Znak czterech (Doyle, tł. Neufeldówna, 1922)/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Znak czterech |
Wydawca | Nakładem Wacława Pawłowskiego |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Druk W. Maślankiewicza |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Neufeldówna |
Tytuł orygin. | The Sign of Four |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Było już dobrze popołudniu, gdy obudziłem się, pokrzepiony i orzeźwiony. Sherlock Holmes siedział na tem samem miejscu, z tą różnicą, że odłożył skrzypce, a był zatopiony w książce. Gdym się poruszył, zwrócił twarz ku mnie i zauważyłem, że jest nachmurzona.
— Mocno spałeś — rzekł. — Bałem się, że nasza rozmowa cię zbudzi.
— Nic nie słyszałem — odparłem. — Masz więc jakie nowe wieści?
— Na nieszczęście, nie. Wyznaję, że jestem zdziwiony. Spodziewałem się, że dotychczas będę już wiedział coś konkretnego. Wiggins był tu właśnie przed chwilą i oznajmił, że niepodobna odnaleźć śladu statku. Zawód to bardzo niepotrzebny, bo każda godzina jest niesłychanie ważna.
— Czy nie mogę ci w czem dopomódz? Wypocząłem znakomicie i jestem gotów czuwać znów przez całą noc.
— Nie; nie możemy nic przedsięwziąć, możemy tylko czekać. Gdy wyjdziemy, a tymczasem w naszej nieobecności nadeślą tu jaką wiadomość, nastąpi znów zwłoka. Ty możesz robić, co ci się podoba, ale ja muszę pozostać na straży.
— W takim razie pójdę do Camberwell odwiedzić panią Cecylję Forrester. Prosiła mnie wczoraj
— Panią Cecylję Forrester? — spytał Holmes ze znaczącym uśmiechem.
— No, oczywiście i miss Morstan. Były bardzo zaniepokojone i pragnęły usłyszeć, co się stało.
— Jabym im nie powiedział zbyt dużo, — rzekł Holmes. — Kobietom nie można nigdy ufać... nawet najlepszym.
Nie odpowiedziałem na tę złośliwą uwagę.
— Powrócę za godzinę, albo dwie, — rzekłem tylko.
— Dobrze! Przyjemnej zabawy! Ale słuchaj, skoro idziesz na tamtą stronę rzeki, zabierz ze sobą Tobyego i oddaj go. Zdaje się, że nam już teraz nie będzie potrzebny.
Zabrałem tedy naszego kundla i zwróciłem go, z dodatkiem 10 szylingów, staremu przyrodnikowi na Pinchin Lane. W Camberwell zastałem miss Morstan nieco zmęczoną przygodami nocnemi, ale bardzo chciwą usłyszenia dalszych wieści; pani Forrester również była niesłychanie zaciekawiona. Opowiedziałem im wszystko, cośmy zrobili, pomijając wszakże niektóre, bardziej wstrząsające, szczegóły tragedji. Między innemi nie mówiłem, w jaki sposób właściwie p. Sholto został zamordowany. Pomimo tych wszystkich opuszczeń i to wszakże co usłyszały, przejęło je do głębi.
— Istny romans! — zawołała pani Forrester. — Pokrzywdzona kobieta, skarb półmiljonowy, dziki ludożerca i złodziej o drewnianej nodze! Zastępują oni miejsce tradycyjnego smoka lub okrutnego księcia.
— I dwaj rycerze błędni, śpieszący z pomocą, — dodała miss Morstan, spoglądając na mnie promiennym wzrokiem.
— Mary, przecież twój majątek zależy od wyniku poszukiwań w tej sprawie. Uważam, że wobec tego nie jesteś tem wszystkiem dość przejęta. Pomyśl tylko, co to znaczy być taką bogatą i mieć cały świat u swoich stóp!
Serce zadrżało mi z radości na widok, że ta perspektywa nie wprawiła bynajmniej miss Morstan w radosne uniesienie. Przeciwnie nawet, potrząsnęła dumną główką, jakgdyby ta sprawa była jej zupełnie obojętna.
— Jestem tylko niespokojna o pana Tadeusza Sholto, — rzekła. — Zresztą nic mnie tak dalece nie obchodzi. Pan Sholto postąpił tak szlachetnie i uczciwie, że obowiązkiem naszym jest oczyścić go od tego strasznego i nieuzasadnionego podejrzenia.
Zmierzch już zapadał, gdy opuściłem Camberwell, a zanim stanąłem w domu zrobiło się zupełnie ciemno. Książka i fajka mego towarzysza leżały przy jego krześle, ale on sam znikł. Rozejrzałem się po pokoju, myśląc, że znajdę jaki bilecik, ale nic nie było.
— Czy pan Sherlock Holmes wyszedł? — spytałem pani Hudson, gdy weszła, by zamknąć okiennice.
— Nie, panie. Jest u siebie. Wie pan, — dodała, zniżając głos do tajemniczego szeptu, — że ja się boję o jego zdrowie...
— A to dlaczego?
— Bo pan Holmes jest dzisiaj taki jakiś dziwny. Po wyjściu pana chodził i chodził z dołu na górę i z góry na dół, aż mi się uprzykrzył ten ciągły odgłos kroków. Potem słyszałam, jak mówił do siebie i mruczał, a za każdem odezwaniem się dzwonka wychodził na schody i pytał: „Co tam takiego, pani Hudson?“ A teraz zatrzasnął drzwi od swego pokoju i słyszę znów, jak chodzi nieustannie. Byleby nie zachorował! Odważyłam się wspomnieć o jakim środku uspakajającym, to spojrzał na mnie takim wzrokiem, że ani wiem, jak wyszłam z pokoju.
— Myślę, że się pani zbytecznie niepokoi, — odparłem. — Widywałem go takim nieraz. Ma ważną sprawę do załatwienia i dlatego taki jest rozdrażniony.
Mówiłem obojętnie do naszej czcigodnej gospodyni, lecz sam zaniepokoiłem się, słysząc w nocy od czasu do czasu głuchy odgłos jego kroków; wiedziałem dobrze, jak jego duch energiczny buntował się przeciw tej mimowolnej bezczynności.
Nazajutrz rano spotkaliśmy się przy śniadaniu, — był blady, oczy miał zapadłe, a na policzkach gorączkowe wypieki.
— Mój stary, czego ty się tak dręczysz? — spytałem. — Słyszałem, jakeś wędrował w nocy.
— Nie mogłem spać, — odparł. — Ta przeklęta sprawa trawi mnie. Niesłychana rzecz, doprawdy, żeby taka głupia przeszkoda właziła w drogę, kiedy wszystkie inne są już pokonane! Wiem, jacy ludzie, jaki statek, wszystko, a mimo to nie mogę ich schwytać. Puściłem już w ruch innych pomocników i zastosowałem wszelkie środki, jakimi rozporządzam. Cała rzeka została przeszukana z obu stron, ale ani znaku naszych ptaszków, a pani Smith również nie miała żadnej wiadomości od męża. Przyjdę chyba do wniosku, że zatopili gdzie statek!
— Albo, że pani Smith wskazała nam ślad fałszywy.
— Nie, myślę, że to jest zupełnie wyłączone. Przeprowadziłem śledztwo; istnieje rzeczywiście statek, zgadzający się z jej opisem.
— Może popłynął w górę rzeki?
— Rozważałem już i tę możliwość i wysłałem ludzi, którzy przeszukują wybrzeża aż do Richmondu. Jeśli nie otrzymam żadnych dziś wiadomości, jutro wyruszę sam w drogę i nie będę już szukał statku lecz raczej ludzi. Ale, napewno usłyszymy jakąś nowinę.
Nie usłyszeliśmy wszakże. Nie otrzymaliśmy ani słowa, zarówno od Wiggins’a, jak i od innych pomocników. Wszystkie prawie dzienniki zamieściły artykuły o „tragedji w Norwood“ i to w tonie raczej wrogim dla nieszczęśliwego Tadeusza Sholto. Żaden artykuł wszelako nie zawierał nowych szczegółów, prócz tego, że śledztwo będzie rozpoczęte nazajutrz rano.
Wieczorem poszedłem do Camberwell, by zawiadomić panie o naszem niepowodzeniu, a za powrotem zastałem Holmesa ponurego i przygnębionego. Nie odpowiadał prawie na moje pytania i przez cały wieczór zajęty był jakimś zawiłym rozbiorem chemicznym, który pociągał za sobą ogrzewanie retort i dystylowanie gazów, zakończone taką straszną wonią, że omal nie uciekłem z mieszkania. Aż do świtu słyszałem brzęk epruwetek, który wykazywał, że Holmes pogrążony był przez całą noc w dokonywaniu cuchnącego doświadczenia.
Wczesnym rankiem zerwałem się nagle i ze zdumieniem ujrzałem go przy mojem łóżku; ubrany był w prosty strój marynarza, miał na sobie szarą kurtkę i zniszczony czerwony szalik na szyi.
— Idę nad rzekę, Watsonie, — rzekł. — Rozważyłem to wszystko dobrze i widzę tylko jeden sposób wyjścia. Warto w każdym razie spróbować.
— W każdym razie, mogę przecież iść z tobą? — spytałem.
— Nie; możesz być daleko użyteczniejszy, jeśli zostaniesz tutaj, jako mój przedstawiciel. Idę niechętnie, bo, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nadejdzie jakaś wiadomość w ciągu dnia, jakkolwiek Wiggins zrozpaczył już wczoraj wieczorem. Proszę cię, żebyś otwierał wszystkie bileciki i telegramy i postąpił według własnego mniemania w razie, gdyby nadeszły jakie wiadomości. — Czy mogę polegać na tobie?
— Najzupełniej.
— Obawiam się, że nie będziesz mógł mi zatelegrafować w danym razie, bo nie mogę ci nawet powiedzieć, gdzie mnie masz szukać. Jeśli mi szczęście posłuży, nie pójdę daleko. Bądź co bądź, jakieś wiadomości mieć będę, zanim wrócę.
Przy śniadaniu zabrałem się db czytania Standarda i znalazłem świeżą wzmiankę o naszej sprawie. „Mamy powody przypuszczać“ — pisał dziennik — „że tragedja w Upper Norwood będzie jeszcze więcej zawikłana i tajemnicza, niż zdawało się narazie. Nowe dowody wykazały, że p. Tadeusz Sholto jest stanowczo niewinny. To też i on i pani Bernstone zostali wczoraj wieczór wypuszczeni na wolność. Policja ma już wszakże pewne dane co do istotnych przestępców, których ściga p. Athelney Jones ze Scotland Yardu z całą swoją, dobrze znaną, energją i bystrością. Lada chwila można się spodziewać nowych aresztowań“.
„Dobre i to tymczasem“ — pomyślałem. — „Przyjaciel Sholto jest już przynajmniej bezpieczny. Ciekawym, co to za nowe dane... coś mi się zdaje, że to tylko stereotypowa forma, ilekroć policja strzeli jakiego bąka“.
Położyłem dziennik na stole, lecz w tejże chwili wzrok mój padł na ogłoszenie następującej treści:
„Zaginiony. — Mordecai Smith, wioślarz, i syn jego Kuba, odpłynęli z przystani Smith’a około godziny trzeciej nad ranem, w ubiegły czwartek, statkiem parowym „Aurora“, — czarnym z dwoma czerwonemi pasami, komin też czarny z pasem białym. Pięć funtów st. nagrody otrzyma ten, kto przyniesie pani Smith w przystani Smith’a, lub pod Nr. 121b, przy ulicy Baker, wiadomość, gdzie znajduje się wymieniony Mordecai Smith i statek „Aurora“.
Ogłoszenie podał Holmes, — dowodził tego jasno nasz adres. Pomysł wydał mi się doskonały, bo zbiegowie mogli ogłoszenie przeczytać i nie dopatrzeć się w niem niczego więcej, prócz naturalnej zupełnie obawy żony o zaginionego męża.
Dzień dłużył mi się bardzo. Za każdem stuknięciem w drzwi lub odgłosem śpiesznego kroku na ulicy, zdawało mi się, że to Holmes wraca lub że przynoszą odpowiedź na jego ogłoszenie. Usiłowałem czytać, lecz myśli moje odlatywały ku naszej sprawie i tym niecnym ludziom, których ścigaliśmy.
Zastanawiałem się nad tem, czy wywody mego przyjaciela mają istotnie jaką realną podstawę? Czy nie ulega on wielkiemu złudzeniu? Czy teoretyczny umysł jego nie zbudował tej hypotezy na fałszywych wnioskach? Nie przekonałem się dotąd, żeby się kiedykolwiek mylił, niemniej najśmielszy nawet rezoner może niekiedy być w błędzie.
Mógł łatwo się pomylić skutkiem nadmiernie wyrafinowanej logiki swojej, — upodobania do wyjaśnień subtelnych i dziwacznych, mając, że tak powiem, pod ręką prostsze i zwyczajniejsze. Jednak z drugiej strony widziałem dowody, słyszałem przyczyny jego dedukcji. Gdy przebiegłem myślą długi łańcuch ciekawych okoliczności, z których niejedna była trywjalna sama w sobie, wiodących do tego samego celu, nie mogłem ukryć przed sobą, że, jeśli nawet wyjaśnienia Holmesa były niedokładne, niemniej sama teorja zdumiewała trafnością.
O godzinie trzeciej popołudniu rozległ się dźwięk dzwonka, a po chwili dobiegł mnie donośny głos w przedsionku i niebawem wszedł do mnie, ni mniej ni więcej, tylko p. Athelney Jones we własnej osobie. Różnił się wszakże od owego energicznego i pewnego siebie mentora zdrowego rozsądku, który z taką ufnością we własne siły zabrał się do sprawy w Upper Norwood. Był widocznie przygnębiony, a w obejściu wprost nieśmiały.
— Dzień dobry, panu; dzień dobry — rzekł. — Słyszę, że pana Sherlocka Holmesa niema.
— Tak, wyszedł i nie wiem nawet kiedy wróci. Ale może pan zechce zaczekać. Proszę, niech pan siada i zapali jedno z tych cygar.
— Dziękuję; nie będę palił — odparł, ocierając spoconą twarz czerwoną, bawełnianą chustką.
— A może wody sodowej z whisky?
— Owszem, pół szklanki. Gorąco bardzo, jak na tę porę roku, a ja mam tyle lataniny i kłopotów! Pan zna moje zapatrywanie na tę sprawę z Norwood?
— Przypominam sobie, że je pan wygłaszał.
— Otóż, byłem zmuszony je zmienić. Zasnułem sieci dokoła p. Sholto i byłem już pewien, panie, że go trzymam, gdy naraz wymknął mi się na dobre! Zdołał dowieść alibi, nie podlegające wątpliwości. Od chwili, gdy wyszedł z pokoju brata i wrócił do siebie, nikt go nie widział. Nie on zatem właził na dach i przez otwór do pokoju. Sprawa jest bardzo ciemna, a chodzi tu o moją opinję zawodową. Byłbym bardzo wdzięczny za trochę pomocy.
— Wszyscy potrzebujemy niekiedy pomocy — rzekłem.
— Przyjaciel pański, pan Sherlock Holmes, ot, człowiek niezwykły — mówił Jones głosem przyciszonym, poufnie. — Jego pobić niełatwo. Widziałem go nieraz przy robocie, a nie było ani jednej sprawy, której nie zdołałby wyjaśnić. Ma niesystematyczną metodę pracy i zbyt pochopnie może wytwarza teorje, ale wogóle myślę, że byłby z niego nawet bardzo dobry urzędnik. Otrzymałem od niego dziś rano telegram, z którego wnioskuję, że znalazł jakiś wątek tej sprawy Sholto. Oto depesza.
Wyjął ją z kieszeni i podał mi. Była datowana z Poplaru o godz. 12-ej.
„Udać się natychmiast na ulicę Baker“ — brzmiała. — „Jeśli mnie nie będzie, czekać. Jestem na tropie zabójców Sholta. Może pan pójść z nami dziś w nocy, jeśli zechce uczestniczyć w zakończeniu“.
— Niezła nowina. Widocznie odnalazł ślad nanowo — rzekłem.
— A, więc i on się pomylił! — zawołał Jones z widocznem zadowoleniem. — Nawet najbystrzejszy z nas bywa niekiedy w błędzie. Oczywiście i to może się okazać fałszywym alarmem; ale obowiązkiem moim, jako urzędnika prawa, jest nie opuszczać żadnej sposobności. Ktoś idzie, jeśli się nie mylę. Może p. Holmes.
Istotnie, na schodach rozlegał się odgłos ciężkich kroków i sapanie człowieka, mającego krótki oddech. Idący zatrzymał się, jakgdyby ciężko mu było wchodzić, ale w końcu zastukał do drzwi i wszedł. Postać jego odpowiadała w zupełności odgłosom, jakie nas dobiegały. Przybyły, był to człowiek w podeszłym wieku, ubrany w strój marynarza, w starą kurtkę, zapiętą pod szyję. Plecy miał zgarbione, kolana uginały się pod nim, a oddech miał utrudniony, astmatyczny. Przystanął, oparł się na grubym kiju dębowym i z wysiłkiem wciągał powietrze w płuca. Na szyi miał kolorowy szalik, którym osłonił dół twarzy i podbródek, tak, że z wyjątkiem bystrych oczu, pod krzaczastemi siwemi brwiami i długich siwych faworytów, niewiele tej twarzy widziałem. Ogółem robił na mnie wrażenie przyzwoitego starszego majtka, który się zestarzał i zubożał.
— Czego chcecie, mój przyjacielu? — spytałem.
Obejrzał się dokoła powoli, jak ludzie starzy.
— Czy pan Sherlock Holmes w domu? — zapytał.
— Nie; ale ja go zastępuję. Możecie mi powiedzieć jaki macie do niego interes.
— Mam to powiedzieć jemu samemu — rzekł.
— Ale mówię wam, że ja go zastępuję. Czy to w sprawie statku Mordecai Smith’a?
— Tak. Wiem dobrze, gdzie on jest i wiem gdzie są ludzie, których pan Holmes szuka, wiem także gdzie jest skarb. Ja wiem wszystko.
— A więc powiedzcie mi, a ja jemu powtórzę.
— Kiedy ja to jemu samemu miałem powiedzieć — rzekł znów z niedorzecznym uporem starca.
— W takim razie musicie na niego poczekać.
— Nie, nie; nie myślę tracić całego dnia dla czyjejś fantazji! Jeśli pana Holmesa nie ma, to niech sobie p. Holmes sam wszystko wyśledzi. Nie podobacie mi się, nie dowierzam żadnemu z was i nie powiem ani słowa.
Zwrócił ku drzwiom, ale Athelney Jones zagrodził mu drogę.
— Poczekajcie-no, mój przyjacielu — rzekł. — Macie bardzo ważne wiadomości i ztąd odejść nie możecie. Zatrzymamy was, nie bacząc czy zechcecie lub nie, dopóki nasz przyjaciel nie wróci.
Stary rzucił się ku drzwiom, ale gdy Athelney Jones oparł o nie swoje szerokie plecy, marynarz uznał bezużyteczność swego oporu.
— Ładne obchodzenie się z ludźmi! — krzyknął, stukając kijem o podłogę. — Przychodzę tutaj, żeby się rozmówić z przyzwoitym panem, a tacy dwaj, których w życiu nie widziałem, chwytają mnie i tak mnie traktują!
— Nie stanie wam się żadna krzywda — rzekłem. — Wynagrodzimy wam stratę czasu. Siadajcie sobie tu na sofie; nie będziecie czekali długo.
Z widoczną złością, nachmurzony, zbliżył się do sofy, usiadł i oparł twarz na dłoniach, a łokcie na kolanach. Ja z Jonesem zaś zapaliliśmy cygara i powróciliśmy do naszej rozmowy. Nagle rozległ się w pokoju głos Holmesa.
— Moglibyście, doprawdy, i mnie poczęstować cygarem — rzekł.
Porwaliśmy się obaj z krzeseł. Holmes siedział tuż za nami i był widocznie wielce ubawiony.
— Holmes! — zawołałem. — Ty tutaj! A gdzież ten stary?
— Masz starego — rzekł, pokazując mi pęk siwych włosów. — O, widzisz, to jego peruka, faworyty, brwi, wszystko. Wiedziałem, że to moje przebranie jest niezłe, ale ani przypuszczałem, że wytrzyma taką próbę.
— Ach, to figlarz z pana! — zawołał Jones zachwycony. — Aktor byłby z pana nielada. Naśladował pan znakomicie typowy kaszel z domu robotniczego, a te pańskie uginające się nogi warte są dziesięć funtów na tydzień. Ale, przekonał się pan, że nie tak łatwo wydostać się od nas, co?
— Pracowałem w tem przebraniu cały dzień — rzekł, zapalając cygaro. — Widzi pan, zaczynają mnie już znać w sferze przestępców, zwłaszcza od czasu, jak ten nasz przyjaciel zabrał się do opisywania niektórych moich spraw; mogę zatem iść do boju tylko w jakiemś przebraniu. Otrzymał pan moją depeszę?
— A jakże; i dlatego tu jestem.
— No i cóż tam słychać z pańskiem śledztwem?
— Bardzo źle, wszystko na nic. Musiałem uwolnić dwóch swoich aresztantów, a nie mam żadnych dowodów przeciw tym dwom drugim.
— Mniejsza o to. Damy panu dwóch innych na ich miejsce, ale musi się pan poddać moim rozkazom. Ufam pańskim zdolnościom zawodowym, ale będzie pan działał według moich wskazówek. Zgoda?
— Najzupełniejsza, jeśli mi pan dopomoże do schwytania zbrodniarzy.
— A więc dobrze. Przedewszystkiem będzie mi potrzebna szybka łódź policyjna... łódź parowa... musi być o siódmej w przystani Westminster Stairs.
— Nic łatwiejszego. Tam zawsze stoi nasza łódź; ale mogę przejść naprzeciwko i zatelefonować, żeby się upewnić.
— Potem będę potrzebował dwóch tęgich, silnych ludzi na wypadek oporu.
— Będzie ich kilku w łodzi. Co więcej?
— Jak schwytamy zbrodniarzy, będziemy mieli i skarb. Myślę, że przyjaciel mój z przyjemnością zaniesie szkatułkę młodej osobie, do której połowa z prawa należy. Niech ona pierwsza szkatułkę otworzy. Co, Watsonie?
— Będę wielce rad temu.
— Niebardzo to prawidłowy sposób postępowania — rzekł Jones, potrząsając głową. — Wszelako cała sprawa jest nieprawidłowa i myślę, że musimy na to patrzeć przez szpary. Trzeba będzie potem wręczyć skarb władzom i pozostawić go, dopóki nie skończy się śledztwo urzędowe.
— Oczywiście. To się zrobi. A teraz jeszcze jedna kwestja. Chciałbym bardzo usłyszeć niektóre szczegóły tej sprawy z ust samego Jonathana Small’a. Jak pan wie, lubię sobie opracować sprawy swoje drobiazgowo. Otóż, czy będę mógł rozmówić się z nim prywatnie albo tu u siebie, albo też gdziekolwiek, pod warunkiem, oczywiście, że będzie bacznie strzeżony?
— A no, cóż robić, jest pan panem położenia. Ja nie miałem jeszcze dowodów istnienia tego Jonathana Small’a. Wszelako, jeśli go pan złapie, nie będę przecież mógł zabronić panu rozmówienia się z nim.
— Zatem rzecz ułożona?
— Najzupełniej. Czy pan ma jeszcze jakie życzenia?
— To jedno tylko, żeby pan zjadł z nami obiad. Będzie gotów za pół godziny. Mam ostrygi, parę cietrzewi i niezłe białe wino... Watsonie, tyś nigdy nie uznawał moich zasług, jako gospodyni domu.