Znak czterech (Doyle, tł. Neufeldówna, 1922)/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Znak czterech |
Wydawca | Nakładem Wacława Pawłowskiego |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Druk W. Maślankiewicza |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Neufeldówna |
Tytuł orygin. | The Sign of Four |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
— I cóż dalej? — spytałem. — Toby utracił swoje prawa do nieomylności.
— Działał zgodnie ze swoim instynktem — odparł Holmes, zsadził psa z beczki na ziemię i wyprowadził go z dziedzińca. — Jeśli weźmiesz pod uwagę, ile kreozotu przewożą po ulicach Londynu w ciągu jednego dnia, nic dziwnego, że szlak nasz został zmylony. Kreozot jest obecnie bardzo rozpowszechniony, zwłaszcza do nasycania drzewa. Biedny Toby nie winien temu.
— Sądzę, że trzeba będzie teraz powrócić na szlak, którym wiodła woń początkowa.
— Tak. Na szczęście droga nie będzie daleka. Na rogu Knight’s Place pies widocznie znalazł się w kłopocie dlatego, że rozbiegały się tam dwa szlaki w kierunkach przeciwnych. Poszliśmy złym: teraz pozostaje nam podążyć tamtym.
Wykonanie tego nie przedstawiało żadnych trudności. Pies, przyprowadzony na miejsce, gdzie błąd popełnił, zaczął znów kręcić się w kółko i ostatecznie poleciał w innym kierunku.
— Musimy uważać, żeby nas teraz nie zaprowadził tam, zkąd przywieźli beczkę z kreozotem — zauważyłem.
— Myślałem o tem. Ale, jak widzisz, prowadzi nas chodnikiem, gdy beczka jechała środkiem ulicy. Nie, teraz jesteśmy na drodze właściwej.
Wiodła ona w dół, nad brzeg rzeki, przez Belmont Place i ulicę Prince. W końcu ulicy Broad pies zbiegł prosto nad wodę, do małej, drewnianej przystani, i zaprowadził nas na jej kraniec, gdzie stanął, skowycząc i patrząc w ciemną toń.
— Nie mamy szczęścia — rzekł Holmes. — Wsiedli tu do łódki.
Leżały tu w przystani i stały na wodzie łódki różnego kształtu; obeszliśmy kolejno z Tobym każdą z nich, ale, chociaż obwąchiwał je skwapliwie, pozostał obojętny.
Tuż przy tej pierwotnej przystani był mały domek, a w drugiem jego oknie widniała drewniana tablica, z wydrukowanym wielkiemi literami napisem: „Mordecai Smith“, pod spodem zaś: „Łodzie do wynajęcia na dni i godziny“. Drugi napis nadedrzwiami zawiadomił nas, że można było dostać i statek parowy, a wiadomość tę potwierdzał stos węgli obok domku. Sherlock Holmes rozglądał się dokoła z ponurym wyrazem twarzy.
— Kiepska sprawa — rzekł. — Te łotry są sprytniejsze, niż przypuszczałem. Zatarli, jak się zdaje, ślady; mieli plan dobrze obmyślany i ukartowany z góry.
To mówiąc, zbliżał się do domku, gdy naraz drzwi się otworzyły i wybiegł sześcioletni może, kędzierzawy malec, a za nim wyszła tęga kobieta, o czerwonem obliczu, trzymająca w ręku wielką gąbkę.
— Janku, wrócisz ty mi zaraz! pójdź się myć! — krzyknęła. — Wracaj, ty nicponiu jakiś! jak ojciec przyjdzie i zastanie cię takiego umorusanego, będziemy się mieli z pyszna oboje...
— Co za śliczny dzieciak — odezwał się Holmes strategicznie. — A jaką ma różowa buzię, urwis! Janku, słuchaj-no, cobyś ty chciał?
Malec zastanowił się.
— Chciałbym szylinga — odparł po chwili.
— A możebyś wolał co innego?
— Wolałbym dwa szylingi — odpowiedział po krótkim namyśle.
— Patrzcie państwo! A no, to masz... łapaj!.. Mądre dziecko, pani Smith.
— Niech panu Bóg da zdrowie... a taki żywy! nie mogę sobie z nim poradzić, zwłaszcza, jak męża niema w domu, niekiedy całymi dniami.
— Niema go w domu? — rzekł Holmes tonem takim, jakgdyby doznał największego zawodu. — Bardzo mi przykro, bo właśnie chciałem pomówić z p. Smithem.
— Niema go od wczorajszego ranka, a jeśli mam powiedzieć prawdę, to zaczynam być o niego niespokojna. Ale, jeśli panu chodzi o łódkę, to mogę w zupełności męża zastąpić.
— Chciałem wynająć statek parowy.
— No, i co ja pocznę, kiedy on właśnie pojechał statkiem! To mnie właśnie tak dziwi, bo wiem, że węgli na nim tyle, co starczy na jazdę do Woolwich i z powrotem. Gdyby był pojechał łodzią, nicbym nie myślała; bo nieraz jeździł najęty aż do Gravesend, a jak tu nie miał dużo do roboty, to sobie i tam został. Ale co za pożytek ze statku parowego bez węgli?
— Mąż pani mógł kupić węgle w jakiej przystani w dole rzeki.
— Mógł, ale nie ma tego w zwyczaju. Nieraz słyszałam, jak gniewał się, że tak drogo żądają za parę głupich koszyczków. Zresztą nie cierpię tego człowieka z drewnianą nogą, z tą szkaradną twarzą i mową nie nasza. Po co on tu ciągle przyłaził?
— Człowiek z drewnianą nogą? — powtórzył Holmes tonem zdziwienia.
— Tak, panie. Czarniusieńki, wygląda jak małpa, i przychodził już nieraz po męża. Obudził go znów wczorajszej nocy, a co więcej, mąż wiedział, że on przyjdzie, bo zapalił ogień na statku. Mówię panu otwarcie, że mi się to wcale nie podoba.
— Ale, moja droga pani Smith — rzekł Holmes, wzruszając ramionami — niepotrzebnie zupełnie niepokoi się pani. Zkąd pani wie, że to właśnie ten człowiek z drewnianą nogą przyszedł do męża w nocy? Nie rozumiem, doprawdy, zkąd ta pewność.
— Jego głos, panie. Poznałam jego gruby, ochrypły głos. Zastukał do okna... mogła być w tedy trzecia... „Wstawajcie“, powiedział, „czas w drogę“. Mój stary obudził Kubę... to mój najstarszy... i poszli, a do mnie to się nawet nie odezwali. Słyszałam dobrze stuk drewnianej nogi na kamieniach.
— A czy ten człowiek z drewnianą nogą był sam?
— Nie mogę powiedzieć, panie. Nie słyszałam nikogo innego.
— Bardzo mi przykro, bo chciałem wynająć porządny statek, a zachwalano mi bardzo... jakże się nazywa?
— „Aurora“, panie.
— A! Czy to nie taki stary, zielony statek, z żółtym pasem, bardzo szeroki w środku?
— Nie, panie. Jest mały i wązki, a został teraz świeżo pomalowany na czarno z dwoma czerwonemi pasami.
— Dziękuję. Spodziewam się, że p. Smith wróci niebawem. Idę w dół rzeki, a gdybym gdzie dostrzegł „Aurorę“ zawiadomię pana Smitha, że pani jest niespokojna. Statek ma czarny komin, prawda?
— Nie, panie. Czarny z białym pasem.
— A, tak... Żegnam panią. Watsonie, tam stoi przewoźnik z promem; wsiądziemy i przepłyniemy na drugą stronę rzeki.
— Główna rzecz w postępowaniu z takimi ludźmi — odezwał się Holmes, gdyśmy już siedzieli na promie — to nie dać im poznać, że informacje ich mogą mieć dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. Jeżeli się tylko z tem zdradzisz, zamkną się niezwłocznie, jak ostryga. A jeśli ich słuchasz obojętnie, dowiesz się zawsze czego tylko zechcesz.
— Nasza droga teraz bardzo jasna — rzekłem.
— I cóżbyś ty uczynił?
— Wynająłbym statek i popłynął w dół rzeki szukać „Aurory“.
— Mój drogi, to byłoby olbrzymie zadanie. Mogła zawinąć do którejkolwiek przystani z jednej lub drugiej strony rzeki między tem miejscem tutaj a Greenwich. Poniżej mostu ciągnie się istny labirynt przystani przez mile całe. Minęłyby tygodnie, zanimby człowiek zdołał je sam przeszukać.
— To wezwij do pomocy policję.
— Nie chcę... Prawdopodobnie wezwę Athelney’a Jones’a w ostatniej chwili. Niezły to chłop i nie chciałbym uczynić nic takiego, co mogłoby obrazić jego ambicje urzędniczą. Ale pragnąłbym „wypracować“ całą sprawę sam, skoro mam już wszystkie nici w ręku.
— Możeby ogłosić wezwanie do dzierżawców przystani, żeby nam udzielili jakich wiadomości?
— Byłoby to jeszcze gorzej. Nasi panowie domyślają się niewątpliwie, że są ścigani i opuszczą kraj. Dopóki jednak będą mniemali, że nikt tego śladu ich nie wykrył, nie będą się śpieszyli. A tutaj dopomoże nam gorliwość i energja Jones’a. Dzienniki opiszą niechybnie jego działalność w tej sprawie, i tamci nabiorą przekonania, że wszyscy są na fałszywym tropie.
— Cóż zatem poczniemy? — spytałem, gdy wylądowaliśmy w pobliżu Millbank Penitentiary.
— Weźmiemy tę dorożkę, pojedziemy do domu, zjemy śniadanie i prześpimy się z godzinę. Bardzo jest możliwe, że będziemy musieli i noc dzisiejszą spędzić na nogach. Dorożkarz!... stań przed biurem telegraficznem. Zatrzymamy Tobyego, bo może nam się jeszcze przydać.
Stanęliśmy przed biurem na ulicy Great Peter, gdzie Holmes wysłał depeszę.
— Jak ci się zdaje, do kogo telegrafowałem? — spytał, gdy ruszyliśmy znów w drogę.
— Nie mam pojęcia.
— Pamiętasz oddział policji śledczej z ulicy Baker, którym posługiwałem się w sprawie Jeffersona Hope’a?
— Pamiętam — odparłem, śmiejąc się.
— Otóż w obecnym wypadku ci malcy mogą się okazać nieoszacowanymi. Jeśli mi się nie uda, mam inne środki, ale najpierw spróbuję ich pomocy. Wysłałem zatem depeszę do swego małego zamorusanego porucznika, Wigginsa, i spodziewam się, że będzie u nas, wraz ze swoją bandą, zanim zdążymy zjeść śniadanie.
Była już teraz blizko dziewiąta i zacząłem odczuwać silną reakcję po niezwykłych wrażeniach nocnych. Noga mi dokuczała, utykałem, ogarnęło mnie znużenie, miałem umysł zamącony, a ciało zmęczone. Nie ożywiał mnie, jak mego towarzysza, zapał zawodowy, nie mogłem też uważać tej sprawy jedynie za jakieś oderwane zagadnienie. Co do śmierci Bartłomieja Sholto, słyszałem o nim tak mało dobrego, że nie czułem bynajmniej nadmiernej antypatji do jego morderców. Ze skarbem wszakże rzecz miała się inaczej. Należał on, przynajmniej w części, do miss Morstan. Dopóki tylko istniała jakakolwiek szansa odzyskania go, byłem gotów poświęcić życie dla tego jednego celu. Prawda, że, gdybym skarb odnalazł, miss Morstan stałaby się dla mnie na zawsze niedostępna. Wszelako marną i samolubną byłaby miłość, na którą oddziałałaby myśl podobna. Jeśli Holmes mógł pracować dla odnalezienia przestępców, ja miałem stokroć silniejsze powody, pobudzające mnie do odszukania skarbu.
Kąpiel, za powrotem do domu, orzeźwiła mnie zupełnie. Gdy zeszedłem do wspólnego pokoju, śniadanie było zastawione, a Holmes nalewał kawę.
— Oto masz — rzekł, śmiejąc się i wskazując rozłożony dziennik. — Energiczny Jones i wszędobylski reporter już się porozumieli. Ale na razie masz dosyć tej sprawy. Zabierz się do szynki i jajek.
Wziąłem jednak dziennik i przeczytałem krótką notatkę pod tytułem: „Tajemnicza sprawa w Upper Norwood“.
„Około godziny dwunastej ubiegłej nocy", — pisał Standard, — „p. Bartłomiej Sholto z Pondichery Lodge, w Upper Norwood, został znaleziony nieżywy, śród okoliczności bardzo tajemniczych. O ile dotąd wiemy, nie wykryto na osobie p. Sholto żadnego śladu gwałtu; zginął wszakże cenny zbiór klejnotów indyjskich, które nieboszczyk odziedziczył po ojcu. Fakt wykryty został najpierw przez p. Sherlocka Holmesa i dra Watsona, którzy przybyli wraz z bratem zmarłego, panem Tadeuszem Sholto. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, p. Athelney Jones, dobrze znany członek policji śledczej, był na stacji policyjnej w Norwood i znalazł się na miejscu wypadku w pół godziny po pierwszym alarmie. Zabrawszy się do dzieła ze znaną swoją energją i wprawą, przedewszystkiem usiłował wykryć przestępców; usiłowania te uwieńczone zostały pomyślnym skutkiem. Zaaresztowano już brata, Tadeusza Sholto, wraz z gospodynią, panią Bernstone, służącego Indusa, nazwiskiem Lal Rao i odźwiernego, nazwiskiem Mc Murdo. Nie ulega wątpliwości, że złodziej, czy też złodzieje, byli dobrze obeznani z domem. P. Jones bowiem, dzięki swym znanym wiadomościom technicznym i niepospolitemu darowi obserwacyjnemu, dowiódł niezbicie, że złoczyńcy nie mogli wejść drzwiami, ani też oknem, lecz przez otwór w dachu dostali się do pokoju, łączącego się z tym, w którym znaleziono zwłoki. Fakt ten jest dowodem oczywistym, że kradzież nie była przypadkowa, lecz dobrze obmyślana. Szybka i energiczna działalność przedstawicieli prawa wykazuje wielką korzyść, jaka wynika w podobnych wypadkach z obecności jednego człowieka, obdarzonego silną wolą i bystrym umysłem. Zdaniem naszem jest to jeden argument więcej na poparcie żądania tych, którzy chcieliby, aby nasza policja była bardziej zdecentralizowana i w ten sposób miała ściślejszą i skuteczniejszą styczność z wypadkami, jakie ma obowiązek śledzić“.
— Kapitalne, — rzekł Holmes, śmiejąc się. — I cóż ty na to?
— Co ja na to? A, no, myślę, że niewiele było trzeba, żebyśmy także nie zostali zaaresztowani, jako uczestnicy zbrodni.
— I mnie się tak zdaje. Nie ręczę jeszcze za nasze bezpieczeństwo w razie powtórnego napadu energji p. Jones’a.
W tej samej chwili rozległ się odgłos dzwonka i usłyszałem panią Hudson, naszą gospodynię, wydającą okrzyki oburzenia.
— Na Boga, Holmesie — rzekłem, wstając — zdaje mi się, że istotnie przyszli po nas.
— Nie, nie bój się, tymczasem jeszcze nie. To siła nieurzędowa... ochotnicy z ulicy Baker.
Gdy to mówił, rozległ się szybki tupot bosych stóp po schodach, krzykliwa paplanina i do pokoju wpadło dwunastu brudnych, obdartych łobuzów ulicznych. Panowała wszelako śród nich pewna karność, bo, pomimo hałaśliwego wejścia, ustawili się niezwłocznie szeregiem i spoglądali na nas wyczekująco. Jeden z nich, wyższy i starszy od innych, stał na przedzie z miną, pełną godności, bardzo komiczną u takiego małego oberwańca.
— Otrzymałem wezwanie pana — rzekł — i sprowadziłem ich.
— Dobrze — odparł Holmes — ale na przyszłość niech oni zgłaszają się do ciebie, Wigginsie, a tylko ty jeden do mnie. Nie chcę takich napadów na swój dom. Niemniej dobrze, iż wszyscy razem usłyszycie zlecenie. Chcę, żebyście mi się dowiedzieli, gdzie jest teraz statek parowy, noszący nazwę „Aurora“, własność Mordecaiego Smitha, czarny, z dwoma czerwonemi pasami; komin ma czarny także, z białą obręczą. Jest gdzieś w dole rzeki. Jeden z was musi być przy przystani Smith’a, wprost Milibanku i uważać, czy statek nie wraca. Musicie się rozdzielić tak, żeby pilnować obu wybrzeży. Skoro tylko będziecie mieli jakie wiadomości, doniesiecie mi niezwłocznie. Zrozumieliście?
— Tak, panie — odparł Wiggins.
— Zapłatę dostaniecie tę samą, co zawsze, a ten, który znajdzie statek, otrzyma nadto gwineę. Macie tu za dzień z góry. A teraz, ruszajcie!
Wręczył każdemu szylinga i malcy zbiegli ze schodów, a w chwilę później widziałem, jak pędzili ulicą.
— Jeśli statek jest dotąd na wodzie, znajdą go — rzekł Holmes, wstając od stołu i zapalając fajkę. — Te malcy pójdą wszędzie, dostrzegą wszystko, podsłuchają każdego. Spodziewam się przed wieczorem wiadomości, że statek odnaleźli. My zaś tymczasem nic przedsięwziąć nie możemy, musimy czekać. Nie możemy nawiązać przerwanej nici, dopóki nie znajdziemy „Aurory“ albo p.
Mordecai Smith’a.
— Toby mógłby zjeść te resztki... Położysz się teraz, Holmesie?
— Nie, nie jestem zmęczony. Mam szczególną konstytucję. Nie pamiętam, żebym był kiedykolwiek zmęczony pracą, próżniactwo nuży mnie i wyczerpuje niesłychanie. Będę palił i rozważał tę niewesołą sprawę, w którą wmieszała nas moja piękna klijentka. Trudno o łatwiejsze, pod pewnym względem, zadanie, niż nasze. Ludzie o drewnianych nogach nie są tacy pospolici, a tamten jego wspólnik musi być, mojem zdaniem, poprostu unikatem.
— A... znów wspominasz tak zagadkowo o tym wspólniku!
— Nie zamierzam bynajmniej osłaniać go wobec ciebie tajemnicą. Ale chcę, żebyś sobie sam wytworzył o nim zdanie. Zastanów się tylko nad danemi, jakie mamy: Ślady bardzo małych stóp, palce nóg nigdy nie krępowane obuwiem, nagie stopy, maczuga z kamienną gałką, wielka zręczność, małe zatrute pociski. Co wywnioskujesz z tego wszystkiego?
— Dziki! — zawołałem. — Może jeden z Indusów, którzy byli spólnikami Jonathana Small’a?
— Nie sądzę — odparł. — Narazie, gdym spostrzegł znak, pozostały od niezwykłej broni i ja tak myślałem; ale odrębny kształt śladów stóp wpłynął na zmianę mego zdania. Niektórzy mieszkańcy półwyspu indyjskiego są ludźmi niewielkiego wzrostu, ale żaden z nich takich śladów pozostawić nie mógł. Indus właściwy ma stopę długą i wąską. Noszący sandały mahometanin ma duży palec wyraźnie odłączony od innych, bo rzemień przechodzi zwykle między nim a palcem następnym. Co zaś do pocisku, ten mógł być rzucony tylko w jeden sposób: mianowicie przez rurkę silnem dmuchnięciem. No i gdzież, wobec tych danych, szukać będziemy naszego dzikiego?
— W Ameryce południowej — odparłem na chybił trafił.
Holmes wyciągnął rękę i zdjął z półki grubą książkę.
— Jest to pierwszy tom rozpoczętego niedawno wydawnictwa, zawiera zatem niewątpliwie najświeższe dane. Zobaczymy więc... o patrz: „Wyspy Andamańskie, położone o 340 mil na północ od Sumatry, w zatoce Bengalskiej“. Hm! hm! o to wszystko mniejsza... klimat wilgotny, rafy koralowe, rekiny, port Blair, więzienie, Rutland Island, bawełna... A! mam! „Mieszkańcy pierwotni wysp Andamańskich mogą może rościć prawo do tego, że są najmniejszą rasą na świecie, jakkolwiek antropologowie oddają pod tym względem pierwszeństwo buszmenom afrykańskim, Indjanom plemienia Digger w Ameryce, oraz krajowcom z Ziemi Ognistej. Wzrost przeciętny Andamańczyków wynosi niecałe cztery stopy, jakkolwiek często zdarza się spotykać ludzi dorosłych o wiele mniejszych. Są oni okrutni, dzicy, usposobienia ponurego, niesforni, jakkolwiek zdolni do uczucia wiernej przyjaźni dla tego, kto raz pozyska ich zaufanie“. Zaznacz to sobie dobrze w pamięci, Watsonie. A teraz, słuchaj dalej: „Powierzchowność mają potworną: wielkie bezkształtne głowy, małe dzikie oczy i powykrzywiane rysy. Stopy i ręce ich wszakże są niezwykle małe. Wszelkie usiłowania urzędników brytańskich, zmierzające do pozyskania ich, spełzły na niczem, wobec ich niesforności i okrucieństwa. Są oni zawsze postrachem dla rozbitych okrętów; zabijają niemiłosiernie tych, którzy ocaleli, maczugami o kamiennych gałkach lub zatrutemi strzałami. Takie rzezie kończą się zazwyczaj ucztą kanibalową“. Miły naród, Watsonie, co? Gdyby ów jegomość był pozostawiony własnemu przemysłowi, sprawa przybrałaby niechybnie obrót jeszcze straszliwszy. Zdaje mi się, że i tak, wobec tego co zaszło, Jonathan Small dałby dużo, żeby nie był się uciekał do jego pomocy.
— Ale, jak się to stało, że sobie wybrał takiego towarzysza?
— O, tego ci już powiedzieć nie mogę. Skoro jednak postanowiliśmy już, że Small przybył z Andamanów, nic to znów tak bardzo dziwnego, że ma ze sobą tego wyspiarza. Niewątpliwie dowiemy się o wszystkiem we właściwym czasie, a ja spróbuję cię uśpić.
Holmes wyjął skrzypce z pudła, a gdy wyciągnąłem się na sofie, zaczął wygrywać jakąś cichą, rzewną melodję — własną niewątpliwie, bo miał niezwykły dar improwizacji. Zachowałem niejasne wspomnienie jego wysokiej, poważnej postaci, oraz ruchu smyczka. Potem zdawało mi się, że unosi mnie łagodna fala dźwięku, aż wreszcie znalazłem się w sennej krainie i słodkie oblicze Mary Morstan pochylało się nademną.