Zmartwychwstanie Bogów/Księga VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Zmartwychwstanie Bogów
Podtytuł Leonard da Vinci
Data wyd. 1902
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA VIII.
Wiek złoty.
(1496—1497)
I.

Pod koniec roku 1496 księżna Medyolanu, Beatrycze, pisała co następuje do swojej siostry Izabelli, żony margrabiego Franciszka Gonzagi, zwycięzcy Mantuy:
„Wielce dostojna madonno, siostrzyczko ukochana, mój mąż, książę Ludwik i ja życzymy zdrowia tobie i twemu małżonkowi Franciszkowi.
„W odpowiedzi na twą prośbę, posyłam ci portret mojego syna Maksymiliana. Nie myśl, że on taki mały. Chcieliśmy ci posłać jego podobiznę wielkości naturalnej, ale mamka powiada, że od tego dziecko przestaje rosnąć. A on właśnie tak wybujał, że gdy go parę dni nie widzę, dostrzegam różnicę w jego wzroście.
„Mieliśmy wielkie zmartwienie: umarł karzeł Nanino. Znałaś go i kochałaś na równi z nami, więc zrozumiesz, że to niepowetowana strata.
„Bellinconi w swoim trenie żałobnym powiedział, że jeśli jego dusza pójdzie do nieba, to ubawi wszystkich świętych, a jeżeli do piekieł, to Cerber, zamiast szczekać, będzie się śmiał do rozpuku.
„Pogrzebaliśmy go w naszym grobowcu u Najświętszej Panny Łaskawej, obok naszego ulubionego sokoła i nieodżałowanej suczki Fontiny, abyśmy po śmierci znaleźli się razem z temi drogiemi stworzeniami. Płakałam dwie noce; książę mój małżonek na pocieszenie obiecał mi dać na Boże Narodzenie krzesło z masywnego srebra, dla ulgi żołądka. Książę chciał, aby artysta florencki, Leonard da Vinci urządził w tem krześle grającą pozytywkę; malarz odmówił, tłómacząc się, że zajęty czem innem: odlewa Kolos, w bronzie.
„Prosisz mnie, kochana siostro, abym ci odstąpiła tego artystę na czas pewien. Z przyjemnością posłałabym ci go na zawsze, ale pozyskał sobie łaski mojego męża i pana, który za nic na świecie rozstać się z nim nie chce. Zresztą nie żałuj tego, bo ów Leonard zajmuje się alchemią, magią, mechaniką i podobnemi fantazyami daleko więcej, niż malarstwem, a pracuje tak powoli, że wyprowadziłby z cierpliwości nawet anioła.
„Mówią, że jest niedowiarkiem i heretykiem.
„Przed paru dniami polowaliśmy na wilki, ale lekarze zabraniają mi jeździć konno, bo jestem już w piątym miesiącu brzemienności.
„Bawimy się teraz jako tako. Grywamy w karty, biegamy na łyżwach po lodzie; nauczył nas tej sztuki pewien młodzieniec, przybyły z Flandryi. Zima bardzo ostra, nietylko rzeki, ale nawet studnie zamarzły.
„Ze śniegu, twardego, jak marmur, Leonard wykuł i wyrzeźbił wspaniałą Ledę z łabędziem. Szkoda, że to stopnieje na wiosnę!
„A ty, droga siostro, jakże się miewasz? Czy nie wyginęła u ciebie rasa kotów o długiej szerści? Jeżeli masz kotkę rudą z niebieskiemi oczyma, to mi ją przyszlij wraz z małą murzynką, którą mi obiecałaś. Ja natomiast ofiaruję ci szczenięta po mojej suczce Kudłatej.
„Przedewszystkiem nie zapomnij, proszę cię, przysłać mi wzoru niebieskiego atłasowego kaftana. Prosiłam cię już o to w moim ostatnim liście. Postaraj się, żebym go miała jaknajprędzej: jutro, jeżeli możesz wyprawić gońca.
„Przyszlij mi także flaszkę płynu, który ma być skuteczny od pryszczów i kawałek zamorskiego drzewa do polerowania paznokci.
„Nasz astrolog przepowiada wojnę i gorące lato; psy będą się wściekały, a monarchowie mają się kłócić ze sobą. A co mówi twój astrolog? Skłonni jesteśmy wierzyć bardziej cudzym, niż swoim własnym.
„Dla twego czcigodnego i sławnego małżonka, Franciszka, załączam receptę naszego lekarza Luigi Marliani przeciwko pedogrze. Trzeba wstrzykiwać ten płyn pod skórę w dnie parzyste, po pełni.
„Podobno ta choroba objawia się w chwili zetknięcia planety Wenus z Merkurym.
„Ja i mój czcigodny mąż, imć Ludwik, polecamy się twojej łaskawej pamięci, droga siostro i względom twego szlachetnego małżonka, margrabiego Franciszka.

„Beatrycze Sforza“.


II.

Ten list, pozorną lekkością osłaniał smutek wewnętrzny. Księżna Beatrycze ukrywała przed siostrą strapienia i obawy. Pomiędzy nią a jej małżonkiem nie było spójni i zgody. Księżna niecierpiała Leonarda, nie za herezję i niedowiarstwo, lecz dlatego, że z polecenia księcia wymalował niegdyś portret Cecylii Bergamini, słynnej kochanicy Il Mora i znienawidzonej rywalki Beatryczy.
Niedawno dowiedziała się o nowej słabostce męża do jednej z dam honorowych, Lukrecyi Cirelli i to ją doprowadzało do wściekłości.
W owym czasie książę Medyolanu był u szczytu swej władzy i potęgi. Syn żołnierza — bandyty, Franciszka Sforzy, Ludwik marzył o wszechwładnem opanowaniu Włoch, zjednoczonych pod jego berłem.
— Moim spowiednikiem jest Ojciec św. — pysznił się Il Moro — dowódcą moich wojsk — jest cesarz, moim skarbnikiem — Wenecya, moim gońcem — król Francyi.
Podpisywał się Ludovicus Maria Sfortia Anglus dux Mediolani, wywodząc swych przodków od bohatera trojańskiego Angla towarzysza Eneja.
Wspaniały posąg jego ojca, ulepione w glinie arcydzieło Leonarda, nosił dewizę: Ecce deus, świadcząc temi słowy o potędze Sforzów. Lecz jasna gwiazda Ludwika miała ciemny punkcik, jego szczęście było zakłócone obawą. Widział, że go lud niecierpi, że go uważa za przywłaszczyciela tronu.
Pewnego dnia, ujrzawszy zdala na placu Arrengo wdowę księcia Jana Galeasa z pierworodnym synkiem Franciszkiem, tłum począł wznosić okrzyki na jego cześć, wołając:
— Niech żyje Franciszek! Niech żyje prawowity książę!
Dziecię miało wówczas lat ośm i odznaczało się niezwykłą pięknością. Lud pragnął ujrzeć go na tronie.
Beatrycze i jej mąż przekonali się, że śmierć Jana Galeasa zawiodła ich nadzieje. W osobie tego dziecięcia powstawał z grobu cień zmarłego.
Od pewnego czasu Beatrycze utraciła żywość dziecięcą, która tak czarowała Ludwika. Księżna czekała rozwiązania ze strachem; pełna była złych przeczuć.


III.

W pierwszy wieczór nowego roku 1497 miał być wydany bal w pałacu. Przygotowania trwały trzy miesiące, Bramante i Leonard da Vinci udzielali pomysłów.
Goście zaczęli zjeżdżać około piątej po południu. Było ich z górą dwa tysiące.
Burza zawiała wszystkie drogi. Wieże, strzelnice i mury, opasujące zamek, były przysypane śniegiem. W podwórzach płonęły ognie, grzeli się przy nich masztalerze i stangreci.
U bram książęcej siedziby i dalej, wzdłuż balustrady z kutego żelaza, zdobiącego wewnętrzne podwórze, stawały sznurem złocone, ciężkie karoce; wysiadali z nich damy i kawalerowie, owinięci w bogate, puszyste futra. Zamarznięte okna jarzyły się od świateł, płonących w komnatach.
Goście przechodzili wśród dwu rzędów książęcej gwardyi, tureckich mameluków, szkockich łuczników, greckich stradiotów, szwajcarskich lancknechtów, z halabardami w garści. Przed nimi stali paziowie, szczupli i wybujali, jak dziewice, w dwukolorowej liberyi, oszytej puszkiem łabędzim: jedna połowa była z różowego aksamitu, druga — z niebieskiego atłasu z herbem Sforza-Visconti, wyhaftowanym na piersiach. W ręku trzymali pochodnie ze świec woskowych.
Każdego gościa meldował herold. Otwierały się olbrzymie, oświetlone komnaty: sala z czerwoną posadzką w białe gołąbki; sala złocona, sala purpurowa od góry do dołu pokryta atłasem. W sali czarnej, maleńkiej, lecz wytwornej, zbudowanej przez Bramanta, a służącej za ubieralnię dla dam, były niedokończone freski Leonarda.
Wystrojeni goście szli parami. Ubrania były jaskrawe, bogate, niezawsze gustowne, materye kobiecych sukien tak sztywne, że nie uginały się pod ciężarem złota i drogich kamieni, któremi były usiane, jak ornaty. Damy miały obnażone głęboko piersi i ramiona, włosy ujęte nad czołem, w złotą siatkę i splecione według mody lombardzkiej w gruby warkocz, przydłużony fałszywemi kosami i wstęgami. Moda wymagała, aby brwi były zlekka zaznaczone; kto miał gęste, wyrywał je stalowemi szczypczykami.
Ukazywać się z twarzą „nagą“, niepowleczoną różem i bielidłem, uchodziło za nieprzyzwoitość. Używano perfum ostrych, odurzających, a więc: piżma, ambry, werbeny.
Wśród tłumu były dziewice i mężatki nadzwyczajnej urody — takiej, jaką się widuje tylko w Lombardyi; miały owal delikatny, skórę przejrzystą, zabarwianą jakby ogniem wewnętrznym. Leonard da Vinci uwiecznił ten typ na swych płótnach.
Królową balu była Signora Violanta Borromeo. Jej szata purpurowa aksamitna była zahaftowana w motyle, opalające sobie skrzydła w ogniu: było to poniekąd ostrzeżeniem dla wielbicieli.
Uwagę powszechną zwracała jednak — nie Signora Violanta, lecz Diana Pallavicini; miała oczy chłodne i przejrzyste, jak lód, włosy popielate, uśmiech obojętny i głos podobny do fletu... Ubrana była skromnie — w adamaszek, przybrany długiemi wstążkami, które spływały, jak morskie trawy. Wydawała się obojętną na wszystko, samotną wśród tego tłumu i niepocieszenie smutną, jak blade kwiaty, drzemiące na powierzchni stawów.
Zagrały trąby, goście podążyli do sali, w której zazwyczaj grywano w piłkę, — sala per il giuoco della palla.
Pod niebieskim sklepionym sufitem, usianym w złote gwiazdy, płonęły świece woskowe, w krzyż ustawione. Platformę, przeznaczoną dla orkiestry, zdobiły girlandy lauru i powoju. O godzinie, wyznaczonej przez astrologów, na salę wszedł książę z małżonką, oboje w płaszczach złotolitych. Na piersi księcia błyszczał oprawny w sprzączkę, wspaniały rubin, wzięty ze skarbca Jana Galeasa.
Beatrycze nie była już tak piękną, jak dawniej. Schudła, zmizerniała. Jej płaskie piersi i ruchy żywe, chłopięce raziły przy stanie odmiennym. Książe skinął. Marszałek dworu podniósł laskę, muzyka zagrała, biesiadnicy zajęli miejsca przy stołach.


IV.

Kuchmistrze wystąpili wspaniale. Po środku stołu był posąg nagiej Andromedy, wyrobionej z białych piersi kapłona, bohaterka była uwiązana do skały z śmietankowego sera; jej oswobodziciel, Perseusz, był „wykuty“ z pieczeni cielęcej. Mięsa były podawane na półmiskach złotych filigranowych, ryby — na srebrnych, albowiem ten metal odpowiadał jakoby wodnemu żywiołowi. Nad górą łososiów, Amfitryta z ciasta jechała na wozie z perłowej masy, zaprzężonym w delfiny; wóz sunął po zielonej galarecie, mającej wyobrażać morze.
Wety składały się z cedrowych orzechów, z osmażonych migdałów, z cukrów, wykonanych wedle rysunków Bramanta i Leonarda i przedstawiających Herkulesa, zdobywającego złote jabłka w ogrodzie Hesperyd, Hipolita, Fedrę i Bachusa i Aryadnę, Jowisza i Danaę; słowem, cały Olimp zstąpił na półmiski.

V.

Po uczcie rozpoczął się bal.
Ówczesne tańce, jako to „Wenus i Jowisz“, „Kupidyn“, okrutne „Przeznaczenie“ odznaczały się bardzo powolnem tempem, gdyż suknie kobiet były tak długie i tak ciężkie, że nie pozwalały na żywsze ruchy. Damy i kawalerowie zbliżali się ku sobie i oddalali z wielką powagą, zamieniając ukłony, westchnienia i uśmiechy.
Damy rozpościerały swe szaty, jak pawie — ogony, posuwały się, jak łabędzie, muzyka była słodka, lekka, podobna do poezyi Petrarki.
Tańczyli wszyscy i bawili się wybornie. Jedna tylko księżna, nie znajdując uciechy w zabawie, opuściła salę taneczną i wyszła do sąsiedniej. Tu czytał swe wiersze poeta, przybyły z Rzymu, Serafio d’Aquila, przezwany „Jedynym“ — Unico, malutki człowieczek, chudy, żółty, a jednak cieszący się wielkiem powodzeniem u kobiet.
Od pierwszej chwili, zaćmił nadwornego poetę Bellincioni.
Księżna, ujrzawszy Lukrecyę Crivelli wśród dam, otaczających wieszcza, zbladła, lecz opanowała wzruszenie: zbliżyła się do swej rywalki i ucałowała ją, jak zwykle, z objawami wielkiej czułości.
Poeta deklamował swój sonet, opiewający: jak podczas pożaru w domu ukochanej nie zdołano ugasić ognia, albowiem ludzie, przybywający na pomoc, musieli zalewać wodą płomienie, wzniecone we własnych sercach oczyma tej pięknej damy. Wiersze wzbudzały zachwyt wśród kobiet.
— Geniusz! Geniusz! — mówiły jedne. — Imię Unica przejdzie do potomności, on zaćmi Danta.
— Unico jest genialniejszym od Danta — twierdziły inne.
Beatrycze nie mogła słuchać tych bredni; wyszła, zwróciła do głównej sali i rozkazała swojemu wiernemu paziowi Ricciardetto, który był w niej zakochany, aby podążył na górę i czekał na nią z zapaloną pochodnią. Minęła parę sal pełnych gości i znalazła się w odległej, pustej galeryi; drzemało tam kilku szwajcarów, opartych na halabardach; otworzyła drzwiczki żelazne, prowadzące na kręte schody i doszła niemi do olbrzymiej, sklepionej komnaty, służącej za sypialnię księcia. Wziąwszy pochodnię zbliżyła się do szafki dębowej, wmurowanej w ścianę, — książę zamykał tam sekretne papiery; wsunęła do zamka klucz, ukradziony mężowi i próbowała otworzyć; nagle spostrzegła, że zamek jest rozbity, a szafka pusta.
Zapewne Il Moro, spostrzegłszy brak klucza, ukrył papiery w innem miejscu.
Na dworze śnieg padał, wiatr świstał, wył i płakał, głosy wichury budziły w sercu księżnej smutek bezmierny.
Nagle błysnęła jej myśl:
— Bellincioni! — Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Tak, z pewnością! Od niego tylko mogę się dowiedzieć! Ale jakby się do niego dostać, żeby nikt mojej nieobecności nie spostrzegł. Będą mnie szukali! Mniejsza o to. Chcę poznać prawdę! Nie mogę już żyć dłużej wśród kłamstw i obłudy.
Przypomniała sobie, że Bellincioni, pod pozorem choroby, nie przybył na bal; o tak późnej godzinie był chyba w domu. Księżna przyzwała pazia Ricciardetto, stojącego na progu.
— Niech lektyka z dwoma ludźmi czeka na mnie przy bocznych drzwiczkach w murze fortecznym. Jeżeli chcesz mi być miłym, ani słowa nikomu! Rozumiesz? Nikomu!
Podała mu rękę do pocałowania. Dziecię wybiegło dla spełnienia rozkazów.
Beatrycze weszła do swej sypialni, zarzuciła na ramiona sobolową szubę, zakryła twarz czarną maską. W parę minut potem siedziała już w lektyce, podążającej ku mieszkaniu Bellinciona.

VI.

Poeta nazywał swój domek „żabią norą“. Pomimo licznych podarków, walczył wciąż z biedą, bo cokolwiek dostał, przepijał, lub przegrywał w kości. Według jego własnych słów, nędza ściskała go, „jak wierna, lecz znienawidzona kochanka“.
Leżąc na rozklekotanem, kulawem łóżku, na twardym sienniku, Bellincioni dopijał flaszkę kwaskowatego wina i tworzył nagrobkowy napis dla ukochanej suczki madonny Cecylii. Ostatnie węgle dogasały w kominie, poeta kostniał z zimna, przykrywał się wytartą szubą z wiewiórek i myślał o balu dworskim.
W chwili tej zapewne czytano i podziwiano jego alegoryę pod tytułem „Raj“, napisaną na cześć księcia.
Bellincioni nie brał udziału w festynie; lecz zmusiła go pozostać w domu, nie choroba: zebrałby resztki sił i powlókł się do pałacu, choćby wiedział, że go to o śmierć przyprawi. Istotną przyczyną pozostania w domu, była zawiść: wolał marznąć w swojej ruderze, niż być świadkiem tryumfów rywala, mistrza „Unico“, który „niedorzecznemi wierszydłami przewrócił w głowie kobietom“.
Na samą myśl o tem „wieszczu“, krew wrzała w Bellincionim. Zaciskał pięści i wyskakiwał z łóżka. Ale w pokoju było tak zimno, że rozsądek brał górę nad zazdrością. Poeta kładł się znowu, dygotał i kaszlał.
— Nędznicy! — wołał — każą mi pisać sonety, na taki mróz, a nie dadzą na węgle!
Wiatr zadął w kominie, zachichotał, jak stara wiedźma.
Poeta, po długiem wahaniu, z bólem serca wyjął z pod łóżka polano, porąbał je na drobne kawałki i rzucił na tlące węgle. Buchnął płomień. Bellincioni przykucnął na ziemi i wyciągnął skostniałe ręce, grzał je przy ogniu, ostatnim przyjacielu samotnych poetów.
— Psie życie! — A dlaczego? Czyżem ja gorszy od innych? — myślał, kiwając smutno łysą głową.
Wtem zastukano do drzwi, na dole. Zaspany głos odpowiedział przekleństwem. Jedyna służąca poety, kłótliwa baba, podniosła się z nędznego posłania i klapiąc drewnianemi pantoflami, szła otwierać spóźnionym gościom.
— Kogo tam dyabli niosą! — zawołał Bellincioni. — Zapewne Żyd Samuel przychodzi upominać się o procenta. Że też nie dadzą człowiekowi spokoju, nawet w nocy.
Stara służąca wpuściła kogoś do domu. Schody trzeszczały pod stopami. Wreszcie otworzyły się drzwi i do pokoju weszła kobieta owinięta w kosztowną szubę, z twarzą ukrytą pod maską.
Bellincioni zerwał się, podał jedyne krzesło i pełen galanteryi, rzekł:
— Cóż za geniusz zawiódł tak dostojną damę w moje skromne progi?
— Zapewne obstalunek — myślał — każą mi pisać madrygał miłosny.
Podbiegł do komina i, wspaniałomyślnie, rzucił weń ostatnie polano.
Dama zdjęła maskę.
— To ja, Bernardo — rzekła.
Poeta cofnął się i zachwiał na nogach.
— Jezus, Marya! — szepnął, wytrzeszczając oczy — Wasza Książęca Mość we własnej osobie!..
— Bernardo, możesz mi wyświadczyć wielką usługę — rzekła Beatrycze — i rozglądając się, dodała: Wszak nas nikt nie usłyszy?
— Wasza Książęca Mość może być o to spokojna, — chyba myszy i szczury.
— Słuchaj — ciągnęła dalej, topiąc w nim spojrzenie badawcze — wiem, że pisałeś wiersze na cześć madonny Lukrecyi. Przechowujesz listy księcia do niej.
Poeta zbladł; patrzył na księżnę z przerażeniem.
— Nie bój się — dodała — nikt się nie dowie. Nagrodzę cię sowicie, jeżeli będziesz mi posłusznym. Obsypię cię złotem.
— Wasza Książęca Mości — bełkotał — proszę temu nie wierzyć... to oszczerstwa... nie mam żadnych listów... przysięgam...
Źrenice księżnej zapałały gniewem. Ściągnęła brwi groźnie, wstała powoli i szła ku niemu, przeszywając go spojrzeniem.
— Nie kłam! — wołała. — Jeśli ci życie miłe, oddawaj listy księcia. Słyszysz! Oddawaj! Moi ludzie czekają na dole. Nie przyjechałam tu na żarty.
— Nie mam żadnych listów! — szeptał nieszczęsny poeta.
— Nie masz — powtarzała, przeszywając go wzrokiem — nie masz? Mów prawdę.
— Nie mam.
Księżnę ogarnęła wściekłość.
— Poczekaj, nędzny rajfurze — zmuszę cię do powiedzenia prawdy. Uduszę cię własnemi rękoma, ty, łotrze jeden! — wołała Beatrycza w zapamiętaniu. Istotnie chwyciła go za gardło i drobnemi paluszkami dusiła tak mocno, że wezbrały mu żyły na skroniach.
Nie bronił się, powieki mu drżały, jak u biednego, chorego ptaka.
— Ona mnie zabije — myślał Bernardo — niech zabija — mniejsza o to. Księcia nie zdradzę.
Bellincioni był przez całe życie błaznem dworskim, hulaką, przekupniem rymów, ale nie był zdrajcą.
Księżna opamiętała się, odtrąciła poetę, wzięła ze stołu blaszany kaganek i dążyła do sąsiedniego pokoju, przypuszczając, że to pracownia Bernarda.
Biedny wieszcz stanął przy drzwiach, chciał jej zastąpić drogę, ale go spiorunowała oczyma. Skurczył się i przepuścił ją bez oporu.
Weszła do nory biednej muzy. Czuć w niej było stęchliznę; na gołych ścianach, pobielanych wapnem były plamy od wilgoci. Na pulpicie, zarzuconym gęsiemi piórami, leżały bruljony wierszy.
Beatrycze postawiła kaganek na płaskiej deszczułce nad pulpitem i nie zważając na Bernarda, zaczęła przerzucać wśród papierów. Były tam sonety do płatników pałacowych, do podczaszych, prośby o pieniądze, o wino, o ciepłą odzież i prowianty. Nagle, pod stosem bibuły, księżna dostrzegła szkatułkę z hebanowego drzewa; otworzyła ją — leżał w niej pakiet listów, owiniętych wstążeczką.
Bernardo wyciągnął ręce, przerażony. Księżna spojrzała na niego, potem na listy, dostrzegła imię Lukrecyi, poznała pismo Ludwika. Tego właśnie szukała. Były to listy księcia i wiersze miłosne poety, sławiące wdzięki Lukrecyi.
Beatrycze chwyciła paczkę, wsunęła ją za stanik; jak kość psu, rzuciła poecie sakiewkę, pełną złota i wybiegła.
Słyszał jej kroki na schodach, potem drzwi stuknęły głośno. Bernardo stał na środku pokoju, jak skamieniały, zdawało mu się, że pod jego stopami ugina się podłoga.
Wreszcie runął na kulawe łóżko i zasnął snem kamiennym.

VII.

Księżna powróciła do pałacu.
Goście, spostrzegłszy jej nieobecność, szeptali po kątach, książę był zaniepokojony. Weszła na salę balową, z twarzą przybladłą i objaśniła, że czując się zmęczoną, poszła spocząć.
— Bice — szepnął książę, ujmując jej chłodną i drżącą rękę w swe dłonie — jeżeli czujesz się słabą, powiedz. Pamiętaj, że jesteś w stanie odmiennym. Odłożymy drugą połowę zabawy na jutro? Wszak urządzam ją dla ciebie, najdroższa.
— Nie, nie trzeba — odparła Beatrycze — bądź o mnie spokojny, proszę cię, Vico. Oddawna już nie czułam się tak silną i tak szczęśliwą, jak dzisiaj. Chcę zobaczyć „Raj“. Chcę nawet jeszcze potańczyć.
— Dzięki Bogu, moja najdroższa — szepnął książę uspokojony i złożył pocałunek na jej rączce.
Goście udali się znowu do sali gry w piłkę, w której mechanik pałacowy, Leonard da Vinci, ustawił maszyny dla odtworzenia „Raju“ Bellincioniego. Gdy wszyscy zajęli swe miejsca, Leonard zawołał: „Gotowe“.
Zapalił się lont, naładowany prochem i wśród ciemności zabłysły kryształowe kule, tworzące koło z różnokolorowych płomyków, które zlewając się ze sobą, tworzyły jakby tęczę. Kule zawirowały, obracając się dokoła olbrzymiej osi przy wtórze słodkiej muzyki; kościane klawisze, uderzając o szklane dzwoneczki, tworzyły tę cudną melodyę. Był to pomysł Leonarda.
Planety zatrzymały się, a nad każdą z nich ukazywali się kolejno bogowie, od których brały swą nazwę, a więc: Jowisz, Appolin, Merkury, Mars, Dyana, Wenus, Saturn — wszystkie prawiły komplementy księciu i Beatryczy.
Pod koniec przedstawienia, goście przeszli do drugiej sali, gdzie ich czekała nowa uciecha: korowód tryumfalnych wozów, ciągnionych przez murzynów, lampartów, centaurów i smoki. Potem ukazały się grupy alegoryczne z Numą, Pompejuszem, Cezarem, Augustem, Trojanem; napisy wskazywały, że ci wszyscy bohaterowie byli przodkami Ludwika.
Wreszcie nastąpiła apoteoza: rydwan, zaprzężony w nosorożce wiózł olbrzymią kulę ziemską, na której leżał rycerz w zardzewiałej zbroi. Złoty posążek dziecka, trzymającego gałązkę oliwną (po włosku moro), wyłaniał się ze zbroi; było to zapowiedzią śmierci wieku żelaznego a narodzin wieku złotego, który świtał, dzięki rządom Ludwika Il Moro. Ku powszechnemu zdziwieniu, złoty posążek był żywem dzieckiem: ojciec wynajął je za kilka dukatów. Powleczono mu całe ciało złotym pokostem. Biedactwo ze łzami w oczach, głosem drżącym i smutnym, wypowiedziało komplement, ułożony na cześć księcia i przeplatany zwrotką:

Jam jest, wiek złoty
Próżen zgryzoty.

Dokoła rydwanu wszczęły się tańce. Długi komplement znudził wszystkich. Przestano go słuchać. A dziecię, stojąc u szczytu alegorycznej grupy, usteczkami, skotniałemi od zimna, powtarzało słowa, nie rozumiejąc ich sensu:

Jam jest, wiek złoty
Próżen zgryzoty.

Beatrycze tańczyła z Gasparem Visconti. Od czasu do czasu ściskało jej się gardło kurczem nerwowym. Czuła się bardzo nieszczęśliwa i bardzo cierpiąca, krew uderzała jej do skroni, oczy mgłą zachodziły, ale wydawała się spokojną. Z ust jej nie zchodził uśmiech.
Tańce skończyły się. Księżna wyszła z pośród wesołego tłumu i oddaliła się do swoich apartamentów.

VIII.

Zmierzała do odległej wieży, w której był skarbiec. Nikt tam nie wchodził, oprócz niej i księcia. Wziąwszy pochodnię z rąk pazia Ricciardetto, kazała mu czekać u drzwi i weszła do olbrzymiej sali, w której było ciemno i chłodno, jak w grobie. Usiadła, wyjęła z zanadrza plikę listów, rozwiązała je, położyła na stole, i chciała czytać, gdy nagle, wiatr, wciskając się przez kominek, zaświstał i omal nie zgasił pochodni. Zaległa znowu cisza. Słychać było odległe dźwięki muzyki balowej i przytłumione głosy, a w odstępach — chrzęst łańcuchów, dolatujący z podziemi, w których byli zakuci więźniowie.
Wtem Beatrycze uczuła, że ktoś stoi za nią. Strach ją ogarnął. Wiedziała, że nie trzeba się odwracać, ale nie mogła się wstrzymać od tego.
W rogu komnaty stała postać, którą księżna widziała już po raz wtóry; postać długa, czarna, czarniejsza od ciemności, z głową, ukrytą w mniszym kapturze, spuszczonym tak nizko, że nie można było dostrzedz rysów.
Beatrycze chciała krzyknąć, zawołać wiernego pazia, lecz głos zamarł w jej gardle. Wstała, chcąc uciekać — nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
— Ty, znowu ty! — szepnęła, padając na kolana.
Mnich podniósł głowę.
Ujrzała przed sobą zmarłego księcia Jana Galeasa.
— Biedaczko! Biedaczko! — szepnął.
— Daruj mi — błagała.
Postąpił krok naprzód, owionął ją chłodem grobowym. Krzyknęła przeraźliwie i omdlała.
Na ten okrzyk, do komnaty wbiegł Ricciardetto i ujrzał księżnę leżącą na ziemi, bez zmysłów. Przerażony tym widokiem puścił się ciemnemi galeryami i wreszcie wpadł do sali pełnej gości i jarzącej się od świateł.
Biła dwunasta. Bal wrzał w najlepsze.
Ludwik, przed chwilą przeszedł był właśnie pod tryumfalnym łukiem, przy wtórze słodkich dźwięków, przypominających głos fujarki lub gruchanie gołębi.
Nagle tłum rozstąpił się, Ricciardetto, zziajany, wpadł do sali, wołając: „Ratunku! Ratunku!“
— Co się stało? — zawołał Ludwik.
— Księżna zasłabła. Prędzej! Prędzej! Na pomoc!
— Zasłabła? Znowu? — Książę załamał ręce. — Gdzie jest? Mów.
— W wieży skarbowej — jęknęło pacholę.
Il Moro biegł tak szybko, że złoty łańcuch zgrzytał, podskakując na piersiach, a czapka, w rodzaju peruki, zwana zazzera, przesunęła się na bakier. Tłum barwny i gwarny zakołysał się, rzucił się ku drzwiom, jak stado spłoszonych baranów.
— Pożar! — wołali jedni.
— Księżna dogorywa! — krzyczeli drudzy.
— Powiła — szeptały damy.
Ricciardetto, wbiegłszy do jednej z sal wyższego piętra, za drzwiami sąsiedniego pokoju usłyszał jęk przeraźliwy. Biegały kobiety, niosąc kosze z bielizną, ogrzewaczki, dzbany gorącej wody.
— Co się stało? — spytał jedną z nich.
Nic mu nie odpowiedziała.
Inna, akuszerka zapewne, popatrzyła na niego ostro i rzekła:
— Czemu się plączesz między nogami?.. To nie miejsce dla dzieci.
Właśnie uchylono drzwi i Ricciardetto na łożu, w głębi komnaty zobaczył tę, którą kochał miłością niewinną, młodzieńczą i beznadziejną. Miała twarz wykrzywioną od bólu, czerwoną. Włosy przylepiły jej się do czoła, z ust wychodził jęk nieustanny. Chłopak zbladł i uciekł.
Z pokoju wybiegł książę. Załamywał ręce, wzdychał, modlił się.
— O Boże! Boże! Ratuj ją. Bice — wołał z rozpaczą — to ja, ja cię zabiłem. — Księżna Beatrycze, ujrzawszy go przed chwilą, w przystępie szalonego gniewu, krzyknęła:
— Precz! Precz! Wracaj do twojej Lukrecyi!
Z pokoju chorej wyszedł doktór nadworny, Luigi Marliani, w otoczeniu innych lekarzy.
Il Moro podbiegł do nich.
— I cóż? Jakże? — pytał głosem drżącym.
Oni milczeli.
— Wasza Książęca Mości — rzekł wreszcie Marliani — nie zaniechamy żadnych środków, któremi nauka rozporządza.
— Dyabli z waszą nauką! — wrzasnął książę, zaciskając pięści — Ona tam umiera! Słyszycie: umiera! A wy z całą waszą nauką nie możecie jej wyratować. Warci jesteście szubienicy. — Chodził po pokoju, załamywał ręce, nagle ujrzał Leonarda. Odprowadził go na bok.
— Słuchaj — mówił nieprzytomnie — słuchaj Leonardzie, ty masz więcej rozumu od nich wszystkich. Ulituj się nademną, nad nią!
Leonard chciał mu odpowiedzieć, ale w chwili tej wszedł kapelan w licznej asyście duchowieństwa.
Książę podbiegł ku nim.
— Nareszcie! — zawołał — Cóż niesiecie?
— Relikwie św. Ambrożego, pasek św. Małgorzaty, bardzo skuteczny w połogach i ząb św. Krzysztofa.
— Dobrze! Dobrze! Idźcie do niej. Módlcie się.
Książę chciał wejść z nimi do pokoju, lecz w chwili tej Beatrycze jęknęła tak boleśnie, że zasłonił sobie uszy i uciekł. Pobiegł do kaplicy i uklęknął przed obrazem Matki Boskiej.
— Zgrzeszyłem — wołał — zgrzeszyłem, jestem przeklęty, zamordowałem prawowitego księcia, Jana Galeasa. Ale ty, o Matko Miłosierdzia, przebaczysz mi, wysłuchasz moją modlitwę. Wszystko oddam, tylko ją wyratuj. Weź moją duszę wzamian za jej duszyczkę. — Po głowie snuły mu się myśli bezładne i przeszkadzały w modlitwie. Przypomniał sobie opowiadanie o majtku, który podczas burzy obiecywał Najświętszej Pannie świecę wysokości okrętowego masztu, a gdy go towarzysz pytał, skąd weźmie taką świecę: Milcz — odpowiedział — byleśmy ocaleli. Z resztą mam nadzieję, że Matka Boska nie zechce nas kosztować tak drogo i zgodzi się na mniejszą świecę.
— Cóż mi do głowy przychodzi! — szeptał książę, starając się nawiązać splątany wątek myśli — Czyżbym tracił zmysły? Co się ze mną dzieje?
Starał się skupić ducha, modlić się z przejęciem.
Ale przed oczyma krążyły mu różnobarwne kule; słodkie dźwięki napełniały mu uszy; wreszcie wszystko ucichło, zagasło. Książę zemdlał. Jak długo leżał — nie pamiętał, lecz gdy się ocucił i wyszedł z kaplicy, przez szyby wpadało szare światło zimowego poranku.

IX.

Il Moro powrócił do sali, sąsiadującej z sypialnią. Wychodziła z niej właśnie kobieta z pieluszkami.
— Raczyła powić — oznajmiła.
— Czy żyje? — spytał Ludwik trwożnie.
— Tak, ale dziecko umarło. Chora jest bardzo osłabiona. Chce widzieć Waszą Książęcą Mość.
Wszedł do pokoju i ujrzał na poduszkach twarzyczkę drobną, dziecięcą i oczy wpadnięte, mgłą zasnute. Zbliżył się i nachylił.
— Poszlij po Izabellę! Prędko! — szepnęła.
Książę wydał rozkaz. Niebawem do pokoju weszła kobieta wysoka, wspaniała, o rysach dumnych i smutnych. Była to wdowa po Janie Galeasie, księżna Izabella Aragońska. Zbliżyła się do chorej. Wszyscy wyszli z pokoju, oprócz akuszerki i księcia, stojącego na uboczu.
Przez chwilę kobiety mówiły głosem przyciszonym, następni żona Galeasa ucałowała Beatryczę, jakby na dowód, że jej przebacza, uklękła przy jej łóżku i modliła się długo.
Beatrycze przyzwala znowu męża.
— Vico! daruj mi — szepnęła — Nie płacz — Pamiętaj... Stałam zawsze wiernie przy tobie... Wiem, że mnie jedną... — Nie dokończyła, ale domyślił się, że chciała powiedzie: „mnie jedną kochałeś“. Ogarnęła go ostatniem, długiem spojrzeniem.
— Pocałuj mnie — prosiła.
Dotknął ustami jej czoła; głosem już zamierającym, z wielkim wysiłkiem, — szepnęła:
— W usta!
Zakonnik począł odmawiać pacierze za umierających. Do pokoju wszedł dwór. Książę nie odrywał ust od warg, stygnących pod jego pocałunkiem. Przyjął ostatnie tchnienie Beartyczy.
— Umarła — oznajmił Marliani.
Wszyscy przeżegnali się i uklękli. Książę wstał powoli. Jego twarz zastygła nie wyrażała nawet bólu; łapał powietrze, jak człowiek wstępujący na wyżyny. Nagle zatrzepotał rękoma, krzyknął „Bice“ i runął na zwłoki.


Pośród obecnych jeden tylko Leonard zachowywał zimną krew. Przyglądał się księciu badawczo.
Ciekawość artysty brała górę nad współczuciem człowieka. Wpatrywał się w skamieniałą twarz, w oczy błędne, ani jedno drgnienie muskułów nie uszło jego baczności. Pragnął jak najprędzej naszkicować w swym notatniku twarz księcia, zoraną bólem.
Zeszedł do jednej z komnat na dole. Obejrzał się, czy niema nikogo. Zdała mu się pustą. Wyjął z kieszeni notatnik i rysował pospiesznie; nagle w głębi pokoju, przy kominie, ujrzał postać skuloną. Było to dziecię, które przedstawiało wiek złoty. Spało teraz zziębnięte, z głową zwieszoną. Wygasły komin nie zdołał rozgrzać nagiego, pozłoconego ciała. Leonard położył rękę na ramieniu chłopca. Dziecię obudziło się, podniosło główkę i westchnęło. Artysta wziął je na ręce, ogrzał je swem tchnieniem.
— Jak ci na imię? — pytał.
— Lippo! Lippo! — odparło dziecię, nawpół senne — chciałbym wrócić do domu.
— Gdzie mieszkasz?
— Zimno mi... boli... chcę do domu — usteczka poruszyły się, jak we śnie i szeptały:

Jam jest wiek złoty
Próżen zgryzoty...

Leonard owinął je w swój płaszcz i podążył ku wyjściu. Chłopiec drżał, jak ptaszę zmarznięte.
— Nasz „wiek złoty“ — myślał artysta, uśmiechając się smutno. Biedactwo — przytulił go do piersi tak tkliwie, że dziecięciu zdało się, że to jego matka, zmarła niedawno, kołysze je do snu i pieści.

X.

Księżna Beatrycze umarła we wtorek 2-go stycznia 1497 roku, o szóstej zrana. Książę przesiedział całą dobę przy zwłokach, nie chciał jeść, ani spać, wszystkich odtrącał. Obawiano się, aby mu się rozum nie pomięszał.
We czwartek rano zażądał papieru i atramentu i napisał do Izabelli d’Este, siostry nieboszczki, donosząc jej o śmierci Beatryczy. W liście były te słowa: „Wolelibyśmy umrzeć sami. Nie przysyłajcie nam nikogo na pocieszenie, bo to zwiększyłoby jeszcze naszą boleść i rozpacz“.
Tego samego dnia, w południe, ulegając prośbom dworzan, Ludwik przyjął trochę pożywienia, lecz nie chciał zasiąść przy stole; jadł na gołej desce, którą trzymał przed nim Ricciardetto.
Pogrzeb odbył się z niesłychanym przepychem.
Zaraz po ceremonii, książę zamknął się w pokoju ciemnym, powleczonym czarną materyą i oświetlonym gromnicami.
Przez kilka dni nie wychodził z tej żałobnej komnaty.
Pewnego wieczora, rozmawiając z Leonardem o Wieczerzy Pańskiej, która miała zdobić miejsce wiecznego spoczynku Beatryczy, Il Moro rzekł nagle:
— Słyszałem, żeś zaopiekował się chłopcem, który podczas tego festynu smutnej pamięci wyobrażał narodziny złotego wieku. Jakże się on miewa?
— Wasza Książęca Mości, umarł w dzień pogrzebu księżnej.
— Umarł — szepnął Ludwik — umarł, jakie to dziwne! — Spuścił głowę i westchnął. — Tak być musiało. Wiek złoty zgasł razem z moją ukochaną Beatryczą. Pogrzebaliśmy go w jednym z nią grobie, nie chciał i nie mógł jej przeżyć. Prawda, mój przyjacielu? Co za dziwny zbieg okoliczności! Zdumiewająca alegorya!

XI.

Cały rok trwała żałoba. Książę chodził w czerni od stóp do głowy i ubierał się niedbale, na znak smutku. Nie siadał do stołu, jadł na desce, którą paź trzymał przed nim.
„Od śmierci księżnej — pisał w swoich pamiętnikach Marino Sanudo, ambasador Wenecyi — Il Moro stał się pobożnym, uczęszcza na msze, słucha kazań i rządzi się bojaźnią Bożą“.
Odwiedzał często grób żony i modlił się przy nim długo, lecz zwykle, wracając z tych pielgrzymek, wstępował do Lukrecyi albo do Cecylii, dla rozproszenia smutnych myśli, które już zaczynały mu ciężyć.
Pomimo „bojaźni Bożej“ i żalu po nieboszczce, nie porzucił kochanek; przeciwnie lgnął do nich coraz bardziej. Madonna Lukrecya i hrabina Cecylia zbliżyły się wreszcie ze sobą. Cecylia, kobieta prostoduszna, pragnęła zjednoczyć swą miłość z miłością rywalki, ku pocieszeniu księcia.
Początkowo Lukrecya nie ufała tym dobrym zamiarom i miała porywy zazdrości, lecz Cecylia rozbroiła ją dobrocią. Rada nie rada, musiała poddać się tej dziwnej przyjaźni.
Latem 1497 r. Lukrecya powiła Ludwikowi syna. Hrabina Cecylia pragnęła trzymać go do chrztu; choć miała sama dzieci z księciem, otaczała nowonarodzonego przesadną czułością, nazywała go swoim „siostrzeńcem“.
A więc spełniło się życzenie Il Mora: jego kochanki były w najlepszej komitywie. Obstalował u Bellincioniego sonet, w którym nadworny poeta miał porównywać Lukrecyę do Jutrzenki, Cecylię — do Zmierzchu, zaś niepocieszonego wdowca — do Nocy, która jest skazana na ustawiczną rozłąkę ze Słońcem, tak jak on z Beatryczą.

XII.

W dzień chłodny i dżdżysty, na tydzień przez rocznicą śmierci Beatryczy, książę, wczesnym rankiem udał się do klasztoru Najświętszej Panny Łaskawej i modlił się długo przy grobie księżnej.
Następnie spożył śniadanie z przeorem i miał z nim żywą dysputę w sprawie, roznamiętniającej teologów współczesnych, a mianowicie: o Niepokalanem Poczęciu Matki Boskiej.
Wyszedłszy z klasztoru, podążył do Lukrecyi Crivelli. W jednej z sal pałacowych na dole ujrzał Cecylię i Lukrecyę, siedzące obok siebie przy kominku. Jak wszystkie damy dworu, tak też i one były w grubej żałobie.
— Jak zdrowie Waszej Książęcej Mości? — spytała Cecylia-„Zmierzch“, mniej świeża od Lukrecyi-„Jutrzenki“, ale jeszcze bardzo urodziwa, o cerze matowej, złocisto-rudych włosach i oczach przejrzystych, jak fale górskiego jeziora.
Od pewnego czasu książę lubił uskarżać się na zdrowie. Owego dnia nie czuł się gorzej, niż zwykle, przybrał jednak postawę znużoną, westchnął i rzekł:
— Osądź sama, czy mogę być zdrów? Myślę tylko, aby jaknajprędzej połączyć się z moją białą gołąbką.
— O! nie! nie! Niech Wasza Książęca Mość tak nie mówi! — zawołała Cecylia, załamując ręce — to grzech wielki! Jak można tak się odzywać! Gdyby madonna Beatrycze was słyszała!.. Powinniśmy przyjmować z wdzięcznością każdy krzyż, który nam Bóg zsyła.
— Oczywiście — przyznał książę Ludwik — ja też nie szemrzę. Wiem, że Pan Bóg troska się o nas więcej, niż my sami o siebie. Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem będą pocieszeni!
Ujął ręce swoich dwu kochanek i wzniósł oczy do sufitu.
— Niech wam Bóg nagrodzi, żeście nie opuściły biednego wdowca! — mówił ze wzruszeniem.
Otarł łzy i z kieszeni żałobnej szaty wyjął dwa pergaminy. Jeden był aktem, mocą którego książę ofiarował klasztorowi Najświętszej Panny Łaskawej olbrzymie przyległości villi Sforza, w pobliżu Viggevano.
— Zdawało mi się, że Wasza Książęca Mość bardzo lubi te dobra — rzekła hrabina ze zdziwieniem.
— Czyż człowiek potrzebuje dla siebie tyle przestrzeni?
Domyślając się, że Ludwik zechce znowu wspominać o śmierci, Cecylia położyła mu na ustach swoją różową rączkę.
— A cóż zawiera drugi dokument? — spytała.
Uśmiech opromienił twarz Ludwika.
Odczytał im akt, wymieniający wszystkie ziemie, łąki, lasy, wsie, polowania, stawy i budynki, któremi obdarzał madonnę Lukrecyę Crivelli i swego nieprawego syna Pawła. Ulubiona rezydencya Beatryczy, willa Cusnago, słynna ze swych rybnych stawów, była włączona do tej donacyi. Il Moro odczytał głosem drżącym ostatnie słowa nadania:
„Ta kobieta poświęciła nam wszystko, w związku miłosnym wyrażała uczucia tak podniosłe, że nasze stosunki z nią były duchową rozkoszą i pociechą w naszym smutku“.
Cecylia rzuciła się na szyję swej przyjaciółce, roniąc łzy wzruszenia.
— Widzisz, siostro ukochana, zawsze ci mówiłam, że on ma złote serce! Teraz mój siostrzeniec Paolo jest najbogatszym dzieckiem w Medyolanie.
— Którego mamy dzisiaj? — spytał Ludwik.
— 28-go grudnia, Wasza Książęca Mości — odparła Cecylia.
Książę i Lukrecya spojrzeli na siebie wzajem. Owa data była dla nich pamiętna.
Przed rokiem, co do dnia, co do godziny, nieboszczka księżna trapiona już zazdrością, przybyła do pałacu Crivelli, przypuszczając, że zastanie Ludwika u Lukrecyi. Wyratowała ich przytomność umysłu tej ostatniej — ukryła ona księcia w szafie z ubraniem.
Przypominał sobie teraz swój strach, pamiętał, jak go zimny pot oblewał na samą myśl, że żona mogła go tu znaleźć, pamiętał, jak się cieszył, gdy odjechała.
On ją kochał po swojemu i choć przez owe pół godziny przebył straszne męczarnie, dałby teraz wiele, żeby módz znowu usłyszeć odgłos młotka u drzwi wchodowych, aby ujrzeć wystraszoną służącą, która wpadła z okrzykiem „Madonna Beatrycze!“
I dziś, jak wówczas, stanąłby osłupiały; potem ukryłby się w szafie z sukniami, jak złodziej, złapany na kradzieży, słyszałby przezedrzwi gniewny głos swojej ukochanej małżonki.
— Niestety, to już powtórzyć się nie może! — myślał ze szczerem zmartwieniem.
Obejrzał się dokoła. Nic nie zmieniło się w tej sali. Po dawnemu była jasna, gościnna, gościnniejsza teraz, niż dawniej; wiatr tak samo zawodził, żywy ogień płonął na kominku. Na okrągłym stoliku, pokrytym tą samą, zieloną kapą, stał ten sam starożytny wazon bronzowy, leżała ta sama mandolina i te same nuty.
Drzwi sypialni były tak samo otwarte na oścież, a dalej było widać ubieralnię i tę samą szafę z sukniami, w której książę ukrył się był przed żoną.
Il Moro spuścił głowę na piersi i łzy szczerego żalu oblały mu policzki.
— Mój Boże! On znowu płacze! Widzisz — zawołała Cecylia. — Popieść go trochę, pocałuj. Że też możesz siedzieć tak spokojnie i patrzeć na jego zgryzotę!
Popchnęła rywalkę w objęcia swego kochanka.
Od pewnego czasu Lukrecya z coraz większym niesmakiem poddawała się przyjaźni hrabiny. Miała uczucie podobne temu, jakie sprowadzają mdłe perfumy. Chciała wstać i wyjść z pokoju, ale książę wyciągał do niej ręce i uśmiechał się przez łzy.
Cecylia wzięła ze stołu mandolinę i zaśpiewała wiersz Petrarki, sławiący ukazanie się boskiej Laury.
Książę rozpłakał się na dobre.
— Chwilami zdaje mi się, że ona patrzy na nas z nieba i błogosławi nam trojgu... O Bice! Bice!
Ukrył twarz na ramieniu Lukrecyi, objął ją wpół i chciał przytulić do piersi, ale ona cofnęła się. Ogarniał ją coraz większy wstyd i niesmak.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Eugenia Żmijewska.