>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Znak zapytania
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GABRJELA ZAPOLSKA



ZNAK ZAPYTANIA
POWIEŚĆ



I TYSIĄC.


WYDAŁ „LEKTOR“, INSTYTUT LITERACKI, SP. Z O.O.
LWÓW — WARSZAWA — KRAKÓW
1922.



La voilà! la voilà! — zachichotała moja sąsiadka.
Spojrzałem w kierunku, w którym pobiegły figlarne oczy hrabianki, i wśród tłumu gości spostrzegłem dwie świeżo przybyłe kobiety, witające się z gospodynią domu.
Ta ostatnia stała na środku salonu, piękna z olśniewająco białemi ramionami, wychylającemi się z czarnej, jedwabnej sukni. Cała kaskada światła spływała z kryształowego pająka, dźwigającego setki świec, i dopomagała wystąpić na jaw wszystkim wdziękom tej zachwycającej blondynki.
Jeśli jednak gorące światło służy do upiększania tego, co jest rzeczywiście pięknem, oddaje wręcz przeciwną przysługę brzydocie, lub, co gorsza, brakom wszelkiego rodzaju.
Jasne światło balowe służy tyko młodym i zachwycającym kobietom, brzydkie winny go stanowczo unikać — krzywdzi je bezlitośnie, wyjawiając z szyderczą dokładnością wszystkie braki, czy wrodzone, czy przez czas sprawione.
Dwie damy, witające się z gospodynią domu, powinny były uciec czemprędzej z pod zdradliwej kaskady światła, która z góry spływała. Ramiona ich nie stworzone były do kąpania się w złotych blaskach...
Były brzydkie, choć każda miała odrębny typ brzydoty.
Były to widocznie matka i córka. Jakaś air de familie — to coś nieokreślonego, co bije zawsze z rysów osób, należących do siebie przez związki krwi, uderzało na pierwszy rzut oka.
Ale różnica była wielka.
Matka, kobieta, która dawno przekroczyła pięćdziesiątkę, miała w swej pomarszczonej i zwiędłej twarzy wyraz prawdzie... lâchons le mot — małpi. Czarne oczy, niewielkie, biegały po obecnych dziwnie świderkowato, złośliwie, wyzywająco. Trzymała się prosto i sztywno w swej aksamitnej bordo sukni, trochę wytartej i zniszczonej — a kosztowna koronkowa zarzutka, okrywająca niedostatecznie chude i sczerniałe ramiona, miała niejedną, choć starannie ukrywaną cerę.
Przyprawny, zrudziały szynion różnił się kolorem od reszty włosów, które dziwnym trafem zachowała czarne i lśniące. Wyglądała jak walące się i popękane domostwo, pokryte nową dachówką — wogóle sprawiała dziwne wrażenie.
Mówiła dużo, przymilając się i ściskając serdecznie piękną rękę gospodyni; pomimo gwaru, panującego w salonach, słychać było jej głos krzykliwy, dominujący nad wszystkiemi...
Usunięta trochę na bok, stała córka, wysoka, chuda panna, trzymająca się dziwnie pochyło, tak że deka piersiowa formalnie była wklęsła, a plecy zaokrąglały się i lśniły migotliwym blaskiem...
Była brunetką, jak matka; włosy jej, uczesane wysoko, stanowiły główną ozdobę całej jej osoby. Wysoka fryzura odsłaniała chudą, białą szyję - dziwnie białą, jak na szyję brunetki. Ciemna, fioletowa aksamitka okalała ją dokoła, wiążąc się na boku w kokardę.
Ramiona biedne, chude, delikatne, wystawały z białej faille toalety, obrzuconej iluzją i podpinanej bratkami. Wszystko było świeże, eleganckie, gustowne. Widocznie matka dbała więcej o córkę, niż o siebie.
Oczu tej panny dostrzec nie mogłem. Trzymała je uparcie spuszczone, a zresztą cała głowa była tak na piersi zniżona, że podbródek dotykał się formalnie wychudłej deki piersiowej.
Była tak przeźroczysto chudą niemal, jak iluzja, otaczająca jej ramiona.
— Patrz m’amour — szczebiotała hrabianka Elzia do swej przyjaciółki Mizi, — jak „znak zapytania“ dziś przystroił się w bratki.
— Wyraźnie chce powiedzieć a ces messieurs... pensez á moi!.
— Oh, to się na nic nie zda; będzie to, co zawsze; Stenia już niema, aby nas zabawił. C’est dommage!
I ładniuchna hrabianeczka, wyjąwszy z kieszonki maluchne zwierciadełko, przeglądać się w niem zaczęła.
— Czy nie będzie niedyskrecją zapytać — zwróciłem się do Elzi, — kogo panie nazywacie „znakiem zapytania?“
Panienki spojrzały po sobie.
Decidement!... pan spadasz z nieba! — odparła Mizia.
— Nie dziwcie się piękne panie; je viens d’arriver... nie jestem wtajemniczony w wasze miluchne tajemnice.
— Och! To nie tajemnica, tout le monde le sait, że Władzia się nazywa „znakiem zapytania“ — odpowiedziała wreszcie Elzia, powstając szybko z krzesełka.
— Ależ... — zacząłem, lecz nie dokończyłem zdania. Obie panienki pofrunęły na środek sali i tylko delikatny szmer jedwabnej gazy i mocniejszy zapach Corylopsis’u świadczył o odlocie tych upudrowanych aniołków.
Nadeszły właśnie księżniczki Hohenschuhe, przybyłe z Wiednia wraz z ojczymem, główno-komenderującym wojskami, do Krakowa...
Z Wiednia do Krakowa!
Biedne księżniczki Hohenschuhe musiały się nudzić śmiertelnie. Wątpię, czy nawet serdeczna przyjaźń Mizi i Elzi zdołała osłodzić im pobyt w małej mieścinie.
Bądź-co-bądż, ja zostałem poinformowany bardzo niedokładnie co do owej Władzi i „znaku zapytania“, a obok mnie zrobiły się dwa puste miejsca.
Niedługo jednak byłem osamotniony. Z tłumu kobiet i mężczyzn, cisnących się dokoła księżniczek, wydostały się dwie postacie kobiece i skierowały ku mnie.
Były to te same dwie damy, które niedawno tak niefortunnie zaprezentowały się moim oczom pod olśniewającym blaskiem świecznika.
Matka szła naprzód, podnosząc śmiesznie końcami atłasowych bordo pantofli brzeg sukni. Zbliżywszy się do próżnych krzeseł, wyjęła z za paska inkrustowaną lornetkę i, przyjrzawszy się uważnie pustym miejscom, zawołała na córkę:
— Władzia! placons nous ici!
Panna zbliżyła się wolno i automatycznie zajęła miejsce bliższe mnie, tak, że, siadając, dotknęła mnie swym spiczastym łokciem
Pardon, monsieur! — wyszeptała, spoglądając na mnie dziwnie lękliwie.
Przekonałem się wtedy o dwóch rzeczach:
Najprzód, że to właśnie moja sąsiadka nazywa się Władzia i nosi śmieszne przezwisko „znaku zapytania“ — a potem, że właśnie tak zwany „znak zapytania“ ma przepyszne oczy.
Były to dwa wielkie, czarne djamenty, oprawne w nadzwyczajnej długości rzęsy. Nieokreślony smutek i tęsknota płynęły z tych źrenic, zawsze prawie w ziemię wpatrzonych. Ogromne, wspaniałe te oczy, osadzone głęboko, raziły prawie w porównaniu z nieregularnością rysów, szerokością ust i wychudzeniem całej postaci.
Oczy te powinny należeć do doskonałej piękności — tak były doskonale piękne i pod względem formy i pod względem wyrazu. Były to dwie przepaście — smutku i cichej, zrezygnowanej boleści... Zajęły mnie i zastanowiły one...
Zacząłem śledzić uważniej moją sąsiadkę. Że nazwano ją „znakiem zapytania“, nie dziwiłem się wcale. Gdy siedziała tak na brzegu krzesła, wyciągając chude kolana i trzymając się pochyło, rzeczywiście formowała znak pisarski, nadużywany przez jednego z więcej znanych feljetonistów.
Osoba, która ją tak nazwała, musiała być złośliwą, ale i dowcipną zarazem.
Rzeczywiście, trudno było dobrać lepszego miana na określenie tak pochyło trzymającej się kobiety.
Wszyscy obecni w salonie byli zajęci świeżo przybyłemi. Panienki cisnęły się do księżniczek z oznakami egzaltowanej i obłudnej przyjaźni, nawet starsze matrony okazywały zbyt wiele uprzejmości, niemal poniżającej, względem tych dwu drobnych o wydatnych biustach Niemek, które, mrużąc impertynencko oczy, przybierały ton i miny cesarzowej podczas recepcyi w Burgu.
Ja nie spieszyłem się wcale ze złożeniem hołdu tym księżniczkom „z krwi“, jak o nich mówiono.
W kobiecie imponuje mi tylko albo nadzwyczajna uroda, albo piękność duchowa, przeświecająca odrazu w spojrzeniu niewieściem.
Księżniczki nie zachwycały urodą, choć mówiono o nich, że są ravissantes, a oczy ich mdłe, niewyraźne, mówiły tylko o praterfestach i dworskich balach.
Wolałem więc pozostać na mojem krzesełku i obserwować pannę Władzię, której oczy zajęły i zastanowiły mnie odrazu.
Zresztą miałem tu mało znajomych.
Przybywszy ze wsi do Krakowa „na karnawał,“ dla zadowolenia jedynie mej matki, która w swej troskliwości wyobrażała sobie, że się nudzę w czterech ścianach mej pustelni, wlokłem swą taczkę karnawałową, zmieniając frak na tużurek, tużurek na frak, stosownie do okoliczności.
Znajomości nie zawierałem chętnie. Mam to coś w naturze, które czyni mnie sztywnym wobec osób nieznanych; jestem, przyznaję, bardzo drażliwym na punkcie podawania ręki i wymiany mniej banalnych myśli. Wolałem więc ograniczyć się na kółku dobrych przyjaciół mej matki i bywać tylko w tych domach, w których bywać niejako byłem zmuszony.
Zresztą i z tych wieczorów, rautów, obiadów wychodziłem tak, jak ten „Jean, qui s’en alla, comme il etait venu“ — nigdy niepodrażniony nawet w swej ciekawości, nie czując nic dla tych ludzi, z którymi spędziłem kilka godzin — ani sympatji, ani antypatji, ani uwielbienia, ani pogardy. Kobiety piękne, strojne, pachnące, szeleszczące jedwabiem i dowcipem, ale przeciw tego rodzaju pokusom byłem dostatecznie opancerzony...
W sąsiedniej wiosce, niemal tylko o miedzę, z okien gotyckiego pałacyku wyglądała śliczna rumiana dziewczynka, a oczy jej wielkie, piwne, o złotawych blaskach, biegły z tęsknotą w stronę Krakowa...
Dziewczynkę tę kochałem.
Oto był mój pancerz.
Gdyby Władzia była piękną, nie obserwowałbym ją z taką uwagą; ale „znak zapytania“ był brzydki, — tylko jakiś smutek, coś nieokreślonego pociągało mnie ku niej.
Postanowiłem poznać ją bliżej.
Tymczasem matka nie próżnowała.
Usiadłszy na krzesełku, ułożyła fałdy aksamitnego trenu, kryjąc starannie jakąś żółtą plamę, świecącą się na ciemnej czerwieni aksamitu. Potem obejrzała toaletę córki, poprawiła niektóre listki aksamitnych kwiatów, obniżyła iluzję, okrywającą jej wychudły biust, i zaczęła lornetować przechodzących.
Właśnie nadciągały księżniczki, otoczone dokoła tłumem „przyjaciółek“. Szły wolno, powiewając wspaniałemi toaletami z różowej iluzji i wysuwając naprzód strojne w kwiaty gorsy.
Za ich nadejściem matka Władzi porwała się z krzesła, — a uśmiechając się dziwacznie, posunęła się ku Niemkom z całym arsenałem komplimentów i oświadczeń przyjaznych.
Władzia, pociągnięta przez matkę, postąpiła także kilka kroków w kierunku księżniczek, ale nie wymówiła ani jednego słowa, nie wyciągnęła nawet ręki. Oczy trzymała wlepione w ziemię; rzecby można, że poniżająca uprzejmość matki sprawiła jej przykrość.
Podobała mi się ta niema protestacja przeciwko zachowaniu się całego tłumu i uczułem dla Władzi coś nakształt szacunku.
Tymczasem do uszu moich doleciały następujące słowa, wyrzeczone ironicznym męskim głosem:
La comtesse Skierka zdaje się być en intimite z księżniczkami...
— Przynajmniej ma szczere chęci ku temu — odparł drugi głosik, w którym poznałem srebrne tony hrabianki Elzi.
Władzia stała tuż przy mnie; widziałem, jak drgnęła pod wpływem tych słów, jak głowa jej pochyliła się jeszcze niżej na piersi.
Widocznie „la comtesse Skierka“ była matką „znaku zapytania“.
Dziwni byli ci ludzie, zgromadzeni w tym salonie. Nadawali wszystkim przezwiska!
Przez chwilę miałem ochotę zapytać, jakiem mianem mnie ochrzczono.
Ale przypomniałem sobie, że mnie koledzy szkolni przezwali niegdyś „djabołkiem“.
Wystarczała mi ta jedna nazwa i dlatego nie zainterpelowałem hrabianki Elzi o nową perłę jej dowcipu, mającą jako oprawę moją mizerną osobistość.
Hrabina i Władzia wróciły na swoje miejsca. Księżniczki pociągnęły dalej, jak dwie komety, wlokące za sobą wspaniałą miotłę! ach, pardon!... ogon, czy tren, złożony z osobników samej śmietanki krakowskiego towarzystwa. Hrabina była widocznie wzburzona „nietaktownem“ postąpieniem Władzi.
Zaczęła więc upominać ją półgłosem.
— Już cię sermonowałam tyle razy, ażebyś dla księżniczki była uprzejmą. Ale ty perzistujesz w uporze. Par quelle raison?
Władzia milczała, tylko ręce jej nerwowo ściskały biały, atłasowy wachlarz, przy którym wisiał mały karnecik z kości słoniowej do zapisywania tańców.
Milczenie córki zniecierpliwiło hrabinę — zaczęła się stopniowo unosić.
— Odpowiedz-że... ce que tu penses et ce que tu veux?
Władzia lękliwie spojrzała w moją stronę — poznała, że jestem obcy, i obawiała się widocznie odsłaniać przed nieznajomym śmieszności swej matki.
Mais, ma chere maman — odpowiedziała wreszcie, — księżniczki są tak otoczone...
Głos jej był cichy, miły, o pięknym kontraltowym dźwięku.
— To wymówka! — zawołała matka — twoje postępowanie jest une mauvaise fierte! Księżniczki mogą nam otworzyć najpierwsze salony w Wiedniu. Sama los sobie psujesz! Ja robię, co mogę!
Gorzki uśmiech przesunął się po wargach dziewczyny. Widocznie ta praca matki musiała sprawić jej bolesną przyjemność.
Szczęściem, muzyka, ukryta na oszklonym balkonie, odezwała się i prześliczny walc Oliviera Métry wzbił się pod plafon salonu.
Z dźwiękami muzyki zapanowało ożywienie — kobiety uśmiechały się i kręciły główkami, mężczyźni z minami pogromców świata usuwali się ku portjerom, maskującym drzwi. Stamtąd, jak z obserwatorium astronomicznego, obserwowali tancerki i, według posagu, konwenansu i urody taksując, uszczęśliwiali przetańczeniem jednego tour’a walca.
Na odgłos muzyki mama hrabina drgnęła i wyprostowała się jak koń pułkowy. Władzia zato pochyliła jeszcze smutniej głowę.
— Czy masz kogo zapisanego na karnecie? — zapytała hrabina córkę.
— Nie, mamo! — odpowiedziała panna.
— A monsieur Sigismond nie inwitował cię wczoraj podczas kolacji do kotyliona?
— Nie, mamo. To Elizę, która koło mnie siedziała...
C’est extraordinaire! Jak ty nie masz szczęścia! Wyprostuj się... oto przechodzi pan Leon; uśmiechnij się... Bon jour! bon jour, cher monsieur!
I hrabina Skierka zaczęła całemi siłami zwracać uwagę przechodzącego Leona B., mego dawnego szkolnego kolegę, który spieszył angażować ładną blondyneczkę do walca.
Leon był człowiekiem trés comme il faut.
Panie mówiły o nim, że jest... dobrze. Trudno więc, aby człowiek „dobrze“ uchybił nawet hrabinie... Skierce. Okraszając więc usta banalnym uśmiechem, zbliżył się Leon ku nam. Skłoniwszy się przed hrabiną, zwrócił się ku Władzi, gdy wzrok jego spotkał się z moim.
Skinął mi głową uprzejmie — widocznie rad był z tego spotkania. Ja niemniej, gdyż postanowiłem użyć go za pośrednika w przedstawieniu mnie hrabinie i jej córce.
Szybko więc powstałem i oczami wskazałem Leonowi obie damy. On z początku zdawał się nie rozumieć i spojrzał na mnie ze zdziwieniem, prędko przecież opamiętał się i dopełnił formalności, wymieniając moje nazwisko z pretensją mistrza ceremonji.
Hrabina spojrzała na mnie badawczo i z pewnego rodzaju zdziwieniem — nie zauważyła mnie do tej chwili.
Nic dziwnego! Byłem tak małego wzrostu, a przedewszystkiem kryłem się w cieniu wielkiego figusa, nie chcąc przeszkadzać w poufałej rozmowie matki z córką.
To ostatnia przecież nie okazała żadnego zdziwienia, — tylko, podniósłszy swe lekką, siną barwą przysłonięte powieki, spojrzała na mnie z jakimś lękliwym i smutnym wyrazem.
Było to drugie spojrzenie tego wieczoru, jakie z jej oczu spoczęło na mnie, a było tak rzewne, tak pełne jakiejś tajonej boleści, że czułem dla tej biednej dziewczyny wielką, niezmierną sympatję.
Skłoniłem się przed nią, prosząc ją do tańca. Lekki rumieniec oblał jej bladą twarz, powstała powoli i bez najmniejszego wdzięku położyła rękę na mojem ramieniu. Objąwszy jej kibić, zdziwiłem się, że była tak szczupłą. Czułem tylko fiżbiny, stalki i inne mordercze narzędzia, pokryte i zamaskowane białą tkaniną.
Serenada hiszpańska w rytmie walca kołysała kilkanaście par, obracających się pośrodku salonu. Czarne fraki i różnobarwne tkaniny mięszały się razem, łączyły i znów rozbiegały.
Zdawało się że promień słoneczny rozkłada się na barwy tęczowe. Cała gama kolorów mieniła się pod dźwiękami melodji Metry — melodji szlachetnie, porywająco namiętnych...
Nawet Niemki walcowały z temperamentem, a starszej księżniczce krwi błyszczały oczy..,
Hiszpanja, kastaniety, torreadorzy!.. to zdoła i Niemkę rozruszać...
Ale moja tancerka obracała się jak automat w moich ramionach, blada jej twarz pobladła jeszcze bardziej, a oczy uparcie spuszczone zdawały się nie widzieć ożywienia, jakie panowało w sali. Tańczyła w dodatku źle, myliła się w tempie i pochylała się w tańcu gorzej jeszcze niż zwykle. Obracając się, dostrzegłem wyraz szyderczy na niektórych twarzach, śmiech przyciszony doleciał mych uszu.
Widocznie wyśmiewano moją tancerkę, a w dodatku i mnie z nią razem.
Nie jestem zarozumiałym i nie mam najmniejszej dozy próżności — ale przykro mi było za tę biedną dziewczynę, wystawioną na pośmiewisko i obmowę całego towarzystwa.
Szybko doprowadziłem ją do miejsca i chciałem posadzić na krzesełku, ale ona przez chwilę opierała się na mojem ramieniu silniej, a dłoń jej mimowoli ściskała kurczowo moją rękę.
Spojrzałem na nią. Była trupio bladą i oddychała z trudnością.
— Pani jesteś cierpiącą? — zapytałem.
— Nic... nic... zawrót głowy... to przeminie — wyszeptała.
Puściła moją rękę i usiadła obok matki. Ja zaś cofnąłem się trochę w głąb sali, aby pozostawić wolne pole innym tancerzom, gdyby ci chcieli Władzię wprowadzić w taneczne koło.
Lecz nikt się nie zjawiał.
Hrabina Skierka siedziała odosobniona, trzymając ciągle lornetkę przy oczach, lub atakując kogoś z przechodzących.
Wszyscy zaczepieni przemawiali słów parę i spieszyli dalej, nie zwracając najmniejszej uwagi na Władzię.
Ona siedziała znów martwa i nieruchoma, nie patrząc na tłum tańczących. Wtedy dopiero dostrzegłem, jak barbarzyńsko prawie była ściśniętą gorsetem. Była odrażająco cienką w pasie, co ją nie upiększało bynajmniej. Musiała znosić istne tortury. Hrabina Skierka co chwila poprawiała coś w toalecie córki. Robiła mi wrażenie starej żydówki, siedzącej na stopniach, prowadzących do sklepiku, w którym się mieszczą jej towary.
Ale kupujący, a przynajmniej targujący, nie zjawiał się wcale.
Dokoła tańczyły wszystkie młode, a nawet niemłode kobiety. Dziewczęta niektóre, pozbywszy się pensjonarskiej sztywności, oddawały się całą duszą zabawie; mężatki kokietowały tańcem, uśmiechając się zalotnie.
Jedna Władzia była nieruchomą, smutną, zapomnianą...
Powoli przycichła hiszpańska serenada, pary rozłączyły się i środek sali opróżnił się w mgnieniu oka.
Ktoś potrącił przyjacielsko moje ramię.
Był to Leon.
Ujął mię pod rękę i wprowadził do drugiego pokoju, stanowiącego zarazem tak zwany „mały salon“ pani domu.
Mnóstwo chińszczyzny i laki przepełniało tę bonbonierkę, obciągniętą całą chińską materją w dziwaczne zygzaki.
Komicznie powykrzywiani Chińczycy siedzieli na małych etażerkach z powagą członków krajowego wydziału podczas wakacyj.
— Cóż? Tańczyłeś ze „znakiem zapytania“ — przemówił Leon, potrącając jednego z Chińczyków i przymuszając go tem samem do kiwania głową — ładnie tańczy... ucho ma nadzwyczajne.
— Tańczy źle, ale to mnie nie dziwi bynajmniej — odparłem; — tak mało kobiet tańczy dobrze, a szczególniej walca.
Leon spojrzał na mnie ironicznie.
— Bronisz jej? — zawołał — czyś się czasem nie rozamuraszował w hrabiance Skierce?
Uśmiechnąłem się mimowoli.
— Cóż za myśl! Wiesz przecież, że jestem już prawie po słowie... Tylko ta dziewczyna wydała mi się bardzo smutną i nieszczęśliwą. Zresztą, jest tak opuszczoną i prawie ignorowaną w całem towarzystwie...
— Tra ra ra! — przerwał mi mój kolega — trudno, ażebyśmy dla niej zapominali drugich. Obie z matką są to prawdziwie wstrętne kreatury, narzucają się wszystkim, wszędzie włażą, proszone czy nieproszone. Wierz mi: elles nous donnent sur les nerfs...
— Matka wydała mi się rzeczywiście niesympatyczną; ale córka, powtarzam ci, zrobiła na mnie miłe wrażenie — rzekłem, siadając na wielkiej i wązkiej sofeczce.
— Dziwny masz gust, mój drogi — zawołał Leon. — Dziewczyna sucha jak szkielet, brzydka, stara, a w dodatku biedna... oh! tak! biedna do śmieszności. Elle n’a pas un sou!
— Mało mnie to obchodzi — odparłem; nie mam zamiaru dziedziczyć po niej spadku. Rzeczywiście jest brzydka i źle złożona, ale ma cudowne oczy, a w dodatku w oczach tych jest coś, czego nie posiada ani Eliza, ani Misia, ani nawet księżniczka Hohenschuhe.
Leon roześmiał się serdecznie.
— A cóż jest w tych oczach, dites donc! Może skarby Golkondy?... powiedz! Niech to wszystkim rozgłoszę. Wszyscy in gremio zgłosimy się do mamy hrabiny, prosząc o ręką jej uroczej córki. No dalej, odkryj-że nam ten skarb... Cóż widzisz w tych oczach?
— Duszę! I to piękną duszę! — odparłem poważnie.
Wesołość Leona nie miała granic.
Stilvoll, piramidal! — wołał, śmiejąc się. — Wieś dziwnie na ciebie wpływa, poszukiwaczu... dusz! Robisz się romantycznym, a to nie w modzie.
— Nie wiem, czy w modzie jest dawać kobietom dziwaczne i śmieszne przezwiska. Nazywacie matkę hrabiną Skierką, a córkę „znakiem zapytania“. To rzeczywiście nieromantyczne.
Leon zabrał się znów do dręczenia Chińczyka.
— Cóż chcesz, mój drogi; ainsi va le monde — wyrzekł po chwili; — hrabina Skierka jest rzeczywiście hrabiną, choć dużo byłoby o tem mówić. Ale nikt z nas nie myśli zaglądać do jej papierów. Nazywa się Zadolińska i spokrewnioną jest z kilkoma staremi rodami. Śmieszność, jaka ją otacza, ściąga na siebie swym brakiem taktu i konieczną chęcią wydania nieszczęśliwej córki za mąż. Już lat ośm włóczy ją po balach, stroi za pożyczane pieniądze, zachwala jak towar na sprzedaż i umiera ze złości, widząc, jak wszystkie jej zabiegi pełzną na niczem. Władzia nie ma szczęścia, nie podoba się nikomu... nikt z nią nie tańczy. Jest zawsze, jak mówią trywialnie: na koszu. Podobnie gdy wrócą do domu, mają się odbywać przykre sceny pomiędzy matką i córką. Hrabina wymawia córce jej niepowodzenie i brak szczęścia, a Władzia zalewa się gorzkiemi łzami. Ale cóż chcesz, mój drogi, na drugi dzień zjawiają się znów na jakimś raucie lub balu po to tylko, aby doznawać nowych upokorzeń.
Nie odpowiedziałem nic.
Zastanawiałem się nad przykrą dolą tej biednej, widocznie chorowitej dziewczyny, włóczącej się z balu na bal i obnoszącej swą bladą, smutną twarz wśród niechętnych i drwiących z niej ludzi.
Z sali balowej dobiegały tony pobudki do kadryla.
— Ach! kadryl! — zawołał Leon, porywając się nagle. — Misia czeka!
Za chwilę go nie było.
Chińczyk tylko kiwał poważnie głową, jakby się dziwił temu, co przed chwilą Leon powiedział.
Salonik był pusty.
Gwar zabawy dolatywał tu przez ciężkie zasłony, kadryl formował się powoli — wreszcie rozpoczęła się pierwsza figura.
Ja tymczasem mimowoli myślą wracałem do hrabiny i jej córki. Były to widocznie pracowite próżniaczki, ot poprostu żebraczki salonowe, jakich pełno jest w naszych towarzystwach. Że matka godziła się na to życie smutne a tak upokarzające, nic dziwnego.... Spojrzawszy na nią, łatwo można było zrozumieć niskie i brzydkie instynkta tej kobiety ale córka, mająca tyle wyrazu szlachetnego w swych wielkich czarnych oczach?
Powstałem i zbliżyłem się ku sali balowej; kadryl łamał dwie linje tancerzy, łącząc je w malowniczy zwrotach. Poszukiwałem między tańczącymi białej iluzji i bratków — napróżno! Hrabianka nie tańczyła. Widocznie ciągle zajmowała swoje krzesełko.
Posunąłem się popod ścianami. Rzeczywiście, Władzia siedziała obok matki, przesuwając w ręku swój karnecik balowy. Widocznie hrabina znów „sermonowała“ córkę i wyrzucała jej brak szczęścia, bo oczy Władzi, wbrew zwyczajowi niewlepione w ziemię, spoglądały w dal z wyrazem nieukrywanego cierpienia.
Matka tymczasem mówiła wiele i szybko, nie odejmując wszakże od oczu tradycyjnej lornetki. Postanowiłem uwolnić biedną dziewczynę od tej przykrości, choćby tylko przez kilka godzin. Zbliżyłem się ku niej i, skłoniwszy jak można najwdzięczniej, prosiłem, „jeśli to jeszcze możebne“, o zaszczyt przetańczenia z nią mazura.
Władzia spojrzała na mnie nieufnie i ze zdziwieniem; matka natomiast szybko, może nawet za szybko, odpowiedziała, że szczęściem Władzia ma jeszcze ten taniec do dyspozycji.
Zająłem miejsce obok panny i starałem się zawiązać rozmowę.
Przyszło mi to z łatwością; hrabina Skierka, uszczęśliwiona, że wreszcie znalazł się ktoś, przed kim może wylać potoki swej wymowy, przyczem, powodowana manią wyszukania dla córki konkurenta, stała się nagle niezmiernie rozmowną, dowcipną i ujmującą.
Wszyscy zebrani w salonie byli „jej najbliżsi krewni“, a panienki serdeczne Władzi przyjaciółki. Musiałem wysłuchać opisu pięknego, letniego pałacyku, położonego w uroczej miejscowości w Karpatach, gdzie zwykły te panie udawać się z wiosną; dowiedziałem się, w jaki sposób Worth odpisuje swoim klientom i jak powinny być przystrojone damy, odbierające błogosławieństwo Ojca Świętego.
Stąd dowiedziałem się, że hrabina Skierka pragnie uchodzić w oczach nowo przybyłych za osobę majętną, a córkę swą wychowała za granicą, dbając o strój od Wortha i błogosławieństwo papieża.
Hrabina była skończoną blagierką, — ja zaś, choć jeszcze dość młody, miałem wyborny zmysł obserwacyjny i wiedziałem, co mam myśleć o tych opowieściach z „Tysiąca i jednej nocy“.
Zresztą całe zachowanie Władzi było dla mnie najlepszą pod tym względem wskazówką. W miarę opowiadania matki Władzia rumieniła się i bladła na przemiany. Kilkakrotnie zaciskała kurczowo usta i przygryzała wargi aż do krwi.
Widocznem było, że ta cała komedja wiele ją kosztuje i radaby jej jak najprędzej koniec położyć.
Nie brała udziału w rozmowie, odpowiadała mi monosylabami i unikała mego wzroku.
Widocznie szlachetniejsze w niej instynkta pragnęły protestować fałszywym blaskom, w jakie stroiła ją matka — ale konwenanse i szacunek dla matki nakazywały jej milczenie.
Ja umyślnie przedłużałem rozmowę. Słuchając bezczelnych kłamstw matki, studjowałem córkę i stawiałem dla tej ostatniej bardzo pomyślne mniemanie.
Wreszcie rozpoczął się mazur. Postarawszy się o vis-a-vis, podałem rękę Władzi.
Ale dla mnie było to obojętne. Widziałem w niej tylko nieszczęśliwą i pognębioną istotę, a nie tancerkę, z której powinienem był być dumny.
Misia, Elzia, a nawet księżniczki, śmiały się z poza wachlarzy, gdy nas dojrzały w przelocie; ja zaś podwajałem moją galanterję względem hrabianki, chcąc jej wynagrodzić szyderstwo ogółu.
W pauzie, gdy inne pary tworzyły jakąś dziwaczną figurę, zapytałem Władzię, czy lubi taniec.
— Nie cierpię! — odparła bez wahania.
— Dlaczego więc pani tańczysz? — badałem, nieprzygotowany na tego rodzaju odpowiedź.
— Ach, mój Boże! — odrzekła z smutnym uśmiechem — dziwne pytanie mi pan zadajesz. Tańczę, bo wszystkie panny, w tym salonie będące, uważają za szczyt szczęścia kręcić się bez wytchnienia. Nie można chcieć stanowić wyjątku w regule. Zresztą, ja tańczę bardzo mało, jak to pan musiałeś zauważyć.
— Przyznam się pani, że siedziałem w przyległym salonie — rzekłem, nie chcąc upokarzać ją zbytecznie przyznaniem zauważenia jej opuszczenia, w jakiem ją pozostawiono.
Ale ona podjęła znów tę kwestję z wielką prostotą:
— Tak! tak! Tańczę bardzo mało, zresztą tańczę tak źle... Nie dziwię się, że mnie unikają. Zła tancerka nie pociąga nikogo. Widocznie pan niedawno przybyłeś, skoro nie wahasz się wziąć mnie do mazura...
— Oh, pani! — wybełkotałem, nie wiedząc sam, co mam na to odpowiedzieć.
— Albo zrobiłeś to pan z litości — ciągnęła dalej: — zauważyłeś pan starą pannę, siedzącą samotnie przy mamie, i zlitowałeś się nademną.
Do tej chwili mówiła czystą polszczyzną, nie mieszając francuskich słówek. Miało to dla mnie wdzięk nieporównany. Nagle uśmiechnęła się i wyszeptała:
Merci de l’obole!
Czułem, że powinienem coś odpowiedzieć.
— Postępujesz pani wręcz przeciwnie, jak wszystkie kobiety — wyrzekłem wreszcie: — one ujmują sobie lat, pani dodajesz je, nazywając się starą panną!
— Bo jestem nią — odparła: — mam już dwadzieścia pięć lat; a że mam w domu wyborne lusterko, więc nie ulegam rzeczywiście manji, na którą cierpią inne kobiety w moim wieku. Ach! złudzenie, kłamstwa!... jakież to smutne i przykre. To poprostu ból sprawia.
Zrozumiałem ją doskonale; mówiąc w ten sposób, chciała mi dać poznać, że nie solidaryzuje się z matką w tej całej wystawie blagierskiej, jaką koło niej urządzano.
— Cieszy mnie — zawołałem, — że i pani nie znosisz blichtru, kłamstwa, blagi. Poznałem odrazu, że pani musisz być uosobioną szczerością.
— Jakim sposobem?
— Patrząc pani w oczy!
— W moje oczy? I cóż tam w nich jest, na Boga?
— Przedewszystkiem... prawda, a potem, potem... smutek i cierpienie...
Było to trochę za śmiało, jak na pierwszą znajomość; obawiałem się, że ją to rozgniewa.
— Ach, Boże! wyrzekła po chwili — może pan odgadłeś po części. A zresztą, sprawię sobie ciemne okulary, skoro oczy moje są tak niedyskretne i mówią więcej, aniżeli ja sama wypowiedzieć pragnę...
— O, nie czyń pani tego! — zawołałem żywo. — Kryjąc swe oczy za ciemną zasłoną, wyrządzisz krzywdę sobie, a przedewszystkiem swym bliźnim. Oczy pani są tak niezwykle piękne...
Urwałem nagle, czując całą banalność tych słów. Zły byłem na siebie, a gniew ten powiększył się jeszcze pod wpływem postępowania mej tancerki.
Spochmurniała nagle, brwi jej zsunęły się, a ręce zaciskały kurczowo rękojeść wachlarza. Widocznie słowa moje sprawiły jej przykrość wielką, bo nerwowy, bolesny uśmiech wykrzywił chwilowo jej usta.
W uśmiechu tym było całe morze goryczy, goryczy, jaką odczuwa kobieta, obdarzona niepospolitym umysłem i piękną stroną duchową, wobec zwykłych, trywialnych komplimentów, jakiemi przyzwyczailiśmy się obdarzać salonowe gąski, spowite w gazy, tarlatany i całe sztuczki atłasowych wstążek.
Chciałem poprawić swą opinię w oczach tej dziewczyny. Była tak niepodobną do salonowych manekinów, jakie nas otaczały a które noszą nazwy „panien na wydaniu“ — że pragnąłem szczerze, aby nie miała o mnie zbyt złego wyobrażenia.
Milczałem chwilę, nie wiedząc, z jakiego punktu rozpocząć rozmowę, mimowoli błądząc oczami po szczegółach jej toalety; wzrok mój zatrzymał się na wspaniałym pęku aksamitnych bratków, ciemniejących wśród fal iluzji.
— Smutne to kwiaty — wyrzekłem wreszcie, pragnąc przemówić cokolwiek, — smutne, ciemne, a przecież piękne myślą, jaką mieszczą w sobie.
Panna Władysława podniosła głowę.
— Czy podoba się panu ten bukiet? — zapytała żywo.
— Nad wyraz! — odparłem — łudzące; można sądzić, że przed chwilą zerwane... tak natura wybornie naśladowana. Zapewne to wyrób paryski?
— O, nie! — zawołała dziewczyna — to ja sama robiłam te kwiaty. Jestem za ubogą, aby z Paryża sprowadzać stroje!
Mówiła szybko, podkreślając, słówko „uboga.“
Widocznie lękała się, abym nie został wprowadzony w błąd opowieściami hrabiny i nie zapragnął wystąpić jako... konkurent do jej fikcyjnego posagu.
Zrozumiałem ją doskonale.
Pragnąłem więc zręcznym zwrotem dać jej poznać, że jestem wtajemniczony w istotny stan rzeczy, — gdy wezwano nas z kolei do zakreślenia jakiejś dziwacznej i śmiesznej figury mazurowej.
Po skończeniu mazura wezwano nas na kolację. Wszyscy przyjęli to wezwanie z widocznem zadowoleniem.
W domu tem trzymano się jeszcze tak zwanej „starej mody“: męczono tańcem, ale i pokrzepiano siły. Dobra ta „moda“ wychodzi coraz więcej z użycia. Pięknie zastawione stoły, błyszczące srebrem, kwiatami, piramidami cukrów, owoców, z dwoma rzędami równo ustawionych krzeseł, znikają z powierzchni naszej kuli!...
Natomiast pojawiają się tace, także piękne, srebrne, błyszczące, — ale cóż jest taca, choćby najwspanialsza, w porównaniu z tym dobrym, poczciwym stołem, poza którym usiadłszy, topi się widelce w majonezie, a wzrok w białych ramionach sąsiadki, — przy którym z najwyższą rozkoszą odpoczywa się co najmniej godzinę, pojąc się dobrem winem i rozkosznym, bezmyślnym szczebiotem siedzącej obok kobiety!
Podałem ramię pannie Władysławie i przeszliśmy do sali jadalnej. Uczyniłem tylko to, co robili wszyscy — poprowadziłem do stołu moją tancerkę mazurową. Ale po drodze spotykałem bezustannie szydercze lub zdziwione spojrzenia.
Przesuwając się koło Leona, zmuszeni byliśmy zatrzymać się chwilkę. Księżniczki Hohenschuhe, prowadzone przez dwóch pur sang arystokratów galicyjskich, usiłowały niemieckie swe istoty pokrzepić u stołu, zastawionego istotnie ze staropolską gościnnością.
Usunęliśmy się z drogi tym dwóm świetlanym meteorom i w ten sposób stanęliśmy tuż obok Leona, prowadzącego do stołu hrabiankę Elzię.
Heureux mortel! — wyrzekł półgłosem Leon, dotykając się mego ramienia.
Elzia zachichotała rozkosznie, tak, jak chichotać umieją panienki pomiędzy szesnastą a dziewiętnastą wiosną życia. Chichot taki działa na mnie denerwująco: tyle w nim pustego dźwięku, a tak mało myśli!...
Panna Władysława musiała być tego samego zdania, bo drgnęła nerwowo i z niechęcią odwróciła głowę w przeciwną stronę. Nie widziałem tej twarzy — ale musiała posłyszeć słowa Leona i zrozumieć rozkoszny śmiech hrabianki.
Nareszcie księżniczki przelawirowały i, przekroczywszy podwoje jadalnej sali, umożebniły tem samem wydostanie się reszty osób z salonów.
Ja z Władzią zajęliśmy miejsce więcej ku szaremu końcowi, gdzie się mieści młodzież, i za vis-a-vis dostaliśmy znów Leona z Elzią. Świdrujące oczki tej ostatniej nie były dla mnie sympatycznym obrazkiem. Starałem się więc posunąć o tyle przepyszny bukiet, umieszczony we wspaniałym wazonie, aby zakryć się przed wzrokiem tego rozkosznego aniołka.
Ale Elzia odgadła moje manewra, ba zawołała, śmiejąc się głośno:
— Czemuż pan się chowasz za bukiet? Proszę, usuń go pan na stronę; będziemy mogli rozmawiać w ten sposób. N’est ce pas, Ladislase: nous allons nons amuser comme des folles!
I, jakby na potwierdzenie tych słów, wybuchnęła nową gamą śmiechu.
Panna Władysława nie odpowiedziała wszakże hrabiance, nie spojrzała nawet na nią. Wzięła do ręki menu, leżące przed każdym z gości, i czytała je, uśmiechając się nieznacznie.
Była tak otoczona od dziecka blagą i bezustannem kłamstwem, że musiała wiedzieć dokładnie, czem było w rzeczywistości to „supreme de volaille“ i „salade Haquetou royale“.
Patrzyłem na nią z zajęciem. Brzydka jej twarz odbijała najdokładniej każdą myśl, przesuwającą się przez jej umysł. Był to fenomen, zjawisko nadzwyczajne pomiędzy temi twarzyczkami z masy porcelanowej, starającemi się właśnie ukryć to, co się przez ich ptasie mózgi przewijało.
Bukiet kwiatów wystarczył nam do zawiązania rozmowy. Przytem byłem serdecznie ciekawy dowiedzieć się, w jaki sposób panna Władzia nabyła tak wielkiej wprawy w robieniu sztucznych kwiatów. Na salonową próżniaczkę i wychowankę Sacre-coeur było to bardzo wiele — o wiele więcej, niż się spodziewać mogłem.
Zapytałem ją wprost, kto ją wyuczył sztuki robienia kwiatów.
Odpowiedziała mi dość oschle, gdyż widocznie nie mogła zapomnieć niesmacznego komplimentu, którym ja obraziłem.
Historja nauki kwiatów była nader prosta. Panna Władysława, będąc jeszcze młodą dziewczynką, miała przy sobie rodzaj towarzyszki zabaw, słowem wychowankę pani hrabiny, biedną dziewczynkę, córkę jakiegoś dzierżawcy. Otóż ta towarzyszka uczyła się w magazynie sztuki robienia kwiatów, aby módz z czasem pracować i stanąć o własnych siłach. Panna Władzia znalazła rzecz tę odpowiednią do swoich upodobań i z całem zamiłowaniem wtajemniczyła się w zwijanie listków, wytłaczanie, gumowanie, podklejanie, osypywanie pręcików, zwijanie szypułek, gumowanie spodów i tym podobne drobne czynności, które, wykonane zręcznemi kobiecemi palcami, dają czasem zadziwiająco łudzące podobieństwo natury.
— Uczyłam się malować — dodała nareszcie, ożywiając się stopniowo, — jestem nędzną akwarelistką, ale moje studja malarskie oddają mi ważną przysługę przy układaniu mych kwiatów. Zresztą pozwalają mi jeszcze wierniej kopiować naturę, to jest zbliżać się do prawdy, która jest moim ideałem.
— Podobne zajęcie musi być dla pani przyjemną rozrywką? — zapytałem.
Po twarzy Władzi przesunął się znów zaledwie dostrzegalny uśmiech.
— Rozrywką?... — powtórzyła przeciągle, a wzrok jej błądził po ukwieconych gorsach obecnych dam i ślizgał się po kształtnych główkach, w których śmiały się róże i sztuczne konwalje, — tak! nie mylisz się pan... chwile, które spędzam pomiędzy stosami mych różowych i purpurowych listków, są dla mnie jedyną, rzec mogę, rozrywką. Wtedy czuję, że tworzę coś ładnego, pracuję! żyję!....
Twarz jej rozpromieniła się pod wpływem tych słów, ożywiła się, a kibić wyprostowała nawet.
Ładną, arystokratyczną ręką obracała szybko nożyk deserowy, jakby tworząc fikcyjne listki, zarysowując żyłki na ciemnem tle aksamitu.
Oczy jej spoczęły teraz na wspaniałym bukiecie, który tuż przed nami rozsiewał cudowną woń hjacentów i błysnął purpurą kamelij.
— Ale zarazem ileż to sprawia przykrości czuć, jak nędzne, liche materjały ma się pod ręką do stworzenia podobieństwa kamelji lub dzwonka konwalji. Spójrz pan — mówiła, wskazując na piękną herbacianą różę, zwieszającą się na drucianej łodydze, — jakiż atłas, jakiż batyst wyrówna doskonałej tej tkaninie, której delikatności i połyskowi nic dorównać nie jest w stanie!
Zamilkła na chwilę, poczem dodała:
— Ach! człowiek z całym swym rozumem i bogactwem wynalazków, jakimże jest nędzarzem wobec natury!
Jedynie dla podtrzymywania rozmowy stanąłem po stronie „człowieka“ i starałem się tworzyć jego apoteozę, ona zaś ciągle wskazywała mi wonne listki róży, mówiąc z uśmiechem:
— Wynajdźcie tkaninę równie doskonałą; stwórzcie listek róży, wonny, miękki, żywy... powiem, żeście... geniusze!
Powoli rozmowa nasza stała się bardziej ożywioną. Udało mi się za pomocą kilku zręcznych słów zatrzeć przykre wrażenie, jakie pozostawić mogłem w umyśle tej dziewczyny, i zawiązać z nią nader zręczną wymianę zdań, z której stawiałem rozmaite wnioski.
Panna Władzia przedstawiła się w tej rozmowie jako istota niepospolita, obdarzona umysłem niezmiernie wrażliwym na wszystko, co piękne, pojmująca postęp we właściwem tego słowa znaczeniu i rozumiejąca dobrze poniżającą rolę, na którą była skazaną w salonach.
Gorycz i wtręt do zabaw i głośnych zebrań przebijały się w jej słowach, jakkolwiek mówiła w tym względzie niewiele i z widoczną oględnością.
Powracała kilkakrotnie do swego ubóstwa, wymawiając to słowo z naciskiem. Czytała wiele, jakkolwiek bez wyboru i przeważnie w języku francuskim.
— Rozumiesz pan — mówiła, — jak mi trudno nieraz dostać książkę z cokolwiek śmielszą tendencją. Mama ma swoje zasady, od których nie odstępuje. Elle a raison, że pozostaje wierną swoim zasadom, wszczepianym od dzieciństwa. Ja zaś jestem przezwana esprit de contradiction i wiecznie czegoś szukam... szukam... Duszę mam dziwnie niespokojną.
Dokoła nas gwar wzrastał z każdą chwilą, podniecenie zwiększało się z każdą świeżo odkorkowaną butelką, z każdym cukierkiem, znikającym w kolorowych ustach...
Kobiety pochylały się w tył, podnosząc w górę głowy, wyciągając białe szyje, strojne w szerokie aksamitki lub rzędy pereł. Purpurowe fale krwi przebiegały pod delikatną, atłasową powierzchnią ciała, a piersi falowały szybko, podnosząc pajęcze koronki, któremi były pokryte.
Mężczyźni przysuwali się bliżej, ośmieleni tem ściśnieniem, w którem mimowoli łokcie ich dotykały się co chwila obnażonych ramion, a oczy spotykały, tuż tuż przed sobą różowy atłas nagiego ciała.
Zapach dobrej kuchni mieszał się z delikatnym aromatem wina, pyszną wonią i odurzającemi perfumami, wznoszącemi się ze strojów kobiet. Panienki chichotały jeszcze bezmyślniej, mężatki flirtowały nie na żarty — a młodzi ludzie drwili z pierwszych, a emablowali drugie bez żadnych skrupułów, bez liczenia się z sumieniem.
Spojrzałem uważnie dokoła.
Wszędzie śmiech, próżność męska, zalotność kobieca, wszędzie pustota, płochość, często wiodąca do zguby. Te kobiety piękne, młode, o palących, namiętnych oczach, miały podobieństwo do wspaniałych motyli, gwałtem lecących w ogień, w którym miały może spłonąć, lub opalić sobie skrzydła...
Te rumieńce sztuczne, rozchylone, wilgotne usta, te nagie ramiona, z taką brutalną bezczelnością wystawiane na spojrzenia całego tłumu mężczyzn, przejęły mnie wstrętem.
Jeden „znak zapytania“ był blady, spokojny i, choć widocznie ożywiony, nie czerpał przecież tego ożywienia w sztucznem podnieceniu. Oczy hrabianki błyszczały, ale spokojnem, jednostajnem światłem. Nie śmiała się bezmyślnie, była poważną i słowa jej były prawdziwem przeciwstawieniem pustej paplaniny, jaka nas otaczała.
Pod stalowym pancerzem konwenansów czuć było w tej dziewczynie istotę szlachetną, pełną lepszych porywów, lecz zakutą w kajdany, które jej wrażliwą duszę boleśnie uciskały. Rozmowa nasza, na poważniejsze wprowadzona tory, mogłaby zdziwić każdego ze współbiesiadników, ale nikt tam nie miał zamiaru podsłuchiwać słów naszych. Wprawdzie nie zaniedbano nas zupełnie... o nie! To byłoby nadto rozsądne ze strony tego rozbawionego zbiorowiska ufryzowanych mężczyzn i dekoltowanych kobiet — ale ograniczano się tylko na śledzeniu nas wzrokiem i na uśmiechach złośliwych, które przesyłano sobie wzajemnie z poza napełnionych kieliszków, lub łyżeczki ananasowych lodów.
Panna Władysława jednak zdawała się zapominać o tych oznakach złośliwej ciekawości swego otoczenia. Niezmiernie dowcipnie opowiadała mi, z jaką biedą wyuczono ją śpiewać kilku aryj dla udręczenia cierpliwych słuchaczy.
— Słuchu nie mam wcale, a głosu jeszcze mniej; ale że każda dobrze wychowana osóbka powinna śpiewać, a pani Artôt raczyła udzielić dwanaście zbiorowych lekcyj czterdziestu ośmiu pannom podczas mego pobytu w klasztorze, musiałam dręczyć się po kilka godzin dziennie, jak ptaszek przy pozytywce, aby nie robić wstydu mamie i... pani Artôt. Gdy pomyślę o tylu zmarnowanych godzinach....
Nagle przerwał jej skrzeczący głosik Elzi, która od kilku chwil naradzała się pocichu z Leonem i kilkoma panienkami. Wynikiem tych narad były te słowa:
— Władziu! przypomnij sobie habanerę z „Carmen“; jutro przyjeżdża Stanio, będziesz mu mogła znów śpiewać!
Oczy wszystkich bliżej nas siedzących osób zwróciły się na moją sąsiadkę.
Ona pod wpływem słów Elzi pobladła jeszcze więcej i cofnęła się nagle, jakby na widok jadowitej żmii.
Głos jej, tak wesoło dźwięczący przed chwilą, zamarł w połowie zdania, a powieki opadły na źrenice i przykryły je prawie zupełnie.
Na długich rzęsach zamigotało coś dziwnym blaskiem. Były to dwie łzy, duże, prawdziwe łzy....
Takie łzy w oczach młodej panny, na balu, podczas kolacji, nie pojawiają się bez przyczyny.
Miałem wielki żal do Elzi za złośliwość, której używała z całą samowiedzą złego, bo tryumfująca minka, z jaką przypatrywała się przygnębionej Władzi, świadczyła o tem dostatecznie.
Uznałem za stosowne udawać, iż nic nie dostrzegłem z tego panieńskiego dramaciku, jaki rozegrał się po za tym stołem, pokrytym szczątkami świeżo spożytej kolacji.
Starałem się naprowadzić rozmowę na dawne tory, lecz nie udawało mi się to już więcej.
Panna Władysława odpowiadała monosylabami, głosem cichym, lękliwym, nie odrywając oczów od talerzyka, na którym, widocznie dla „formy“, położyła jednę mandarynkę.
Widocznie, że słowa Elzi, przypominające „habanerę“ i jakiegoś Stania, sprawiły jej przykrość wielką i sprowadziły z nieba na ziemię.
Po kolacji tańczono jeszcze walca. Poprostu par depit podszedłem znów do „znaku zapytania“, prosząc o przetańczenie jednego tour’a. Posłuszna wzrokowi matki, która promieniała radością, wstała i podała mi sztywną rękę. Gdy byliśmy na przeciwległym końcu sali, zatrzymała się nagle i, spoglądając mi błagalnie w oczy, wyrzekła:
— Zrób mi pan jednę łaskę: Nie proś mnie więcej do tańca. Raptowna migrena dokucza mi bardzo, a..... nie chcę martwić mamy wiadomością o mej chorobie. Musiałabym tańczyć, a to mi sprawia wielką.... wielką przykrość.
W odpowiedzi skłoniłem się nisko i chciałem odprowadzić ją na miejsce. Ale ona szybko położyła dłoń na mem ramieniu i dodała z przymuszonym uśmiechem:
— A! teraz trzeba kończyć zaczęte dzieło! Inaczej ból głowy nie ukryłby się przed mamą.
Biedna dziewczyna!
Kłamała przedemną, sądząc, że nie domyślę się prawdy.
Matka jej nie zakłopotałaby się wcale jej cierpieniem. Gdybym ją raz jeszcze prosił do tańca, musiałaby powstać i kręcić się do upadłego, bo hrabina Skierka nadto czuła się uszczęśliwiona znalezieniem dla swej córki tancerza, aby dozwoliła jej odmówić i utracić w ten sposób tak rzadką a pożądaną sposobność.
Usunąłem się więc na bok i przypatrywałem niedorzecznym figurom kotylionowym i papierowym orderom, jakiemi niektórzy rycerze lśniącej posadzki udekorowali sobie całe piersi, psując w ten sposób fraki i czyniąc się podobnymi do czteroletnich bębnów, bawiących się w wojsko.
Panienki i mężatki, a zarazem matki kilkorga dzieci, kręciły się jak szalone w bibulanych czapkach na główkach, machając w powietrzu papierowemi chorągiewkami.
Wszyscy razem robili na mnie wrażenie warjatów i wątpię, czy bal wydany w Salpetriére różni się o wiele ogólnym wyglądem od bali, na których tak zwani „zdrowi na umyśle“ wyczerpują reszty sił i pieniędzy.
Gdy kotylion doszedł do kulminacyjnego punktu, to jest gdy mężczyźni wzięli na swe własne głowy łby tekturowe zwierzęce i w ten sposób udekorowali a zarazem ukryli siedliska swych rozumów, postanowiłem uciec „po angielsku“, nie żegnając się z nikim.
W przedpokoju znalazłem w dziwnie prędki sposób własne futro i zarazem hrabinę Skierkę wraz z córką, okrywające się w wytarte, aksamitne rotundy. Opuszczały także bal, a hrabina niezmiernie sprytnie dała mi do poznania, że Władzia, odmówiwszy kilku danserom dla „niewiadomych powodów“, rezerwowała widocznie kotyliona dla... kogoś. Tym „kimś“ miałem być widocznie ja. Pragnąc więc dać do zrozumienia hrabinie, że pojąłem ją w zupełności, usiłowałem z niezmierną grzecznością wynagrodzić moje spóźnienie kotylionowe.
Podałem im serbskie baszłyki, w którym hrabina wyglądała jak trupia główka, i sprowadziłem ją ze schodów z oznakami szacunku, należnemi co najmniej jakiej księżnej Hohenschuhe. Za nami postępowała Władzia, której bladość odbijała rażąco od ciemnej, granatowej barwy baszłyka, haftowanego srebrnemi palmami.
Wynajęty hotelowy powóz oczekiwał na nie na dole.
Otworzyłem drzwiczki i, w braku lokaja, umieszczałem jedną po drugiej we wnętrzu brudnego i starego powozu.
Hrabina Skierka wyciągnęła ku mnie chudą rękę, na której marszczyła się skóra rękawiczki.
— Jesteśmy codzień o piątej w domu... Zdaje się, że pan jesteś amatorem muzyki; mówił mi o tem pan Leon. Władzia jest bardzo muzykalną... zaśpiewa panu habanerę z „Carmen“.
Spojrzałem na pannę Władysławę, siedzącą w cieniu. Tylko wielkie jej czarne oczy odznaczały się na bladej twarzy ciemnemi plamami. Musiała na mnie patrzeć w tej chwili.
Czułem to.
Odpowiedziawszy banalnym frazesem na zaprosiny hrabiny, zamknąłem drzwiczki powozu, który ruszył pospiesznie w stronę nazwanego Piaskami przedmieścia.
Ja zaś podążyłem do mego hotelu. Przez drogę przypatrywałem się gwiazdkom, iskrzącym na niebie, i obdarzałem je imieniem mej dziewczynki...
Było to śmieszne zajęcie dla młodzieńca dwudziestokilkoletniego, obdarzonego sporą wiązką banknotów w kieszeni. Oświetlone okna kasyna rzucały żółtawe blaski, na tle firanek pojawiały się zmęczone postacie graczy, ale ja wolałem liczyć gwiazdki na niebie, niż przegrane banknoty, które zgarniałby bankier do swej kieszeni.
Ha! Każdy ma swój gust, jak mówią Francuzi.


∗                    ∗

Na drugi dzień po południu wybrałem się na ślizgawkę. W dnie powszednie było to miejsce zebrania lwowskiego high-life’u. Byłem więc przekonany, że zastanę tam i Mizię, i Elzię i księżniczki Hohenschuhe z nieodstępną świtą.
Dojeżdżając do Pełczyńskich stawów, słyszałem skoczną polkę, graną przez wojskową orkiestrę. Po śniegiem usłanej drodze migały szybko sanki, pozostawiając po sobie odgłos dzwonków i głębokie, w śniegu wyżłobione bruzdy.
Eleganckie prywatne ekwipaże wyprzedzały wolniej wlokące się dorożki; konie, zaprzężone do sań, ozdobionych monogramami lub herbami, wstrząsały dumnie głowami, strojnemi w pęki piór, a śnieg, odrzucany kopytami, odbijał się o kolorowe, zdobne szlakami siatki.
W sankach uśmiechały się ładne twarzyczki, uróżowane mrozem, a w dodatku upudrowane veloutiną do niemożliwości. Bezlistne, nagie wierzby, opasujące drogę jak straż honorowa, wznosiły w niebo swoje ciemne ramiona.
Miały pozór dewotek, wołających o pomstę na widok ustrojonych i umalowanych elegantek.
Wysiadłszy z dorożki i kupiwszy bilet, znalazłem się w oka mgnieniu na lodzie. Nieliczna publiczność otaczała barjery.
W lożach porozsiadały się ciemno ubrane damy, a wykwintna francuszczyzna przedzierała się przez tony polki, nie dając się wyprzedzić trombonom i innym instrumentom dętym. Na lodzie zato roiło się od wesołych, młodych kobiet i równie młodych, choć mniej wesołych mężczyzn.
Obserwując cały ten tłum, dostrzegłem, że kobiety, tak napozór wątłe stworzenia, prześcigały mężczyzn w wytrwałości i sile.
Po zakreśleniu forsownego kółka, po uskutecznieniu lotem błyskawicy tak zwanej „figury“, panna Elzia, Mizia, Minusia, Gabrusia wydawały się zupełnie wypoczętemi a na twarzach ich nie widać było żadnego śladu zmęczenia.
I pięknie im było w tych krótkich kostjumach, odsłaniających całą nóżkę, obutą w zgrabny, spięty na guziczki bucik. Granatowe „degedoff“, lub popielate sukno, spływało w prostych draperjach dokoła ich figurek.
Niektóre miały białe paltociki, mężatki zarzucały pluszowe dolmany lub strojne piórami żakietki. Każda z nich kręciła się, śmiała, błyskała stalowemi halifaxami i kokietowała w najlepsze.
Na lodzie czuły się w swoim żywiole. Ślizgały się po powierzchni lodu i rozmowy. Zręcznie, dowcipnie omijały przeszkody — upadały jednak dość często i to na najgładszej powierzchni.
Przechylały swe główki, strojne w zgrabne czapeczki; odrzucały w tył maluchne mufeczki, przewieszone na jedwabnych sznurach, przez ramiona, i krytycznym wzrokiem przyglądały się wzajemnie sobie i otaczającym je mężczyznom.
Przypadkiem kiedyś czytałem Hauff’a „Moden und Trachten“. Między innemi autor wymienia słowa: — „Zadaniem, jakie każda kobieta osiągnąć swoim strojem pragnie, jest to, aby się w swoim kole i otoczeniu podobać“. — Dodaje wszakże: „z samowiedzą lub bez takowej“. Według mnie, ten dodatek jest zbyteczny. Kobieta jest zalotną własnowolnie i z całą samowiedzą ubiera się w... krótkie kostjumy.
Według niej — cel uświęca środki.
Stałem tuż obok lóż, zapatrzony w barwny obrazek, rozwijający się dokoła. Pary, trzymające się silnie za ręce, przesuwały się koło mnie, zda się, pędzone jakąś nadnaturalną siłą. Był nieokreślony powab w tych pochylonych naprzód kobietach, sunących po białej, szklistej przestrzeni — czyste uplastycznienie całego życia tych bezmyślnych istot, które nie wiedziały po części o celu swego istnienia!
Dokoła stawu góry pokryte śniegiem, czerniące się kępami drzew — a na prawo kilka budynków ciemnych, przyczepionych do śniegu.
Ponad nami niebo zimne, blade, jak twarz anemicznej kobiety, z żółtym punktem, otoczonym jaśniejszą obwódką.
To słońce, pokryte białą gazową zasłoną, jak elegantka, niechcąca wystawiać swej twarzy na mroźny wicher zimowy,
Pod tym żółtym blaskiem uwijało się całe grono ludzi, bawiących się równie dobrze na szklistej powierzchni lodu, jak na wyfroterowanej posadzce salonu. Żółte, wyblakłe, zimowe słońce zastępuje im płomienie kandelabrów lub światło gazowe.
Im to obojętne, co ich oświeca, byle tylko dość widno było do kadryla.
Muzyka właśnie zagrała pobudkę. Wolno kołysząc się, szykują się pary we dwa szeregi. Księżniczki Hohenschuhe poznać zdaleka można po eleganckich białych sukiennych kostjumach i takichże czapeczkach.
Koło mnie mignął mój dawny znajomy, Stanisław R. — kolega szkolny. Prowadził pod rękę ładną kobietkę, strojną w bogaty dolman. Rozmawiał z nią z wielkiem ożywieniem i miał nawet pozory zajęcia się swoją towarzyszką. Siedzące w lożach damy z uśmiechami pełnemi znaczenia witały młodą parę. W uśmiechu tym było pełno aprobaty i jakiegoś właściwego tylko matkom zadowolenia, matkom, które na ręku córki widzą pierścionek zaręczynowy.
Domyśliłem się, że Stanisław, a raczej Stanio, jak go ogólnie nazywali, prowadzi pod rękę swoją narzeczoną.
Stanio był ładnym, wysmukłym blondynkiem. Trochę za wysoki, za szczupły w ramionach, miał jednak w swych ruchach, w sposobie zachowania się to „coś,“ co zniewala spojrzeć nań przychylnym okiem. U kobiet miał szczęście wielkie, a figlarz z niego był niemały. Ufny w urodę i wdzięk wrodzony, zmierzał prosto do celu z wprawą wytrawnej kokietki.
Każda kobieta mówiła o nim jak o skończonym typie bałamuta, a mimo to lgnęła doń, jak ćma do świecy. Wreszcie motyl złapał się w siatkę; siatka jednak zdawała się grubo pozłacaną, tak jak dolman tej młodej osóbki, którą młody donżuan prowadził pod rękę.
Kadryl rozpoczął się w najlepsze — i choć z wielkim trudem, jednak wszystkie chaines, tours i t. d. były zachowywane.
Mamy, siedzące w lożach, wpadły na temat dość drastycznych anegdotek; usunąłem się więc, pragnąc zostawić im swobodne zupełnie pole.
Nagle, tuż obok siebie, posłyszałem głos kobiecy, którego dźwięk nie był mi obcy. Obejrzałem się.
Była to hrabina Skierka wraz z córką. Panna siedziała na ławce, owinięta aksamitną rotundą. Przed nią klęczał posługacz i przypinał jej łyżwy, zaciskając mocno rzemyki. Hrabina stała obok córki i widoczne było, że drżała pod dość lekkim pluszowym dolmanem, jaki miała na sobie.
Zanim zdążyłem do nich przystąpić, już matka wyciągnęła rękę z przesadzoną serdecznością.
— Jak szczęśliwe spotkanie! — zawołała po francusku — cieszy mnie to, żeśmy dziś ślizgawki nie opuściły. Władzia była cokolwiek cierpiąca i miała ochotę zostać, ale ja ją namówiłam i dobrze się stało!
Podałem jej rękę, potem z kolei uścisnąłem dłoń córki. Wydała mi się dziś bledszą, niż przy świetle wieczornem. Obejście jej było także o wiele chłodniejsze i sztywniejsze niż wczorajsze. Skinęła mi głową, nie spojrzawszy nawet, a ręka, którą ująłem, zdała się być z drewna. Zdjęła ze siebie aksamitną rotundę i szczupła, smutna swą chudością, uwydatniającą się pod szarem suknem paltocika, pomknęła jak cień wzdłuż brzegów, nie zamieniwszy nawet słowa z matką.
Zawołałem na posługacza i kazałem sobie przynieść z domku klubowego parę łyżew — postanowiłem pobiedz za hrabianką i zapytać o przyczynę tego chłodu, jakim mnie przywitała na wstępie.
Gdy doganiałem ją, co mi zresztą łatwo przyszło, ona zakreśliła nagle koło i zawróciła się w ten sposób ku mnie. Zobaczywszy mnie, miała przez chwilę wyraz twarzy niezdecydowany — powoli wszakże zwolniła bieg tak, że i ja mogłem zrównać się z nią bez wysiłku.
Pragnąłem coś do niej przemówić, na razie nie znalazłem żadnego pytania, prócz banalnego:
— Więc pani cierpiąca? Zapewne zmęczenie po wczorajszym balu?
Ona podniosła na mnie czerwone od bezsenności czy płaczu oczy i odpowiedziała z prostotą.
— Nie, panie! To nie zmęczenie balowe!
— Cóż więc?
— Prosty ból głowy, rodzaj migreny.
— Trzeba było pozostać w domu.
Uśmiechnęła się boleśnie.
— Nie mogłam! — rzuciła krótko.
Chwilę biegliśmy w milczeniu. Wydostaliśmy się na tę część stawu, gdzie tylko amatorzy prawdziwi robią swe ewolucje lub ćwiczenia.
W tej chwili byliśmy prawie sami, dolatywały do nas tylko dźwięki kadryla i powoli zabłyskiwały tu i ówdzie lampjony i latarki, któremi zwykle z nastaniem zmroku staw oświetlano.
Ściemniało się bowiem szybko i tylko śnieg na górach bielał wielkiemi płachtami, a na niebie znikała żółtawa, słoneczna plama.
Postanowiłem otwarcie wypowiedzieć to, co myślę.
— Dlaczego pani, będąc cierpiącą, nie masz tyle silnej woli, aby pozostać u siebie i nie przyjeżdżać tutaj, gdy ci to szkodzi? — zapytałem, patrząc uważnie na Władzię.
Ona ruszyła ramionami.
— Ach, Boże! Gdyby ode mnie zależało, nie przychodziłabym tu ani dziś, ani jutro, ani nigdy... wtenczas, gdy jestem chora, czy nawet gdybym była najzdrowsza.
— Czy nie masz pani swej woli?
— Wolę mam, ale są warunki, w których wypełniać tej woli nie można. Nienawidzę zgiełku i wrzawy. Kobiety brzydkie i ubogie powinny unikać hałaśliwych zebrań. Niejeden bowiem mężczyzna, zwabiony pozornym blichtrem, łudzić będzie i ją i siebie nadzieją zamężcia. Ułuda to okrutna, nie dla niego, lecz dla niej, gdy się marzenia w puch rozwieją... Serce potem boli, a z pamięci wydrzeć wspomnienia trudno..
Mówiła szybko, drżącym, przytłumionym głosem. Wielkie, ciemne jej oczy, wpatrzone w przestrzeń, załzawione były i mgłą pokryte. Zatrzymaliśmy się koło barjery, odgradzającej resztę stawu od toru ślizgawkowego.
Władzia oparła się o tę barjerę, zwróciwszy się twarzą do tłumu, który szarzał w oddaleniu.
— Jeśli mężczyzna ma choć trochę honoru — zaczęła znowu urywanym głosem, — to skoro spostrzeże taką wydziedziczoną istotę, powinien uciekać od niej, jak od parji salonowej!... Parja to prawdziwa taka dziewczyna bez przyszłości i bez jutra. Po cóż więc łudzić siebie daremnie i narażać ją na obmowę i pośmiewisko drugich? Tembardziej, że ona, ta parja, nie da się porwać ułudzie. Ona wie dobrze, za czem taki człowiek goni. Nie za nią, nie za jej wdziękami, boć inne koło niej są stokroć piękniejsze... ale za domniemanym posagiem!... A ja panu mówię — zawołała z nagłą gwałtownością, — że ta dziewczyna nie ma nic, nic, prócz kilkunastu sukien i fałszywych brylantów; że jej własność to tylko brzydota, którą ludzi odstrasza, i łzy, które codziennie połykać musi!
Drżała tak mocno od wewnętrznego wzruszenia, że obawiałem się, aby nie upadła; mimowoli więc wyciągnąłem ku niej ręce.
— Ależ, panno Władysławo! Na Boga! Co pani?... Rozumiem dobrze, o czem i o kim pani mówi i...
— O! Nie rozumiesz mnie pan wcale — przerwała; — gdybyś mnie pan zrozumiał, to przedewszystkiem nie powinieneś już tu być przy mnie...
— Ależ pozwól pani!... Wiem, iż słowa twoje o parji i o mężczyźnie, goniącym za nieistniejącym posagiem, odnosiły się do mnie... wszak prawda?
— Tak! Tak jest! Nie myślę zaprzeczać. Możesz pan pomyśleć o mnie, co ci się podoba, ale wolę odrazu przeciąć ten węzeł. Nie chcę, ażebyś pan łudził się niepotrzebnie, a przedewszystkiem nie chcę sama być łudzoną. Raz jeden przejść takie piekło... to wystarcza!... Nie chcę tego więcej!... nie chcę!... nie chcę!...
Konwulsyjnie ściskała drzewo balustrady i patrzyła mi teraz prosto w twarz.
Pomimo zmroku, dostrzegłem wyraźnie blask jej oczu i pobladłe od wzruszenia lice.
Wydała się bardzo rozdrażnioną i nieszczęśliwą.
— Nazwij pan mój postępek, jak chcesz... dziwactwem, ekscentrycznością, brakiem wychowania i taktu, ale odejdź pan odemnie, pozostaw mnie samą! Samą jedną!
Uczułem, że przychodzi chwila położenia tamy tej dziwnej sytuacji.
— Panno Władysławo — wyrzekłem poważnie. — Zbliżyłem się do ciebie wczoraj, bo wyczytałem odrazu w twych oczach jakąś tajoną boleść i cierpienie... Dwoma słowami uspokoję twe słuszne obawy, gdyż widzę, że sytuacja twoja, jako ubogiej panny na wydaniu, jest w tym hałaśliwym światku nie do pozazdroszczenia... Jestem zaręczony!...
Szybko, jak błyskawica, zwróciła się Władzia w moją stronę.
— O! Co za szczęście! — zawołała radośnie — więc pan nie myślisz zacząć się starać o moją rękę?
— Rączkę pani uwielbiam, jako arcydzieło natury — odparłem, — ale posiąść ją na wieki nie miałem nigdy zamiaru...
— Kamień mi pan z serca zdejmujesz! — wyrzekła, oddychając ciężko. — Obawiałam się, że znów... ale co tam! Skoro tak nie jest, wracam panu mój szacunek i pierwsza podaję rękę do zgody. Daruj pan moje szorstkie słowa i bądź mym przyjacielem!
Ująłem podaną mi rękę i przytrzymałem ją w swych dłoniach.
— Otóż to posada, o którą starać się zamierzałem; zajmuję ją i tak prędko z niej nie ustąpię. Ale jest cokolwiek chłodno, w zapale rozmowy nie spostrzegliśmy tego; powróćmy do towarzystwa, które, o ile widzę, poprzytwierdzało sobie lampki na głowach.
— Oświecili się na zewnątrz, olej jednak z pewnością nie z ich głów pochodzi: za jasno lamki płoną — odpowiedziała Władzia, poruszając się z miejsca. — Proponuję jednak zakreślić elipsę dokoła tej połowy stawu i dopiero powrócić do towarzystwa.
— Czy przyjmujesz pani moją pomoc?
— Piękne pytanie! To pański obowiązek, jako przyjaciela.
— Co panią jednak naprowadziło na myśl, że stanę w rzędzie konkurentów do ręki pani? — zagadnąłem ją po chwilce milczenia.
— Ależ rzecz bardzo prosta — odpowiedziała: — przybyłeś pan świeżo do miasta i nagle z pośród całego grona pięknych i zgrabnych panien wybierasz... „znak zapytania!“
— Jakto?... Więc pani wiesz? — przerwałem zdziwiony.
— Ach! Ja wiem wszystko! Nawet więcej, niż pan przypuszczasz. Wiem, że się nazywam „znakiem zapytania“, hrabianką Skierką i t. p. Nie gniewam się wcale, bo rzeczywiście w salonie jestem zupełnie deplacée. Mam jednak wielką zaletę: nie lubię kłamstwa i blagi. Chcę mówić prawdę. Jean Jacques w swoich „Rêveries“ powiedział, że człowiek pracy est aussi fidéle á la vérité, qui l’acusse qu’a celle qui l’honore. W oczach świata ubóstwo i brzydota są wielkiemi błędami; głośno więc mówię, że jestem biedną i ścieram puder z twarzy, skoro mnie mama nie widzi. Pomimo to zdarza się czasem człowiek, który, złudzony pozornym szychem, zaszczyca mnie swoją uprzejmością aż do chwili, w której się przekona, że kamienica mamy ma więcej długów, niż stopni schodów lub cegieł w swych murach. Widząc zajęcie się pana moją mizerną osóbką, zajęcie uparte, przeciągające się aż do dnia dzisiejszego, uczułam do pana żal wielki, że i pan stanąłeś w moich oczach na bardzo niskim poziomie. Masz pan coś szlachetnego w sobie i nie chciałabym źle myśleć o panu. Stąd ten cały wybuch, który przy moim temperamencie choleryczne-melancholijnym jest zwykłym objawem. W tej chwili jestem już spokojna, skoro wiem, że pan masz narzeczoną. Posunę nawet moją niedyskrecję do tego stopnia, że się zapytam: á quand la nôce?
— Nie mogę pani na to odpowiedzieć — odparłem; — narzeczona moja chodzi jeszcze w krótkiej sukience, uczy się i kształci. Pragnę mieć żonę doskonałą, i tak, jak mówi Reich, ani zbyt głupią, ani zbyt mądrą; ale chcę, aby posiadała średni zasób siły i dostateczną siłę oporu moralnego przeciw wpływom światowym. Kształcę sam swoją żonę i sądzę, że czynię dobrze.
— Tak! Bez wątpienia, masz pan zupełną rację. Czynisz dobrze, urabiając sobie według swoich pojęć towarzyszkę życia. Ale powiedz mi pan, który jesteś tak rozsądny, czy koniecznem przeznaczeniem kobiety jest wyjść za mąż?
— Czytałem w jakiejś książce zdanie, że kobieta bez męża jest tylko odłamkiem kobiety... Według mnie, zdanie to przynosi ujmę człowiekowi, który je napisał. Kobieta każda, czy piękna, czy brzydka, powinna być przygotowana na staropanieństwo. Małżeństwo więc powinna uważać za przyjemną niespodziankę, a gdy ją ta niespodzianka minie, stworzyć sobie byt niezależny i nie roztkliwiać się nad sobą samą.
Władzia zwolniła bieg i zdawała się zastanawiać nad memi słowami.
— Więc, według pana, działalność kobiet na zewnątrz nie jest szkodliwą?
— O tyle, o ile zostawia kobietę w domu i nie wkracza w atrybucje mężczyzn.
— W tym względzie masz pan słuszność zupełną. Kobiety bretońskie i duńskie, których liczba, jako urzędników, marynarzy i przemysłowców, równoważy działalność męską, są dla mnie czemś niezrozumiałem. Pytam: kto w tych krajach wychowuje dzieci? Ale... nie o to chodzi. Chciałam pana zapytać, czy praca ręczna, praca ściśle spojona z ręką kobiecą, krzywdzi, choćby zysk jawny z tej pracy ciągnąć przyszło?
— Nigdy! — zawołałem — skoro praca taka jest konieczną dla zaradzenia złemu, lub ma zapewnić byt tejże kobiecie lub jej najbliższym. Kobieta owa nie powinna się wahać ani na chwilkę, lecz oddać się tej gałęzi pracy ręcznej lub umysłowej, która się z jej przekonaniami i usposobieniem zgadza.
— Nie zważając, co ludzie na to powiedzą? — zabrzmiało koło mnie cichutkie zapytanie.
Spojrzałem na nią zdziwiony.
W mroku wieczornym nie mogłem dostrzedz jej twarzy, czułem tylko, że ręce jej drżały nerwowo.
— O tych ludzi, co z uczciwych dążeń i usiłowań szydzą, lub okazują pogardę, niewiele dbać potrzeba. Zresztą, nie wiem, o jakich ludziach właściwie pani mówi?
Szybko uwolniła z mej dłoni lewą rękę i, nie ustając w biegu, wskazała mi tłum czerwonych i zielonych latarek, migających przy dźwiękach muzyki.
— Mówię o... tym świecie! — wyrzekła, przymuszając się do swobody i wesołości w głosie.
— Ach! ci! — odparłem. — Więc to o nich pani chodzi, o nich... mój Boże! Cóż pani odpowiem? Postawiłaś mnie pani w kłopocie. Źle mówić nie mogę, bo wszakże i pani do nich należysz...
— O, nie! — zawołała z pośpiechem — tylko tytuł mej matki jest jakąś nicią, wiążącą mnie z nimi. Ale prócz tego nic niema wspólnego między mną i tymi ludźmi...
— Pani mnie zadziwiasz — rzekłem, — wyrażasz tak otwarcie zdanie, za które rzuconoby na panią co najmniej klątwę.
— Rzucono ją oddawna; wszak mówiłam panu, że nawet i w arystokratycznym świecie jest kasta parjasów.
— Zdaje mi się jednak, że mogłabyś się pani z niej wydostać — zauważyłem nieśmiało.
— O! Gdyby to odemnie zależało — zawołała z energją, — ani chwili bym się nie wahała; ale pozostaje mama... Ta jest tak przyzwyczajona do rodzaju życia, jakie prowadzimy, że dla niej zdawałoby się niepodobieństwem, zmienić go choćby w części. Biedna mama! Kołyszą ją wieczne ułudy świetnego mego zamężcia. Jakiś książę krwi miał się dawniej zachwycić memi wdziękami i dobijać się o moją rękę. Dziś przestała mama marzyć o księciu krwi i radaby poprzestać choćby na...
— Choćby na mnie — dokończyłem, widząc, że urwała.
Justement, na panu. Cały wczorajszy wieczór musiałam słuchać hymnów pochwalnych, na cześć pana wygłaszanych. Teraz, gdy opowiem mamie, jak rzeczy stoją, rozpocznie się cała gra na nowo...
Westchnęła, jakby w przewidywaniu przyszłej wędrówki po salonach. Po krótkiej chwili dodała:
— Wiecznie wędrować, Ahaswera syny!
Żal mi się zrobiło tego dziewczęcia.
— Wie pani — wyrzekłem wesoło, — zróbmy pewną ugodę na korzyść pani. Nie mów pani nic mamie, że jestem zaręczony; pozostawmy rzeczy tak, jak są. Pani w ten sposób zostaniesz na czas jakiś uwolnioną od nudnego bywania w salonach, gdyż ja, jeśli na to pozwolisz, spędzać będę z panią wieczory. W ten sposób wszyscy będziemy zadowoleni. Pani na czas karnawału nie będzie potrzebowała tańczyć i nudzić się na balach, mama nie będzie miała powodu do żalu, a ja najwięcej skorzystam, bo kilka tygodni miłych téte á téte z inteligentną i serdecznie poczciwą kobietą!
Ona uścisnęła mi rękę na znak zgody i odparła wesoło:
— Chętnie przystaję na ten układ; znikniemy więc z przed oczu ludzkich, będziemy mieli czas zostać prawdziwymi przyjaciółmi, a ja odetchnę tem spokojnem, domowem powietrzem, do którego wzdycham napróżno. Jakże panu serdecznie wdzięczną za to będę!...
Zbliżaliśmy się powoli do wesołego i hałaśliwego grona. Już można było rozróżnić twarze osób, oświecone kolorowemi latarkami, przytwierdzonemi na wierzchu głów.
Purpurowe lub zielonawe blaski latarek oblewały fantastycznem światłem twarze naprzeciw znajdujących się osób. Kobiety po raz pierwszy jedna drugiej pożyczały blasków i nie skąpiły ich sobie.
Nagle Władzia zatrzymała się tuż przy ławce i, przyklęknąwszy na niej, pociągnęła mnie koło siebie.
— Powiedz mi pan — zapytała, — co pan myślisz o mnie?... Sądzisz mnie istotą szaloną, pozbawioną taktu i zasad dobrego wychowania. Znamy się tak krótko, a tyle już pomiędzy nami zaszło!... Prawdziwie lękam się nawet pomyśleć o tem, czem się być panu wydaję!...
— Najmilszą i najotwartszą kobietą pod słońcem — odrzekłem z całem przeświadczeniem; — pragnąłbym, aby ta, która stać się ma żoną moją, była równie zajmującą w swej prostocie, równie ujmującą w swej szczerości, jak pani jesteś. Słowem pragnę, aby była do pani podobną!...
— Och! Na miłość boską! Tylko nie powierzchownie! — zawołała wesoło. — Przykrą bowiem rzeczą byłoby dla pana mieć żonę, którąby nazywali „znakiem zapytania“...
Powstała z ławki i gotowała się do dalszego biegu, gdy w tem jakaś para czerwonych latarek oderwała się od tłumu i skierowała ku nam.
Jedna z latarek, znacznie wyżej osadzona, należała prawdopodobnie do mężczyzny, druga do kobiety.
Ująłem Władzię za ręce i zaczęliśmy posuwać się naprzód. Biegnąca ku nam para w kilka minut była tuż przy nas — rozmawiali pochyleni ku sobie, bo purpurowe światło oblewało ich twarze. Poznałem natychmiast Stania i pannę w bogatym dolmanie. Przypatrywałem się im z zajęciem, gdy nagle, szarpnięty silnie, o mało nie straciłem równowagi.
Była to Władzia, która zachwiała się nagle i prawie bezwładna osunęła mi się na ręce.
Przerażony, podtrzymując osłabłą dziewczynę, z trudem przysunąłem się do ławki i posadziłem na niej hrabiankę. Ona siedziała chwilę nieruchoma, wspierając na poręczy pochyloną głowę.
Stałem obok niej, tłumacząc sobie różnie przyczynę tej nagłej niemocy.
Powoli Władzia podniosła głowę i obróciła ją w stronę, w której na pustej przestrzeni migotały dwie czerwone latarki. Chwilę patrzyła na nie, poczem zwróciła się ku mnie i głosem drżącym przeprosiła za mimowolną przykrość, jaką mi sprawiła.
— Przychodzi to czasem na mnie niespodziewanie — tłumaczyła się, jakby chcąc się usprawiedliwić — i to najczęściej bez powodu...
Nie umiała kłamać, czułem to w jej głosie — ale szanowałem powód, dla którego ta istota, tak brzydząca się fałszem, mijała się z prawdą w tej chwili.
Musiał to być powód ważny, sięgający aż do dna jej duszy i mający tam bolesną, może niezagojoną jeszcze bliznę.
Milczałem, nie chcąc powiększać jej zakłopotania.
Ona ciągle odwracała głowę w stronę, w którą pobiegł Stanio ze swą narzeczoną, i dopiero po długiej chwili otrząsnęła się z tego zapatrzenia.
— Chodźmy już — wyrzekła, — zimno mi.
Drżała cała i była bardzo smutna i zgnębiona. Gdy przybyliśmy do miejsca, gdzie siedziała stara hrabina, skulona i drżąca w swem lekkiem okryciu, Władzia owinęła się rotundą i spojrzała błagalnie na matkę.
— Wracajmy do domu! — wyrzekła — dziś mróz nadto wielki.
Ale hrabina Skierka była prawdziwie bohaterką. Zsiniała od zimna, oświadczyła, że „aura jest prześliczną“ i jej poprostu gorąco, a więc córka pozostać powinna i tańczyć kadryla przy świetle elektrycznem, które lada chwila zabłysnąć miało.
Na błagalny jednak ruch Władzi postanowiłem przyjść z pomocą nieszczęśliwej dziewczynie.
— Jeśli panie pozwolą towarzyszyć sobie, to rzeczywiście powinniśmy już odjechać, tem bardziej, że panna Władysława zdaje się być cierpiącą. Proszę więc posłuchać mej rady, a natychmiast pobiegnę i każę zajeżdżać.
Słowa moje odniosły magiczny skutek. Ja to widocznie byłem tem słońcem elektrycznem, dla którego hrabina pragnęła na stawie pozostać. W jednej chwili zmieniła swą rolę: zaczęła ubolewać nad cierpieniem córki i zgodziła się na natychmiastowy odjazd do miasta.
Gdyśmy wsiedli do sanek, Władzia pochyliła się ku mnie i ścisnęła gorączkowo mą rękę..
— Dziękuję! — wyszeptała — dłużej nie mogłabym tu zostać... stokroć wolałabym być pod lodem niż na lodzie!

∗                    ∗

Od tej chwili byłem codziennym gościem hrabiny. Władzia z prawdziwą radością witała mnie, a blada jej twarzyczka ożywiała się na mój widok miłym uśmiechem. Hrabina była w siódmem niebie — przybrała mnie natychmiast w nazwę konkurenta i jako takiego przyjmowała w swym domu. Ja byłem tam codziennie, starając się wszelako jak najmniej pokazywać publicznie w towarzystwie tych pań. Nie chciałem, aby ogólnie sądzono, iż staram się o rękę Władzi.
Dla jej spokoju zgodziłem się chętnie na odegranie tej czasowej komedji, ale pragnąłem, aby wieść o tem nie wyszła poza obręb saloniku hrabiny...
Ach, ten salonik!
Do dziś mam go przed oczami.
Czysty magazyn bric á brac — skład obrazów, rupieci, mebli stylowych, opatrzonych wspaniałemi herbami i gobelinów rzeczywiście cennych, ale pocerowanych w dziwaczny sposób. Do tego proszę dołączyć etażerki pełne nut, żardinierki zastawione doniczkami przekwitłych kwiatów i zżółkłych roślin, fortepian długi, wąski, widocznie odstrojony, jeszcze z fabryki Männlinga, masę ciężkich aksamitnych portjer o sczerniałych, złotych fręzlach, Chińczyków bez głów, ramek bez fotografij, albumów z oderwanemi klamrami, kandelabrów bez świec — a będziemy mieli słabe wyobrażenie tego, co się nazywało salonem hrabiny Skierki.
Fałsz, szych, obłuda, chęć błyszczenia, wyszczerzały swe sczerniałe zęby z każdego kącika tego mieszkania.
Atmosfera kłamstwa owiewała na progu — i tylko oczy Władzi błyszczały nieskalanym i niepożyczonym blaskiem wśród stosu tych rupieci i świecideł. Ich więc szukałem, wchodząc na próg tego pokoju; patrząc w te ciemne, prawdziwie dziewicze źrenice, zapominałem o odstrojonym fortepianie i dziurawym dywanie.
Siadaliśmy najczęściej w kąciku, utworzonym z rodzaju oszklonego balkonu w kształcie małej rotundy. Stała tam kanapka, pokryta strzyżonym aksamitem, na którym naszyty był pas roboty gobelinowej. Pudrowani pasterze i pasterki tańczyli przy odgłosie fletu, podnosząc wysoko strojne w kokardy nóżki. Był to mebel rzeczywistej wartości i najmniej zniszczony z całej kolekcji. Przed nami stał mały stoliczek na jednej nóżce i kilka taburetów, pokrytych również aksamitem i gobelinowemi medaljonami. W rotundzie tej panowało miłe światło, przyćmione jasno-niebieskiemi firankami, zasłaniającemi okna.
Wieczorem paliła się tu lampa mleczna, ładna kula alabastrowa, zawieszona na bronzowych łańcuszkach. Atmosfera tandety nie wdzierała się do tego kącika. Dobrze nam tu było we dwoje, spokojnie i do rozmowy wygodnie.
Rozmawialiśmy ciągle i nigdy nam nie zabrakło tematu. Kompletowałem wiadomości Władzi, starając się o ile możności zaprowadzić ład w tym niepospolitym umyśle. Była to istota niezmiernie inteligentna, trzeźwa, ciekawa i pełna zdrowych na świat poglądów. Zadziwiała mnie często trafnemi spostrzeżeniami i rozwinięciem strony duchowej. Mimowoli pytałem się samego siebie: kto kształcił tę młodą dziewczynę? Kto wskazał jej, jak ma zapatrywać się na życie? Czy był to wrodzony instynkt, czy też najlepsza szkoła, bo szkoła niedoli?
To jednak pewne, że posiadała ona przedewszystkiem rozsądek i bystrość dostrzegania drobnych życiowych szczegółów. Z wielką trafnością oceniała wartość moralną każdego ze swych znajomych, strzegąc się przy tem zbytniej złośliwości. Rozsądek jej był ruchliwym i sięgał głębiej, niż zwykłe kobiece rozsądki. Miała jeden szczególny przymiot — umiała z życia chwytać chwile prawdziwej poezji, ku czemu łatwo jej dopomagała właściwie postawiona fantazja i ta prawdziwa kobiecość, to ewig weibliche, które otaczało nawet jej schyloną i niekształtną postać.
Czytała wiele i w umyśle jej nagromadzone były stosy dzieł, tak jak w salonie matki masy podejrzanej wartości przedmiotów. Pamięć miała wyćwiczoną nadzwyczajnie. Rozmawiając ze mną, cytowała nazwiska Marat’a, Foissac’a, Leroy-Beaulieu, E. Schireff’a i tym podobnych. Chwilami imponował mi ten ogrom wiedzy, jaki z nadzwyczajną prostotą i dziecinną wesołością przedemną roztaczała. Nie był to pusty popis pochwytanych naprędce wiadomostek. Widziałem, że ta dziewczyna studjowała pilnie to, co się do kobiet odnosi. Nieśmiała do zbytku i małomówna wobec osób mało jej znanych i różniących się zapatrywaniami od niej, ze mną była rozmowną, szczerą i serdecznie wylaną. Hrabina przysłuchiwała się czasem naszej rozmowie — najczęściej jednak przechodziła do salonu i pozostawiała nas samych w rotundce. Spacerowała po salonie, przyglądając się starym i świeżym dziurom w portjerach i szeleszcząc trenem zrudziałej, jedwabnej sukni.
Chwilami stawała na progu i przyglądała się nam z najwyższem zadowoleniem. Wówczas Władzia i ja zamienialiśmy ze sobą znaczące spojrzenia, a mama oddalała się dyskretnie, zapewne w celu, aby się „dzieci“ porozumiały.
W mieście obiegały wprawdzie głuche wieści, że konkuruję o hrabiankę, ale nie widząc mnie prawie nigdy z temi paniami, nie dawano wiary podobnym pogłoskom, których źródłem była sama hrabina.
Ja zaś, wymyśliwszy jako pretekst nagłą żałobę po dalekiej krewnej, zaprzestałem bywać w świecie i całe wieczory spędzałem w towarzystwie Władzi. Hrabina zaś odmawiała wszelkim zaproszeniom pod pozorem wątłego zdrowia córki i oczekiwała mego przybycia z wielką niecierpliwością.
Władzia więc używała „wakacyj“ w całej pełni, nawet zdrowie jej znacznie się polepszyło. Twarz nabrała koloru, a policzki wypełniać się zaczynały. Powtórnego napadu nagłego osłabnięcia, jak wówczas na lodzie, nie doświadczyła nigdy.
Wkrótce odgadłem tajemnicę jej serca. Z krótkich, urywanych słówek i kilku faktów, tudzież z ust znajomych, zebrałem sporą wiązkę, która dała mi pewność co do bolesnego zawodu, przez jaki to dziewczę przejść musiało.
Postanowiłem jednak dowiedzieć się całej prawdy od niej samej i nie wątpiłem, że mi się do wszystkiego przyzna.
Codziennie więc biegłem do domu hrabiny i po starych, trzeszczących, lecz wyfroterowanych schodach dostawałem się na pierwsze piętro. Drzwi mi otwierał chudy, młody chłopak, ubrany w granatową liberję, którą nosił w najfatalniejszy sposób. Byłem przekonany, że zastanę hrabinę, oczekującą na mnie na środku salonu z najuprzejmiejszym uśmiechem, na jaki zdobyć się mogła jej pomarszczona twarz.
W kilka chwil potem zjawiała się Władzia i w ciemnych jej oczach łatwo mi było wyczytać radość z mego przybycia. Najczęściej przynosiłem jej najświeższe książki, za które dziękowała mi z ujmującym wdziękiem. Dostrzegłem bowiem, że z westchnieniem mówiła mi o dziełach, wyszłych z pod prasy. Ubóstwo nie pozwalało na zbytkowny wydatek.
Wogóle pozycja tych pań była bardzo krytyczną. Dom, który zamieszkiwały, był ich własnością, ale cyfra długów przenosiła wartość tej nieruchomości.
Przytem liczba drobnych wierzycieli była widocznie znaczną, bo co chwila zjawiały się jakieś postacie, oczekujące na hrabinę w przedpokoju. Nieraz na twarzy matki dostrzegałem wysokie zakłopotanie, a w oczach Władzi znaki łez. Dom ten wydawał mi się jakimś rodzajem chambres garnies, w którym mieszkające osoby nie mają prawa do mebli, ani sprzętów. Wieczny jakiś niepokój panował pod tym dachem, coś przelatującego, jakiś duch nędzy i blichtru.
Na marmurowej paterze leżały stosy biletów wizytowych, rzucanych, jak jałmużna, w przejeździe pomiędzy jedną wizytą a drugą. Żadna z dam, odwiedzających hrabinę, nie zadawała sobie trudu z wstępowaniem na górę — zostawiano bilety u stróża przez wygalonowanego lokaja. Stąd ta wielka ilość biletów, powiększająca się z dniem każdym. Traktowano je jak żebraczki salonowe, zapraszano z przyzwyczajenia, jako zło konieczne.
Odkąd wiedziałem, że Władzia znała swoje położenie w świecie i to, co o nich mówiono, dziwiłem się bardzo, że istota tak ze wszech miar rozsądna i pełna miłości własnej naraża się na podobne upokorzenia.
Wiedziałem, że bywała w towarzystwach niechętnie i niemal ze wstrętem, ale bywała przecież aż do tej chwili.
Dlaczego?
Matka miała wpływ wielki nad córką, ale nie wywierała znów przymusu fizycznego, jedynie tylko moralnie starała się, nękając i dręcząc, doprowadzić swe życzenia do skutku.
Władzia bez wątpienia kochała matkę i nie miała siły stawić dostatecznego oporu. Brakło jej stanowczości, co jest wogóle wadą wielu kobiet.
Zdenerwowana, zmęczona na ciele i duszy, włóczyła się z wieczoru na wieczór, strojąc w suknie, robione w magazynach na kredyt, lub podarowane jej matce przez bogatsze kuzynki.
Hrabina miała bowiem wiele krewnych, a panie te uznawały za stosowne przysyłać tej pauvre comtesse używane raz suknie, wraz z uprzejmym bilecikiem, osładzającym gorzką dla Władzi pigułkę.
Było to więc życie straszne, męczarnia dziwna dla młodej i wrażliwej istoty, wiedzącej, czem jest w człowieku poczucie własnej godności. Hrabina, zaślepiona pragnieniem wydania córki za mąż, zgłuszyła w sobie dumę i miłość własną, z łapczywością zwierzęcia chwytała ofiarowane jej przedmioty, ciesząc się z łatwego nabytku.
W każdym jednak razie nie pojmowałem, z czego właściwie żyły te panie. Podarunki krewnych ograniczały się do sukien jedwabnych, podbijanych crèpe-lisse’m, lub kilku piór rozfryzowanych i wyblakłych.
Rzeczy te były niewątpliwie piękne i kosztowne — ale niepożywne.
Zagadka ta rozjaśniła się niebawem.
Zauważyłem jednego wieczoru, że Władzia nie pokazywała się długą chwilę — hrabina tymczasem zabawiała mnie rozmową, spoglądając niespokojnie ku drzwiom pokoju córki.
Po półgodzinnem oczekiwaniu ujrzałem wreszcie wychodzącą Władzię. Wyciągnęła ku mnie rękę, którą ująłem z pośpiechem. Ze zdziwieniem największem dostrzegłem na palcach jej ślady zielonej i różowej farby. Przytem ręka jej drżała, jakby od jakiejś forsownej pracy. Postanowiłem nie pominąć tak dobrej sposobności.
— Czy pani zajmowałaś się w tej chwili malarstwem? — zapytałem żartobliwie, podnosząc jej rękę do światła i wskazując na zarumienione palce.
Nie odpowiedziała mi nic, cofnęła tylko szybko rękę i ukryła ją w fałdy sukni.
Hrabina przyszła jej z pomocą.
— Córka moja — odpowiedziała nadzwyczaj szybko — robi śliczne bukiety dla Sainte Vièrge katedralnej. Jest to rodzaj pobożnego votum... i w tej chwili kończyła wspaniałą girlandę dla tego autel’u.
Czułem, że mówi nieprawdę, więc spojrzałem uważnie w twarz Władzi.
Stała z pochyloną głową i brwiami ściągniętemi, jak zwykle, gdy matka mijała się z prawdą.
— Może przeszkadzam — zawołałem. — O! proszę, panno Władysławo, kończ swoją pracę w mej obecności. Będę najszczęśliwszym, mogąc przyjrzeć się tworzeniu tych ślicznych arcydzieł. Chętnie nawet dopomogę w układzie, bo znam się cokolwiek na malarstwie, a kwiaty studjowałem specjalnie...
Władzia podniosła głowę i spojrzała na matkę. Ta ostatnia zdawała się wahać chwilę, ale widocznie jakieś względy przemogły, bo, śmiejąc się z przymusem, zawołała:
Eh, bien!.. skoro pan jest amatorem tego rodzaju pracy, przynieś, Władziu, twój mały warsztat. Vous allez lui donner du gôut — dodała, zwracając się ku mnie.
Skłoniłem się na znak potwierdzenia.
Władzia wyszła szybko i po chwili wróciła, niosąc na kwadratowej desce niezliczoną ilość pączków różanych i mchu, nawiniętego na pręciki druciane.
Rozłożyła to wszystko na małym stoliczku w rotundzie i usiadła na kanapce. Z wielką zręcznością i wprawą zaczęła układać rozmaitej wielkości płaskie bukiety z pączków, cieniując je z wytwornym smakiem. Wychudłe jej, białe ręce migały tylko, a wąska tasiemka brunatnej wyksatyny, którą owijała korzenie, przesuwała się przed memi oczyma jak wąż skrzydlaty.
Hrabina przyniosła flakon esencji różanej i nakrapiała nią mech, a mdły zapach róż unosił się w powietrzu i przepełniał całą alkowę.
Ja milczałem, zapatrzony w tę pracującą dziewczynę, której kolana i suknię zasypywały różowe kwiaty. W tej atmosferze róż, pomiędzy pękami pączków i mchu, piękniała mi prawie, a oczy jej jaśniały zadowoleniem. Hrabina zato mówiła wiele — opowiadała o skuteczności podobnych ofiar, o piękności ołtarza i zadowoleniu księży, gdy bukiety wkładają w wazony.
— Ja sama kwiaty te zanoszę. Władzia ma pod tym względem pewne uprzedzenia... i dziś, pomimo spóźnionej pory, bukiety odniosę... Jutro jest jakaś uroczystość, trzeba więc świeżej ozdoby do ołtarza.
Władzia poruszyła się niecierpliwie, pracowała z gorączkowym pośpiechem i dwie ceglaste plamy wybiegły jej na policzki. Zwijała teraz drobne, maluchne bukieciki, takie, jakiemi obecnie elegantki przystrajają dół balowych sukien.
Usiadłem przy niej i wziąłem jeden pączek w rękę. Kwiaty były doskonale wykonane, naturalne, niektóre trochę nadwiędłe, jakby w atmosferze balowej. Na ciemnej zieleni mchu odbijały wdzięcznie blado-różowe i purpurowe pączki.
Pochyliłem się ku Władzi i spytałem:
— Więc to do kościoła ta pilna i piękna praca? Na jutro?
— Tak, na jutro! — odpowiedziała, spojrzawszy mi w oczy. — Robota musi być skończona dziś, bo to... na jutro.
Spuściła znów głowę i kwiaty pilnie zwijać poczęła.
Hrabina tymczasem przyniosła wielkie pudło, takie, jakich zwykle używają w magazynach, i kilka arkuszy bibułki. Wspólnie ułożyliśmy kwiaty, pokrywając je lekko bibułką i przykrywając wiekiem pudełka.
Skończywszy tę czynność, zadzwoniła na służącego i kazała zawołać dorożkę, poczem poszła się ubierać.
Pozostaliśmy sami z Władzią pośród porozrzucanych róż i gałązek mchu. Ona wstała powoli, jak osoba zmęczona długą i forsowną pracą, i wyciągnęła drżące od znużenia dłonie. Było coś w tym ruchu z poruszenia wyrobnicy, która wydobywa się z kopalni na świat boży i rozprostowuje skurczone członki. Pudełko stało tuż obok mnie, zamknięte, zagadkowe. Nie wierzyłem w prezenta, z takim pośpiechem wykończane na ołtarz — radbym był dowiedzieć się prawdy.
Prawdę powiedzieć mi mogła tylko ta dziewczyna, która brzydziła się fałszem i odsłaniała przedemną nędzę swoją z okrutną niemal szczerością.
Wskazałem więc pudełko i, patrząc jej prosto w oczy, zapytałem:
— Powiedz mi pani, co to jest?
— To... nasz jutrzejszy obiad — odpowiedziała z prostotą, ale z pewnem drżeniem w głosie.
Nie chciała przedemną skłamać i wolała odrazu odkryć mi wszystko. Czułem jednak, że słowa te sprawiły jej pewien rodzaj przykrości i lekkiego upokorzenia.
Ta rozsądna dziewczyna miała jeszcze w sobie jakiś cień fałszywej dumy, który zapewne niezbyt głęboko tkwił w tej niepospolitej duszy.
Postanowiłem chwast ten wyrwać i wyplenić.
Jeśli pracowała na kawałek chleba, dlaczegóż czyniła to skrycie, nie przyznając się do tej pracy, pozwalając, by matka zastawiała się urojonemi ofiarami, składanemi na ołtarzach kościelnych?
Dlatego to, wbrew wszelkim konwenansom i zasadom przyzwoitości, postanowiłem pozostać z Władzią sam-na-sam i korzystać z tej chwili dla wykazania jej błędnego sposobu zapatrywania się na stanowisko pracującej kobiety.
Gdy hrabina, już ubrana zupełnie, powróciła, a lokaj, zabrawszy pudełko, wyszedł z salonu, oświadczyłem chęć oczekiwania wraz z Władzią jej powrotu.
— Radbym pomówić z panną Władysławą o rzeczach poważnych, blisko ją obchodzących — rzekłem dla usprawiedliwienia niejako mego żądania.
Hrabina patrzyła na mnie przez chwilę widocznie zdziwiona tym brakiem taktu z mej strony.
Wprędce przecież opamiętała się i, zapewne sądząc, że pragnę użyć tego tête a tête do finalnych oświadczyn, zgodziła się chętnie na moją propozycję.
— Wracam najdalej za pół godzinki — wyrzekła już we drzwiach; — katedra niedaleko, a zakrystjan, któremu mam oddać kwiaty, mieszka obok. Au revoir! au revoir!...
Zniknęła we drzwiach, pozostawiając nas samych.
Władzia przeszła z rotundy do salonu i stanęła przy stole, zarzuconym rycinami. Machinalnie przerzucała ozdobne wydanie Schillera — znać myśl jej była gdzieindziej.
Podszedłem do niej i stanąłem po drugiej stronie stołu.
Blask lampy padał na jej twarz wybladłą i oświecał dokładnie szczupłą i nędzną jej postać.
— Panno Władysławo! — zacząłem — dlaczego wstydziłaś się do tej chwili swej pracy? Dlaczego pokątnie, i kryjąc się, zarabiasz na chleb dla siebie i dla matki? Czy nie chcesz przyznać się, że żyjecie z pracy rąk twoich?
Ona spojrzała na mnie i nagle zarumieniła się, jakby pod wpływem wielkiego zawstydzenia.
— Prawda, kryłam się z mą pracą... — odpowiedziała mi niepewnym głosem — ale w świecie, w którym bywam, nie pracuje nikt! Wszyscy się tylko bawią! Pracę pozostawiają motłochowi. Jakże pan chcesz, ażebym głośno i otwarcie przyznała się, że kleję po nocach listki i kwiaty, któremi te panie później przystrajają swe suknie? Jestem już i tak parją salonów... czemże wtedy się stanę? Ileż przykrości i upokorzeń znieść będę zmuszona!
— Czem się pani wtedy staniesz? — podchwyciłem — kobietą, godną czci i szacunku, przed którą zamkną się może drzwi buduarów, ale otworzą się podwoje domów, zamieszkałych przez ludzi pracy, czynu i honoru! Ci ludzie uwielbiać cię będą, a ręce twoje, zbrudzone farbą i pokłute drutami, służyć będą za wzór wytrwałości i dzielności niewieściej. Jestem twoim przyjacielem, więc daruj mi, że mówię do ciebie w ten sposób. Chciałbym, zanim odjadę, widzieć cię doskonałą, bez tego fałszu i blichtru, uwolnioną od szyderstw i pocisków świata. Płaczesz, biedne dziecko! — dodałem, widząc łzy w jej oczach — płacz! Niech razem z temi łzami spłynie i ta reszta dumy, która niepotrzebnie serce twe kala. Pozbądź się jej i wznieś czoło, ty, która jesteś o tyle wyższą od tych bezmyślnych lalek, pozwalających sobie szydzić i upokarzać ciebie. Zapomnij, że istnieją salony... po macoszemu obchodzą się tam z tobą... w zamian za twoje serce i czyste spojrzenie dają żart, często bolesny.
Władzia zakryła twarz rękami; stała tak długą chwilę, jakby zbierając myśli, poczem wyrzekła:
— Masz pan słuszność! Czuję to! Ja sama nie pragnę i nie chcę bywać w tak zwanym „świecie.“ Jakże często, po nocy spędzonej bezsennie, byłam zmuszoną przyrządzać sobie stroje balowe i znów noc całą siedzieć, wyczekując napróżno dansera. O! te długie godziny, jakie spędzałam, siedząc na krzesełku obok matki, wydawały mi się piekielną męczarnią. Gdy wreszcie ktoś zlitował się nad mem opuszczeniem i wziął mnie do tańca, czułam dokoła siebie szydercze spojrzenia, słyszałam śmiechy, żarty i konałam z bólu i wstydu, nie mogąc nakazać tym ludziom milczenia. „Znak zapytania!“ — „znak zapytania!“ — mówiła z wzrastającą goryczą — rzeczywiście jestem „znakiem zapytania“ w tem towarzystwie ludzi bogatych, strojnych, wesołych, ja, biedna, brzydka i z wiecznym smutkiem, wypiętnowanym na twarzy.
Zatrzymała się chwilkę, jakby dla nabrania oddechu.
— Pan nie wiesz jeszcze wszystkiego — ciągnęła dalej z gorączkowym niepokojem, — do jakiego stopnia okrucieństwa posunęli się ci ludzie... Jesteś pan mym przyjacielem, bratem prawie. Przed nikim tak otwarcie nie odsłaniałam tajników mej duszy... Zresztą, jeśli nie ja sama, to opowie ci moją przygodę każda z tych wesołych panienek: Elzia, Mizia, Lili, a może i sama Nora Hohenschuhe. Moja przygoda była bardzo śmieszna, kursowała po wszystkich salonach, bawiono się nią wybornie... kto wie! Bawią się może do tej chwili! Pan znasz Stania? o! naturalnie, znać go musisz. Wszyscy go znają, a on nawzajem wszystkich. Otóż ten piękny, złotowłosy Stanio udawał, że stara się o moją rękę przez cały długi miesiąc! A udawał tak dobrze, że mnie nawet złudził!... mnie samą!... Co pan chcesz! Serce dziewczyny, choćby najrozumniejszej, jest podległe pewnej wrażliwości na to, co piękne. Nie byłam wtedy jeszcze tak do życia zrażona, wchodziłam zaledwie w świat i nie miałam pojęcia o mojej brzydocie, a ubóstwa nie uważałam za przeszkodę do szczęścia. Zdawało mi się, że ten człowiek zajął się mną naprawdę i poprowadzi mnie przed ołtarz! Ani na chwilę nie przypuszczałam, że była to tylko komedja dla zabawienia całego towarzystwa i ułożona poprzednio przez całe grono młodzieży. Bawiono się ze mną jak z motylem wbitym na szpilkę i cieszono się z postępów uczucia, jakie mi serce mimowili zajęło. Dziś, gdy przypomnę sobie to wszystko, pragnę wydrzeć te chwile z pamięci, jak sen niedobry; a przecież pan sam podziwiałeś moją pamięć, więc zapomnieć tych ciężkich chwil nie mogę!... Nie mogę!...
Upadła na krzesło, łkając boleśnie. Ja milczałem, szanując jej wzruszenie. Po chwili podniosła twarz zalaną łzami i, wpatrzywszy się w przestrzeń, ciągnęła urywanym głosem:
— Przez ten krótki miesiąc byłam bardzo szczęśliwa! Żyłam w krainie ułudy i widziałam się już w snach moich żoną tego, którego wszyscy głośno mym narzeczonym nazywali. Szalona! Nie rozumiałam, iż wszyscy dokoła byli tylko w zmowie, aby wyszydzić... „znak zapytania!“ Gdy wreszcie zrozumiałam prawdę, duma nakazywała mi pokazać twarz spokojną i nie pozwolić cieszyć się tym ludziom widokiem mego znękania. Ale za to w domu, w nocy, oblewałam gorzkiemi łzami kwiaty, które już wtedy robić musiałam, aby nazajutrz nie cierpieć wraz z matką głodu. I to była pierwsza prawdziwa boleść, pierwszy zawód serdeczny, jaki mnie na wstępie do świata przywitał. Co najstraszniejsze — to to, że nie mogę spokojnie spotkać się z tym człowiekiem. Byłeś pan świadkiem mego wzruszenia na ślizgawce, podczas gdy on przebiegł obok nas wraz ze swoją... narzeczoną. Nie mam wszakże żalu do niego. Jest on istotą, szukającą śmiechu i rozrywki gdziekolwiek, choćby na dnie serca ludzkiego. Mam tylko żal do siebie, że dałam się złudzić tak marnej i pustej bańce, która na chwilę zamigotała mi tęczową barwą.
Otarła oczy i uśmiechnęła się z wysiłkiem.
— Pytałeś mnie pan, w jakiej szkole nauczyłam się rozpoznawać tak dobrze wady i ułomności ludzkie. Doznawszy raz tak wielkiego zawodu, odrzuciłam różowe okulary i patrzę na świat własnemi oczami... a że są podobno czarne, więc i ten świat jakoś czarno mi się przedstawia.
— To źle — przerwałem, — jesteś pani za młoda, pesymizm zostaw ludziom starym, zgorzkniałym; ty chciej żyć i rozwinąć w sobie tę godność kobiecą, która nie jest ani dumą, ani wyniosłością, ale jest wynikiem wzniosłego charakteru.
— Jak? — zawołała. — Pozycja moja jest beż wyjścia, bez ratunku!...
— Bo pani nie chcesz się ratować. Jesteście w krytycznem położeniu finansowem; pani pracujesz, aby siebie i matkę od głodu uchronić, to pięknie, to szlachetnie z pani strony; ale to handel drobiazgowy, który pani nie wiele przynosi, a odbiera zdrowie i siły. Załóż pani magazyn, przyjmij kilka zdolnych pracownic i spożytkuj swój gust i smak estetyczny w szerszym zakresie.
Porwała się z miejsca i postąpiła kilka kroków ku mnie.
— Myślałam o tem nieraz — zawołała, — ale rzecz to niepodobna do uskutecznienia. Najprzód mama...
— Mama da się przekonać, skoro w tem szczęście pani zobaczy.
— Nigdy!
— Silna wola mury łamie. Zastanów się pani nad tem, co powiedziałem. Gdy otworzysz sobie sama ognisko domowe i zapewnisz byt niezależny, uczujesz błogi spokój, wstępujący w całą twą istotę. Dziś pani się zdaje, że nie masz dachu nad głową... mówiłaś mi to pani kiedyś. Dach ten stworzyć możesz sama swoją pracą silną, jawną i wytrwałą. Wierz mi, mniej cię ukrzywdzi imię twoje, błyszczące na szyldzie magazynu, niż ten „znak zapytania“, który stał się twem drugiem nazwiskiem.
Na dole dał się słyszeć turkot dorożki.
Widocznie hrabina powracała do domu.
Władzia przystąpiła do mnie szybko i ujęła mnie za rękę.
— Dziękuję! — wyrzekła — dodajesz mi pan siły i odwagi do walki, którą podjąć się może odważę... Ale... jeśli mi w walce tej czegoś... zabraknie, czy mogę liczyć na pana?
— Jak na samą siebie! Dumny będę, mogąc przyłożyć rękę do twojego szczęścia. W sercu mem masz pani miejsce siostry i tem mi droższej, że nieszczęśliwej, a tak godnej szacunku.
Ucałowałem jej wychudłą rękę i usunąłem się w sam czas, gdyż właśnie hrabina weszła do salonu, zmęczona od szybkiego wejścia na schody.
— Cóż? Porozumieliście się państwo? — zawołała od progu — może za wcześnie wróciłam?...
— Nie, mameczko — odrzekła Władzia, odbierając z rąk matki mufkę, — rozmowa nasza skończona.
— Czy co ważnego? — nalegała hrabina.
— O! tak — odparła córka, — od tej rozmowy przyszłość moja, zdaje się, zawisła.

∗                    ∗

Nazajutrz otrzymałem list, wzywający mnie na wieś. Obecność moja okazała się nieodzowną. Szybko więc kazałem spakować rzeczy, a sam pobiegłem pożegnać się z hrabiną i jej córką.
Zastałem Władzię samą, gdyż matka zwykle po obiedzie udawała się z tak zwanemi „wizytami.”
Władzia siedziała sama w saloniku i zdawała się pogrążona w myślach. Za mojem wejściem podniosła się szybko i podbiegła ku mnie.
Wyraz twarzy miała stanowczy i energja tryskała z jej oczu.
— Całą noc nie spałam dzisiaj — zaczęła szybko, — rozmyślałam nad słowami pana; nie wiem jeszcze co zrobię, ale to pewna, że do salonów na upokarzającą wędrówkę nie wrócę. Nie jestem zarozumiałą, ale zbyt wiele jestem przecież warta, aby służyć za bawidełko dla posażnych panien.
Ucieszyłem się serdecznie tem postanowieniem.
— Szkoda, że tej szczęśliwej zmiany obserwować nie będę, gdyż dziś wyjeżdżam — odrzekłem.
Nagły smutek powlókł jej twarzyczkę.
— O! mój Boże! — zawołała — ledwo zyskałam przyjaciela i przewodnika, już go tracę. Ale myśl moja będzie zawsze z panem. Tyś pierwszy obudził we mnie drugą, lepszą, dumniejszą istotę. Przez pana pogodziłam się niejako ze światem, bo przekonałam się, że są ludzie, dla których praca nie jest rzeczą, budzącą wstręt i niesmak, lecz przeciwnie, szacunek i poważanie. Potrzebowałam kilku słów serdecznej zachęty. Pan mi ich nie szczędziłeś... i wierz mi, nie rzuciłeś ziarna na niewdzięczną glebę. Postaram się pracą zapełnić moje staropanieństwo, na jakie jestem skazana. Dzięki tobie nie czuję pustki w życiu i kto wie, może jeszcze będę szczęśliwą.
— A ja mam pewność, że szczęście razem ze spokojem i wewnętrznem zadowoleniem powróci — odparłem, ściskając jej ręce; — w długich naszych rozmowach odsłoniłaś mi nieraz głębię swej duszy; czyniłaś to bezwiednie, a przecież jak dobrze postąpiłaś! Poznawszy twą rzeczywistą wartość, uczułem, że nie spocznę spokojnie, dopóki cię nie wyrwę z tego otoczenia, w którem nękano cię, dręczono i dumę twą rwano na strzępki...
— O! To się już stało! — zawołała — ci ludzie dla mnie nie istnieją. Szłam do nich z ufnością i przyjaźnią, a oni zatruli mi najpiękniejsze chwile życia. Wiem, że ciężką walkę stoczyć będę musiała z matką moją i nawet nie wiem, jak zacząć... Byłam zwykle uległą i zachowywałam się prawie biernie... Teraz potrzebuję wiele sił do oporu i lękam się, czy jestem dostatecznie do walki tej przysposobioną.
— Czerp pani siły w poczuciu własnej godności, której bronić w tej chwili jest twoim obowiązkiem — odrzekłem; — pamiętaj, że jesteś odpowiedzialną za sposób życia, jaki prowadzisz, i za następstwa, wynikłe z niego. Jesteś bowiem istotą samoistną, należycie ukształtowaną, posiadającą wiele inteligencji i rzadki u kobiety stopień rozsądku. Dlatego świat od ciebie wymagać ma prawo wiele więcej, niż od zwyczajnej, przeciętnej, salonowej lalki. A teraz, bądź mi pani zdrowa! Pamiętaj, że masz we mnie przyjaciela, brata. W każdej trudnej chwili odnoś się do mnie; serce moje wesprze cię radą, dłoń chętnie pomoc poda!...
Dwie łzy zabłysły w oczach dziewczyny — ręka jej gorącym, długim uściskiem objęła dłoń moją.
— Bądź zdrów, najszlachetniejszy z ludzi — wyrzekła drżącym głosem, — ty, który zlitowałeś się nad brzydką i biedną dziewczyną, i rzuciłeś jej książęcą monetę przyjaźni... jedź i bądź szczęśliwy! Więcej „znak zapytania“ życzyć ci nie umie..

∗                    ∗

Przybywszy do hotelu, kazałem sobie podać rozkład jazdy. Okazało się że do właściwego pociągu miałem jeszcze pięć godzin czasu. Postanowiłem spożytkować je na korzyść mej przyjaciółki. W tym celu kazałem zawołać faktora hotelowego i w kilku słowach wyłuszczyłem mu moje żądanie.
Pragnąłem przyjść z materjalną pomocą hrabiance, ale tak wszakże, aby nie dotknąć jej dumy. Chodziło mi więc o wynalezienie jakiego handlu sztucznych kwiatów, którego właściciel chciałby zawrzeć korzystną spółkę dla rozszerzenia handlu i postawienia go na większej stopie. Naturalnie, że cichym wspólnikiem miałem być ja — hrabiance tylko miano uczynić propozycję wejścia do firmy, dania swej pracy i, jeśli można — nazwiska.
Niespodziewanie powiodło mi się załatwić tę całą sprawę. Przy ulicy Halickiej istniał magazyn kwiatów sztucznych, piór i wyrobów dżetowych. Właścicielka, niemłoda wdowa, chorowita i obarczona trojgiem małoletnich dzieci, od dawna poszukiwała energicznej wspólniczki.
Za pośrednictwem faktora porozumieliśmy się w niespełna dwie godziny.
Była to kobieta inteligentna, jakkolwiek życiem znękana. Z niewzruszonym spokojem na wybladłej twarzy słuchała mej propozycji, przyjęła warunki i zaprzysięgła tajemnicę wobec hrabianki.
Propozycja spółki miała wyjść od niej samej, a Władzia byłaby przyjęta jako wspólniczka bez kapitału, lecz używająca prawa połowy czystych zysków. Kapitału, w ilości dwóch tysięcy złr., miałem dostarczyć ja, skoro tylko układy z Władzią przyjdą do skutku, do czego zobowiązałem się pisemnie.
Pozostawiwszy adres wdowie i zapłaciwszy faktora, zdążyłem w sam czas na pociąg i za chwilę, siłą pary pędzony, powracałem do domu, zadowolony ze spełnienia dobrego uczynku.
Postanowiłem opowiedzieć to wszystko mej żonie, ale dopiero wtedy, gdy serce kobiety jest najbardziej do serdecznych wzruszeń skłonne. Dziś dziewczynka moja była jeszcze za młodą i za mało w życie wtajemniczoną, aby odczuć całą niedolę podobnych istot jak Władzia i jej matka.
Wobec zajęć gospodarskich, odbioru rachunków dawnego rządcy i przyjmowania nowego, zapomniałem na razie o właścicielce magazynu przy ulicy Halickiej i uczynionem zobowiązaniu. Upłynęła wiosna i lato, a nie otrzymywałem żadnej w tym względzie wieści ze Lwowa.
Nagle nadszedł list większych rozmiarów, który zaintrygował mnie oryginalnem pismem i wysztychowaniem mego nazwiska.
Otworzywszy, znalazłem w nim akt przystąpienia do spółki z Wł. Bentkiewiczową JW. panny Władysławy hrabianki Zadolinieckiej, akt formalny, spisany przed notarjuszem i potwierdzony podpisami obydwóch wspólniczek. W długim, załączonym do aktu liście objaśniała mnie wdowa Bentkiewiczowa o przebiegu sprawy. Według słów listu, hrabianka wahała się jeszcze czas jakiś, a główną przyczyną wahania była matka. Stara hrabina, dowiedziawszy się o projekcie córki i chęci otwarcia magazynu, wpadła w wielką pasję i oświadczyła, że Władzię... wydziedzicza. Dodała przytem, iż woli widzieć córkę na marach, niż za kontuarem.
„Biedna panna (słowa listu) zbladła jak trup, słysząc te wyrazy, i łagodnym głosem zaczęła matce wyświecać istotny a opłakany stan ich majątku. Hrabina dostała spazmów i na tem skończyła się narada. Długi czas nie wznawiano tej kwestji, tak, że wdowa uważała cały projekt za upadły, gdy nagle przybyła do niej Władzia spłakana i widocznie doprowadzona do ostateczności. Stanowczym głosem oświadczyła, że przystępuje do spółki, że, będąc pełnoletnią, podobną umowę sama zawierać może.“
Wczoraj więc podpisano ów akt, którego kopia leżała przedemną. Hrabina milczała, srodze zagniewana na córkę, ale ostateczna ruina, granicząca z nędzą, zamykała jej usta. Zdaje się, iż wyczerpała wszystkie źródła, któremi się dotąd posiłkowała. Straciła kredyt, a dłużnicy stawali się z każdą chwilą natarczywsi. W każdym razie ciężką przeprawę musiała mieć biedna Władzia i biedne jej serduszko poniosło niejedną bolesną ranę.
Posłałem natychmiast przyobiecaną sumę na ręce mego notarjusza z poleceniem wypłacenia natychmiastowego pani Bentkiewiczowej.
W kilka dni później otrzymałem pokwitowanie z odbioru pieniędzy i list wdowy, oznajmiający mi, że hrabianka od trzech dni pracuje w magazynie, wprowadzając ład i porządek i stwarzając prawdziwe arcydzieła z wielkiej ilości bezużytecznie leżących kwiatów.
„Mam nadzieję — pisała wdowa, — że magazyn nasz niedługo stanie się pierwszorzędnym, a gust i wytworna robota JW. hrabianki zasłyną daleko. Przykro mi tylko, że JW. hrabianka jest ciągle smutna i znękana. Sądzę wszakże, iż to pochodzi z rozterki, jaka panuje między nią a JW. hrabiną dobrodziejką.“
Odpisałem pani Bentkiewiczowej, prosząc, aby mi doniosła o każdej zmianie w usposobieniu mej przyjaciółki. Kilkakrotnie chciałem sam do Władzi napisać, ale oczekiwałem od niej listu, który wreszcie przybył.
Był krótki — zawierał zaledwie jedną stronicę i znać było, że ręka, kreśląca te słowa, drżąca była i niepewna.
„Kochany przyjacielu — brzmiały słowa listu, — poszłam za twą radą. Dziś stoję za kontuarem. Przebyłam wiele i cierpię jeszcze ciągle. Jestem nadto wzburzona tym śmiałym krokiem, jaki uczyniłam, abym ci mogła opisać dokładnie stan mej duszy. Potrzebuję się uspokoić, odzyskać równowagę. Sądzę, że to niedługo nastąpi. Do widzenia więc!... Do przyszłego listu.“
Ale listu tego tak prędko nie otrzymałem. Jeden z moich wujów zasłabł nagle i zażądał odemnie, abym mu towarzyszył do południowych krajów. Wyjechałem więc na czas długi z kraju i, bezustannie zajęty dogorywającym człowiekiem, nie przenosiłem się myślą do Lwowa. Ta wędrówka trwała dość długo, bo półtora roku.
Gdy, pochowawszy wuja w Hyères, powróciłem wreszcie do domu, zmuszony zostałem przyśpieszyć mój ślub z powodu złego stanu zdrowia babki mej narzeczonej.
Staruszka pragnęła pobłogosławić wnuczkę przed śmiercią i zażądała, aby ślub odbył się najdalej za tydzień. Indult zastałem wyrobiony, dom urządziła mi matka z całym komfortem i zbytkiem. Nie miałem więc czasu ani potrzeby jechać do Lwowa.
Nadszedł wreszcie ten dzień uroczysty. Doznałem dziwnego uczucia trwogi przed tą chwilą, w której poprowadzę do ołtarza moją dziewczynkę i wezmę ją jako niepodzielną własność. Czy godnie odpowiem temu ciężkiemu zadaniu, jakie przyjmuję na siebie? Czy potrafię temu dziecku zapewnić szczęście i spokój przez całe życie?...
Pogrążony w takich myślach, stałem oparty o kominek i wpatrzony w dogasające głownie. Tuż obok, bo przez ścianę, słyszałem szmer głosów kobiecych i przez uchylone drzwi wybiegały wciąż srebrzyste kaskady śmiechu. Ubierano tam pannę młodą i według tradycji funkcję tę spełniały drużki. Wesoło więc było i gwarno, jak zwykle między młodemi.
Nagle głos służącego przebudził mnie z zadumy:
— Dla jaśnie pana przesyłka z poczty.
Spojrzałem — przedemną na stoliku stało pudło łubiane dość wielkich rozmiarów. Pasma szpagatu i czerwone pieczątki ochraniały jego wnętrze. Na wieku wielkiemi literami skreślony był mój adres.
Z pewnego rodzaju ciekawością przeciąłem szpagat i uchyliłem wieko. Wewnątrz, na posłaniu z białego atłasu leżała przepyszna girlanda pomarańczowego kwiecia i takież bukiety. Wszystkie te artystycznie zrobione kwiaty okryte zwojami mglistej iluzji. Silna woń kwiatu pomarańczowego wydobywała się na zewnątrz i rozpływała się w powietrzu.
Powoli, ostrożnie odchyliłem iluzję, a na dnie dostrzegłem dwa listy — pierwszy nie zawierał nic więcej prócz wielkiego

?

drugi był od mego notarjusza, który mnie zawiadamiał, że magazyn pod firmą „W. Zadoliniecka & Comp.“ zapłacił w tych dniach drugą ratę rs. 300 na rachunek długu, zaciągniętego u mnie przed półtora rokiem.
Widocznie pani Bentkiewiczowa, mimo zapewnień, nie dotrzymała tajemnicy i w chwili zwierzeń opowiedziała rzecz całą hrabiance.
Z pewnem rozrzewnieniem spojrzałem na kwiaty, leżące przedemną. W wyobraźni mej stanęła schylona postać Władzi, jej wielkie, ciemne oczy, skarżące się tak smutnie na ciężką dolę. Ileż myśli musiało się przesunąć przez jej głowę, gdy zwijała te kwiaty, tak śnieżne i nieskażone jak jej dusza?...
Nagle jakaś mała rączka dotknęła się mego ramienia. To moja narzeczona stała przedemną cała biała i świeża jak poranek majowy.
Z zadziwieniem patrzyła na prześliczne kwiaty, leżące w pudełku. Szybko wyjąłem wieniec i, kładąc go na kształtną główkę mej narzeczonej, wyrzekłem:
— Weź! To dla ciebie!
Ona, zarumieniona, spojrzała z poza przeźroczystych iluzjowych draperyj; a wyciągając rączkę po bukiet, spytała:
— Od kogo?
Wówczas postanowiłem opowiedzieć o hrabiance i całej jej doli.
Mieliśmy jeszcze pół godziny czasu do przybycia gości.
Czyż mogłem lepiej użyć tych chwil, jak mówiąc mej przyszłej żonie o kobiecie, pełnej szlachetności, siły i wielkiej wytrwałości w dobrem?
Ująłem więc rączkę mej kochanki, a prowadząc ją w zaciszny i ulubiony nasz kącik, zacząłem:
— Jest jeden „Znak zapytania,“ który...

Warszawa, dnia 9. września 1887 roku.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.