Zmartwychwstanie Bogów/Księga XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie Bogów |
Podtytuł | Leonard da Vinci |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomiędzy Pizą a Florencyą, w pobliżu miasta Empoli, na zachodnim stoku gór Sant-Albano, w Toskanii, leżała wioska Vinci, miejsce urodzenia Leonarda.
Po ukończeniu interesów we Florencyi, przed wyjazdem do Romanii dla wstąpienia w służbę u Cezara Borgii, artysta chciał odwiedzić tę wioszczynę, w której mieszkał jego stryj Francesco da Vinci, wzbogacony w handlu jedwabniczym.
On jeden z całej rodziny kochał Leonarda, malarz pragnął umieścić u niego mechanika Zoroastra Peretola, który nie powrócił jeszcze do zdrowia po swoim okropnym upadku. Górskie powietrze i wiejska cisza mogły go postawić na nogi prędzej od leków.
Leonard wyruszył z Florencyi na mule i jechał brzegiem Arna. W Empoli skręcił na drogę pizańską, wiodącą wśród pagórków. Dzień nie był upalny, chmury zasłaniały słońce, które od czasu do czasu wyłaniało się blade, jak zwykle przed silnym wiatrem północnym.
Grunt wznosił się stopniowo coraz wyższemi pagórkami. Leonard minął Sant-Ansano, Calistri, Lucardi i kapliczkę św. Jana. Zaczynało już zmierzchać, zabłysły gwiazdy.
I oto na zakręcie ukazały się pierwsze chaty — Vinci. Wzgórza zamieniły się na góry. Do jednej z nich, jak gniazdo jaskółcze, przylepiona była wioska. Ku niebu strzelała staroświecka wieża dawnej fortecy.
U podnóża góry, w miejscu, gdzie krzyżowały się dwie drogi, płonęła lampka przed posągiem Madonny. Artysta pamiętał tę statuę ze swoich lat najmłodszych. Przed Matką Boską klęczała zamodlona wieśniaczka, z twarzą, ukrytą w dłoniach.
— Katarzyna! — Leonard wyszeptał imię swojej matki, która była także wieśniaczką z Vinci.
Przebywszy most, rzucony na wodach wrzącego potoku, artysta wszedł na wązką ścieżkę, wiodącą pomiędzy murami.
Stanął wreszcie przed domostwem stryja Francesca, które niegdyś należało do jego dziadka. Tu zeszły mu lata dziecinne.
Poruszył mocno klamką. Nikt nie odpowiedział. Po chwili psy zaszczekały i wyszedł starzec, zgarbiony, z latarnią w ręku. Miał tępy słuch i nie mógł zrozumieć, co Leonard mówi do niego, lecz gdy go poznał, przypadł do rąk słynnego mistrza, którego piastował przed laty czterdziestu. W rozrzewnieniu swem powtarzał:
— O signore, signore, Leonardo mio!
Stare psisko machało ogonem, chcąc się przypochlebić swemu panu. Jan-Chrzciciel — tak się mienił stary ogrodnik — oznajmił, że signor Francesco pojechał do swojej winnicy w pobliżu Madonna dell'Erba, ztamtąd zamierzał udać się do Marcigliano, gdzie miał znajomego zakonnika, który obiecywał, że go wyleczy z bólu w krzyżach. Miał powrócić za dwa dni dopiero.
Leonard postanowił czekać na stryja tembardziej, że nazajutrz oczekiwał przybycia z Florencyi Giovanniego Beltraffio z chorym Zoroastrem.
Stary ogrodnik wprowadził go do domu, zupełnie pustego, gdyż dzieci signora Francesca mieszkały we Florencyi. Krzątając się około wieczerzy, Jan Baptysta zawołał swoją wnuczkę, śliczną blondynkę szesnastoletnią i kazał jej przygotować wieczerzę.
Francesco, choć był bogatym, żył skromnie, jak jego ojciec, dziad i pradziad; ta skromność mogła się wydawać ubóstwem człowiekowi, przyzwyczajonemu do miejskich wygód.
Artysta wszedł do pokoju na dole, będącego zarazem bawialnią i kuchnią. Umeblowanie składało się z czarnej dębowej skrzyni, takich samych stołków i bufetu. W rogu stał komin z okapem, podłoga była ceglana. Nic tu się nie zmieniło od lat trzydziestu, oprócz okien.
Leonard przypomniał sobie, że dawniej, zamiast szyb wstawione były w ramy kawałki woskowego płótna; obecnie zastąpiły je szyby.
Stary ogrodnik rozniecił ogień w kominie i zapalił lampkę glinianą, zwieszającą się od pułapu na mosiężnym łańcuszku. Ta lampka swym kształtem przypominała wazony etruskie. W tym dzikim zakątku Toskanii przechowywały się jeszcze w mowie i w sprzętach ślady starożytnego pochodzenia mieszkańców.
Podczas gdy jasnowłosa dziewczyna krzątała się około wieczerzy, artysta po stromych schodach wszedł na górne piętro. I tu wszystko pozostało po dawnemu. Na środku izby stało olbrzymie łoże kwadratowe, w którem mogła zmieścić się cała rodzina. Tu stara babka Monna Lucia, żona Antoniego Vinci, sypiała niegdyś z małym Leonardem. Owe łoże, jako rodzinna pamiątka, przeszła na stryja Francesca.
U wezgłowia wisiał, po dawnemu, krucyfiks, a nad nim obraz Madonny i koncha na wodę święconą. Obejrzawszy te miłe kąty, Leonard wrócił do kuchni i zasiadł przy kominie.
Artysta myślał o swoim ojcu, notaryuszu, Piotrze da Vinci, którego widział przed paru dniami we Florencyi, w jego własnym domu przy ludnej ulicy Via Ghibellina.
Byłto starzec siedmdziesięcioletni, jeszcze żwawy, rumiany, czerstwy o kędzierzawych, białych włosach. Leonard nie znał drugiego człowieka, przywiązanego do życia tak naiwnie, szczerze i bezwstydnie, jak jego ojciec.
Notaryusz miał niegdyś dla swego pierworodnego nieprawego dziecka przywiązanie ojcowskie, lecz gdy dorośli jego dwaj prawowici synowie, Antoni i Juljan, wszelkich dołożyli starań, aby poróżnić Leonarda z ojcem, gdyż bali się, aby ten nie oddał mu części swego mienia.
Artysta czuł się teraz obcym w rodzinie. Uważano go za niedowiarka. Martwił się tem zwłaszcza jego brat Wawrzyniec. Był jeszcze młodziankiem, co do wieku, ale bardzo rozwiniętym, należał niegdyś do armii Savonaroli. Teraz pracował w jednym z domów handlowych we Florencji. Pragnąc nawrócić brata, w jego obecności wszczynał z ojcem rozprawy o wierze chrześciańskiej, o konieczności pokuty i pokory, o „herezyach“, głoszonych przez filozofów. Żegnając się z Leonardem, ofiarował mu Traktat o zbawieniu, którego sam był autorem.
Leonard przerzucał właśnie karty owej księgi, wiała z nich pobożność tradycyjna w rodzie i przekazywana z pokolenia w pokolenie.
Na sto lat przed przyjściem na świat Leonarda, protoplaści Vincich byli już urzędnikami florenckimi, uczciwymi, i bogobojnymi tak, jak jego ojciec ser Piero. Archiwa handlowe z r. 1339 wymieniają przodka artysty, notaryusza, Gwidona Michała da Vinci.
Dziadek Leonarda, Antonio, posiadał w wysokim stopniu sztukę życia. Uczył swe dzieci, że nie trzeba pożądać odznaczeń, ani chwały, ani zaszczytów, ani wysokich dostojeństw wojskowych lub cywilnych, ani wreszcie wiedzy i nadzwyczajnych bogactw; że we wszystkiem należy trzymać się „złotego środka“.
Starsi me zzanamente é cosa piu sicura. (Trzymać się środka we wszystkiem, to rzecz najlepsza i najpewniejsza).
Leonard miał jeszcze w uszach głos dziadka, wyznającego tę zasadę, której czcicielem był obecnie jego wnuk, Wawrzyniec.
„Moje dzieci — mówił starzec — bierzcie przykład z mrówek, które wciąż troszczą się o jutro. Bądźcie przezorni, umiarkowani we wszystkiem. Do kogóż mógłbym porównać ojca rodziny? Porównam go chyba do pająka, wśród wysnutej ze siebie rozległej sieci“.
Dziadek wymagał, aby codziennie, w chwili gdy dzwon wzywał na Anioł Pański, wszyscy członkowie rodziny schodzili się na wspólną modlitwę. Co wieczór okrążał dom, zasuwał rygle, zamykał okiennice: nic nie uszło jego baczności. Znajdował, że rodzina powinna żyć pod jednym dachem, bo to było i milej, i oszczędniej. Na kobiety spoglądał z góry. — Powinny zajmować się kuchnią i dziećmi — a nie wtrącać się do spraw męskich: „kto ufa kobiecemu rozumowi — powiedał, — ten jest głupiec“.
Mądrość ser Antonio nie była pozbawiona chytrości.
— Moje dzieci — powtarzał — bądźcie miłosierni, jak tego wymaga nasz kościół; radzę wam jednak garnąć się raczej do przyjaciół szczęśliwych, niż do nieszczęśliwych, do bogatych raczej, niż do ubogich. Najwyższa sztuka życia polega na tem aby być chytrzejszym od chytrych, nawet w sprawowaniu miłosierdzia“.
Radził odmawiać uprzejmie tym, którzy proszą o pożyczkę.
— Zyskacie na tem podwójnie — mówił — naprzód zatrzymacie pieniądze, a powtóre będziecie mogli drwić z tego, który z was chciał zadrwić. A jeśli traficie na człowieka rozumnego, nabierze dla was szacunku za to, żeście potrafili mu odmówić bez dotknięcia jego miłości własnej. Mądry bierze, głupi daje.
Po trzydziestu latach, słowa te przypomniały się Leonardowi, i myślał, że całe jego życie zadawało kłam zasadom rozsądnego umiarkowania i trzeźwej oszczędności.
Nazajutrz, Leonard wstał bardzo wcześnie i wyszedł z domu, aby rozejrzeć się po wiosce rodzinnej. Oczom jego przedstawiły się te same chaty, te same pola, łany ubogiej pszenicy. Nic tu się nie zmieniło od lat trzydziestu. Malarz podążył ku pogranicznej wiosce Anciano. Pamiętał, że wznoszą się tam ruiny starożytnego zamku Adimari i że w jednej z zapadłych wieżyc mieściła się dawniej wiejska oberża.
Na jej miejscu był dziś dom murowany, biały, a za nim ogród. Pracował w nim jakiś staruszek. Artysta zapytał go, co się stało z oberżą i dowiedział się, że jej właściciel umarł, a spadkobiercy sprzedali ziemię z ruinami bogatemu handlarzowi trzody z Orbianino, który zwalił mury, wybudował nowy dom i zasadził drzewa oliwne i winną latorośl.
Leonard dowiadywał się nie bez powodu o oberżę w Anciano: w niej bowiem ujrzał światło dzienne. U wejścia do małej górskiej wioszczyny, na rozstajnej drodze z Nievole do Prato i Pistole, przed laty pięćdziesięciu istniała osteria. Na szyldzie był napis: Bottigliera — sprzedaż trunków. Przez drzwi, ciągle otwarte, było widać beczułki z winem, blaszane kubki i gliniane dzbany.
Wieśniacy okolicznych wiosek, dążący na jarmark do San Miniato lub Fucechio, myśliwi, polujący na dzikie kozy, celnicy florenckiej komory, słowem, kto tylko przechodził lub przejeżdżał tą drogą, zwykł był wstępować do osterii na kieliszek wina, partyę taroka i pogawędkę.
Obsługiwała podówczas gości szesnastoletnia sierota, rodem z Vinci, a imieniem Katarzyna.
Pewnego dnia wiosennego, w r. 1451, młody notaryusz florencki, Piotr Antoni da Vinci zaszedł do osterii. Bawiąc u ojca w Vinci, został wezwany do Anciano dla spisania kontraktu sprzedaży gaju oliwnego. Następnie wieśniacy zaprosili go do osterii. Piotr był człowiekiem uprzejmym, nawet względem prostaków, więc przyjął zaproszenie.
Usługiwała Katarzyna. Młody człowiek zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Pod pozorem polowań na przepiórki odłożył swój wyjazd do Florencyi i codziennie odwiedzał oberżę, zalecając się do Katarzyny. Okazała się jednak mniej przystępną, niż sądził, ale nie napróżno ser Pietro uchodził za pogromcę serc niewieścich. Miał lat dwadzieścia cztery, ubierał się pięknie, był urodziwym, zręcznym i silnym, umiał prawić o swych uczuciach, a kobiety lubią słuchać wyznań miłosnych.
Katarzyna broniła się długo, oddawała się pod opiekę Madonny, ale koniec końców uległa. Na jesieni, gdy toskańskie przepiórki, utuczone na soku winnych gron, opuszczają dolinę Niewoli, dziewczyna uczuła się matką.
Pogłoska o stosunku ser Pietra z ubogą służącą z szynkowni w Anciano, doszła do uszu ser Antonia da Vinci. Zagroził synowi przekleństwem i wyprawił go natychmiast do Florencyi. Tejże zimy „dla ustatkowania młokosa“ — ożenił go z madonną Albierą Amadori, ani zbyt młodą, ani zbyt ładną, ale dobrze uposażoną i stateczną; wydał też Katarzynę za wyrobnika z Vinci, Accatabrighe del Vacca, człowieka już leciwego, o którym powiadano, że będąc pijanym, zatłukł na śmierć pierwszą żonę. Złakomił się on na obiecane trzydzieści dukatów i skrawek ziemi, pokryty gajem oliwnym i zgodził się osłonić swem nazwiskiem grzech cudzy.
Katarzyna nie stawiała oporu, ale ze zgryzoty rozchorowała się ciężko po przyjściu na świat syna. Zbrakło jej pokarmu, musiano wziąć kozę; ona to wykarmiła Leonarda.
Piotr poddał się woli ojca bez buntu, lecz ze smutkiem i prosił, żeby mu pozwolono przygarnąć Leonarda i zająć się jego wykształceniem.
W owym czasie nie wstydzono się dzieci nieprawych, ojcowie wychowywali je razem z prawowitymi, z upośledzeniem niekiedy tych ostatnich.
Dziadek zgodził się tem chętniej, że małżeństwo Piotra było bezpłodnem, i powierzył chłopca swej żonie, poczciwej monnie Lucii.
Zatem Leonard, dziecię miłości nieprawej młodego notaryusza i posługaczki szynkowej, wszedł do miłosiernego i pobożnego domu Vincich.
W archiwach miasta Florencyi, przy spisie ludności z r. 1457 znajduje się następująca adnotacya; — uczyniona ręką dziadka, notaryusza Antoniego da Vinci:
„Lionardo, figluolo di detto ser Piero non legeptimo, nato di lui et della Chaterina, al presente donna d’Accattabrighe del Vacca da Vinci d’anni 5“.
(Leonard syn nieprawny wyżej wymienionego Piotra, urodzony z niego i z Katarzyny, obecnie żony Accatabrigha del Vacca, rodem z Vinci, wieku lat 5).
Leonard przypomniał sobie matkę, jej uśmiech słodki i zagadkowy, trochę przebiegły i dziwny na tej twarzy pięknej, ale smutnej i surowej.
Ci, którzy ją znali za młodu, mówili, że syn jest do niej podobny z pięknych rąk, włosów jasnych, falujących i z tego właśnie uśmiechu. Po ojcu wziął silną budowę, niepożyte zdrowie i ochotę do życia; po matce piękność prawie kobiecą i wdzięczne ruchy.
Mały domek, w którym mieszkała Katarzyna z mężem, stał opodal domostwa Vincich. W południe, gdy dziadek drzemał, zaś Accatabrighe wychodził na pole, dziecko zakradało się do winnicy, przeskakiwało przez mur i biegło do matki. Czekała już na niego, przy kołowrotku, a ujrzawszy zdala, wyciągała ku niemu ramiona, tuliła do serca i okrywała pocałunkami jego usta i włosy.
Bardziej jeszcze od tych południowych, pociągały go odwiedziny wieczorne. W dnie świąteczne Accatabrighe szedł do szynku, lub do kumotrów, aby się upić i zgrać w kości, wówczas Leonard wstawał pocichutku wśród nocy, wyskakiwał z łóżka, w którem sypiał obok babki Lucji, otwierał okiennicę i po gzemsie, czepiając się gałęzi drzewa figowego, spuszczał się na dół i biegł do Katarzyny.
Wszystko mu wtenczas było miłe i trawa, i śpiew ptasząt, nawet kamienie i pokrzywy, raniące mu nogi, a nawet strach, aby babka nie obudziła się wśród nocy i nie spostrzegła jego nieobecności.
Gdy mu Katarzyna otworzyła ramiona, nie było już końca pieszczotom i pocałunkom, tulił się do niej pod kołdrą i było mu tak dobrze, jak nigdzie na świecie.
I monna Lucia kochała i strzegła wnuka. Pamiętał do dziś dnia jej suknię brunatną i białą krzyżówkę, otaczającą jej chudą kibić, pamiętał piosnki, które mu do snu śpiewała i zapach ciastek, które piekła, aby mu dogodzić.
Stosunki z dziadkiem, były mniej serdeczne. Ser Antonio początkowo uczył sam wnuka, ale chłopiec był leniwy. Gdy skończył lat siedm, oddano go do szkółki kościelnej w Santa Petronille, w pobliżu Vinci. Gramatyka łacińska nudziła go okropnie. Zdarzało się, że wychodząc z domu rano, zamiast iść do szkoły, wskakiwał do rowu i leżąc na wznak całemi godzinami śledził lot ptaków, albo zrywał kwiaty i przyglądał się każdemu listkowi zosobna, dziwując się ich kształtowi.
Gdy ser Antonio szedł do miasta, mały Nardo korzystał z dobroci babki i całemi dniami błąkał się po górach, wśród skał i urwisk. Ścieżkami, dostępnemi tylko dla kozic, wspinał się na najwyższe szczyty gór Albańskich, skąd było widać niezliczone łąki, pastwiska, lasy, pola i moczary, śnieżyste Alpy Apuańskie, a w dnie pogodne na dalekim widnokręgu niebieski skrawek Morza Śródziemnego.
Malec wracał do domu, podrapany, ogorzały, ale tak wesół, że monna Lucia nie była zdolna gniewać się na niego i taiła przed mężem te wędrówki. Chłopak rósł w odosobnieniu. Nie brał udziału w zabawach swoich towarzyszów szkolnych, wydawały mu się nieraz barbarzyńskie, zwłaszcza gdy dzieci dręczyły owady, wyrywały skrzydła muchom, motylom i ze śmiechem patrzały na ich męczarnie.
Pewnego dnia zobaczył, jak kucharka zarzynała prosię, biedne stworzenie wyrywało się i kwiczało przeraźliwie. Od owego dnia Leonard przestał jadać mięso.
W pobliżu Vinci, architekt florencki, Biaggio da Ravenna, budował willę dla ser Rucelai. Leonard przyglądał się godzinami całemi tej budowli. Pewnego dnia Biaggio wdał się w rozmowę z chłopcem i został zdumiony jego niepospolitym umysłem. Począł go uczyć arytmetyki, algiebry, geometryi, mechaniki, naprzód pobieżnie, potem coraz gruntowniej i obszerniej. Zdolności ucznia były nadzwyczajne, chwytał w lot każde objaśnienie, odgadywał niemal teorye.
Dziadek patrzył niechętnie na te postępy w naukach, gniewało go również, że chłopak jest mańkutem, uważał to za złą wróżbę. Sądzono wówczas, że tacy ludzie są w konszachtach z dyabłem. Uprzedzenie ser Antonia do wnuka zwiększyło się jeszcze, gdy usłyszał od znachorki z Faltunciano, że koza, która wykarmiła Leonarda, była własnością czarownicy.
Starzec czekał niecierpliwie, aby jego ulubiony syn Piotr obdarzył go wnukiem prawowitym. Nardo był jakby podrzutkiem.
Górale opowiadali nieraz o dziwnem zjawisku, właściwem tej okolicy: wiele roślin i ptaków miało tu białe listki i upierzenie. Wędrowcy twierdzili, że na dolinach Vinci zdarzało się spotykać białe fiołki i białe wróble.
Mały Nardo był także osobliwem zjawiskiem, w tej rozsądnej mieszczańskiej rodzinie, białym wróblem w gnieździe szpaków.
Gdy chłopiec doszedł do lat trzynastu, notaryusz Piotr zabrał go do Florencyi. Odtąd Leonard bywał rzadko w wiosce rodzinnej. W jego dzienniku znajduje się krótka i zagadkowa wzmianka, datowana z 1494 r. był on podówczas na dworze księcia Medyolanu:
„Katarzyna przybyła 13-go lipca 1493 r.“
Możnaby sądzić, że mówi o służącej; w istocie chodziło o jego matkę.
To śmierci męża, Katarzyna, czując, że już niedługo będzie musiała rozstać się ze światem, zapragnęła ujrzeć syna. W tym celu przyłączyła się do pielgrzymów, wyruszających z Toskanii do Lombardyi dla adoracyi relikwii św. Ambrożego. Leonard przyjął matkę bardzo serdecznie. Zdało mu się, że jest małym Nardem, który nocami przybiegał do niej boso i tulił się pod jej kołdrę.
Staruszka, chciała wracać do wioski rodzinnej, ale ją zatrzymał, wynajął dla niej celę w klasztorze kobiecym, w pobliżu Santa Chiara przy rogatce Verceuil. Choroba przykuła ją niebawem do łoża, ale Katarzyna nie chciała się dać przenieść do mieszkania Leonarda, aby go nie krępować swoją obecnością. Oddał ją do najlepszego szpitala w Medyolanie do Ospedale Maggiore, zbudowanego przez księcia Franciszka Sforza, a pod względem wygody, nie ustępującego pałacom: tu odwiedzał ją codziennie, a w ostatnich tygodniach choroby nie odstępował od jej łoża.
Żaden z jego znajomych, przyjaciół i uczniów nie wiedział o przybyciu Katarzyny do Medyolanu. Artysta nie wspomina o niej w swym dzienniku. Raz tylko robi wzmiankę z powodu twarzy, spotkanej w szpitalu.
„Giovanina — viso fantastico — sta asca Catherina, all ospedale“.
(Giovannina, twarz dziwna, można się dowiedzieć od Katarzyny w szpitalu).
Gdy po raz ostatni przyciskał usta do kostniejących rąk matki, zdało mu się, że wszystko, czem jest, zawdzięcza tej ubogiej wieśniaczce z Vinci. Uczcił ją wspaniałym pogrzebem, jak gdyby była wielką damą, nie zaś posługaczką z szynkowni w Anciano.
Z dokładnością, odziedziczoną po ojcu zanotował koszta pogrzebu:
Wydatki na pochowanie Katarzyny | 27 | dukatów |
Dwa funty świec woskowych | 18 | „ |
Za katafalk | 12 | „ |
Za przeniesienie zwłok | 4 | „ |
Za przeniesienie i wkopanie krzyża | 8 | „ |
4 księżom i i klerykom | 20 | „ |
Za bicie w dzwony | 2 | „ |
Grabarzom | 16 | „ |
Zarządowi cmentarnemu za prawo pochowania. | 1 | „ |
Razem 108 dukatów | ||
Wydatki poprzednie: | ||
Doktorowi | 4 | dukaty |
Za świece i cukier | 12 | „ |
Razem 124 dukaty. |
W sześć lat potem, było to w Medyolanie w r. 1500, po upadku ks. Ludwika, gdy Leonard pakował rzeczy, wyruszając do Florencyi, w jednej z szaf znalazł małe zawiniątko. Były to ubogie dary, które Katarzyna przywiozła mu z Vinci: dwie koszule z szarego płótna, utkanego przez nią własnoręcznie i trzy pary pończoch z wełny owczej, także jej własnej roboty. Nie nosił ich nigdy, bo był przyzwyczajony do cienkiej i kosztownej bielizny. Ale teraz, przyglądając się tym prezentom, zapomnianym wśród książek i naukowych przyrządów, uczuł się bardzo wzruszonym.
W następstwie, wśród swych wędrówek z kraju do kraju, z miasta do miasta, te drogie pamiątki towarzyszyły mu wszędzie, chował je przed ludzkiemi oczyma, jak ukrywał przed niemi swe najgłębsze i najświętsze uczucia.
Takie to wspomnienia lat dziecinnych oblegały duszę Leonarda, gdy błądził po dobrze znanych drogach.
Notaryusz Piotr Vinci robił świetne interesa, umiał żyć z ludźmi, a potrafił zwłaszcza zjednywać sobie przychylność duchowieństwa. Był mężem zaufania i doradcą prawnym kilku bogatych klasztorów, co mu przynosiło spore dochody, zaokrąglał majątek, nabywał domy i winnice w pobliżu Vinci, a swoją drogą nie zmieniał skromnego trybu życia, stosując się do przepisów swego ojca Antonia.
Po śmierci pierwszej żony, pocieszył się prędko i mając lat trzydzieści ośm poślubił śliczną i młodziutką Franciszkę di Lafrendini. I ten drugi związek był bezdzietnym.
W owym czasie Leonard mieszkał z ojcem we Florencyi. Ser Piero dał mu skromne wykształcenie, sądząc, że skoro nie ma dzieci prawowitych, on odziedziczy jego fortunę i zostanie notaryuszem, jak zwykle najstarsi synowie w rodzie Vincich.
W owym czasie przebywał we Florencyi słynny przyrodnik, matematyk, fizyk i astronom, Paolo dall Pozzo Toscanelli. Żył „jak święty“, wedle zdania współczesnych, był skromnym, bezinteresownym, pobożnym, nigdy mięsa nie jadał i nie znał kobiet. Miał twarz odrażającą, tylko oczy piękne i wyraziste.
Pewnego wieczoru 1470 r. nieznajomy młodzieniec zakołatał do drzwi jego domu, w pobliżu Pałacu Pitti. Toscanelli przyjął go dość chłodno, sądząc, że młodziana sprowadza banalna ciekawość. Ale po krótkiej rozmowie z Leonardem, olśniony jego zdolnościami do matematyki, zapragnął go kształcić.
W jasne noce letnie, błądzili razem po wzgórzach, porośniętych sosnami, jodłami i kosodrzewiną. Stara, opuszczona szopa, służyła im za obserwatoryum. Wielki uczony wtajemniczał młodzieńca w niezmienne prawa, rządzące światem. Te rozmowy pogłębiły niepospolity umysł Leonarda.
Ojciec zostawiał mu zupełną swobodę, radził jednak wybrać zajęcie korzystne. Widząc, że młodzieniec zajęty jest wciąż rysowaniem i lepieniem posążków z gliny, zaniósł jego roboty swemu dawnemu przyjacielowi, złotnikowi, malarzowi i rzeźbiarzowi Andrzejowi del Verocchio.
Wkrótce potem Leonard wszedł, jako uczeń, do jego pracowni.
Verocchio — syn ubogiego dekarza, urodzony w r. 1435, był o lat siedmnaście starszym od Leonarda. Mieszkał w małym domku nad brzegiem Arna i wyglądał raczej na rzemieślnika, niż na artystę. Miał twarz płaską, bez wyrazu, oczy malutkie, przenikliwe, odbijały duszę chłodną, obojętną, a ciekawą.
Verocchio uważał matematykę za podstawę nauk, a geometryę nazywał „matką wszelkiej wiedzy“, a więc i matką rysunku, który jest „ojcem wszystkich sztuk pięknych“. Wiedza i piękno były dla niego jednem i tem samem, a uważał, że niezwykła szpetota może być równie interesująca jak i niepospolita uroda.
W dniu, w którym Piotr da Vinci przyprowadził mu swego ośmnastoletniego syna, losy obu zostały rozstrzygnięte. Andrio był naprzód mistrzem, a potem uczniem swego ucznia Leonarda.
Ten wymalował anioła w obrazie, zamówionym przez zakonników, a mającym przedstawiać chrzest Zbawiciela. Wszystko, co Verocchio przeczuwał, czego szukał po omacku, wszystko to Leonard odgadł, znalazł i wcielił w tego anioła. Opowiadano potem, że mistrz, widząc się prześcigniętym przez ucznia, zaniechał malarstwa. Ale były to plotki. W istocie jeden uzupełniał drugiego. Nie zazdroszcząc sobie wzajem, nie wiedzieli sami, co jeden drugiemu zawdzięcza i co jeden zapożycza od drugiego.
Verocchio zajęty był wówczas odlewaniem w bronzie gruppy, przedstawiającej Chrystusa i apostoła Tomasza.
Po widzeniach niebiańskich fra Beato Angelico i marzeniach Sandra Boticelli, Leonard w ruchu Tomasza, przykładającego palce do ran Chrystusowych, przedstawiał po raz pierwszy to, czego jeszcze żaden artysta nie odtworzył: śmiałość człowieka wobec Boga, umysłu badawczego wobec cudu.
Pierwszym utworem Leonarda był rysunek na kartonie, wykonany dwoma kolorami, jako wzór do złotolitego kobierca, który mieszkańcy Florencyi mieli ofiarować królowi portugalskiemu.
Rysunek przedstawiał Adama i Ewę. Pień jednego drzewa palmowego odtworzony był z tak drobiazgową dokładnością, że wedle wyrażenia współczesnych, „w głowie nie mieściło się, że człowiek zdobył się na tyle cierpliwości“. Wąż — kusiciel miał twarz kobiecą, przedziwnie piękną; zdawało się, że przemawia w te słowa:
„Nie, nie umrzecie, ale z chwilą, gdy skosztujecie tego owocu, otworzą wam się oczy i staniecie się podobni bogom, bo przed oczyma waszemi odsłoni się zło i dobro“.
I kobieta wyciągała rękę po owoc z drzewa wiadomości złego i dobrego z tym samym uśmiechem, pełnym ciekawości, z jakim Niewierny Tomasz dotykał ran Ukrzyżowanego.
W r. 1481 zakonnicy klasztoru San Donata zamówili u Leonarda obraz, przedstawiający hołd Trzech Królów.
W szkicu do tego płótna, młody artysta wykazał taką znajomość anatomii i taki dar odtworzenia uczuć ludzkich w ruchach, że nigdy jeszcze nie widziano nic podobnego na obrazie.
W głębi ukazywał się kościół w gruzach i postacie, pląsające wesoło; w cieniu drzew oliwnych siedziała Matka Boska z Dzieciątkiem zdziwiona i olśniona darami Trzech Królów. A oni syci lat i mądrości, przyglądali się cudowi wcielenia Boga w człowieka.
W swoich dwóch pierwszych dziełach Leonard wyraził późniejsze dążenia i ideały: Upadek człowieka przedstawiał mądrość węża, czyli śmiałość umysłu, Adoracya Magów prostotę dziecięcą w pokorze wiary.
Nie ukończył tego ostatniego obrazu, tak, jak w następstwie nie kończył prawie nigdy zaczętych płócien. Goniąc za doskonałością niedoścignioną, wytwarzał sobie tysiączne trudności, których pędzel nie mógł pokonać. „Nadmierna żądza — wedle słów Petrarki — jest wrogiem zadowolenia“.
Druga żona ser Piotra, madonna Francesca umarła młodo. Notaryusz, niezrażony temi stratami, ożenił się po raz trzeci z Margheritą di Guglielmo, która mu wniosła 365 dukatów posagu. Nowa małżonka nie lubiła Leonarda, zwłaszcza gdy urodzili jej się dwaj synowie, Antoni i Juljan.
Leonard był rozrzutny, ser Piero wspomagał go, ale niezbyt hojnie. Monna Margherita czyniła mężowi gorzkie wyrzuty, że krzywdzi prawowite dzieci dla syna, wykarmionego przez kozę czarownicy.
Leonard miał też wiele zawistnych wśród towarzyszów, których poznał w pracowni Verocchia: rzucali na niego różne oszczerstwa, znajdujące wiarę wśród motłochu. Gdy otworzył własną pracownię, rozpuszczano pogłoski, że jest heretykiem i niedowiarkiem. Pobyt we Florencyi stawał się coraz przykrzejszym. Ser Piero wyjednał dla syna korzystny obstalunek u Wawrzyńca Medyceusza. Leonard nie potrafił zyskać względów księcia, który wymagał od swego otoczenia służalczości i nie znosił umysłów śmiałych i samodzielnych.
Leonard czuł, że gdyby pozostał dłużej we Florencyi, musiałby walczyć z zawiścią, a walczyć nie lubił i nie umiał.
Traf przyszedł mu z pomocą. Artysta wytworzył lutnię srebrną w formie końskiej czaszki. Dźwięk i kształt podobały się ks. Wawrzyńcowi. Zaproponował wynalazcy, aby ją zawiózł w upominku od niego Ludwikowi Il Moro.
Leonard opuścił Floroncyę w r. 1482, mając lat trzydzieści i udał się do Medyolanu, nie w charakterze artysty ani uczonego, lecz jako muzyk nadworny, sonatore di lira. W swoim liście, do ks. Ludwika, artysta ofiarował mu swe usługi także jako budowniczy mostów ogniotrwałych, domów i pałaców, jako wynalazca bomb i armat nowej konstrukcyi.
Gdy po raz pierwszy ujrzał zielone łąki Lombardyi, roztaczające się u stóp śnieżnych Alp, uczuł odrazu, że rozpoczyna się dla niego życie nowe i że ta obca ziemia stanie się jego ojczyzną.
I oto teraz zwiedzając rodzinną wioskę, artysta przebiegł myślą, swój półwiekowy już żywot. Przypomniał sobie, że od lat najmłodszych śledził lot ptaków, że w krakaniu wron, w śpiewie słowików słyszał zawsze jedno słowo: „Latajmy! Latajmy!“ I nie raz płakał z zazdrości, że nie ma skrzydeł, jak one. Kiedyś nauczyciel wiejski opowiedział mu dzieje Ikara, syna Dedala, który próbując wznieść się w obłoki na skrzydłach, przylepionych woskiem, spadł na ziemię i zabił się; w parę tygodni potem nauczyciel pytał go, jaki bohater starożytności wzbudza w nim największy podziw, Leonard odparł bez wahania:
„Ikar, syn Dedala“.
Pamiętał, z jaką radością na wieżycy Maria del Fiore, wśród płaskorzeźb Giotta, przedstawiających rozwój nauk i wiedzy, ujrzał Ikara.
Będąc dzieckiem śniło mu się, że leży w kolebce, i nagle spuścił mu się na piersi orzeł i musnął go skrzydłami po twarzy. W tym śnie, widział przepowiednię, że całe jego życie będzie dążeniem do wzlotów.
Gdy tak błądził po wzgórzach i drogach Vinci, oddając się wspomnieniom, uczuł, że go ktoś goni; obejrzał się i zobaczył Giovanna Beltraffio.
Uczeń podał mu list od imć Agapita, sekretarza Cezara Borgii, który wzywał go na służbę do Romanii.
Leonard wyprawił młodzieńca do domu stryja, a sam błądził dalej, snując nić wspomnień. Widział przekleństwo, ciążące nad wszystkiemi swemi dziełami i nad ludźmi, którzy mu byli drodzy i blizcy duchem — Kolos został zniszczony, „Wieczerza Pańska“ przeznaczona na zagładę, Astro stał na progu śmierci.
— Czyż i moje skrzydła nie uniosą w obłoki? — myślał z goryczą. Przypomniały mu się słowa Chrystusa, wyrzeczone do szatana: „Nie będziesz kusił twego Boga“.
A jednak czuł coraz silniej potrzebę przypięcia skrzydeł człowiekowi.
— Będą skrzydła! — szepnął — jeżeli nie ja, to kto inny, może długo po mojej śmierci, znajdzie sposób latania w powietrzu. A wtedy człowiek, podobny będzie Bogu.
I wyobrażał sobie napowietrznego króla, zdobywcę wszelakich granic, poskromiciela ciężarów, wielkiego orła z olbrzymiemi skrzydłami, szybującego po niebie. I dusza jego napełniła się radością, graniczącą ze strachem.
Leonard wracał do Anciano. U stóp jego leżała wioska Vinci, podobna do ula. Stanął, wyjął z kieszeni notatnik i zapisał:
„Z wysokości góry, która otrzymała nazwę od zwycięzcy — Vinci, vincere — zwyciężać po raz pierwszy, wielki ptak zerwie się do lotu, człowiek, cwałujący na łabędziu wprowadzi w zdumienie świat cały, wszystkie księgi przekażą jego sławę potomności, a sława spłynie też i na gniazdo, w którem się urodził“.
Artysta raz jeszcze ogarnął okiem wioskę rodzinną, tulącą się do podnóża Białej Góry i powtórzył:
„Nieśmiertelna chwała spłynie na gniazdo, w którem urodził się wielki łabędź“.
W dwa dni potem opuścił Vinci, udając się do Romanii, gdzie wstąpił w służbę Cezara Borgii.