziestu dukatów. Po długich wahaniach, Machiavel wziął pieniądze.
Wyruszyli razem. Po drodze Niccolo mówił bez ustanku. Każda zmiana krajobrazu budziła w nim wesołe lub poetyczne uwagi. Około południa dojechali do rogatek Fanno.
Wszystkie domy były przepełnione wojskiem Cezara. Dzięki urzędowi nadwornego architekty, Leonard dostał dwa pokoje z widokiem na plac. Oddał jeden towarzyszowi podróży; Machiavel wyruszył na zwiady i powrócił z ważną nowiną: główny dowódca księcia, don Ramiro de Lorqura został stracony w sam dzień Bożego Narodzenia. Jego bezgłowy tułub leżał w kałuży krwi pomiędzy książęcym pałacem a Rocca Cesena, obok na lancy była zatknięta głowa.
— Dlaczego został stracony? — niewiadomo — kończył Niccolo. — Zdania są sprzeczne. Chodźmy wysłuchać pogłosek.
Przed starą katedrą San Fortunato tłumy czekały na pojawienie się księcia; miał przejeżdżać tym placem, udając się do obozu na przegląd wojska. Leonard i Niccolo wmięszali się w pospólstwo.
— Wytłómaczcie mi, przyjacielu, dlaczego kazał go zabić? — pytał rzemieślnik o twarzy poczciwej i dobrodusznej. — Powiadano, że kochał go, jak żadnego ze swoich dowódców.
— Dlatego właśnie ukarał go tak srogo — tłómaczył kupiec w popielicowej szubie — Don Ramiro zdradził księcia. Nękał lud w jego imieniu, brał na tortury, wtrącał do więzienia, aby jaknajwięcej pieniędzy wyłudzić z nieszczęśliwych. A przed księciem udawał baranka. Sądził, że jego bezprawia nie wyjdą na jaw. Ale przyszła kreska i na niego. Nadużycia doszły do uszu książęcych, a Cezar nie darował swemu ulubieńcowi, ujął się za lud gnębiony. Teraz ci, którzy mają nieczyste sumienia, spuszczają nosy na kwintę, bo widzą, że gniew jego straszny, a sąd sprawiedliwy.
— Umie karcić, umie przebaczać — mówili jedni. — Trudno o lepszego księcia — powiadali drudzy.
— To prawda — przyznał jakiś włościanin. — Bóg ulitował się nad Romanią. Dawniej obdzierano nas ze skóry, podatki były kulą u nogi. Od czasu, jak rządy objął książę Cezar — niech go Bóg ma w swojej opiece — od tego czasu możemy oddychać swobodniej.
— Wziął w opiekę wdowy i sieroty — wtrącił stary zakonnik.
— Lituje się nad biednym ludem.
— Nikogo nie krzywdzi.
— O! mój Boże! mój Boże! — wzdychała stara żebraczka, płacząc z rozczulenia. — Niechże go Matka Boska ma w swojej opiece!..
— Słyszycie, mistrzu? — rzekł Machiavel — głos ludu, głos Boga. Zawsze to mówiłem. Tylko z doliny widzi się górę, tylko zstępując wśród pospólstwo, można poznać jego władców.
Zagrały trąby. Zawrzało wśród tłumu.
— To on! To on! Patrzcie! — podawano sobie z ust do ust. Ludzie stawali na palach, wyciągali szyje. W oknach ukazywały się głowy. Młode dziewczyny i mężatki wybiegały na balkony, aby przyjrzeć się pięknemu, jasnowłosemu Cezarowi.
— „Cesare biondo e bello“. — Była to rzadka sposobność, albowiem książę nie ukazywał się prawie nigdy ludowi.
Naprzód szli muzykanci, bijąc w cymbały, potem gwardya romańska, potem halabardnicy, wybrani wśród najpiękniejszych młodzieńców, w żupanach w połowie żółtych, w połowie czerwonych. Niccolo nie mógł się napatrzeć temu pułkowi, godnemu starożytnego Rzymu. Potem szli paziowie w żupanach z złotej brokateli, w szkarłatnych pąszkach, na których były wymalowane paprocie, pochwy ich mieczów były ze złotej łuski, sprzączki wyobrażały siedm głów wężowych, wyrzucających jad w górę. Taki był herb księcia. Wszyscy nosili imię „Caesar“ wyhaftowane złotemi zgłoskami na piersiach. Zamykali pochód stradyoci albańscy w zielonych turbanach, uzbrojeni w jatagany.
Il maestro del campo, Bartłomiej Capranica szedł, trzymając miecz chorążego Kościoła. Za nim na karym bachmacie jechał władca Romanii: Cezar Borgia, ks. Valentinois w płaszczu blado-niebieskim, usianym liljami Francyi. Jego bronzowa zbroja ze złotym lwem na piersiach, błyszczała, jak źwierciadło, jego kask był w kształcie smoka z rozpostartemi skrzydłami.
Twarz Cezara — (miał podówczas lat 26) — wydłużyła się od czasu, gdy Leonard widział go po raz pierwszy w Medyolanie, na dworze Ludwika XII. Rysy jeszcze się zaostrzyły. Blond włosy i przedzielona bródka trochę przyciemniały. Oczy ciemno szafirowe, rzucały spojrzenia bystre, przenikliwe. Długi, spuszczony nos przypominał dziób jastrzębia, ale na tej nieprzeniknionej twarzy była rozlana pogoda, osłaniająca chytrość i przewrotność.
Za księciem jechała artylerya, najlepsza we Włoszech, maszyny wojenne, ciągnione przez woły, wlokły się z głuchym łoskotem. W promieniach zachodzącego słońca, armaty, kirasy, kaski, lance, rzucały błyskawice. Zdało się, że Cezar, w blasku złota, jak zwycięzca idzie prosto z tą kulą ognistą i krwawą.
Tłum, cichy, zachwycony, podziwiał bohatera, nie śmiejąc witać go okrzykiem, zachwycony i wystraszony w równej mierze.
— Matko Najświętsza — szeptała, stara żebraczka. — Że też Bóg pozwolił mi oglądać jego jasne oblicze.
Była pewna, że miecz, który papież dał Cezarowi dla obrony św. Kościoła, był mieczem samego Michała Archanioła.
Leonard uśmiechnął się, widząc, że twarz prostaczki miała ten sam wyraz zachwytu, co oblicze Machiavela.
Ten widok przeraził i zadowolił tłum w równej mierze. Cezar osiągnął potrójną korzyść ze swego czynu: naprzód wyplenił kąkol niesmaków; powtóre skorzystał z owoców okrucieństwa swego namiestnika, — uwalniając się od wszelkiej odpowiedzialności za jego czyny; wreszcie poświęcając ludowi ukochanego sługę, dał dowód wysokiej sprawiedliwości.
Wczesnym rankiem nazajutrz przybył pokojowiec pałacowy, prosząc, aby Leonard stawił się tegoż dnia przed obliczem Jego Książęcej Mości. Cezar chciał z ust jego usłyszeć, czy zadowolony z mieszkania. Pokojowiec przynosił artyście od swego pana podarek, składający się, wedle obyczaju współczesnego: z worka mąki, z beczułki wina, barana, ośmiu kapłonów i dwu skrzynek ciast.
Widząc, że książę obsypuje Leonarda grzecznościami, Niccolo prosił go o wstawienie się za nim i o wyjednanie mu audyencyi.
Leonard podążył do pałacu, o jedenastej wieczorem, zwykłej godzinie audyencyonalnej.
Tryb życia Cezara był dziwny, książę zmieniał porządek natury: z nocy robił dzień i na odwrót; czasami ważne posłuchania odkładał z miesiąca na miesiąc. Zimą i latem zwykł był kłaść się o piątej po północy; jutrzenka świtała dla niego o trzeciej po południu, a słońce wstawało o czwartej. On wstawał o piątej wieczorem, zjadał obiad w łóżku, a następnie zajmował się sprawami państwowemi. Lubił otaczać się tajemniczością, nie tylko przez zamiłowanie do obłudy, komedyanctwa, lecz i przez zręczną rachubę.
Rzadko bardzo opuszczał swój zamek, a zawsze w masce. Ukazywał się ludowi w chwilach uroczystych, a wojsku tylko na polu bitew, w niebezpieczeństwie. To też każde jego pojawienie się było jakby cudem. Patrzono nań, jak na pół-boga. Lubił zadziwiać i celował w tej sztuce.
O jego rozrzutności krążyły bajeczne pogłoski. Opowiadano, że wydaje 1800 dukatów dziennie. Gdy przejeżdżał ulicami miasta, biegły za nim tłumy, wiadomem było albowiem, że jego konie orszaku były podkute srebrem lub złotem i że podkowy lekko przybite odpadały po drodze; przeznaczał je na podarki dla ludu.
Opowiadano też nadzwyczajności: o jego sile, wśród walki byków w Rzymie, młody Cezar jednem cięciem pałasza rozpłatał czaszkę turowi.
Od paru lat nękała go „padaczka“, nie zdołała jednak go strawić. Był niepożyty.
Cezar odznaczał się na różnych polach: jako bohater nieustraszony, jako jeździec wytrawny, jako pierwszorzędny elegant i tancerz.
Pewnej nocy, podczas godów swej siostry Lukrecyi, na łaskę losu opuścił zdobywaną fortecę, prosto z obozu przyjechał do pałacu oblubieńca Alfonsa d’Este ks. Ferrary, wbiegł w masce, okręcił się kilka razy po sali przy dźwiękach muzyki. Po lekkim i wdzięcznym tańcu poznano go odrazu i wszyscy zawołali jednogłośnie: „Cezar! Cezar niezrównany!“
Stary ratusz gotycki w Fano służył księciu za tymczasową rezydencyę. Minąwszy ciemną sień, Leonard wszedł do komnaty, w której stała świta. Mówiono pół-głosem, czuć było obecność władcy za ścianą.
Malutki staruszek, poseł z Rimini, czekający już od trzech miesięcy na audyencyę, wysypiał się na krześle.
Od czasu do czasu otwierały się drzwi, sekretarz Agapito wzywał tego lub owego przed oblicze księcia.
Za każdym razem poseł z Rimini budził się, wstawał, a widząc, że nie przyszła jeszcze kolej na niego, wzdychał i zabierał się znowu do drzemki.
Leonard czekał nie dłużej jak godzinę. W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa Agapita. Sekretarz skinął na artystę.
Długim kurytarzem doszli do sypialnej komnaty; ściany były wysłane jedwabnym kobiercem, przedstawiającym łowy na dzika. Herbowy byk Borgiów powtarzał się na wszystkich ornamentach. W marmurowym kominie buchał ogień, oliwa, płonąca w lampkach, była zmieszana z esencyą fiołków; Cezar lubił zapachy.
Wedle zwyczaju leżał ubrany na nizkiem łożu, stojącem pośrodku pokoju. Ukazywał się tylko w dwóch pozycyach, albo leżący, albo na koniu. Leżał oparty na łokciu, chłodny, tajemniczy, przyglądał się dworzanom, grającym w szachy, a jednocześnie słuchał raportu Agapita: miał dar skupiania uwagi na kilku przedmiotach jednocześnie. W palcach obracał napełnioną wonnościami, szklaną kulkę, która nie opuszczała go nigdy, również jak mały sztylet damasceński.
Przyjął Leonarda z właściwym sobie, czarującym wdziękiem. Nie pozwolił mu ugiąć kolana, wyciągnął do niego rękę i posadził go przy sobie na fotelu.
Wezwał artystę, aby zasięgnąć jego zdania co do planów nowego klasztoru i kaplicy szpitalnej. Książę wznosił je dla uwiecznienia swych miłościwych rządów.
Agapito podał mu ody skomponowane na jego cześć przez Francesca Uberti. Książę przyjął je łaskawie i kazał nagrodzić poetę. A ponieważ żądał, aby mu przedstawiono nie tylko wiersze pochwalne, ale i satyry, więc Agapito wręczył mu utwór neapolitańskiego poety Mancioni, osadzonego w fortecy św. Anioła w Rzymie: nazywał on Cezara „mułem, poturczeńcem, bratobójcą i bezbożnikiem“.
— Jak Wasza Książęca Mość zechce ukarać tego łotra? — pytał sekretarz.
— Odłóżmy tę sprawę do mego powrotu. Sam go nauczę grzeczności — odparł Borgia.
Wiadomo było, jak Cezar „uczy grzeczności“ poetów: za obrazy mniejsze od tej kazał im ucinać ręce i przekłuwać język rozpalonem żelazem.
Po ukończeniu raportu, sekretarz wyszedł.
Zjawił się na jego miejscu nadworny astrolog Valguglio, przybywający z nowym horoskopem. Książę słuchał go uważnie, wierzył bowiem w nieomylność przepowiedni i w potęgę gwiazd.
Odprawiwszy skinieniem ręki astrologa, zwrócił się do budowniczego. Leonard przedstawił mu plany i karty wojskowe. Było to dzieło nietylko uczonego, zgłębiającego ustrój ziemi, wykazującego podział wód, źródła rzek, rodzaj gruntu, ale i dzieło artysty, przedstawiające kraj, widziany à vol d’oiseau. Cezar wpatrywał się w plany, żądał objaśnień, twarz jego wyrażała zadowolenie. Wreszcie spojrzał na Leonarda, podał mu rękę z uśmiechem dobrotliwym.
— Dziękuję ci — rzekł — byleś mi służył, jak dotychczas, potrafię cię wynagrodzić. — Czyś rad z pomieszczenia, z zapłaty? Mów. Pragnąłbym zadość uczynić wszystkim twym żądaniom.
Korzystając ze sposobności, Leonard wspomniał o Machiavelu.
Cezar wzruszył ramionami.
— Dziwny to człowiek — rzekł — prosi mnie o audyencyę, a gdy go wezwę, milczy. Nie rozumiem po co przysłano mi tego dziwaka. Słyszałem, że pisze jakieś dzieło o polityce i sprawach państwowych. Ha! przyjmę go, ale późnej...
Wybiła trzecia. Wniesiono księciu wieczerzę, z jarzyn i ryb; popił je kieliszkiem białego wina. Jako prawowity Hiszpan, odznaczał się wstrzemięźliwością.
Artysta pożegnał Cezara, ten dziękował mu jeszcze za jego plany wojenne i chcąc go uczcić, kazał go odprowadzić trzem paziom z pochodniami.
Leonard opowiedział o swojej audyencyi Machiavelowi. Ten, przeraził się, słysząc, że artysta zdjął dla księcia plany z okolic Florencyi.
— Jakto! wy, obywatel Republiki oddajecie ją na łaskę jej najgorszego wroga.
— Wszak Cezar uchodzi za naszego sprzymierzeńca — odparł artysta.
— Uchodzi! — powtórzył sekretarz Florencyi z goryczą. — Gdyby ten fakt doszedł do wiadomości naszego rządu, pomówionoby was o zdradę.
— Czyż być może? — zadziwił się naiwnie Leonard. — Ale Wy nie uważaliście mnie za zdrajcę, ser Niccolo — dodał — w sprawach politycznych jestem, jak dziecię.
Popatrzyli na siebie w milczeniu i zrozumieli, że pomiędzy nimi leży niezgłębiona przepaść pojęć: dla jednego ojczyzna nie istniała, drugi kochał ją „więcej, niż własną duszę“.
Owej nocy Niccolo wyszedł, nie mówiąc gdzie idzie i po co. Wrócił nazajutrz popołudniu, zmęczony, przeziębnięty, wszedł do pracowni Leonarda, zamknął drzwi za sobą i oznajmił, że już oddawna chce mu powierzyć pewną tajemnicę. Opowiedział mu co następuje:
Przed trzema laty w odludnem miejscu, w Romanii, pomiędzy Cervia a Porto Cesenatico, zamaskowani i zbrojni jeźdźcy napadli na oddział jazdy, eskortujący z Urbino do Wenecyi madonnę Dorotę, żonę Baptysty Caracciolo, kapitana piechoty prześwietnej Republiki. Porwali ją wraz z jej kuzynką Maryą, piętnastoletnią dziewicą, nowicyuszką z klasztoru w Urbino i odtąd nie słyszano o niej wcale.
Rada Dziesięciu i Senat Wenecyi zwracali się ze skargą do Ludwika XII, do króla Hiszpanii i do papieża, pomawiając księcia Romanii o wykradzenie Doroty, ale nie było dowodów. Cezar odpowiedział, że nie wie o niczem.
Krążyły pogłoski, iż madonna Dorota pocieszyła się niebawem, i że towarzysząc księciu we wszystkich jego wyprawach, zapomniała już o mężu.
Marya miała brata imć Dyonizego, który był kapitanem w wojsku florenckim i obozował w Pizie. Ten pod przybranem nazwiskiem zjechał do Romanii, dotarł do księcia, zdobył jego zaufanie, wszedł podstępem do fortu Cesena i uprowadził Maryę, przebraną za chłopca. Lecz dogoniono ich na granicy państwa Peruzy. Brat został zabity, a siostrę osadzono znowu w fortecy.
Machiavel, jako sekretarz Republiki florenckiej, zajmował się tą sprawą. Dyonizy zawarł z nim przyjaźń, zwierzył mu się ze swych śmiałych zamiarów i opowiadał, co słyszał o siostrze od jej dozorców, którzy ją czcili, jak świętą.
Gdy Dorota znudziła Cezara, przelał swe łaski na Maryę. Słynny pogromca kobiet był pewny, że jego miłość zostanie odwzajemnioną. Ale nadzieje go zawiodły. Natrafił na niezwykły opór. Mówiono, że książę odwiedza ją codzień w celi, przesiaduje z nią długo sam na sam, ale co się działo między nimi — nikt nie wiedział.
Otóż Niccolo zamierzał wyzwolić Maryę i prosił o pomoc Leonarda. Artysta przyrzekł mu ją chętnie. Obmyślili razem plan ucieczki i wyznaczyli ją na dzień 30-ty grudnia. W tym czasie książę miał wyjechać z Fanno.
Na dwa dni przed ową datą, jeden z przekupionych dozorców przybiegł późnym wieczorem, aby ich ostrzedz, że są zagrożeni denuncyacyą. Niccolo nie chciał temu dawać wiary, mówiąc, że strachy są przesadne. Był znowu w złym humorze, nie miał pieniędzy.
— Co za przeklęte życie! — skarżył się. — Jeżeli Bóg nie zlituje się nademną, rzucę wszystko, monnę Mariettę, chłopca i ucieknę na skraj świata, schowam się w jaką dziurę i będę uczył wiejskie dzieci, dopóki nie zgłupieję do reszty, bo niema nic gorszego, jak czuć, że mogłoby się dokazać wielkich rzeczy, a natomiast gnije się powoli, dzień po dniu z założonemi rękoma.
W wilję dnia oznaczonego na wykradzenie Maryi, Niccolo udał się do sąsiedniej wioski, aby poczynić przygotowania do ucieczki. Leonard miał się z nim spotkać nazajutrz rano.
Pozostawszy sam, oczekiwał złych wieści lada chwila, był coraz pewniejszy, że przedsięwzięcie nie uda się.
Nagle ktoś do drzwi zapukał. Artysta otworzył. Wszedł Niccolo, blady, zmieniony.
— Wszystko na nic — rzekł z rozpaczą, padając na krzesło. — Znaleziono Maryę w więziennej celi, z poderżniętem gardłem.
— Któż ją zamordował? — pytał Leonard.
— Niewiadomo, ale sądząc z ran — nie książę. Powiadają, że zabiła się sama.
— To niepodobna! Dziewczę tak młode, tak bogobojne!
— Wszystko jest możliwe — mówił Niccolo — nie znacie Borgii. Ten człowiek nie zawaha się przed niczem. Zmusił może tę świętą do targnięcia się na własny żywot... Dawniej, gdy ją mniej strzeżono, widziałem ją dwukrotnie. Była szczuplutka, blada, nawet nie ładna. Z czego podobała się temu łotrowi, — trudno zrozumieć. O! mistrzu Leonardzie, jakie to było nieszczęśliwe stworzenie!
Niccolo odwrócił się, aby ukryć łzy, napływające mu do oczu.
Dnia 30-go grudnia, o świcie główny korpus armii Cezara, złożony z dziesięciu tysięcy piechoty i dwu tysięcy jazdy, opuścił Fano, udając się do obozu, rozłożonego w pół drogi do Sinigaglia, nad rzeką Metanre; tam miał czekać na księcia, który postanowił wyruszyć 31-go grudnia, jako w dniu wybranym przez astrologa Valguglio.
Po zawarciu przymierza z Cezarem, spiskowcy z Maggione, mieli wyruszyć z nim na wspólną wyprawę do Sinigaglia.
Miasto poddało się bez oblężenia, ale gubernator oświadczył, że otworzy bramy tylko przed księciem. Dawni wrogowie Borgii, a obecnie jego aljanci, przeczuwając jakiś wybieg, w ostatniej chwili nie stawili się na miejscu oznaczonem. Cezar umiał ich omanić znowu fałszywemi obietnicami, uspokoił ich pochlebstwem.
Niccolo chciał zobaczyć, jak to się skończy, więc nie czekał na Leonarda i wyruszył zaraz za księciem.
Artysta wyjechał w kilka godzin po nim. Droga, od Pesaro, szła brzegiem morza, na lewo piętrzyły się góry, maczające prawie stopy w wodzie. Dzień był szary, powietrze ciężkie, jakby odrętwiałe. Krakanie wron zwiastowało odwilż. O zmierzcha ukazały się wieże Sinigaglia.
Miasto było wtłoczone w wąwóz, prowadził doń most, rzucony na rzece Misa. W owej epoce Sinigaglia była jakby olbrzymim rynkiem, nawpół wschodnim; tu kupcy włoscy zamieniali swe towary na produkty ormiańskie, tureckie, greckie, perskie, słowiańskie, czarnogórskie i albańskie.
Ale w owym dniu najludniejsze nawet ulice były puste, wszędzie znać było ślady rabunku; potłuczone okna, wyrwane zawiasy, porozrzucane towary znaczyły ślady zwycięzcy. Tlały jeszcze podpalone budynki, a nad bramami pałacu na żelaznych obręczach wisieli straceńcy.
W świetle pochodni, na rynku przed ratuszem Leonard ujrzał Cezara w otoczeniu zbrojnych hufców. Kazał sobie przyprowadzić żołnierzy, którzy dopuścili się rabunku; imć Agapito odczytywał im wyrok; prowadzono ich zaraz na szubienicę.
W chwili, gdy artysta szukał oczyma znajomych dworzan, aby ich zapytać: co się stało, wśród tłumu zobaczył florenckiego sekretarza.
— Słyszeliście, mistrzu? — zagadnął go Niccolo.
— Nie, nie wiem i rad jestem, że was spotykam.
— Jakto! nie doszło jeszcze do waszych uszu, że stała się rzecz niesłychana, wiekopomna. Cezar zemścił się na swoich wrogach. Aresztowano spiskowców. Oliveretto, Orsini i Vitelli oczekują wyroku śmierci.
Oto, jak się rzeczy miały:
Przybywszy rano do obozu nad rzeką Metanre, Cezar wyprawił naprzód dwustu jeźdźców, następnie piechotę, wreszcie podążył sam z resztą jazdy. Dotarłszy do bram Sinigaglia, gdzie droga skręca na lewo i bieży wzdłuż rzeki Misa, ustawił jazdę w dwa szeregi, jeden zwrócił plecami do rzeki, drugi do pola, zostawiając pomiędzy niemi przejście dla piechoty, która, nie zatrzymując się, przeszła po moście i wtargnęła do miasta.
Sprzymierzeńcy — Oliveretto, Vitelli, Gravina i Paolo Orsini, wyjechali na jego spotkanie w licznym orszaku. Zeskoczył z konia, aby ich powitać, obejmował i całował ich serdecznie, nazywając „drogimi braćmi“.
Tymczasem dowódcy jego pułków, stosując się do otrzymanego rozkazu stanęli po obu stronach każdego z aljantów. U bram pałacu sprzymierzeńcy chcieli pożegnać księcia, ale ten, z całą uprzejmością zaprosił ich do sali audyencyonalnej.
Skoro tylko weszli, zaryglowano drzwi: wypadło na nich ośmiu ludzi zbrojnych; po dwu na jednego; schwycili aljantów i związali prawie bez oporu, gdyż napadnięci byli tak zdumieni, że stracili przytomność.
Krążyły pogłoski, że książę pragnie pozbyć się ich raz na zawsze i każe ich udusić w lochach podziemnych.
— O, mistrzu Leonardzie — kończył Niccolo. — Szkoda, żeście nie widzieli, jak on ich ściskał i obejmował! Jedno nieopatrzne mrugnięcie okiem, a byłby zgubiony, ale on umie udawać; na jego twarzy była rozlana szczerość i serdeczność. Jest to najpiękniejsze ze wszystkich szalbierstw i podstępów od czasu, jak istnieje polityka. — Leonard uśmiechnął się.
— Istotnie — rzekł — nie można odmówić księciu przebiegłości, ale nie rozumiem waszego zachwytu wobec zdrady.
— Zdrady! — podchwycił Machiavel. — Wy to nazywacie zdradą! Gdy chodzi o dobro ojczyzny, niemasz wierności ni zdrady, okrucieństwa ni miłosierdzia. Wszystkie środki są dobre, byle doprowadziły do celu.
— Cóż to ma wspólnego z dobrem ojczyzny? Sądzę, że książę myślał tylko o własnej korzyści.
— Więc wy nawet nie rozumiecie, że Cezar jest przyszłym autokratą Włoch, że zjednoczy je i połączy pod swoim berłem? Wszak to jasne, jak słońce. Nigdy jeszcze Włochy nie były w tak smutnem położeniu; nawpół martwe czekają na człowieka, który opatrzy ich rany, położy kres wyzyskowi Lombardyi, rabunkom Neapolu, przekupstwom Toskanii i wyleczy kraj z niedołęztwa. Włochy we dnie i w nocy modlą się do Boga o Wybawcę, a tym Wybawcą jest Cezar!
— Ha! zobaczymy — odparł Leonard. — Ale chciałbym wpierw dowiedzieć się, dlaczego dziś właśnie uwierzyliście w to boskie posłannictwo Cezara? Czy was przekonała zasadzka na słabszego przeciwnika? Przed kilku dniami nazywaliście jeszcze tego bohatera — potworem.
— Istotnie, — odparł Niccolo — plan tej zasadzki i jej zręczne urzeczywistnienie nie dowodzi niepospolitych, a koniecznych sprzeczności. Monarchowie powinni mieć w sobie dwie natury: jedną okrutną, drugą boską. Ludzie zwyczajni, po spełnieniu zbrodni upadają pod brzemieniem wyrzutów sumienia; ale bohater, wybraniec losu, może wszystko podeptać, wszystko zgwałcić i pozostać spokojnym, jak dzikie zwierzę lub bogowie starożytni. Po raz pierwszy dostrzegłem ten rys znamienny w Cezarze i dlatego stałem się jego czcicielem.
Pogląd Machiavela dzielili wszyscy książęta włoscy; dali temu wyraz, winszując mu pięknej zdrady bellissimo inganno. Ludwik XII, dowiedziawszy się o zasadzce pod Sinigaglia, nazwał to czynem, godnym Rzymianina. Margrabina Mantuy, Izabella Gonzaga, obdarzyła Cezara setką jedwabnych różnokolorowych masek na zbliżający się karnawał!
Nadeszło lato. Leonard wraz z Cezarem przybył do Rzymu i prowadził studya anatomiczne w szpitalu San Spiritto, Beltraffio pomagał mu, ale był ciągle smutny i zamyślony. W mieście panowała malarya. Pod koniec lipca gorączka przybrała groźne rozmiary. Codziennie umierał ten lub ów z papieskich dworzan. Aleksander VI posmutniał i coraz rzadziej opuszczał swe komnaty.
5-go sierpnia Papież podążył do willi kardynała Adryana. Pomimo ostrzeżeń lekarzy, jadł na kolacyę ulubione potrawy pieprzne i popijał je ciężkiem winem sycylijskiem; do późnego wieczora pozostał na wilgotnem powietrzu. W nocy miał nudności. Lekarze nie mogli się zgodzić — jedni dowodzili, że to zgniła gorączka, drudzy — że ulanie żółci, inni, że uderzenie krwi do głowy. Papież był coraz słabszy, wreszcie 16-go sierpnia zastosowano środek, uważany za niechybny: było to lekarstwo ze stłuczonych na proszek drogich kamieni. Lecz i to nie pomogło.
Owej nocy papież obudził się i szukał na piersiach złotej kuli, zawierającej parę kropel krwi Chrystusowej. Nie znajdując relikwii, zamknął oczy i szepnął:
— Trzeba umierać. Wszystko skończone.
17-go sierpnia rano uczuł się tak słabym, że nie mógł już ręki podnieść. 18-go spowiadał się przed swym nadwornym kapelanem biskupem Carinoli Piotrem Gamboa i przyjął święte Oleje. Czytano nad nim modlitwy za umierających. Kilkakrotnie poruszał ustami bez dźwięku, wreszcie szepnął:
— Módlcie się do Matki Boskiej. Prędzej! Prędzej!
Kardynał Herda odmówił Stabat Mater Dolorosa.
Na twarzy Aleksandra VI rozlała się błogość, jak gdyby już widział Tę, Której opiece i orędownictwu polecał się zawsze w swych modłach. Chciał podnieść się, ręce wyciągnąć, ale opadł na poduszki.
— Nie odtrącaj mnie, Matko! — szepnął i wydał ostatnie tchnienie.
W owym czasie Cezar Borgia był pomiędzy życiem a śmiercią.
Jego nadworny lekarz Gaspare Torella, poddawał go dziwnej kuracyi. Kazał rozpłatać brzuch mułowi i we wnętrzności zwierzęcia wkładał chorego wśród największej gorączki, wyjmowano go potem i wrzucano do zimnej kąpieli. Nie ta kuracya zapewne, lecz nadzwyczajna moc woli pacyenta zdołała przemódz chorobę.
Przez cały czas Cezar nie tracił panowania nad sobą, śledził bieg wypadków, słuchał raportów, dyktował listy, wydawał rozkazy.
Na wieść o śmierci Papieża kazał przenieść się podziemnym kurytarzem z Watykanu do fortecy św. Anioła.
W owym czasie Leonard pracował zdala od świata, malując obraz, zaczęty oddawna na obstalunek OO. Franciszkanów do kościoła Santa Maria del Annunciata, we Florencyi.
Wśród górskiego krajobrazu, na wyżynach, zkąd było widać tylko szczyty, siedziała Matka Boska, z Dzieciątkiem na kolanach. Jezus chwytał Baranka za uszy i jedną nóżkę podnosił figlarnie, jak gdyby chciał go dosiąść. Zabawie tej przyglądała się św. Anna. Z wyrazu twarzy, ze spuszczonych oczu, a zwłaszcza z zagadkowego uśmiechu była podobna do Leonarda.
Dziecinna twarzyczka Matki Boskiej tchnęła skromnością i prostotą, i była uosobieniem doskonałej miłości, tak, jak twarz Anny symbolem doskonałej wiedzy.
Leonard zajęty był jednocześnie rysowaniem maszyn swego wynalazku.
Śmierć papieża miała wpłynąć na losy Cezara i temsamem na przyszłość Leonarda. Pomimo obojętności życiowej, artysta czuł, że szczęście odwraca się od niego.
Na wieść o zgonie Aleksandra i o chorobie Cezara, wrogowie i nieprzyjaciele Borgiów porozumieli się wzajem i wtargnęli do rzymskiej Kampanii. Konklawe, zwołane dla wyboru nowego papieża, domagało się wydalenia Cezara z Rzymu. Ci, którzy niedawno drżeli przed nim, gotowi byli teraz go deptać.
Na jesieni 1503 r. gonfalonier republiki florenkiej, Piotr Sodercini, wszedł w układy z Leonardem i wyprawił go do Obozu w Pizie, w charakterze wojskowego inżeniera, dla budowy machin wojennych.