Zmartwychwstanie Bogów/Księga IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie Bogów |
Podtytuł | Leonard da Vinci |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Leonard pracował przez całą noc; nie spostrzegł nawet, że dzień świta. Gwiazdy już gasły. Różowe światło padało na dachy. Z ulicy dolatywał odgłos kroków i rozmowy przechodniów. Ktoś do drzwi zapukał. Wszedł znajomy, imć Paolo Lomenzi i przypomniał Leonardowi, że tego dnia właśnie, w sobotę, w wiliję Niedzieli Palmowej, miała się odbyć „próba ognia“.
— Jaka próba? — pytał malarz.
— Nie pamiętacie, mistrzu, toż wam mówiłem, że Fra Domenico za Savonarolę, zaś fra Juliano Rondinelli — za wrogów Savonaroli mają przechodzić przez ogień: ten, kogo nie dotkną płomienie, będzie uznanym za sprawiedliwego. Dostałem wyborne miejsca. Będziemy widzieli wszystko, jak na dłoni.
— Czyż podobna, aby im pozwolili wejść w ogień? — pytał Leonard.
— Ha! zobaczymy.
Wyszli. Tłum zapełniał już ulice. Gorączkowe oczekiwanie malowało się na wszystkich twarzach.
Przy rogu ulicy Calzolai, na murze, ogromnemi czerwonemi literami wypisane były tezy teologiczne, w liczbie siedmiu.
„Próba ognia“ miała stwierdzić ich wiarogodność lub bezzasadność. Tezy były następujące:
I. Kościół zostanie zreformowany.
II. Bóg ukarze tych, którzy nie pojmują Jego woli i źle ją spełniają.
III. Po odrodzeniu Kościoła, Florencya stanie się najpotężniejszem miastem na świecie.
IV. Ludzie nawrócą się.
V. Wszystko to stanie się niebawem.
VI. Ekskomunika, rzucona przez papieża Aleksandra VI na Savonarolę, nie jest ważną.
VII. Ci, którzy nie uznają tej ekskomuniki, nie są winni grzechu.
Leonard słuchał rozmów w tłumie.
— Bądź co bądź, to okropne — mówił jakiś stary robotnik.
— Niema w tem nic zdrożnego — uspakajał go drugi.
— Zawsze to grzech. Żądamy cudu. A czy jesteśmy godni go ujrzeć? Wszak powiedziano: „Nie będziesz kusił Pana Boga?“
— Milcz, stary! A nie pamiętasz, co powiada Ewangelia: „kto ma wiarę, choćby tak dużą jak ziarnko gorczyczne, ten może przenosić góry“. Bóg nie pokaże cudu, jeżeli w Niego nie wierzymy.
— Tak — tak! — wtórowali inni.
— A kto pierwszy wejdzie w ogień — fra Domenico czy fra Girolamo?
— Obaj razem.
— Nie, fra Girolamo będzie się tylko modlił, ale w ogień nie wejdzie.
— Jakto nie wejdzie? Któż ma wejść, jeśli nie on? Naprzód Domenico, a potem Girolamo, a na ostatku ci wszyscy z nas, którzy się zapisali w klasztorze Św. Marka.
— Czy to prawda, że fra Girolamo wskrzesi umarłego?
— Tak. Naprzód będzie cud ognia, a następnie wskrzeszenie umarłego. Sam czytałem list Savanaroli do papieża: „Wyznaczcie mi współzawodnika — pisał — wejdziemy obaj do grobu i każdy z nas powie z kolei: „Wstań“. Ten, którego słowo przywróci życie umarłemu, będzie uznany prorokiem, a drugi — oszustem“.
— Będą jeszcze inne cuda! Ujrzycie Syna Człowieczego, zstępującego z obłoków.
— Amen! Amen! — zagrzmiały liczne głosy. Twarze bladły, gorączkowe oczekiwanie płonęło w oczach.
Tłum parł się naprzód, pociągając Leonarda i jego towarzysza.
Gdy doszli do placu Książęcego, ujrzeli nieprzeliczone tłumy. Nie tylko cały plac, lecz wieże, okna, loggie, dachy domów roiły się od ludzi. Kilku spadło z dachu i zabiło się na miejscu.
Ulice były zagrodzone łańcuchami, z wyjątkiem dwóch, przy których stali strażnicy miejscy, przepuszczając po jednemu ludzi nieuzbrojonych.
Na środku placu ustawiony był stos, długi, wąski, posmarowany dziegciem i siarką, na sam szczyt wiodła ścieżka, ułożona z kamieni; tą drogą mieli kroczyć zakonnicy wśród dwóch słupów ognia.
Franciszkanie, przeciwnicy Savonaroli, przybyli ulicą Vecherechia. Fra Girolamo, w białej jedwabnej sutannie, szedł, niosąc w ręku złoty kielich; fra Domenico przybrany był w szatę szkarłatną.
— Chwalcie Pana na wysokości. — Potężnyś, o Boże, i groźny w Twoim przybytku — śpiewali Dominikanie.
Lud odpowiadał na te pienia, okrzykiem:
„Hosanna! Hosanna! Błogosławiony, który przychodzi w imię Pana!“ Wrogowie Savonaroli zajęli połowę Logii, przylegającej do ratusza; w drugiej połowie oddzielonej od tamtej ścianą drewnianą, zasiedli stronnicy Girolama.
Wszystko już było gotowe, pozostało tylko stos podpalić. Tłum krzyczał, ilekroć komisarze, urządzający próbę ognia, wynurzyli się z Palazzo Vecchio. Oto zbliżyli się znowu do fra Domenica, szepnęli mu parę słów na ucho i powrócili do pałacu. Fra Juliano Rondinelli, przeciwnik Girolama, nie ukazywał się jeszcze. Tłum był zniecierpliwiony oczekiwaniem; jedni wyciągali szyję, aby módz lepiej widzieć; inni odmawiali różaniec, inni modlili się głośno, wołając: „O Panie dokaż cudu!“
Powietrze było duszne. Grzmot huczał w oddali, rozpalone niebo powlekało się chmurami. Wśród tłumu słychać już było szemrania.
Nagle z po za Palazzo Vecchio, od strony Via Leone rozległ się ryk żałosny. Trzymano tam w podziemiu lwy, których wizerunki były odtworzone w herbie Florencyi. Nie pamiętano o nich wśród przygotowań i upomniały się o codzienną strawę.
Na ryk zwierząt, tłuszcza odpowiedziała ludzkim rykiem — jeszcze groźniejszym.
— Prędzej! Prędzej! W ogień, fra Girolamo! Cudu! Cudu! Cudu!
Savonarola, modlący się przed kielichem ze świętą Hostyą, ocknął się, wstał, podniósł rękę, nakazując milczenie. Ale tłum nie usłuchał go, jak zwykł był czynić. Jakiś głos męski zawołał:
— Stchórzyli!
Zadudniło, kilkudziesięciu jeźdźców torowało sobie drogę wśród tłumu, chcąc dopaść do Logii i zatrzymać Girolama.
Lecz w chwili tej huknął piorun, błyskawica przeszyła niebo, lunął deszcz, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętali we Florencyi. Trwał krótko, ale uniemożliwił próbę ognia; istne potoki spływały z zachmurzonego nieba.
— Brawo mnichy! — wrzeszczał tłum — szli w ogień, a znaleźli się w wodzie! To cud prawdziwy!
Żołnierze musieli przeprowadzić Savonarolę w śród wzburzonej tłuszczy. Deszcz ustał, ale niebo pozostało ciemne i groźne.
Od „próby ognia“ we Florencyi wybuchła jeszcze żywsza nienawiść do Savonaroli. Władze miejscowe kazały opuścić miasto obu Braciom, a gdy zwlekali ze spełnieniem rozkazu, najzawziętsi z pośród ich przeciwników, zbrojni w fuzye, a nawet w armaty, otoczyli klasztor św. Marka i wtargnęli do kościoła, w którym właśnie odprawiano nieszpory.
Zakonnicy bronili się jak mogli wszystkiem, co im wpadło w ręce. Jeden wspiął się na dach kościelny i stamtąd ciskał kamienie.
Wzięto szturmem klasztor. Bracia błagali Savonarolę, aby uciekał, lecz oddał się w ręce swych wrogów. Domenico poszedł za jego przykładem. Wtrącono ich do więzienia.
Napróżno dozorcy bronili lub udawali, że bronią Savonarolę przeciw zniewagom tłumu.
Jedni policzkowali go, wołając: „Zgadnij, mężu Boży, zgadnij, kto cię uderzył?“ inni przedrzeźniali jego głos i ruchy. Inni czołgali się na czterech łapach, szukając jakby czegoś i wołali: „Gdzie kluczyk? Gdzie kluczyk? Czy kto nie widział kluczyka fra Girolama?“
Były to aluzye do klucza, o którym mnich wspominał nieraz w swych kazaniach, grożąc, że nim otworzy „skrzynię rzymskiego bezprawia“.
Dzieci — te nawet, które należały swego czasu do „Świętej Armii Inkwizytorów“ — obrzucały go zgniłemi jabłkami.
Ci, którzy nie mieli nic pod ręką rzucali mu słowa obelżywe:
„Tchórz! Zdrajca! Judasz! Sodomita! Czarownik! Antychryst!“
Nazajutrz Leonard opuścił Florencyę. Za powrotem do Medyolanu z całym zapałem przystąpił do dzieła, które odwlekał ustawicznie, nie mogąc się odważyć na odmalowanie rysów Chrystusa w „Wieczerzy Pańskiej“.
W dzień w którym miała odbyć się „próba ognia“, w sobotę przed Niedzielą Palmową, 7-go kwietnia 1498 roku, umarł nagle Karol VIII, król Francyi.
Wieść o jego śmierci przeraziła Il Mora, albowiem miał po nim objąć tron najgorszy wróg Sforzów, ks. Orleanu, pod imieniem Ludwika XII.
Był on wnukiem Walentyny Visconti, córki pierwszego księcia Medyolanu; uważając się za jedynego prawowitego dziedzica Lombardyi zamierzał podbić i wytępić „gniazdo bandytów“, jak nazywał ród Sforzów.
Krótko przed śmiercią Karola VIII, Il Moro urządził na dworze „próbę nauki“ scientifico duello. Podobała mu się tak bardzo, że zapragnął ją odnowić w dwa miesiące potem. Sądzono powszechnie, że grożąca wojna skłoni go do odroczenia tych krasomówczych popisów. Lecz książę znajdował, że wypada mu udawać obojętność i dowieść wrogom, iż za łagodnych rządów dynastyi Sforza kwitną w Lombardyi nauki i sztuki — „owoce złotego pokoju“ i że on jest protektorem Muz, najświatlejszym z książąt włoskich.
Leonard był świadkiem tego drugiego pojedynku, który zamienił się w nudne dysputy scholastyczne. Nareszcie mógł wyjść z pałacu. Dla użycia przechadzki, udał się na przedmieścia Verceil. Tu na odludnej uliczce pasły się kozy. Wieczór był jasny, cichy, lecz na północy nad niewidzialnemi Alpami gromadziły się chmury, obramowane złotem, a pomiędzy niemi błyszczała gwiazda, samotna.
Leonard myśląc o dwóch pojedynkach, których był świadkiem: próbie cudów we Florencyi i próbie nauki w Medyolanie, powiadał sobie, że pomimo pozornej sprzeczności, obie są jednak podobne do siebie, jak dwie krople wody.
Idąc w zamyśleniu ujrzał siedzącą na schodach ganku sześcioletnią dziewczynkę; zajadała placek jęczmienny, posmarowany cebulą. Leonard stanął i przyzwał ją.
Spojrzała trwożnie, lecz ośmielona jego łagodnem spojrzeniem, uśmiechnęła się i zeszła ze schodów, stąpając ostrożnie wśród obierzyn kartofli, skorup jaj i raków. Artysta wyjął z kieszeni osmażoną w cukrze i złoconą pomarańczę, jedno z łakoci, któremi częstowano gości na dworze. Chował nieraz słodycze do kieszeni, aby na spacerach rozdawać je dzieciom.
— Złota kula! — szepnęła dziewczynka.
— To nie kula, skosztuj, zobaczysz jakie smaczne. To pomarańcza.
Dziecko spoglądało nieufnie i łakomie na ten nieznany owoc.
— Jak ci na imię? — spytał Leonard.
— Wołają na mnie Maja.
— A czy słyszałaś, Majo, jak kogut, osieł i kozieł poszli łowić ryby?
— Nie.
— Chcesz, żebym ci opowiedział?
Ręką białą i wypieszczoną głaskał dziewczynkę po włosach.
— Usiądziemy sobie tutaj — mówił. — Poczekaj. Miałem jeszcze parę ciastek z anyżem, bo widzę, że nie chcesz jeść złotej pomarańczy.
Szukał w kieszeniach. Na ganku stanęła młoda kobieta. Spojrzała na Leonarda, na swą córeczkę, kiwnęła przyjaźnie głową i usiadła przy kołowrotku.
Za nią wyszła staruszka, przygarbiona. Miała oczy jasne, jak Maja, — była to zapewne jej babka.
I ona rzuciła okiem na Leonarda: i nagle w dłonie klasnęła, nachyliła się nad prządką i coś jej szepnęła na ucho: ta zerwała się i krzyknęła:
— Maja! Maja! Chodź tu zaraz.
Dziecko nie spieszyło się ze spełnieniem rozkazu.
— Chodź-no tu, słyszysz? Poczekaj... ja ci dam!..
Maja, wystraszona, wbiegła na schody. Wtedy babka — wyrwała jej z rąk złotą pomarańczę i rzuciła ją w sąsiednie podwórko, na którem pasły się świnie. Dziecię w płacz uderzyło. Lecz stara szepnęła mu parę słów, wskazując palcem Leonarda, Maja uspokoiła się odrazu i spojrzała na niego wystraszonemi oczyma.
Artysta spuścił głowę i odszedł w milczeniu. Domyślił się, że stara zna go z widzenia i że mają go za czarownika nawet na tem odległem przedmieściu. Babka bała się, aby nie rzucił uroków na Maję.
Odszedł spiesznie, uciekał z bólem w sercu. Na wspomnienie tych oczu dziecięcych, niewinnych i wystraszonych, uczuł się jeszcze samotniejszym niż wobec tłumu, który chciał go zabić, jak heretyka lub wobec uczonego grona, do którego należał przed chwilą, a w którem szydzono z prawdy, jak z bredzeń szaleńca. Zdało mu się, że jest tak dalekim od ludzi, jak ta gwiazda samotna, którą widział na bezmiernem, przejrzystem niebie.
Wróciwszy do domu, zamknął się w pracowni z książkami i przyrządami fizycznemi. Kot, jedyny towarzysz nocy bezsennych, wskoczył na stół i otarł się o niego z pieszczotliwem mruczeniem. Serce artysty wzbierało goryczą, czuł się zniechęcony nietylko do ludzi, lecz i do siebie samego. Zdało mu się, że cała jego praca jest płonną, że nic nie zdziałał dla dobra bliźnich i że dzieci słusznie patrzą na niego ze strachem, jak na potwora.
Nazajutrz rano Leonard wybierał się do klasztoru Najświętszej Panny Łaskawej, aby ukończyć głowę Chrystusa.
Na ganku czekał na niego mechanik Astro z zeszytami, pędzlami i pudełkiem farb. Leonard zobaczył na podwórzu stangreta Nastasio, czyszczącego klacz siwą jabłkowitą.
— Co tam słychać? — spytał malarz.
— Ha! nic dobrego, kary ogier zakulał.
— Dawno? — spytał Leonard zaniepokojony.
— Już cztery dni.
Nastasio nie patrzał na swego pana i szorował klacz tak mocno, że przestępowała z nogi na nogę.
Artysta chciał zobaczyć kulawego konia. Stangret poprowadził go do stajni. Obejrzawszy ogiera, Leonard wpadł w gniew, co mu się rzadko zdarzało.
— Kto ci kazał, ośle jeden, wzywać weterynarza?
— Jakże pozostawić chorego konia bez opieki?
— Idź do dyabła ze swoją opieką! Taki konował, nie ma pojęcia o anatomii, zmarnuje mi ogiera. Łotrze jeden, wynoś mi się zaraz z mego domu!
Stangret nie ruszał się z miejsca. Długoletnie doświadczenie nauczyło go, że skoro mistrz ochłonie, będzie się starał zatrzymać go wszelkiemi sposobami, gdyż cenił w nim przywiązanie do koni i znajomość rzeczy.
— Chciałem właśnie sam odprawić się — rzekł Nastasio — należy mi się za trzy miesiące, a że konie chude, to nie moja wina, bo Marek nie daje mi pieniędzy na owies.
— Cóż to nowego? Jak on śmie nie słuchać moich rozkazów?
Stangret wzruszył ramionami i odwrócił się, chcąc pokazać, że ma już dość tej rozmowy; czyścił konia tak zawzięcie, jak gdyby chciał spędzić na nim swój zły humor.
— No i cóż, mistrzu? idziemy? — pytał Astro.
— Poczekaj — zawołał Leonard. — Muszę spytać Marka o ten owies. — Wszedł do domu. Marek był zajęty w pracowni. Z matematyczną dokładnością odmierzał farby, wedle wskazówek Leonarda.
— O! mistrzu, jeszczeście nie wyruszyli? Proszę was, zobaczcie, czym się nie omylił?
— Potem, Marku, potem. Słuchaj no: czy to prawda, że nie dajesz pieniędzy na owies.
— Nie daję.
— A to dlaczego? Wszak ci mówiłem; nie pamiętasz?
— Pamiętam, ale pieniędzy nie mam.
— Znowu! Powiedz sam, czy konie mogą obejść się bez owsa?
Marek rzucił pędzle.
— Słuchajcie, mistrzu — rzekł — wszak zająłem się wydatkami domowemi, abyście mieli głowę spokojną? Po co te pytania?
— Marku! — zawołał Leonard z wymówką — dałem ci trzydzieści dukatów, nie dalej, jak w zeszłym tygodniu.
— Trzydzieści dukatów! Dobrze! Policzymy! Kazaliście dać dwa dukaty Ludwikowi Pacioli, dwa nienasyconemu Galeotto Sacrobosco, pięć — katowi, który wykrada ciała wisielców, potrzebne wam do studyów anatomicznych; trzy — za naprawę pieca i szyb w oranżeryi, gdzie trzymacie gady i ryby; sześć dukatów za tę pasiastą dyablicę, żyrafę. Głodzimy się sami, żeby ją żywić, a mimo to zdechnie.
— Niech zdycha — odparł łagodnie Leonard — zrobię sekcyę, ona ma niezwykłe kości pacierzowe.
— Ach! mistrzu! mistrzu! Gdybyście nie mieli tych wszystkich zachcianek, gdybyście nie kupowali koni, trupów, żyraf, gadów i ryb, nie potrzebowalibyśmy pożyczać. Czyż nie lepiej mieć kawałek chleba powszedniego!..
— Chleb powszedni? Są wyższe cele... Czyż nigdy nie zrozumiesz doniosłości tych doświadczeń?.. — Znowu czuł się niezrozumianym, samotnym.
Uczeń milczał.
— Cóż teraz poczniemy? — rzekł Leonard po chwili. — Owsa niema. Konie zmarnieją. Nigdy jeszcze nie było z nami tak krucho.
— Było zawsze to samo i zawsze tak będzie... Zresztą już od roku nie dostaliście ani solda od księcia, Ambrogio Ferrari powtarzał codzień: „Jutro zapłacę!“ ale nic nie daje, drwi sobie z nas poprostu.
— Ja go nauczę drwinek! — zawołał Leonard — poskarżę się księciu. Zmuszę tego łotra Ambrogia, aby mi wypłacił wszystko, co do solda, a tymczasem życzę mu jak najgorszych świąt wielkanocnych.
Uczeń machnął ręką, jak gdyby chciał powiedzieć, że jeśli kto wyciśnie pieniądze od książęcego płatnika, to z pewnością nie Leonard.
— Dajcie pokój, dajcie pokój mistrzu! — rzekł, a wyraz czułości opiekuńczej złagodził jego ostre rysy.
Dla zaspokojenia potrzeb Leonarda, postanowił naruszyć drobną sumkę, przeznaczoną dla chorej matki.
— Gdyby — tylko takie kłopoty — zawołał Leonard. — Słuchaj, Marku, w przyszłym miesiącu potrzeba mi koniecznie ośmdziesięciu dukatów, bo to, widzisz... pożyczyłem... Nie patrz na mnie takiemi oczyma...
— Od kogo pożyczyliście, mistrzu?
— Od wekslarza Arnolda.
Uczeń załamał ręce.
— Od wekslarza Arnolda! — zawołał — To wam winszuję. Ładnieście trafili! Czyż nie wiecie, że to łotr skończony! Gorszy od żyda, od Maura!.. O! mistrzu! Cóżeście zrobili najlepszego? I czemuż nie było mi powiedzieć?
Leonard spuścił głowę.
— Potrzebowałem bardzo pieniędzy, mój Marku... Nie gniewaj się już na mnie.
Po chwili milczenia dodał nieśmiało:
— Przynieś mi książkę... Zobaczymy... Może znajdzie się rada.
Marek był pewien, że niema żadnej, ale ponieważ to mogło uspokoić mistrza, spełnił jego żądanie. Ujrzawszy wielką księgę, oprawną w zielony safian, Leonard skrzywił się, jak na widok otwartej rany.
Zagłębili się w cyfrach. Ale wielki matematyk mylił się przy dodawaniu i odejmowaniu. Nagle przypomniał sobie rachunek na parę tysięcy dukatów, który zupełnie wyszedł mu był z pamięci. Szukał go w szkatułce, wśród papierów, w szafie, ale napróżno, wpadały mu do rąk rachunki błahe, naprzykład ten, za płaszcz Salaina:
Srebrna brokatela | 15 | lirów | 4 | soldy |
Ponsowy aksamit na oblamówkę | 9 | „ |
— |
„ |
Sznury | — | „ | 9 | „ |
Guziki | — | „ | 12 | „ |
Podarł te niepotrzebne papiery i rzucił je pod stół.
Po dwu dniach stało się, wedle przewidywań Marka. Leonard zapomniał o tej rozmowie. Już nazajutrz prosił go o trzy dukaty na jakieś przedpotopowe szczątki, a prosił tak wesoło i swobodnie, że uczeń nie śmiał go zasmucać odmową; dał żądane pieniądze z sumy, przeznaczonej dla swej matki.
Pomimo nalegań Mistrza, nadworny skarbnik nie płacił mu pensyi: w owym czasie książę potrzebował pieniędzy na przygotowania do wojny z Francuzami.
Leonard pożyczał u kogo tylko się dało, nawet u swoich uczniów. Il Moro nie pozwalał mu kończyć pomnika Sforzy. Wszystko już było gotowe: posąg gliniany, metal do odlewu i piece, lecz gdy malarz przedstawił rachunek za bronz, Il Moro nie chciał go przyjąć.
Około 20-go listopada 1498, doprowadzony do ostateczności artysta napisał do księcia. Znaleziono bruljon listu w papierach Leonarda. Są to zdania urywane, jakby jąkanie człowieka, który wstydzi się prosić.
„Monsignore, — pisał — choć wiem, że Wasza Książęca Mość jest zajęta ważniejszemi sprawami, pozwalam sobie jednak przypomnieć dostojnemu Protektorowi moje smutne położenie i zwrócić Jego uwagę, że sztuki piękne są obecnie w zaniedbaniu...
„Od dwóch lat nie otrzymuję pensyi...
„Inne osoby, pozostające w służbie u Waszej Książęcej Mości mogą czekać, bo mają środki po temu; ale ja mam tylko mój pędzel, który, zresztą chciałbym porzucić dla korzystniejszego zawodu...
„Moje życie jest na usługi Waszej Książęcej Mości i gotów jestem każdej chwili zastosować się do jego woli...
„Nie skarżę się na zwłokę we wznoszeniu pomnika, bo wiem, że czasy ciężkie...
„Jest to dla mnie prawdziwem zmartwieniem, że dla zarobienia na życie, zmuszony jestem przerywać sobie pracę dla błahostek... Musiałem żywić sześć osób przez trzydzieści sześć miesięcy, a miałem zaledwie pięćdziesiąt dukatów...
„Nie wiem na co użyć sił...
„Czy myśleć o sławie, czy o chlebie powszednim?“
Na początku marca 1499 r. Leonard otrzymał nareszcie zaległą pensyę za dwa lata.
W owym czasie powstało trójprzymierze przeciw Ludwikowi Sforzy; zawarli je Papież, król Francyi i Wenecya. Il Moro, wystraszony temi wieściami, zamierzał, po zjawieniu się wojsk francuskich w Lombardyi, szukać schronienia u cesarza niemieckiego. Pragnąc podczas swej nieobecności utrwalić wierność poddanych, książę zniósł podatki i kontrybucye, popłacił swoich wierzycieli i obsypał dworzan hojnemi datkami. Wkrótce potem Leonard otrzymał nowy dowód łaski książęcej w postaci takiego nadania:
„Ludwik Maryan Sforza, książę Medyolanu, ofiaruje imć Leonardowi z Vinci, pod Florencyą, słynnemu artyście malarzowi, szesnaście morgów ziemi z winnicą, nabyte od zakonników z klasztoru św. Wiktora i położone w pobliżu Porte di Verceil“.
Malarz poszedł dziękować księciu. Wyznaczono mu posłuchanie na wieczór, lecz mistrz musiał czekać do późnej nocy, albowiem Il Moro był bardzo zajęty.
Po odprawieniu wszystkich interesantów, książę wyszedł na taras, zawieszony nad jedną z fos pałacowych.
Noc była cicha, od czasu do czasu dolatywał odgłos trąb i nawoływania straży lub zgrzyt łańcuchów przy podnoszeniu zwodzonego mostu.
Paź Ricciardetto wniósł dwie pochodnie, wsunął je w bronzowe klamry w murze i podał księciu półmisek, z okruszynami chleba. Zwabione światłem, podpłynęły białe łabędzie, prując białą piersią wodę fosy.
Izabella d’Este, siostra zmarłej Beatryczy, przysłała księciu te łabędzie z Mantuy. Lubił je zawsze, lecz od pewnego czasu przywiązał się do nich jeszcze bardziej i co wieczór karmił je sam, własnoręcznie. Była to jedyna chwila wytchnienia po trapiących go przez dzień cały sprawach politycznych, wojennych, po zdradach, które sam spełniał, lub które go spotykały od sprzymierzeńców.
Łabędzie przypominały mu dzieciństwo: będąc małym chłopcem, rzucał im okruchy w Viggeano.
Za plecami księcia otworzyły się małe drzwiczki i wszedł przez nie pokojowiec Pusterla. Skłoniwszy się głęboko, oznajmił:
— Imć Leonard czeka.
— Ach! prawda! Leonard! Czemużeś nie powiedział mi wcześniej. Wprowadź go zaraz.
Ludwik powitał artystę takim samym uśmiechem, z jakim patrzył na łabędzie.
Leonard chciał przyklęknąć, ale książę go podtrzymał i ucałował w czoło.
— Witam cię — rzekł — nie widzieliśmy się już dawno. Jakże się miewasz, mój drogi?
— Przybyłem, aby podziękować Waszej Książęcej Mości.
— Dajmy temu pokój. Tak drobne upominki nie są odpowiednie dla tak wielkiego artysty, ale poczekaj trochę, a zdołam wynagrodzić cię wedle zasług.
Wypytywał Leonarda o jego wynalazki i projekty, zwłaszcza o te, które mu się wydawały najmniej możliwemi do wykonania, a więc: o przyrząd dla nurków, o skrzydła do wzlatywania w górę i o rakiety, dzięki którym można będzie chodzić po morzu, tak jak po ziemi.
Lecz gdy Leonard chciał omawiać sprawy ważniejsze, jako to: ufortyfikowanie zamku, przekopanie kanału Martesana, odlanie pomnika w bronzie, książę zwracał rozmowę na inny przedmiot.
Nagle wpadł w zadumę, jak mu się nieraz zdarzało w ostatnich czasach; umilkł, spuścił głowę i wzdychał. Zapomniał o obecności malarza.
Artysta pożegnał go.
— A więc do widzenia — rzekł książę, kiwając głową. Zanim jednak Leonard doszedł do drzwi, Il Moro przystąpił do niego i położył mu ręce na ramieniu.
— Do widzenia — powtórzył głosem drżącym — do widzenia, mój Leonardzie — kto wie, czy zobaczymy się jeszcze.
— Czy Wasza Książęca Mość nas opuszcza?
Il Moro westchnął głęboko, ale nic nie odrzekł.
— Tak, tak — mój przyjacielu — mówił — po dłuższem milczeniu — przeżyliśmy ze sobą lat szesnaście, byłeś zawsze wobec mnie rzetelny i ja nie krzywdziłem cię chyba. W wiekach przyszłych, gdy będą wspominali Leonarda, przypomną sobie także o Ludwiku i rzucą mu parę słów pochlebnych.
Artysta nie lubił sentymentalnych wynurzeń, bąknął parę słów, które chował w pamięci i powtarzał, ilekroć mu wypadało prawić dworskie komplementy.
— Monsignore — rzekł — chciałbym mieć kilka istnień, aby módz je oddać na usługi Waszej Książęcej Mości.
— Wierzę w twoją szczerość — odparł Il Moro — może kiedyś wspomnisz mnie z żalem...
Nie dokończył, rozpłakał się, chwycił malarza w ramiona i pocałował go w usta.
— Niech cię Bóg strzeże! — mówił.
Po odejściu Leonarda, Ludwik siedział jeszcze długo na tarasie i przyglądał się łabędziom. Doznawał dziwnego wrażenia. Zdało mu się, że po smudze jego zbrodniczego żywota, Leonard przeszedł jak owe ptaki, płynące na wodach fosy, wśród strzelnic, najeżonych lufami armatniemi; przeszedł tak bezużyteczny i piękny, tak czysty i dziwaczny, jak te białe łabędzie. Nocną ciszę mącił tylko plusk wody — łabędzie mknęły po srebrnej tafli, błyszczącej w promieniach księżyca.
Wyszedłszy od księcia, pomimo spóźnionej godziny, Leonard udał się do klasztoru San Francisco, gdzie przebywał jego dawny uczeń Giovanni Beltroffio, który przed czterema miesiącami zapadł na gorączkę tyfusową.
Stało się to 20-go grudnia 1498 r. Pewnego dnia, u swego mistrza, fra Benedetta, Giovanni zastał Dominikanina fra Pagolo, przybyłego z Florencyi. Na prośbę Benedetta i Giovanna ten mnich opowiedział im śmierć Savonaroli. Stracono go w dniu 23-cim maja 1498 r. o dziewiątej wieczorem na placu Książęcym przed tym samym Palazzo Vecchio, przy którem odbywało się „całopalenie znikomości“ oraz „próba ognia“.
Na rogu jednej z wązkich uliczek był ustawiony stos, a na nim — szubienica, tworzyły ją wbite w ziemię belki, do których przytwierdzono u góry poprzecznie deskę, zaopatrzoną trzema pętlicami i żelaznemi łańcuchami. Szubienica wyglądała, jak krzyż, choć stolarze chcieli jej odjąć ten pozór, skracając, to przydłużając deskę, nic jednak nie pomogło. Na placu zebrał się tłum, nie mniejszy od tego, który się przyglądał „próbie ognia“; pełno było ludzi nietylko na ulicy, lecz w oknach, loggiach i na dachach.
Skazańcy — Girolamo Savonarola, Domenico Buenvencini i Silvestro Marufi wyszli z pałacowych podwoi; kazano im stanąć przed trybuną biskupa Vasone, wysłańca papieża Aleksandra VI. Biskup wstał, położył rękę na ramieniu brata Girolama i głosem drżącym odczytał im ekskomunikacyjną bullę, nie podnosząc oczu na Savonarolę, który wpatrywał się w niego badawczo.
Ostatnie słowa wypowiedział z pewnem wahaniem:
— Separo te ab Ecclesia militante atque triumphante. (Wykluczam cię z kościoła wojującego i tryumfującego).
— Militante, non triomphante; hoc enim tuum non est! (Z kościoła wojującego, lecz nie z tryumfującego, bo nie jest w twej mocy) — sprostował Savonarola. Zdarto z wyklętych habity, pozostawiono ich w jednej koszuli. Szli dalej i stanęli przed trybuną komisarzów apostolskich, którzy im odczytali wyrok sądu duchownego, następnie — przed trybuną „Ośmiu Republiki florenckiej“; ci skazali ich na śmierć w imieniu ludu.
Wstępując na stos, Silvestro potknął się, Domenico i Savonarola zachwiali się także na nogach. Wykryto następnie, że miejskie łobuzy wetknęli drzazgi pomiędzy spojenia desek.
Pierwszy miał wstępować na szubienicę fra Silvestro Marufi. Wszedł na stopnie z taką twarzą, jak gdyby nie wiedział, co się z nim stanie, albowiem był z natury głupkowaty. Lecz gdy kat zarzucił mu pętlicę na szyję, mnich wzniósł oczy w niebo i zawołał:
— Oddaję ducha w Twe ręce, o Boże!
Następnie wskoczył na drabinę, bez pomocy kata; jego rysy wyszlachetniały, na twarzy odbiła się niezwykła inteligencya.
Ciało Silvestra zawisło na jednym końcu szubienicy, Domenica — na drugim, środkowe miejsce było przeznaczone dla Savonaroli.
Wstępując na stos, zatrzymał się i ogarnął lud oczyma. Zrobiła się taka cisza, jak zwykle przed jego kazaniami, gdy przemawiał w kościele Sante Maria del Fiore. Gdy zarzucono mu pętlę na szyję, ktoś zawołał:
— Spraw cud, spraw cud, proroku!
Skoro fra Girolamo zawisł w powietrzu, stary robotnik, o twarzy pobożnej i łagodnej, stojący tu już od paru godzin, przeżegnał się i zbliżył do stosu z rozpaloną pochodnią, z temi samemi słowy, które Savonarola wypowiedział niegdyś, podpalając stos „znikomości“.
Wiatr przytłaczał ogień do ziemi. Tłum zaczął uciekać, krzyczeć:
— Cud! Cud! Nie płoną!
Wiatr uspokoił się, ogień buchnął, i ogarnął, lizał wisielców. Zajęły się sznury, któremi ręce Savonaroli były związane, sznury odpadły, a ręce zdały się poruszać w płomieniach, jak gdyby błogosławiły ludowi.
Gdy stos zagasnął i pozostały już tylko spopielałe kości i strzępy niedopalonego ciała, przykutego do łańcucha, uczniowie Savonaroli otoczyli szubienicę, chcąc zebrać jego śmiertelne szczątki, lecz straż miejska odpędziła ich brutalnie. Wsypano popioły na taczkę, aby je wrzucić do rzeki, pod Ponte Vecchio. Lecz po drodze wielbiciele Savonaroli zdołali wykraść kilka szczypt popiołu i serce, które, podobno, zostało nietknięte.
Ukończywszy swe opowiadanie, fra Pagelo pokazał słuchaczom malutki woreczek pełen tych popiołów. Fra Benedetto całował go długo i zrosił je łzami.
Dwaj zakonnicy udali się potem na nieszpory, Giovanni pozostał sam.
Gdy wrócili, młodzian leżał na ziemi, bez czucia u stóp krucyfiksu; w zaciśniętych palcach trzymał woreczek z popiołami.
Przez trzy miesiące Giovanni był pomiędzy życiem a śmiercią. Fra Benedetto nie opuszczał go ani na chwilę. Czasami, wśród nocnej ciszy, siedząc przy łożu chorego, łowił uchem słowa, wychodzące z jego ust spieczonych.
Giovanni widział w malignie Savonarolę, Leonarda da Vinci, Najświętszą Pannę, kreślącą palcem geometryczne figury na piaskach pustyni i obznajmiającą Dzieciątko z prawami, które rządzą wszechświatem.
Beltraffio ocalał, dzięki pieczołowitości Fra Benedetta. W czerwcu 1499 roku, gdy już mógł utrzymać się na nogach, powrócił do pracowni Leonarda, pomimo próśb poczciwego zakonnika, który go od tego zamiaru odwodził.
W końcu lipca, tegoż roku, wojska króla Francyi, Ludwika XII, pod dowództwem Ludwika Luksemburskiego, Jana Jakóba Trivulce i d’Aubigne’go przebyły Alpy i wtargnęły do Lombardyi.