Zmartwychwstanie Bogów/Księga X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie Bogów |
Podtytuł | Leonard da Vinci |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W północno-wschodniej wieży pałacu Rochetti były drzwiczki, żelazne, w grubym murze, ozdobionym niedokończonemi freskami, w których Leonard przedstawił bożka Merkurego. Te drzwi prowadziły na kamienne schody, któremi wstępowano do wązkiego, sklepionego podziemia. W kufrach dębowych spoczywały tam skarby ks. Ludwika.
W nocy 1-go września 1499 r., nadworny skarbnik Ambrogio Ferrari, z dyrektorem książęcych dochodów, Borgonzio Bottą i jego pomocnikami, zajęty był wyjmowaniem z tych skrzyń pieniędzy, pereł, drogich kamieni; czerpał je pełnemi garściami, jak ziarno i wsypywał do skórzanych worków, kładąc pieczęć na każdym.
Służba wynosiła worki przez ogród i ładowała je na grzbiet mułów. W ten sposób zabrano sto czterdzieści worków, a w głębi skrzyń leżały jeszcze stosy dukatów.
Książę siedział we drzwiach skarbca przy stole, zarzuconym księgami rachunkowemi i nie zważając na to, co się działo dokoła, wpatrywał się w płomień świecy.
Od chwili, gdy mu doniesiono o ucieczce dowódcy jego wojsk, signora Galeasa Sansevirino, i o zbliżaniu się Francuzów do Medyolanu, Ludwik popadł w obojętność, w rodzaj katalepsyi.
Gdy pieniądze i klejnoty zostały usunięte z podziemia, skarbnik zapytał księcia, czy chce zabrać złote i srebrne naczynia. Il Moro spojrzał na niego, brwi zmarszczył, jakby dla zebrania myśli i zrozumienia słów, potem odwrócił się, machnął ręką i znowu utopił wzrok w świecy. Imć Ambrogio powtórzył swe pytanie, ale książę już go nie słyszał. Skarbnicy wyszli, nie wiedząc co począć, Il Moro pozostał sam.
Po chwili wszedł stary pokojowiec Pusterla i zameldował przybycie nowego komendanta fortecy, Bernardina di Corte. Książę powiódł ręką po czole.
— Wprowadź go, tak, wprowadź! — rzekł, wstając. Il Moro nie miał zaufania do potomków starożytnych rodów, wolał udzielać tytułów ludziom niskiego pochodzenia, ostatnich robić pierwszymi, a pierwszych — ostatnimi.
Wśród jego świty byli synowie zdunów, kowali, kucharzów, pastuchów. Ojciec Bernardina był naprzód lokajem, potem dozorcą kuchni, on sam nosił w młodości liberyę.
Książę wzniósł go do najwyższych godności i odznaczeń, dał dowód największego zaufania, powierzając mu obronę zamku medyolańskiego, jedynej fortecy, która się ostała w Lombardyi.
Il Moro przyjął nowego komendanta uprzejmie, prosił go siadać i tłómaczył mu, jak należy fortyfikować i bronić zamku.
— Bernardino — kończył — zaopatruję cię we wszystko: masz poddostatkiem pieniędzy, prochu, prowiantów, broni, trzy tysiące najemnego wojska otrzymało zapłatę z góry. Oddaję ci pod dowództwo fortecę, zdolną wytrzymać szturm trzyletni, lecz żądam, abyś stawiał opór nie dłużej, jak przez trzy miesiące. Jeżeli nie przybędę na odsiecz, uczyń, jak zechcesz. Oto i wszystko, co miałem ci powiedzieć. Niechże Cię Bóg strzeże, mój synu!
Ucałował go na pożegnanie.
Po wyjściu komendanta, książę kazał paziowi ustawić łóżko obozowe, odmówił modlitwy wieczorne, położył się, lecz nie mógł zasnąć. Leżał do północy, wreszcie wstał i zaczął chodzić po sali. Myślał o swych zgryzotach, o niesprawiedliwości losu, o niewdzięczności ludzkiej.
— Dlaczego mnie znienawidzili? Nazywają mnie łotrem i mordercą, lecz taką rzeczą Romulus, który zabił swego brata, i Cezar, i Aleksander, wszyscy bohaterowie starożytni są łotrami i mordercami. Chciałem wskrzesić dla nich wiek złoty, czasy Augusta, Trajana i Antonina. We Włoszech, zjednoczonych pod mojem berłem, zakwitłyby starożytne laury Apolina i drzewa oliwne Pallas Ateny; zaświtałaby era wieczystego pokoju, zapanowałyby muzy. Byłem pierwszym monarchą, szukającym sławy nie w krwawych wojnach, lecz owocach nauki i zgody.
Świeca zaskwierczała i zgasła. Książę drgnął, poczytywał to sobie za złą wróżbę. Poomacku doszedł do łóżka, rozebrał się i usnął.
Śniło mu się, że klęczy u stóp madonny Beatryczy, która, dowiedziawszy się o stosunku męża do Lukrecyi, lżyła go i trzepała po twarzy. Książę znosił to cierpliwie, radośnie nawet — cieszył się, że ją widzi żywą i zdrową.
Nadstawiał policzek, brał ciemne rączki księżnej i obsypywał je pocałunkami, płakał z miłości i ze współczucia dla niej.
Nagle Beatrycze zmieniała się w bożka Merkurego, tego właśnie, którego Leonard przedstawił we fresku nad żelaznemi drzwiami skarbca. Bożek chwytał go za włosy i wołał:
— Czegóż spodziewasz się, głupcze? Nie sądź, że twoje fortele wyprowadzą cię z kłopotu i oszczędzą ci kary boskiej za zbrodnie. Jesteś zdrajcą i mordercą.
Książę obudził się o pierwszym brzasku. Rycerze i najemnicy, którzy mieli go przeprowadzić do Niemiec — wszystkiego razem trzystu jezdnych, oczekiwali już w wielkiej alei i na drodze, wiodącej ku Alpom.
Książę dosiadł konia i udał się do klasztoru Najświętszej Panny Łaskawej, aby raz jeszcze pomodlić się u grobu żony.
Gdy pierwsze promienie słońca rozbłysły na niebie, smutny orszak wyruszył w stronę Insbruku; przez Como, Bellaggio, Bormio Balsano i Brisina.
Jesienne deszcze popsuły drogi, podróż przeciągnęła się dwa tygodnie. 18-go września, późnym wieczorem dojeżdżano do celu. Książę, zmęczony i chory postanowił przenocować w jaskini, służącej za schronienie dla pastuchów. Łatwo byłoby o wygodniejsze i spokojniejsze schronienie, lecz wybrał naumyślnie to miejsce dzikie i odludne, dla przyjęcia delegata, którego cesarz Maksymilian, wysłał na jego spotkanie.
Pod stalaktytowem sklepieniem płonęło ognisko. Książę siedział owinięty w kołdry i futra i trzymał nogi na butelkach z gorącą wodą. Przy boku jego znajdowała się madonna Lukrecya, pogodna, jak zwykle; krzątała się właśnie, przyrządzając mu ziółka od bólu zębów, ta mięszanina składała się z wina, pieprzu, gwoździków oraz innych korzeni.
Wszedł wysłaniec cesarza.
— Patrz i zapamiętaj imć Odoardo — rzekł Ludwik, który znajdował pociechę w wielkości swojej niedoli — będziesz mógł powiedzieć swemu monarsze, gdzie i w jakim stanie zastałeś prawowitego władcę Lombardyi.
Był w napadzie gadatliwości, która go zwykle ogarniała po długiem milczeniu i zadumie.
— Lisy mają swe nory, kruki swe gniazda, ale ja nie mam kąta na ziemi, gdziebym mógł złożyć głowę.
— Corio — ciągnął dalej, zwracając się do nadwornego historyka — zapisz, że syn wielkiego Sforzy, potomek bohatera trojańskiego Angla, towarzysza Eneja, musiał nocować w jaskini wśród pastuchów.
— Monsignore, nieszczęścia Waszej Książęcej Mości godne są pióra nowoczesnego Tacyta — oświadczył Odoardo.
Lukrecya podała księciu płókanie, spojrzał na nią z zachwytem. Była istotnie śliczna. Miała twarzyczkę bladą i ściągłą, czarne włosy, zaczesane na uszy, pośrodku jej gładkiego czoła świecił brylant, wiszący na cieńkim, złotym łańcuszku; patrzyła na księcia z pod oka, serdecznie, tkliwie, z czułością macierzyńską, oczy jej były niewinne, jak u dziecka.
— Droga Lukrecya! — pomyślał książę — ta mnie nigdy nie zdradzi.
U wejścia do jaskini rozległo się parskanie wierzchowców i doleciały stłumione głosy. Pokojowiec Pusterla wbiegł i szepnął parę słów na ucho sekretarzowi, Bartolomeo Calco.
— Co się stało? — zapytał książę.
Wszyscy umilkli i spuścili oczy.
— Wasza Książęca Mości — zaczął sekretarz głosem drżącym, ale nie mógł dokończyć.
— Monsignore — rzekł wówczas nadworny lekarz Luigi Marliani, podchodząc do wygnańca — niech Bóg ma w swej opiece Waszą Książęcą Mość. Przygotujcie się na wszystko, Miłościwy Panie: nadeszły złe wieści.
— Mów, mów prędzej! — zawołał Il Moro, blednąc.
W otworze jaskini ujrzał człowieka w wysokich, zabłoconych butach. Wszyscy rozstąpili się przed nim. Książę, podbiegł do gońca, wyrwał mu z rąk kopertę, rozerwał pieczęć, przebiegł pismo oczyma, krzyknął i padł zemdlony. Pusterla i Marliani rzucili się z pomocą.
Borgonzio Botta uwiadamiał Il Mora, że 17-go września, zdrajca Bernardino di Corte wydał zamek Medyolański marszałkowi króla Francyi, Trivulce.
Książę lubił omdlewać i posiadał wybornie tę sztukę, posługując się nią czasem gwoli dyplomatycznym fortelom; tym razem omdlenie było prawdziwe.
Przez długi czas nie można go było ocucić, wreszcie otworzył oczy, westchnął, podniósł się, przeżegnał i szepnął:
— Od Judasza do dni naszych nie było większego zdrajcy od Bernardina di Corte. To wąż, wygrzany na mojem łonie.
Powiedziawszy to, przez cały dzień nie wymówił już ani jednego słowa.
W kilka dni potem w Insbruku, gdzie cesarz Maksymilian przyjął go nader uprzejmie, Il Moro, o późnej godzinie, chodził wzdłuż i wszerz po jednej z komnat cesarskiego pałacu; dyktował sekretarzowi Calco dwa listy wierzytelne dla ambasadorów, których wyprawił do Konstantynopola, wzywając sułtana do udzielenia mu pomocy przeciw Francuzom.
Zapieczętowawszy listy, książę modlił się długo i bardzo żarliwie, przed swym ulubionym obrazem, w którym Leonard da Vinci przedstawił Matkę Boską pod postacią kochanki księcia, Cecylii Bergamini.
W dziesięć dni po wydaniu fortecy, Trivulce, witany radosnemi okrzykami ludu i biciem w dzwony, odbył tryumfalny wjazd do Medyolanu, jak do zdobytego miasta.
Król miał zjechać 6-go października. Mieszkańcy gotowali mu wspaniałe przyjęcie.
Syndykowie kupców wydobyli z katedralnego skarbca dwa złocone anioły, które za czasów republiki wyobrażały geniusze wolności. Sprężyny, poruszające skrzydłami, były zepsute. Dano je do naprawy mechanikowi nadwornemu Leonardowi da Vinci. W owym czasie malarz był zajęty budową nowej maszyny latającej.
W dżdżysty poranek przeglądał właśnie plany i robił matematyczne wymiary. Na stole przed nim stały miniaturowe skrzydła trzcinowe, pokryte jedwabną materyą; nie przypominały skrzydeł nietoperza, jak dawniej, lecz były podobne do olbrzymiej jaskółki. Jedno skrzydło, już ukończone, zajmowało całą wysokość komnaty, od podłogi do sufitu; pod tem skrzydłem siedział Astro i naprawiał sprężyny pozłacanych aniołów.
Leonard z całą dokładnością skopiował budowę ptaków, które Bóg stworzył jakby na wzór ludziom do maszyn latających.
— Nareszcie! Skończyłem! — zawołał Astro, próbując sprężyny. Anioły zatrzepotały skrzydłami, po pokoju przeszedł wiatr, cieńkie i lekkie skrzydło jaskółki poruszyło się, jak żywe. Kowal spojrzał na nie z czułością.
— Ileż to czasu marnujemy na te głupstwa — mruczał, pokazując aniołów — ale teraz, choćbyście mi dawali inną robotę, nie zabiorę się do niej, póki nie skończę tego skrzydła. Chciałbym mieć plan ogona.
— Jeszcze nie gotów, Astro.
— Jakto! jeszcze nie!
— Trudno, mój kochany, wiesz, że ogon naszego ptaka ma służyć za ster. Najmniejsza pomyłka, a wszystko na nic.
— Dobrze już, dobrze — znacie się na tem lepiej odemnie. Poczekam, ale tymczasem będę pracował nad drugiem skrzydłem...
— Astro — rzekł Leonard — nie spiesz się, bo trzeba będzie może co zmienić.
Kowal podniósł delikatnie trzcinowy szkielet, rozpostarty na sieci sznurów, skręconych z kiszek wołowych, i nagle, zwracając się do Leonarda, szepnął:
— Mistrzu, mistrzu! Choćby wasze obliczenia dowiodły, że nie można latać tą maszyną, ja jednak spróbuję na własną rękę i wzlecę w obłoki, muszę latać, jeszcze nie teraz...
Urwał. Leonard spojrzał na szeroką, płaską twarz kowala, wyrażającą niezwykły upór i zaciętość.
— Mistrzu powiedźcie mi prawdę — szeptał Astro, — czy my będziemy latali?
W tych słowach, brzmiało tyle obawy, a zarazem tyle nadziei, że Leonard nie śmiał rozwiać jego złudzeń.
— Zapewne — odrzekł, spuszczając oczy — nie można ręczyć. Ja jednak sądzę, że będziemy latali.
— A więc dobrze, to mi wystarcza. Już o nic więcej pytać nie będę. Skoro wy sami mówicie, że będziemy latali, to będziemy. — Wybuchnął śmiechem szczerym, dziecinnym.
— Co się stało? — pytał Leonard zdziwiony.
— Przepraszam was mistrzu, lecz gdy myślę o Medyolańczykach, o Francuzach, o księciu, to mnie pusty śmiech porywa. Oni tam biorą się za czuby i myślą zapewne: „Dokazujemy wielkich rzeczy!“ Biedne robaki, czołgające się po ziemi! Żaden z nich nie wie, jaki cud gotuje się tutaj. Wyobraźcie sobie, mistrzu, jak otworzą usta i oczy, gdy zaczniemy wzbijać się w obłoki. A będziemy latali nie tak, jak te drewniane anioły, poruszające skrzydłami ku uciesze gawiedzi. Ujrzą i oczom własnym uwierzyć nie zechcą. „To bogowie!“ — pomyślą. Mnie, to chyba nie wezmą za obywatela niebios, prędzej do dyabła, ale wy będziecie podobni do prawdziwego Boga, a oni może będą wołali: Antychryst. I przestraszą się i padną na kolana i bić wam będą pokłony. O! mistrzu Leonardzie... W głowie mi się plącze z radości!
Rzucał się, jak w malignie, pałały mu oczy.
— Jaka w tym człowieku silna wiara! — myślał Leonard. — Zawód mógłby go pozbawić zmysłów. Jakże takiemu wyznać prawdę?
W chwili tej rozległ się młotek u drzwi zewnętrznych. Po chwili zapukano do pracowni.
— Kogo tam licho niesie? — mruknął kowal. — Kto tam? — zawołał. — Mistrza niema w domu. Wyjechał z Medyolanu.
— To ja, Astra, Luco Pacioli. Na miłość Boską, otwieraj!
Kowal uchylił drzwi i wpuścił zakonnika, dawnego znajomego Leonarda.
— Co wam się stało, fra Luca? — pytał mistrz, widząc wzburzoną twarz mnicha.
— Nic mi nie jest; właściwie mam zmartwienie, ale o tem potem. O! mistrzu Leonardzie! Wasz Kolos!.. Gaskońscy łucznicy... na własne oczy widziałem... Francuzi niszczą konia.. Biegnijmy... Biegnijmy prędzej!
— Poco? — rzekł spokojnie Leonard, choć usta mu zbielały. — Cóż my na to poradzimy?
— Jakto! Nie będziecie chyba siedzieć tutaj z założonemi rękoma, podczas gdy ci barbarzyńcy niszczą wasze arcydzieło? Znam drogę do imć de la Trémouille. Trzeba się udać do niego.
— Będzie za późno — odparł artysta.
— Nie, pójdziemy prosto, przez ogrody, tylko spieszcie się!
Leonard, pociągnięty przez zakonnika, wyszedł z domu; biegli niemal, dążąc ku pałacowi.
Po drodze fra Luca opowiedział mu swoje własne nieszczęście. W wilię tego dnia, wśród nocy, lochy klasztoru św. Sulpicyusza zostały zrabowane przez lancknechtów. Byli pijani, a znalazłszy w jednej z sal kryształowe reprodukcye geometrycznych figur, wzięli je za jakiś szatański wynalazek „czarnej magii“ i roztrzaskali na drobne kawałki.
— Co im zawadzały moje niewinne kryształy? — biadał Pacioli.
— Proszę was, fra Luca — rzekł Leonard — nie myślcie o mnie — wracajcie do klasztoru. Ja sam potrafię dać sobie radę. — Mały zakonnik odbiegł szybko, klapiąc drewnianemi pantoflami.
Leonard przez most zwodzony wszedł na wewnętrzne podwórze zamkowe, zwane „Polem Marsowem“.
Ranek był pochmurny. Wiatr gasił ognie biwaków. Cały plac i sąsiednie budynki zostały zamienione na olbrzymie koszary. Dokoła pustych beczek, przewróconych dnem do góry, żołdacy grali w kości; słychać było śmiechy, złorzeczenia i piosnki pijackie we wszystkich językach. Te głosy umilkły za zbliżeniem się wodzów; ozwały się trąby szwabskich lancknechtów i myśliwskie rogi szwajcarskich najemników, przybyłych z kantonów Uri i Unterwald.
Doszedłszy do pałacu, malarz ujrzał swój kolos prawie nietknięty.
Zdobywca Lombardyi, Franciszek Sforza, — podobny do rzymskiego imperatora z łysej czaszki, z wyrazu twarzy do lwa i lisa, — jeszcze siedział na koniu, wspinającym się na tylne nogi, przedniemi tratując powalonego wojownika.
Dokoła posągu kręcili się szwabscy łucznicy, gaskońscy halabardziści, krzyczeli do siebie z odległości, a gdy nie mogli słów usłyszeć, porozumiewali się znakami. Leonard zrozumiał po chwili, że mówią o zamierzonym pojedynku pomiędzy dwoma łucznikami: Francuzem i Niemcem. Każdy z nich miał kolejno wypuszczać strzałę na odległość pięćdziesięciu kroków, wypiwszy poprzednio cztery dzbany mocnego wina. Plama na szyi Kolosa została obrana za tarczę celową. Odmierzano kroki: los miał rozstrzygnąć, kto pierwszy strzeli. Wiwandyerka przyniosła wina. Niemiec wydudlił cztery dzbany, potem stanął, naciągnął łuk, wypuścił strzałę, i chybił. Strzała, odtrąciła konchę lewego ucha, lecz nie tknęła oznaczonego miejsca.
Francuz zmierzył się, gdy nagle zawrzało wśród tłumu. Żołnierze rozstąpili się, przepuszczając wspaniały orszak, poprzedzany przez heroldów. Witano go okrzykami.
— Kto to taki? — zapytał Leonard, stojący przy łuczniku.
— To sire de la Trémouille.
— Jeszcze niezapóźno — pomyślał artysta. — Pobiegnę za nim, poproszę...
Ale stał na miejscu, nogi wrosły mu jakby w ziemię, doznawał takiego zdrętwienia woli, że gdyby w owej chwili chodziło o jego śmierć lub życie, nie byłby poruszył palca. Ogarniało go obrzydzenie na samą myśl, że trzebaby przeciskać się przez ten tłum żołdaków i fagasów, i biedz za potężnym panem, jak mu to radził Luca Pacioli. Tymczasem orszak przeszedł, Gaskończyk wypuścił strzałę i trafił do celu.
— Montjoye Saint-Denis! — zawołali jego towarzysze, podnosząc berety w górę. — Francya zwyciężyła.
Łucznicy otoczyli posąg i bawili się dalej w ten sam sposób.
Leonard chciał odejść, nie patrzeć, ale był jak przyrośnięty do ziemi. Ogarnęło go jakby senne odrętwienie. Patrzył na zniszczenie dzieła, w które włożył szesnaście najpiękniejszych lat życia i które było jednem z potężniejszych utworów ludzkiego geniusza od czasów Praksytela i Fidyasza.
Pod gradem kul, strzał i kamieni, kruszyła się glina, odsłaniając żelazny szkielet.
Słońce wyszło z za chmur. W blasku jego promieni, szczątki Kolosu przedstawiały się jeszcze smutniej — jeździec był podziurawiony, koń bez nóg, tylko berło i trzymająca je ręka, pozostały nietknięte, zaś na dole ocalał napis: Ecce Deus...
W chwili tej na placu ukazał się głównodowodzący wojskami królewskiemi, stary marszałek Trivulce. Rzucił okiem na Kolos, spojrzał jeszcze raz, oczy ręką osłonił i zwracając się do swego otoczenia, zapytał:
— Co to się stało?
— Monsignore — odparł jeden z jego poruczników głosem drżącym — kapitan Cockburn pozwolił łucznikom...
— Więc posąg Sforzy, — arcydzieło Leonarda da Vinci służył za tarczę celową gaskońskim łucznikom! — zawołał marszałek. — Wszedł w żołnierską tłuszczę. Byli tak zajęci strzelaniem, że nie spostrzegli jego zbliżenia. Marszałek chwycił za kołnierz Pikardzkiego łucznika i odrzucił go w bok. Nabrzmiały mu żyły na skroniach, policzki zapałały ogniem.
— Monsignore — bełkotał żołnierz, dygocząc ze strachu — Monsignore nie wiedzieliśmy... kapitan Cockburn.
— Czekajcie, łotry, psie syny — wołał Trivulce — pokażę ja wam kapitana Cockburn! Powywieszam wszystkich, nogami do góry.
Trivulce podniósł miecz, zamachnął się i byłby ciął żołdaka, lecz w chwili tej Leonard chwycił marszałka za rękę, a to tak silnie, że aż stary wojak ugiął się. Napróżno Trivulce próbował oswobodzić rękę z żelaznego uścisku.
— Coś za jeden? — spytał, patrząc na Leonarda ze zdziwieniem.
— Leonard da Vinci — odrzekł artysta spokojnie.
— Jak śmiałeś? — zaczął starzec z gniewem, lecz spotkawszy jasne i nieśmiałe spojrzenie artysty, umilkł.
— Więc to ty jesteś Leonardem — rzekł po chwili, przyglądając się malarzowi. — Puść mi rękę. Co za siła nadzwyczajna! zgiął mi żelazną bransoletę. Jesteś odważny, przyjacielu.
— Monsignore, błagam was, przebaczcie tym ludziom — prosił artysta pokornie.
Marszałek patrzył na niego znowu i głową kiwał.
— Dziwak! — mruczał. — Zniszczyli jego arcydzieło, a on jeszcze wstawia się za nimi.
— Wasza Łaskawości! Choćbyście powywieszali ich wszystkich, cóż z tego przyjdzie mnie i mojemu dziełu? Oni nie wiedzą, co czynią.
Starzec zamyślił się. Nagle twarz mu pojaśniała, w małych oczach zabłysła dobroć.
— Słuchaj, mistrzu Leonardzie — rzekł — jednego nie rozumiem. Jak mogłeś stać tutaj i patrzeć spokojnie na te barbarzyńskie zabawy. Dlaczego nie poskarżyłeś się przedemną lub przed panem de la Trémouille? Zdaje mi się, że przechodził tędy przed chwilą...
Leonard spuścił oczy i rumieniąc się, jak winowajca, rzekł:
— Nie śmiałem. Zresztą nie znam pana de la Trémouille...
— Szkoda, nieodżałowana szkoda! — mówił starzec, wpatrując się w szczątki. — Oddałbym stu moich najlepszych żołnierzy za twój Kolos...
Wracając do domu, artysta przechodził przez most, nad którym wznosiła się piękna loggia Bramanta, w której książę udzielił mu ostatniego posłuchania. Teraz paziowie i masztalerze francuscy bawili się w strzelanie do łabędzi, które Il Moro tak lubił. Biedne ptaki próbowały uciec przed strzałami, lecz nadaremnie. Fosy były ciasne, otoczone wysokiemi murami. Okrwawione łabędzie pływały wśród białych piór i rozsypanego po wodzie puchu. Jeden, świeżo raniony, wyciągnął szyję, rzucił w niebo okrzyk żałosny, zatrzepotał skrzydłami, chciał wzbić się do lotu — opadł nieżywy.
Leonard odwrócił się i przyspieszył kroku. Zdało mu się, że on sam jest, jak ten łabędź.
W niedzielę, 6-go października, król Francyi, Ludwik XII, odbył wjazd do Medyolanu. Wśród towarzyszących mu panów znajdował się Cezar Borgia, ks. Valentinois, syn papieża. W chwili gdy orszak wyjeżdżał z placu katedralnego, dążąc na zamek, aniołowie medyolańscy zaczęli trzepotać skrzydłami.
Od chwili zniszczenia Kolosu, Leonard zaniechał już budowy maszyny latającej. Astro kończył ją sam. Artysta nie śmiał mu powiedzieć, że te skrzydła na nic się nie zdadzą. Kowal pracował zawzięcie, snując niewypowiedziane myśli i zamiary i od czasu do czasu spoglądał na mistrza. W jego jedynem oku żarzył się ogień ambicyi niedorzecznej, szalonej.
Pewnego poranku, w połowie października, Pacioli przybiegł do Leonarda, aby oznajmić, że król czeka na niego w zamku. Malarz szedł niechętnie. Był niespokojny, przed kilku dniami schował skrzydła maszyny latającej: obawiał się, aby Astro, trawiony żądzą latania, nie czynił prób przedwczesnych i szalonych.
Leonard wszedł na sale pałacu Rochetti, tak dobrze mu znane. Ludwik XII przyjmował syndyków i starszych zgromadzenia kupców miasta Medyolanu.
Malarz spojrzał z ukradka na swego przyszłego pana, króla Francyi.
Nie wyglądał on na tak potężnego monarchę: był wątły, chudy, miał piersi zapadnięte, twarz pomarszczoną, schorowaną, rysy płaskie, wyrażające dobroć pospolitą, mieszczańską.
Na wyższych stopniach tronu stał młodzieniec dwudziestoletni, przybrany w czarny kaftan. Nie miał na sobie ani jednego klejnotu, oprócz kilku pereł na odwiniętym rondzie kapelusza i złotego łańcucha z orderem archanioła Michała na piersiach; miał długie, blond włosy, rudą bródkę, zlekka rozszczepioną, płeć matową i oczy ciemno-niebieskie, rozumne i miłe.
— Powiedzcie mi, fra Luco — szepnął Leonard — kto jest ów młodzian?
— To syn Jego Świętobliwości — odparł mnich — Cezar Borgio, książę Valentinois.
Leonard słyszał o zbrodniach Cezara. Jakkolwiek nie było na to dowodów, nikt nie wątpił, że to on zamordował swego brata, Jana Borgia, nie chcąc być młodszym i pragnąc zrzucić purpurę kardynalską dla tytułu komendanta, lub „gonfaloniera“ Kościoła rzymskiego. Krążyły gorsze jeszcze pogłoski — mówiono, że przyczyną tego morderstwa była nietylko zazdrość o względy ojca, lecz i karygodna miłość.
— To niepodobna — myślał Leonard, przypatrując się tej twarzy spokojnej, oczom jasnym i niewinnym.
Cezar, czując zapewne wzrok Leonarda na swej twarzy, spojrzał także na niego i, nachylił się ku pięknemu starcowi, przyodzianemu w długą, ciemną szatę i szepnął mu coś na ucho, wskazując Leonarda, a gdy usłyszał odpowiedź starca, lekki uśmiech podniósł kąty jego ust. W chwili tej Leonard pomyślał:
— Tak, można się spodziewać wszystkiego po tym człowieku. Spełnił może zbrodnie gorsze od tych, które mu przypisują.
Główny syndyk zbliżył się do stóp tronu, ukląkł i podał królowi suplikę. Ludwik upuścił niechcący pergamin, syndyk chciał go podnieść, ale Cezar go uprzedził.
— Służalec! — szepnęli francuzcy panowie, stojący za Leonardem. — Rad jest, że mógł się pochlebić.
— Słusznie powiadacie — odparł drugi — Cezar spełnia wybornie lokajskie obowiązki. Trzeba go widzieć rano, przy ubieraniu króla — jak skacze, jak mu służy, jak wygrzewa koszulę!
Artysta zauważył ruch Cezara, lecz wydał mu się strasznym raczej, niż służalczym. Była to jakby podstępna słodycz dzikiego zwierza.
Tymczasem Pacioli niecierpliwił się, potrącał łokciem Leonarda: lecz widząc, że artysta ze zwykłą sobie nieśmiałością gotów stać cały dzień i nie znaleźć sposobności dla zwrócenia na siebie uwagi, chwycił się środków stanowczych, wziął go pod ramię i kłaniając się nisko, przedstawił go królowi, nie szczędząc przytem superlatywów, jak: prestantissimo, invinci, belissimo.
Ludwik wspomniał o Wieczerzy Pańskiej, chwalił twarze apostołów, lecz nadewszystko podobała mu się perspektywa. Fra Luca spodziewał się, że lada chwila Jego Królewska Mość poprosi Leonarda, aby oddał swój pędzel na jego usługi, lecz wszedł paź i wręczył królowi list świeżo nadeszły z Francyi.
Monarcha poznał pismo Anny „swej ukochanej Bretonki“ — donosiła mu o szczęśliwem powiciu syna. Obecni pospieszyli złożyć powinszowania. Tłum odtrącił Leonarda i jego towarzysza. Król spojrzał na nich, chciał przemówić, ale znowu coś mu przeszkodziło. Prosił uprzejmie damy, aby wypiły za zdrowie nowonarodzonego Delfina. Następnie przeszedł do innej sali.
Pacioli wziął pod rękę malarza i chciał go tam zaprowadzić.
— Nie, fra Luca — odparł spokojnie Leonard. — Dziękuję ci za starania około mojej sprawy, ale nie chcę się narzucać. Jogo Królewska Mość zajęta czem innem.
Wyszedł z pałacu. Na zwodzonym moście Bottiponte, u południowych bram pałacu dogonił go wysłaniec Cezara Borgii, imć Agapito. Ten, w imieniu swego pana, zaproponował mistrzowi posadę „nadwornego inżyniera“, ingegnere ducale, — to samo stanowisko, które Leonard zajmował u ks. Ludwika.
Malarz odpowiedział, że potrzebuje paru dni namysłu. Gdy zbliżał się do swego domu, spostrzegł na ulicy zbiegowisko. Przyspieszył kroku. Na zdruzgotanem skrzydle nowej maszyny latającej, Giovanni, Marek, Salaino i Cezary nieśli kowala Astro, okrwawionego, z twarzą śmiertelnie bladą.
Stało się to, czego mistrz obawiał się: Astro, chcąc wypróbować skrzydeł, wzbił się w powietrze, lecz po kilku poruszeniach maszyny latającej, spadł na ziemię i byłby się zabił, gdyby jedno ze skrzydeł nie uwięzło wśród gałęzi drzewa.
Leonard pomógł swym uczniom przenieść Astra do domu; położono go na łóżku. W chwili gdy artysta pochylił się nad nim, aby opatrzeć jego rany, kowal odzyskał przytomność i patrząc na Leonarda, szepnął błagalnie:
— Mistrzu, przebaczcie!
W pierwszych dniach listopada urządzono wspaniałe festyny na cześć nowonarodzonego księcia. Ludwik XII, po odebraniu przysięgi wierności od mieszkańców Medyolanu i po mianowaniu marszałka Trivulce swoim namiestnikiem w Lombardyi, powrócił do Francyi.
Odprawiono w katedrze nabożeństwo dziękczynne do Ducha Świętego. W mieście zapanował porządek, na pozór przynajmniej; ale lud niecierpiał Trivulca z powodu jego chytrości i okrucieństwa. Stronnicy Ludwika podburzali mieszkańców, rozrzucając obelżywe plakaty przeciw Francuzom. Ci, którzy kilka miesięcy przedtem go zdradzali, obrzucali przekleństwami i drwinami, teraz wspominali go, jak najlepszego monarchę.
Pod koniec stycznia, tłum, zgromadzony u bram Tessynu, zniszczył biuro francuskiej komory celnej. Tegoż dnia w willi Lardirago, w pobliżu Pawii, jakiś żołnierz chciał zbezcześcić włościankę lombardzką. Uderzyła miotłą napastnika, który jej pogroził siekierą.
Słysząc krzyki, nadbiegł ojciec dziewczyny; po krótkiej walce żołnierz zabił starca. Widzowie ujęli się za sierotą i zatłukli na śmierć żołdaka. Stało się to hasłem rozruchów.
Francuzi rzucili się na Lombardczyków, wymordowali mnóztwo ludzi i zrabowali miasteczko.
Gdy wieść o tem doszła do Medyolanu, padła, jak iskra na beczkę z prochem. Lud wyległ na place, na rynki i ulice, wołając:
— Precz z królem francuskim! Precz z jego namiestnikiem! Śmierć Francuzom! Niech żyje Il Moro!
Trivulce miał za mało ludzi, aby się bronić przeciw trzykroć stu tysiącom mieszkańców. Kazał ustawić armaty na wieży katedralnej, służącej tymczasem za dzwonnicę i zwrócił lufy na tłum rozszalały.
Miano dać ognia na komendę. Chciał jednak wpierw spróbować środków pojednawczych. Wyszedł naprzeciw napastnikom. Omal nie przypłacił życiem tej próby. Buntownicy ścigali go do bram Ratusza i byliby go zamordowali, gdyby oddział najemnych Szwajcarów, z kapitanem Coursini na czele, nie wyszedł z fortecy. Lud rabował, siekł, grabił, pastwił się nad wszystkimi Francuzami, którzy mu wpadli w ręce, nie oszczędzając też obywateli medyolańskich, podejrzanych o sprzyjanie cudzoziemcom.
W nocy, 1-go lutego, Trivulce opuścił potajemnie fortecę, oddając komendę kapitanowi Espe Codébecar. Tejże nocy Ludwik Il Moro, wracający z Niemiec, został entuzyastycznie przyjęty przez mieszkańców Como. Obywatele Medyolanu oczekiwali go, jak wybawcę.
Leonard, chroniąc się przed wystrzałami armatniemi, które zburzyły kilka domów sąsiednich, zamieszkał w piwnicy; urządził w niej kominy i parę izb mieszkalnych. Przeniesiono tu wszystkie kosztowniejsze przedmioty: obrazy, rysunki, rękopisy, książki, aparaty naukowe.
W owym to czasie artysta zdecydował się ostatecznie wejść w służbę Cezara Borgii. Lecz przed wyruszeniem do Romanii, gdzie wedle umowy z imć Agapitem, przybył dopiero latem 1500 r., Leonard chciał odwiedzić starego przyjaciela Girolamo Melzi i niebezpieczną chwilę wojen i buntów spędzić w jego odległej willi Vaprio, w pobliżu Modyolanu.
Rano dnia 2-go lutego, w święto Matki Boskiej Gromnicznej, fra Luca Pacioli przybiegł do malarza, aby mu oznajmić, że zamek stoi w wodzie. Medyolańczyk Luigi da Porta, będący w służbie u Francuzów, podniósł śluzy kanałów, zasilających fosę zamkową. Woda zalała młyn u wrót zamku Rochetti, wtargnęła do piwnic, gdzie przechowywano proch, wino, chleb, masło oraz inne prowianty: głód miał zmusić Francuzów do wydania fortecy.
Na to właśnie liczył imć Luigi. Skutkiem wylewu, kanały połączone z fosą, a mianowicie w nizinnem przedmieściu Porte di Verceil wystąpiły z brzegów i zalały miejsce błotniste, wśród którego wznosił się klasztor Najświętszej Panny Łaskawej.
Fra Luca obawiał się, aby woda nie uszkodziła fresku, przedstawiającego Wieczerzę Pańską. Radził malarzowi zobaczyć, co się z nim dzieje.
Na to Leonard odpowiedział, z obojętnością udaną, że niema czasu na taką wędrówkę i że jest spokojny o Wieczerzę, umieszczoną tak wysoko, że woda nie mogła jej zalać.
Lecz skoro tylko Pacioli wyszedł, artysta pobiegł do klasztoru. Wszedłszy do refektarza, na kamiennej posadzce ujrzał strugi mętnej wody, osadu, pozostałego po wylewie. Czuć było stęchliznę. Jeden z mnichów opowiadał mu, że woda dochodziła do wysokości ćwierć łokcia.
Leonard zbliżył się do muru z freskiem.
Farby pozostały żywe. Malarz przyjrzał się obrazowi przez szkło powiększające. Dostrzegł malutką skazę na dole z lewej strony. Pod stołem, przy którym siedzieli apostołowie, u stóp Bartłomieja występowała pleśń, biała, puszysta, jak szron.
Serce zamarło w piersi Leonarda, lecz zapanował nad wzruszeniem i przyglądał się obrazowi uważnie, badawczo.
Pierwszy pokład wapna rozmiękł od wilgoci i odpadł od ściany, nadwerężając warstwę wierzchnią, pokrytą farbami. Były w niej pęknięcia, szczeliny, niedostrzegalne dla gołego oka, lecz dające dostęp siarce, która wygryzała stare, porowate cegły.
Wieczerza Pańska była skazana na zagładę; obraz mógł jeszcze przetrwać lat czterdzieści, pięćdziesiąt, przeżyć mistrza, ale największe jego arcydzieło nie miało przejść do potomności i zapewnić swemu twórcy sławy nieśmiertelnej.
Przed opuszczeniem refektarza, Leonard raz jeszcze ogarnął okiem twarz Chrystusa i uczuł nagle, że to dzieło jest mu drogiem.
Doznał takiego uczucia, jak gdyby po zniszczeniu Kolosu i Wieczerzy Pańskiej zerwały się ostatnie nici, łączące go z ludźmi — jeśli już nie ze współczesnymi, to przynajmniej z wielbicielami, przyszłych wieków: uczuł się jeszcze samotniejszym, niż dotąd. Wiatr rozwiał glinę Kolosu, pleśń pokryje niebawem ścianę, na której było odtworzone Oblicze Zbawiciela; wszystko, w co włożył ducha, znikało, jak cień.
Leonard wrócił do domu i odwiedził Astra. Beltraffio kładł mu zimne kompresy na głowę.
— Znowu maligna? — spytał mistrz.
— Tak — odszepnął uczeń.
— Wyżej, wyżej! — wołał chory. — Prosto do słońca. Byle nie osmaliły się skrzydła!.. Ty, szatanie... Zkąd się tu wziąłeś? Jak cię zowią? Mechanika? Pierwszy raz słyszę, żeby dyabeł nazywał się: „Mechanika“. Czemu zgrzytasz zębami? Przestań. Dość już tych żartów. Porywa mnie... porywa... Daj mi odetchnąć... Duszę się... To śmierć.. śmierć!..
Na twarz chorego wystąpiły ceglaste rumieńce, w oczach odmalował się przestrach. Biedakowi zdawało się, że leci w przepaść.
— Nie, nie — krzyczał — nie drwijcie z Niego! To moja wina! On mówił, że skrzydła jeszcze nie gotowe... Okryłem go hańbą... Słyszycie? Co to takiego? To ona, ta piekielnica: Mechanika.
Leonard żałował go i myślał:
— Umiera przezemnie! Przezemnie! Przyniosłem mu nieszczęście... tak, jak Giovanniemu.
Położył rękę na rozpalonym czole Astra. Biedak uspakajał się powoli, wreszcie usnął.
Leonard zeszedł do swojej podziemnej izby, zapalił świecę i pogrążył się w cyfrach i obliczeniach. Pracował długo i gorączkowo. Wreszcie skończył. Przypomniały mu się znowu jego zgryzoty: zniszczenie Kolosu, Wieczerzy Pańskiej i straszny upadek Astra.
— Czy to podobna? — myślał — aby wszystkie moje prace poszły w niwecz, aby nie zostało po nich śladu, ani sławy? Czyż zawsze mam być samotny, pogrzebany żywcem i skazany na ciągłe marzenia o skrzydłach?
Ale te myśli nie stłumiły radości, jaką zwykł czerpać w samej pracy.
— Choćbym pozostał na zawsze wśród ciemnicy, choćby nikt o mnie nie wiedział, ja o sobie wiem — myślał.
Duszę jego przepełniało poczucie siły i tryumfu, jak gdyby prawdziwie skrzydła wyrosły mu u ramion i unosiły go w przestworza.
Podziemie wydało mu się zaciasne. Pragnął widoku nieba. Wyszedł i podążył na plac katedralny.
Noc była jasna, świecił księżyc. Po nad dachami unosił się dym pożarów. Na tle łuny, jak cienie, przesuwały twarze ziejące wściekłością, białe sztandary z purpurowym krzyżem, godłem miasta Medyolanu, tyki z uwieszonemi na nich latarniami, muszkiety, strzelby, łuki, maczugi, lance, oszczepy, kosy i widła. Ludzie krzątali się, jak mrówki, pomagając wołom w przewożeniu olbrzymiego taranu ze starych tarcic, połączonych żelaznemi obręczami. Dzwony uderzały na trwogę, wtórowały im armaty. Najemnicy francuscy dawali ognia z fortecy. Przechwalali się, że zniszczą miasto. Do głosu dzwonów i armat łączył się nieustanny ryk tłumu:
— Śmierć Francuzom! Precz z królem! Niech żyje Il Moro!
To, co się roztaczało przed oczyma Leonarda było, jak widzeniem sennem, pozbawionem związku i ładu.
Na placu rynkowym, w Broletto, przy Wschodniej Rogatce wieszano pikardzkiego dobosza, szesnastoletniego chłopaka. Stał na drabinie, przypartej do muru. Miejski dowcipniś złotnik Mascarello pełnił obowiązki kata. Zarzucił mu pętlicę na szyję i stukając mu palcem po głowie, z udaną powagą mówił:
— Francuski żołdaku, mianujemy cię kawalerem orderu konopi. W imię Ojca, Syna i Ducha Św.!
— Amen — odpowiedział tłum.
Dobosz nie rozumiał, co się z nim dzieje, powieki mu drżały, jak u dziecka, któremu na płacz się zbiera. Skulił się i sam poprawił pętlicę na szyi. Dziwny uśmiech błądził na jego ustach. Lecz w ostatniej chwili, chłopak ocknął się z odrętwienia, spojrzał na tłum przestraszonemi oczyma, zbladł śmiertelnie, chciał coś powiedzieć, o coś zapytać, ale zagłuszył go wrzask tłuszczy. Dobosz, rozumiejąc nareszcie, o co chodzi, sięgnął ręką do zanadrza, wyjął srebrny krzyżyk, zawieszony na łańcuszku — zapewne dar siostry lub matki, pocałował go i przeżegnał się. Mascarello strącił go z drabiny, wołając:
— Czcigodny kawalerze orderu konopi, pokaż nam, jak tańczą Francuzi!
Wśród ogólnego śmiechu chłopiec zawisł na żelaznej klamrze muru, w którą, w zwykłym czasie, wsuwano pochodnie.
O parę kroków dalej Leonard ujrzał starą kobietę, stojącą przed domem, rozwalonym od kuli armatniej.
— Ratunku! Ratunku! — wołała.
— Co wam się stało? — pytał szewc Corbolo.
— Mój wnuk dusi się tam — mówiła wśród łkań — sufit runął, zawalił łóżeczko... Może on tam jeszcze żyje. Mój Luco! Moje biedactwo!
W powietrzu świsnęła kula i padła wprost na dach rozwalonego domostwa. Wzniósł się tuman kurzawy, dach zapadł się z trzaskiem. Staruszka oniemiała.
Na placu Arrengo widniały gotyckie wieże katedry, w świetle podwójnem — niebieskiem od księżyca i szkarłatnem od blasku łuny.
Przed pałacem arcybiskupim ze zbitego tłumu rozlegały się wrzaski i jęki.
— Co tam się dzieje? — spytał malarz starego robotnika, o twarzy smutnej i wystraszonej.
— Oni sami nie wiedzą — odparł. — Podobno złapali szpiega Francuzów Giacoppo Crotto, dozorcę rynku. Mówią, że truł lud, pozwalając na sprzedaż nieświeżych produktów. A może to nie on? Biją tego, kto wpadnie pod rękę. Chryste Panie, zlituj się nad nami!
Z tłumu wyszedł szklarz Gorgolio, niosąc, jako trofeum, osadzoną na tyce głowę. Łobuz Faifanichio biegł za nim i wołał:
— Pies zdechł, jak psu przystało! Śmierć zdrajcom!
Stary przeżegnał się i szeptał słowa modlitwy:
— A furore populi libera nos, Domine! — Od wściekłości motłochu, wybaw nas Panie.
Z zamku dolatywał głos trąb, bębnów i krzyki żołnierzy, przystępujących do szturmu. Nagle ziemia zatrzęsła się w posadach i zdało się, że całe miasto padnie w gruzy. Z wież fortecy odezwała się słynna armata, olbrzymi potwór, który Francuzi nazywali „Margot la Folle“, a Niemcy: „Die tolle Grete“.
Bomba padła na jeden z domów płonącego już Borgo Nuovo. Słup ognia strzelił w górę. Światło księżyca zbladło wobec krwawej łuny.
Wśród tłumu wszczął się popłoch, ludzie biegli, potrącali się, krzyczeli. Wśród tego zgiełku i popłochu, Leonard czuł się przedziwnie spokojnym, jak zwykle człowiek, którego myśli wzlatują w górę, nie zaś pełzają po ziemi.
Rano dnia 4-go lutego 1500 r. Il Moro wjechał do Medyolanu przez rogatkę Porta Nuova.
Poprzedniego dnia Leonard udał się do Vaprio, do willi swego przyjaciela Melzi.
Girolamo Melzi służył dawniej Sforzom. Po śmierci młodej żony, w r. 1400 opuścił dwór i osiadł w odludnej willi, u podnóża Alp, o pięć godzin drogi od Medyolanu. Tam, zdala od świata, żył, jak filozof, uprawiając ogród, a wolne chwile poświęcając muzyce, którą kochał namiętnie. Opowiadano, że imć Girolamo oddaje się czarnej magii dla wywoływania obrazu żony...
Alchemik Galeotto Sacrobosco i fra Luca Pacioli odwiedzali go często, całemi nocami rozprawiając we trzech o teoryach Platona, i o systemie liczbowym Pytagorasa, rządzącym muzyką. Wizyty Leonarda były prawdziwą uciechą dla gospodarza. Artysta odwiedzał często owe strony i polubił tę willę w czasach, gdy kierował budową kanału Martesana.
Vaprio wznosiła się na lewem brzegu rzeki Adda. Jej wartki prąd wstrzymywały tamy i groble. Słychać było nieustanny plusk, podobny do szumu fal morskich. Wśród zielonych, dzikich wybrzeży Adda, krnąbrna i oporna ludzkiej woli, toczyła zielone swe wody, a obok niej płynął kanał, gładki, jak źwierciadło, utworzony z tych samych burzliwych nurtów, ale już i poskromionych ludzką wolą, obezwładnionych, zdrętwiałych.
Ta sprzeczność miała w oczach malarza znaczenie prorocze: zastanawiał się nieraz, co piękniejsze: czy twór ludzkiej woli i rozumu, — kanał Martesana, czy — dzika i burzliwa Adda, twór Boga. Obie były miłe jego sercu, wsłuchiwał się w ich głosy i rozumiał je dobrze.
U stóp tarasu, wznoszącego się nad ogrodem, roztaczał się widok wspaniały, — zielona dolina Lombardyi, — Bergamo, Treviso, Cremona i Brescia. Latem nad łąkami unosił się zapach siana. Na żyznych polach pszenica i żyto sięgały niemal gałęzi drzew owocowych, kłosy oplątywały gruszki, jabłka, wiśnie i śliwki. Cała dolina była jednym wielkim ogrodem.
Na północ, od strony Como, góry zaciemniały widnokrąg. Po nad niemi wznosiły się podnóża Alp, a jeszcze wyżej, w chmurach sterczały śnieżne szczyty.
Pomiędzy doliną Lombardyi uprawną i żyzną, a bezmierną przestrzenią Alp dzikich i pustych, malarz dostrzegł taki sam kontrast harmonijny, jak pomiędzy słodką Martesana, a wrzącą Addą.
Byli jeszcze dwaj inni goście w willi, a mianowicie: fra Luca Pacioli i alchemik Sacrobosco, któremu Francuzi zniszczyli dom w Medyolanie.
Leonard trzymał się na uboczu, przekładając samotność nad ich towarzystwo. Lecz zaprzyjaźnił się z synem gospodarza, Franciszkiem, małym chłopczykiem.
Dziecię było nieśmiałe i skromne. Przez długi czas unikało malarza, lecz kiedyś ojciec posłał je do pokoju mistrza. Francesco zobaczył tam szkła różnokolorowe, które służyły Leonardowi do naukowych doświadczeń. Artysta pozwolił chłopcu patrzeć przez nie. Tak mu się to podobało, że nie mógł oderwać się od tych szkiełek.
Zachwycił go też inny wynalazek Leonarda — ciemna kamera. Obraz, rzucony na biały papier, wydawał się w niej żywym; widziało się wyraźnie ruch koła młyńskiego, ptaka szybującego nad kościołem i wierzchołki topoli, smagane wiatrem. Francesco nie mógł wyjść z podziwu, klaskał w rączki i podskakiwał z radości.
Chłopiec źle się uczył w szkółce wiejskiej, nudziła go gramatyka łacińska, a wstręt go porywał na sam widok książki arytmetycznej.
Nauka Leonarda była zupełnie inną, zabawną, jak bajka. Pociągały go instrumenty optyczne, akustyczne, hydrauliczne, były to żywe zabawki. Malec gotów był słuchać od rana do wieczora opowiadań mistrza, ten zaś zwykle milczący ze starszymi, z Franceskiem mówił dużo, opowiadał mu przystępnie o wszystkiem, co go zajmowało.
W owym czasie Leonard pisał swój „Traktat o gwiazdach“ — Tractato sulle stelle. W noce marcowe, stawał z chłopcem na płaskim dachu willi, rysował plamy, widzialne na księżycu i objaśniał dziecku prawa, rządzące poruszeniami gwiazd.
Gdy drzewa zaczęły puszczać listki, Francesco i Leonard spędzali całe dnie w ogrodzie lub w sąsiednich laskach, przysiadając się budzącemu życiu roślin. Malarz rysował drzewa, kwiaty, usiłując tak, jak w portrecie, schwycić żywe podobieństwo i odrębność modelu, nie powtarzającą się na żadnym innym wzorze.
Opowiadał Franceskowi o rozmaitych gatunkach kwiatów, o ich życiu, o ich rozwoju.
Pewnego dnia przybył do willi poeta Giotto Preslinari, mieszkający w Bergamo, w pobliżu Vaprio. Leonard obraził go, nie chwaląc dostatecznie jego wierszy; poeta, chcąc mu dokuczyć, zaczął dowodzić wyższości poezyi nad malarstwem. Artysta milczał, wreszcie ubawiony zaciętością Giotta, zaczął mu opowiadać:
— Malarstwo — mówił — jest wyższem od poezyi bodaj już dlatego, że odtwarza dzieło Boskie. Dzisiejsi poeci opisują zamiast malować, zapożyczają pomysłów jedni u drugich, handlują poprostu cudzym towarem; zbierają niepotrzebne bezużyteczne odpadki; można ich porównać do przekupniów kradzionych przedmiotów...
Fra Luca, Melzi i Galeotto dawali kolejno replikę malarzowi.
Leonard zapalił się.
— Oko — mówił, — daje dokładniejszą znajomość natury od ucha. — To, co widzimy, jest godniejszem zaufania od tego, co nas dochodzi za pomocą słuchu. Dlatego właśnie malarstwo — poezya niema — jest bliższą wiedzy ścisłej od poezyi — malarstwu ślepego. Opis słowny jest szeregiem licznych obrazów następujących po sobie kolejno; wówczas gdy w malarstwie obrazy i barwy występują razem. łączą się w jeden zespół, jak akordy zlewają się w harmonię i spytajcie zakochanego, co woli: portret ukochanej czy jej opis, skreślony przez największego poetę?
— Opowiem wam, co mi się zdarzyło: — Pewien młody Florentyńczyk zachwycił się tak dalece główką kobiety, odtworzoną na jednym z moich religijnych obrazów, że nabył to płótno, chcąc zatrzeć wszelkie ślady religijnego tematu, aby módz swobodniej bez skrupułu całować tę twarz ukochaną. Ale sumienie wzięło górę nad miłością. Kazał wywieźć obraz z domu, bo go spokoju pozbawiał.
Spróbujcież, wy, poeci, wywołać taką siłę uczuć. Tak, panowie, nie mówię o sobie — wiem, ile mi braknie, lecz wielki malarz, gdy po mistrzowsku odtwarza piękno nieziemskie, lub potworną szpetotę, wywołuje zachwyt lub dreszcz wstrętu, rządzi wszystkiemi uczuciami, jak Bóg.
W ostatnich dniach marca do willi Melzi poczęły nadchodzić coraz gorsze wieści. Opowiadano, że wojska Ludwika XII pod dowództwem marszałka la Trémouill’a, już przeszły Alpy i dążą do Medyolanu. Il Moro podejrzewał swoich żołnierzy o zdradę, to też unikał bitwy i gnębiony złemi przeczuciami, stawał się „tchórzliwszym od zająca“.
Mało się troszcząc o króla Francyi i o księcia, Leonard z Franciszkiem błądzili po wzgórzach i dolinach. Czasami szli z biegiem rzeki, przyglądając się piaskom nadbrzeżnym, w których malarz spodziewał się znaleźć przedpotopowe szczątki zwierząt lub roślin.
W willi Vaprio Leonard ukończył obraz, zaczęty przed laty kilku we Florencyi.
Matka Boska siedziała wśród skał, w grocie podwodnej, prawą ręką tuliła do piersi małego Jana Chrzciciela, lewą obejmowała Syna, pragnąc jakby zespolić Człowieka i Boga w jednem uczuciu miłości. Jan, z rękoma złożonemi pobożnie, uginał kolana przed błogosławiącym go Jezusem.
Dość było spojrzeć na Dzieciątko nagie, siedzące z założonemi nóżętami, aby zobaczyć, że jeszcze chodzić nie umie. Lecz w rysach był rozum nadziemski, połączony z dziecięcą niewinnością.
Klęczący anioł podtrzymywał Dzieciątko jedną ręką, drugą — wskazywał Jana Chrzciciela, na twarzy anioła był uśmiech słodki i smutny, wyrażający złe przeczucie.
Słońce przezieralo przez mgłę wilgotną nad skałami, o fantastycznych, nieziemskich zarysach. Te skały były wyżarte przez słoną wodę. Wśród podmorskiego mroku jaskini zaledwie można było dojrzeć źródło podziemne, na którem pływały delikatne, blade lilie. Wtem półcieniu twarz Madonny, nawpół dziecięca, nawpół kobieca, jaśniała takim blaskiem, jak alabastrowa lampka, oświecona z wewnątrz. Królowa niebieska, Matka Boga i ludzi, wyłaniała się z głębi ziemi, z dna oceanu, aby zaświecić, jako Gwiazda Morza.
Było to zarazem dzieło artysty i wielkiego uczonego. Zlanie się światła i cieni, anatomia ciała, geologiczny ustrój ziemi, roślinność podwodna, wszystko to było owocem gruntownych i długoletnich studyów, wszystko zlewało się w jeden nadziemski zespół, w niemą muzykę, w hołd dla Matki-Dziewicy.
Malarz z jednaką wiedzą i miłością odtworzył delikatne żyłki na lilji wodnej i dołeczek w łokietku małego Jezusa, ruch wody w źródle podziemnem i bolesny uśmiech anioła.
Znał wszystko i kochał wszystko, bo wielka miłość jest córą wiedzy.
Pewnego dnia mieszkańcy Vaprio zostali zaniepokojeni wieścią o zbliżaniu się wojsk francuskich.
Ludwik XII, chcąc pomścić bunt i zdradę, oddał Medyolan na pastwę najemników.
Kto tylko mógł, uciekał w góry, wlokąc za sobą wozy, naładowane sprzętami, kosztownościami. Wśród nocy, z okien willi było widać łunę pożarów.
Dzień po dniu spodziewano się bitwy, która miała rozstrzygnąć o losach Lombardyi. Pewnego dnia fra Luca Paccioli przybył z Medyolanu z ostatniemi wiadomościami.
Rankiem 10-go kwietnia, książę Ludwik, wyszedłszy z Nowary, wyprowadził wojsko na nieprzyjaciela, lecz najemnicy szwajcarscy, przekupieni przez marszałka Trivulce, odmówili udziału w bitwie.
Książę błagał ich ze łzami w oczach, aby go nie gubili, przysięgając, że w razie zwycięztwa, odda im połowę swych bogactw. Oni pozostali niewzruszeni.
Il Moro w przebraniu mnicha próbował uciec, lecz pewien Szwajcar z Lucerny, nazwiskiem Shattenhalb zdradził go i oddał w ręce Francuzów.
Ludwik XII kazał odwieźć jeńca do Francyi. Ten, który, wedle poetów, zaraz po Bogu, „rządził kołem Fortuny i sterem świata“, został zamknięty w okratowanej klatce, jak dzikie zwierzę.
Opowiadano, że książę prosił tylko o jedno, aby mu pozwolono zabrać „Boską Komedyę“.
Pobyt w wilii stawał się z każdym dniem bardziej niebezpiecznym. Francuzi rabowali Lomellinę, lancknechci — Seprio, Wenecyanie — okolice Martesana. Rozbójnicze bandy krążyły dokoła Vaprio.
Imć Girolamo z Franceskiem i ciotką Boną wybierał się do Chiavenny. Była to już ostatnia noc, którą Leonard spędzał pod dachem willi Melzi. Jak zwykle i w tym dniu skreślił w dzienniku to, co go zastanowiło w ciągu dnia.
„Ptak ma mały ogon, a szerokie skrzydła, a porusza niemi żywo i zwraca je zawsze pod wiatr. Spostrzegłem to właśnie, przyglądając się lotowi jastrzębia nad Vaprio, na drodze, wiodącej do Bergamo, rankiem 14-go kwietnia 1500 r.“
A tuż zaraz pod spodem, na tej samej stronicy, pisał:
„Il Moro utracił państwo, bogactwo, wolność. Wszystkie jego przedsięwzięcia zawiodły“.
Ani słowa więcej, jak gdyby upadek wielkiego domu Sforzów i nieszczęście człowieka, z którym zeszło mu szesnaście najpiękniejszych lat życia, były przypadkiem mniej doniosłym, od lotu drapieżnego ptaka.