Zwodne światło/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwodne światło |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1893 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anatol Krzyżanowski |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Maisie, idź spać.
— Nie mogę; zbyt gorąco. Nie zasnęłabym nawet.
— Maisie...
— Proszę cię, nie nudź!
I oparłszy łokieć o framugę okna, stała wychylona, patrząc na długi szereg topoli, w świetle księżyca skąpanych. Upały letnie wysuszyły do kości całe Vitry-sur-Marne. Trawa zeschła na łąkach, gliniaste wybrzeża rzeczki wypalone zostały na cegłę, kwiaty przydrożne zamarły od dawna, róże zaś, jakby sparzone, jakby ugotowane, zwieszały smutnie główki swe na łodygach.
Gorąco w nizkim pokoiku na poddaszu stawało się nie do zniesienia. Srebrzysta powódź blasków księżycowych, zalewająca przestworze, podnosiła jeszcze wrażenie suchego skwaru. Dach naprzeciw leżącej pracowni Kami’ego uwydatniał się w świetle tem, rażąc na równi z nocnymi cieniami oczy dziewczęcia.
Maisie niezadowoloną była w tej chwili ze świata całego. A miała ku temu ważne powody. Najwpierw, upały ostatnich tygodni wyczerpały zupełnie jej siły; powtóre, studyum nad głową kobiecą, mającą przedstawiać „Melancholię“ nie odpowiadało jej oczekiwaniom i, spóźnione, wskutek prób przeróżnych, nie dało się wykończyć przed otwarciem Salonu; po trzecie, Kami był sam z pracy tej niezadowolony; po czwarte — no, ale to już w ostatnim rzędzie, — Dick, prywatna a niezaprzeczona jej własność, milczał, jak zaklęty, od sześciu tygodni. Gniewała się więc na gorąco, gniewała na Kami’ego, na własny pędzel, a przedewszystkiem i najsrożej gniewała się na Ryszarda.
Trzy razy pisała do niego, roztrząsając w każdym liście nowy sposób malowania „Melancholii,“ a Dick nie raczył odpowiedzieć nawet. Od tej pory postanowiła milczeć jak grób. Przyjechawszy na jesieni do Anglii — bo wcześniej duma nie pozwalała jej przecież wracać, — rozmówi się z nim na seryo. Co prawda, brakło jej owych narad niedzielnych nad sztuką, nie chciała się jednak przyznać do tego. Niecierpliwił ją tymczasem Kami, powtarzający wiecznie, jak stara papuga: Continuez, mademoiselle, continuez toujours! Wstręt już miała do jego głosu, do tej postaci w białych spodniach, czarnej alpagowej marynarce i wielkim kapeluszu. Dick, chodzący nerwowym krokiem po świeżej, pełnej zieleni pracowni w Londynie, mówił nieraz gorsze rzeczy nad ten ogłupiający wyraz continuez, lecz, zniecierpliwiony, chwytał wreszcie za pędzel i pokazywał jej na przykładzie, w czem się myliła, gdzie leżał błąd kolorytu lub rysunku.
Cóż więc stać się mogło, że po tak żywem nią zajęciu dziś nie raczył pisać nawet? Szmer głosów, rozmawiających w szpalerze, zaciekawił ją i kazał wychylić się silniej z okna. Jakiś kawalerzysta, z miejscowego prawdopodobnie garnizonu, rozmawiał z kucharką Kami’ego. Nie chcąc, aby mu szpada brzęczała, unosił ją jedną ręką, podczas gdy drugą otaczał niezbyt wiotką kibić dziewczyny. Echo głośnego pocałunku rozbrzmiało równocześnie w powietrzu.
— Pfu! — zawołała Maisie, cofając się żywo.
— Co to? — pytała rudowłosa, której upał zasnąć nie dawał.
— Nic; żołnierz tylko, całujący kucharkę. Poszli sobie, na szczęście; nie mam bowiem ochoty słuchać ich zwierzeń.
Wychyliła się napowrót, zarzucając chusteczkę na obnażone ramiona, lekki bowiem powiew zaczynał chwiać główkami róż, poruszając niemi tajemniczo.
— Czy to możebne — rozważała, — aby Ryszard zapomniał o swojej i mojej pracy, schodząc do takiego poniżenia, w jakiem tonęła Zuzia kucharka i jej zbrojny wielbiciel?
Najbliższa róża kiwała główką, potakując myślom jej z szatańską złośliwością.
— Nie — zaprzeczyła Maisie. — Dick nie może, Dick’owi nie wolno tak postępować, bo on jest moim, moim, moim! Sam mi to nieraz mówił. Mało mnie zresztą obchodzi, co robi; żal mi tylko, jeżeli spadł równie nizko, zepsuje to bowiem zarówno jego pracę, jak moją.
Róża kiwała upornie głową; zdawało się, iż, z właściwą kwiatom ciasnotą pojęć, nie może ona zrozumieć, dlaczego nie wolno Heldar’owi postępować według własnego przekonania. Wszak nie krępowały go żadne obowiązki. Wprawdzie Opatrzność, uosobiona przez Maisie, powołała go do pomagania tejże Maisie, — ale zadanie nie było znów tak ważnem. Praca jej bowiem polegała na malowaniu przez długie lata obrazów, które czekały, aż je spotka zaszczyt przyjęcia na jakąś prowincyonalną angielską wystawę. Salon paryski, ile razy tylko Maisie skłoniła Kami’ego do posłania dzieł swych, stale je zawsze odrzucał. Przyszłość więc dla niej streszczała się w wiecznem malowaniu płócien, których nigdy świat oglądać nie będzie.
Głos rudowłosej, narzekającej na gorąco, przerwał niemile zadumę Maisie.
Tak, zawsze to samo... Przez lata całe będzie dzielić życie między małą pracownię w Londynie i letnie miesiące spędzane pod kierunkiem Kami’ego w Vitry-sur-Marne. Otóż nie. Zapisze się do innej szkoły, przerzuci pod skrzydła innego mistrza, którego powaga ułatwi jej nareszcie powodzenie, nagrodzi długie lata mozolnych zabiegów, jeżeli tylko wytrwałość i trud niezmordowany dają prawo do nagrody.
Heldar powiedział jej, iż pracował lat dziesięć, zanim zgłębił tajemnice swego zawodu. I Maisie przecież pracowała ten sam przeciąg czasu; on zaś dowodził, że to nic nie znaczy... Nic, bo o nią tu chodziło. Mówił, że będzie czekał drugie lat dziesięć, aż, zniechęcona, sama do niego ręce wyciągnie. Znaczna część życia zdawała mu się wówczas niczem; a dziś, dziś nie pisuje nawet! Nie ma na to chwili wolnej. Spaceruje pewno przy świetle księżyca i... całuje kucharki. Z jakąż rozkoszą roztrząsnęłaby mu w tej chwili sumienie, powiedziała kazanie! No, nie tak, nie w nocnej koszuli przecież, bo to nieprzyzwoicie, ale ubrana ciemno, zapięta surowo po samą szyję, wyprostowana dumnie, a pełna godności.
Jeżeli jednak całuje kucharki, to w znikczemnieniu podobnem nicby sobie pewno nie robił z jej kazania. Śmiałby się nawet... Śmiałby się? Tem lepiej; w takim razie ona wróciłaby do pracy, aby malować obrazy, które... i t. d.
I myśl jej, raz wszedłszy w zaczarowane koło, wyrwać się z niego nie była w stanie.
Dziesięć lat został jej wiernym, dziesięć lat obraz Maisie nie zacierał się w jego sercu i pamięci; później, rok blizko, czynił co mógł, aby ją sobie pozyskać; pracował, zapobiegał, rzucając jej tylko niekiedy spojrzenie wiernego, zgłodniałego psa; wszystko to prawda; ależ w zamian pozwoliła mu przecież pocałować się na odjezdnem, i to... pocałować w same usta...
Maisie ujęła szybko rękaw koszuli, ocierając nim wilgotne, karminowe swe wargi.
Pfu! Co za wstyd! Trudno, aby od niej większej wymagał nagrody! I nie pisze jeszcze!...
Wśród rozmyślań tych głowa jej opadła na framugę, a masa kruczych włosów przysłoniła ramiona.
— Maisie, idź do łóżka! Zaziębisz się tylko.
— Prawda — przyznała, zbudzona z bezwiednej drzemki; ukrywszy zaś twarz w poduszkach, wyszeptała: Powinien był pisać... powinien pisać...
Ranek przyniósł zwykłą rutynę pracowni, z zapachem farb i terpentyny, z monotonną wiedzą Kami’ego, który dla zdolnych uczniów nieporównanym był przewodnikiem. Maisie, nieznajdująca dziś wyjątkowo zadowolenia w pracy, czekała niecierpliwie na zakończenie wykładu. Usłyszawszy nieśmiertelne opowiadanie o Binat’cie, który, pomimo wielkiego talentu, zmarniał dla braku przekonań, oraz znaną zachętę: Continuez, mesdemoiselles, mais continuez avec conviction, — uczennice rozpierzchły się po ogrodzie, aby świeższem odetchnąć powietrzem.
Maisie, zabrawszy nieszczęśliwą „Melancholię,“ śpieszyła właśnie do domu, gdy zastąpił jej drogę olbrzym jakiś, na żołnierskim koniu siedzący.
Jakim sposobem zdołał Torpenhow w przeciągu dwudziestu godzin zdobyć serca oficerów kawaleryi w Vitry-sur-Marne, przekonać ich, iż odczuwa potrzebę wspaniałego odwetu ze strony Francyi, doprowadzić pułkownika do łez rozczulenia i otrzymać najlepszego konia z całego szwadronu na wycieczkę do pracowni Kami’ego, — to już tajemnica, którą korespondent wojenny tylko umiałby wytłumaczyć.
— Przepraszam — zagadnął. — Pani mi daruje niedorzeczne na pozór pytanie: Czy nie raczyłabyś mię jednak objaśnić, która z uczennic Kami’ego nosi imię Maisie? Nazwiska jej nie znam, niestety!
Wielki kapelusz słomkowy podniósł się ze zdumieniem ku niemu.
— Ja jestem właśnie Maisie — zabrzmiał z pod jego skrzydeł głos świeży.
— W takim razie pozwoli pani, że jej się przedstawię: Torpenhow, przyjaciel serdeczny Ryszarda Heldara. Przyjechałem powiedzieć pani, że... że... że Dick oślepł.
— Oślepł? — powtórzyła bezwiednie. — Cóż za pomysł!
— Ależ tak, ociemniał. Od dwóch miesięcy nic już nie widzi.
Perłowa bladość pokryła rysy Maisie.
— To nieprawda! Nie, nie! Nie mógł zaniewidzieć! Ja nie chcę, aby ociemniał!...
— A więc zobacz go pani i przekonaj się sama.
— Teraz?... natychmiast?
— Och, nie! Pociąg z Paryża przychodzi na stacyę o 8-ej wieczorem dopiero. Mamy sporo czasu przed sobą.
— Czy to mr. Heldar przysłał pana tutaj?
— Broń Boże! Pani wiesz, że nie uczyniłby tego nigdy. Nie mówi on o pani; siedzi tylko zgnębiony w pracowni i listów twych z rąk nie wypuszcza.
Pod dużym kapeluszem zabrzmiało coś w rodzaju łkania. Maisie, zwiesiwszy głowę na piersi, weszła do domku i, stanąwszy przed rudowłosą, wyrzekła krótko:
— Wiesz?.. Dick ociemniał! — Chwyciła ręką za poręcz fotelu, a oddychając szybko, dodała: — Ryszard, mój Ryszard oślepł!
— Co? — Impresyonistka zerwała się na równe nogi z kanapy.
— Dick zaniewidział. Jakiś człowiek przywiózł mi przed chwilą wieść tę z Anglii. Listów nie miałam już od dawna.
— Jedziesz do niego?
— Nie wiem. Muszę pomyśleć.
— Myśleć! A ja lotem ptaka byłabym w Londynie i dopóty całowałabym te oczy biedne, ażbym im wolą mą i pieszczotą światło przywróciła! Jeżeli ty się wahasz, to ja pojadę! Nie, co też wygaduję! To z twojej winy, zimna egoistko! Jedź natychmiast! Rozumiesz? jedź!
Cierpliwość, z jaką Torpenhow, pomimo grubych kropli potu, zlewających mu czoło, czekał wciąż przed domem, nagrodzoną została. Na progu stanęła Maisie.
— Pojadę! — wyszeptała z oczami spuszczonemi ku ziemi.
— W takim razie proszę być o 7-ej wieczorem na stacyi Vitry.
Polecenie wydane było tonem rozkazu nieledwie. Maisie przyjęła je w milczeniu, zadowolona prawie, iż olbrzym ten nie zostawia jej czasu na uwagi i namysły, że, nie pytając jej o radę, sam z góry wszystkiem rozporządza.
Reszta dnia upłynęła wśród gorączkowych przygotowań do wyjazdu, narad z Kami’m i pocałunków (nie wielu, co prawda) z tonącą we łzach rudowłosą towarzyszką. Maisie nie chciała i nie mogła się zastanawiać — wszak na to dość będzie jeszcze czasu. Dziś obowiązkiem jej było śpieszyć do Dick’a, do człowieka, dla którego jedyną pociechę stanowiło obracanie w palcach nierozpieczętowanych jej listów.
— Cóż będziesz sama jedna robić tutaj? — pytała na odjezdnem rudowłosej.
— Ja? Czyż warto mówić o mnie? Zostanę i spróbuję kończyć twoją „Melancholię“ — odparła impresyonistka z bolesnym uśmiechem. — Pisz tylko do mnie.
W Vitry-sur-Marne krążyła dnia tego fantastyczna legenda o olbrzymim Angliku, wpół-szalonym, wskutek upału zapewne, i o dziwnem jego zachowaniu. Spadł jak burza, upoił całą załogę garnizonową, chwycił konia oficerskiego, a pojechawszy do miasteczka, wykradł tam jedną z tych cudacznych rodaczek swych, które przyjeżdżały na studya do sławnego Monsieur Kami.
— Dziwaczki! — zapewniała Zuzia swego rekruta na zwykłej schadzce. — Dziwaczki jedna w drugą. Ta, na przykład, chodziła z temi wielkiemi oczami, jak pół-senna, nie widząc, co się dokoła dzieje. Na odjezdnem zaś pocałowała mię w oba policzki, nazwała siostrą i dała mi, patrz... całe dziesięć franków!
Torpenhow, wynalazłszy dla Maisie osobny przedział, nie próbował jej bawić. Dbał tylko o to, aby nie była głodna i nie skarżyła się na brak wygód. Łatwość, z jaką osiągnął cel wyprawy, w zdumienie go wprawiała.
— Najlepsza rzecz... pozostawić ją w spokoju — rozważał Torpenhow. — Niech ma czas zebrać myśli, zastanowić się... Sądząc z majaczeń Ryszarda, srodze wodziła go na pasku; ciekawa więc rzecz, jak jej się też podoba znaleźć się teraz pod mymi rozkazami?
Pytanie to musiało pozostać bez odpowiedzi. Maisie siedziała w pustym przedziale i, przymykając oczy, aby sobie wyobrazić, jakiego uczucia doznają ociemniali, zadowoloną była z obrotu rzeczy. To nagłe wezwanie do Londynu lepszem jej się zdawało stokroć nad pobyt w Vitry oraz nad powolne później pakowanie się, o którem rudowłosa towarzyszka jej nic zwykle wiedzieć nie chciała.
Torpenhow przybliżył się do niej na pokładzie parowca dopiero i bez żadnych wstępów zaczął opowiadać zarówno przyczyny, jak historyę oślepnięcia Dick’a, zatrzymując się na szczegółach gorączkowych jego majaczeń. Wreszcie, nie skończywszy, podniósł się — i, jakby go dalsze opowiadanie nudziło, poszedł zapalić fajkę. Maisie wściekłą była na siebie i na niego.
W Dover naglono tak do pośpiechu, iż z trudnością zdołała posilić się trochę. W Londynie Torpenhow wsadził ją do doróżki, a zawiózłszy do jakiegoś ponurego domu, kazał czekać na schodach, sam zaś pobiegł zobaczyć, co się dzieje u przyjaciela.
Świadomość, iż traktują ją jak małe dziecko, którego nikt o zdanie nie pyta, pokryła purpurą gniewu lica Maisie. Dick jeden był winien wszystkiemu... Skąd mu się wzięło to głupie oślepnięcie?
Powróciwszy wreszcie, Torpenhow podprowadził ją na palcach do drzwi zamkniętych i popchnął ją lekko.
Przy oknie siedział Heldar, z głową na piersi zwieszoną, przesuwając w ręku trzy nieodpieczętowane listy. Olbrzym, kierujący nią dotąd, zniknął nagle, a drzwi zamknęły się z cicha.
Posłyszawszy skrzypnięcie, Ryszard ukrył szybko listy w kieszeni.
— Hola, Torp! Czy to ty? Wracasz nareszcie! Ach, jak to dobrze! Nie będę już tak osamotniony!...
Głos ten martwy, jak zwykle u ociemniałych, wstrząsnął kobietą. Szybkim, bezwiednym prawie ruchem ukryła się w kąciku. Serce jej biło tak silnie, iż przycisnęła je ręką, by łatwiej ruch ów gwałtowny stłumić. Dick podniósł głowę, wytężając oczy w tym kierunku. Patrząc na wyraz ich, Maisie pojęła po raz pierwszy, że on jest ślepym, ślepym zupełnie! Przymykanie powiek, które w każdej chwili otworzyć mogła, dziecinną było igraszką. Wszak źrenic Heldara żadna nie przysłaniała zapora, a jednak... nie widział nic!
— Torp, czy to ty? Mówili mi, że wrócisz! — pytał chory, natężając ciągle wzrok w stronę, w której szmer powstał. — Czy to ty, Torp?
Zagadkowa cisza drażniła go widocznie.
— Nie, to ja! — zabrzmiał szept drżący, stłumiony. Maisie z trudnością poruszała ustami.
— Hm! — mruknął Heldar, nie ruszając się z miejsca. — Dziwne zjawisko!... Do ciemności przywykłem już powoli; nie chcę wszakże doznawać halucynacyi z głosami.
Boże! Czyż oprócz ślepoty dotknęło go szaleństwo, że mówił głośno sam do siebie? Serce Maisie biło tak gwałtownie, iż oddech jej utrudniało. Ryszard powstał i, czepiając się stołów, krzeseł, zaczął iść w jej stronę. Zawadziwszy nogą o dywan, potknął się, co go tak rozgniewało, iż zaklął najwpierw, a uklęknąwszy na posadzce, zaczął szukać rękami przedmiotu, który stał się przyczyną wypadku.
Przed oczyma kobiety stanęła ta sama postać wysmukła, pełna siły i energii, przebiegająca jej pracownię, druzgocąca zapory, krocząca śmiało po ulicach parku, lub po wązkim pokładzie, jaki łączył z wybrzeżem parowiec, którym odjeżdżała przed dwoma miesiącami. Wspomnieniami poruszone serce kobiety biło coraz silniej, — on zaś, kierowany oddechem jej, zbliżał się z każdym krokiem. Wyciągnęła więc rękę, aby go odepchnąć, czy przyciągnąć ku sobie — sama nie wiedziała jeszcze. Dłoń ta dotknęła nagle jego piersi i chory cofnął się w tył, jakby ciosem śmiertelnym rażony.
— To Maisie! — zawołał, a z piersi jego głuche wybiegło łkanie. — Maisie, skąd wzięłaś się tutaj?
— Ja... ja... przyjechałam odwiedzić cię...
Ryszard zapanował już nad wzruszeniem.
— Odwiedzić mię? Skoro tak, racz usiąść, proszę bardzo. Jak widzisz, oczy nie dopisują mi trochę.
— Ależ wiem, wiem. Dlaczego nie doniosłeś mi o tem?
— Nie mogę pisać.
— Czyżby cię pan Torpenhow nie zastąpił?
— Z jakiej racyi wtajemniczałbym go w moje sprawy?
— A jednak on to przywiózł mnie z Vitry-sur-Marne. Znajdował, że powinnam cię zobaczyć.
— Jakto? czy ci się co stało? Czy mogę ci być użytecznym? Ach, prawda! zapomniałem, że ja do niczego służyć już dziś nie jestem zdolny.
— O, Ryszardzie! jakże mi cię żal szczerze!... Przyjechałam właśnie, aby ci powiedzieć... Ale pozwól, zaprowadzę cię wpierw do fotelu.
— Dajżeż pokój! nie jestem dzieckiem. Ofiarujesz mi pomoc pod wrażeniem litości tylko. Nie chciałem, abyś się dowiedziała kiedykolwiek o mojem kalectwie. Po co? Jestem do niczego, złamany, zabity, umarły moralnie!... Odejdź, pozostaw mię memu losowi!
I z piersiami podnoszącemi się szybko od szalejącego w nich wzruszenia powrócił do fotelu, kierowany dotykiem i znajomością sprzętów jedynie.
Maisie patrzyła nań bacznie, w sercu jej zaś miejsce obawy zajęło uczucie wstydu i rozczarowania. Teraz dopiero zrozumiała fakt, o którym wśród gorączkowej ucieczki do Londynu nikt jej nie wspomniał, nikt nie objaśnił... Tak, dawny Heldar był złamanym na zawsze, umarłym moralnie! Przed nią stał już nie mistrz pędzla, lecz ruina człowieka, — nie artysta, silniejszy od niej, podziwiany, wielbiony, lecz ślepiec nieszczęśliwy, przygarbiony w fotelu i z trudnością łzy tłumiący.
Czuła nad nim litość, litość większą, niż dla kogokolwiek w życiu, nie dość jednak wielką, aby w cieple jej stajały inne wrażenia, aby mogła zaprzeczyć słowom, przez niego rzuconym. Stała więc, przykuta do miejsca, z uczuciem zawstydzenia i urazy. Układała sobie wśród drogi tryumfalne zwycięstwo ze swej strony, tymczasem tu, wobec niego, zrozumiała dopiero, iż między współczuciem a miłością olbrzymia przestrzeń się mieści.
— Maisie — mówił chory, odwracając od niej wynędzniałe oblicze, — nie miałem nigdy zamiaru robić ci przykrości swym widokiem. Maisie, co ci się stało?
Posłyszał bowiem przyśpieszony jej oddech i łkanie szybkie, wybiegające z piersi, a nie przypuszczał u niej nigdy takiej mocy wzruszenia. Dziewczę tymczasem, jak zwykle osoby nieskłonne do płaczu, raz wybuchnąwszy potokiem łez, powstrzymać ich już nie mogło. Osunęła się też na krzesło, płacząc namiętnie, gwałtownie, z twarzą w dłoniach ukrytą.
— Nie mogę!... Nie mogę!... — wołała głosem rozpacznym. — Doprawdy, nie mogę... To nie moja wina... Och, jakżeż mi żal, Dick’u, ale... nie mogę!...
Heldar wyprostował się; każde słowo policzkowało go, cięło, jak uderzenie szpicrózgi. Łkanie rozlegało się dalej. Niemiłą jest świadomość, iż zawiedliśmy, w chwili próby, własne i cudze oczekiwania, — że cofnęliśmy się tchórzliwie na pierwszą myśl poświęcenia.
— Pogardzam sobą; wierzaj, Ryszardzie, że pogardzam, a jednak... to przechodzi me siły!... Dick’u, ty nie powinieneś żądać rzeczy podobnej ode mnie, nie powinieneś wymagać jej! — zawodziła żałośnie.
Podniosła głowę na chwilę, a oczy jej spotkały wypadkiem smutne, wzniesione ku niej, ociemniałe źrenice Heldar’a. Twarz jego, nieogolona, biała jak kreda, stanowczy jakiś nosiła wyraz, usta próbowały złożyć się do uśmiechu. Źrenice te jednak, źrenice szkliste, jakby duszy pozbawione, przejmowały strachem kobietę. To nie był jej Dick. Ryszard, dzielny i piękny, zniknął bezpowrotnie, pozostawiając na swem miejscu innego człowieka, który głosem przypominał go tylko.
— A któż cię prosił o cokolwiek, Maisie? — zabrzmiało z ust jego w tej chwili. — Kto żądał czegokolwiek od ciebie? Maisie, skąd ten żal? Na miłość boską! przestań tak płakać; niema o co przecież.
— Ty nie wiesz, jak ja się nienawidzę w tej chwili! Och, Dick’u, dopomóż mi, ułatw...
Nie mogła zapanować ani nad głosem, ani nad namiętnym łez potokiem, który zaczynał niepokoić mężczyznę. Podniósł się i, kierowany słuchem, przybliżył się do płaczącej, obejmując ramieniem swem drżącą jej kibić. Główka Maisie opadła mu na piersi.
— Cicho, najdroższa, cicho; nie płacz tak, proszę. Za co robisz sobie niesłuszne wyrzuty? Masz racyę, miałaś ją zawsze, we wszystkiem. Po co się trapisz bezpotrzebnie? Maisie, uspokój się. Ta podróż szybka rozstroiła ci nerwy, a przytem jesteś głodna pewno. Cóż za osioł z tego Torp’a, żeby cię tu przywozić!
— Ja sama chciałam przyjechać, sama chciałam! — przeczyła żywo.
— Wierzę ci; pragnęłaś mię odwiedzić, zobaczyć, za co... jestem ci bardzo wdzięczny. Gdy się uspokoisz, idź przedewszystkiem zjeść cokolwiek. Czy przyjemną miałaś podróż?
Maisie płakała ciszej już, zadowolona, po raz pierwszy w życiu, że może się na kimś oprzeć. Heldar głaskał ją po ramieniu bardzo tkliwie, ale niezgrabnie, bo nie zupełnie był pewny, czy na ramię trafił.
Wysunęła się wreszcie z jego objęcia — i drżąca, niespokojna, czekała, co jej dalej powie. On podszedł tymczasem ku oknu, chcąc zyskać czas na uśmierzenie gwałtownych uderzeń własnego serca, a zarazem pragnąc położyć jak największą przestrzeń między nią a sobą.
— Czy ci lepiej? — zapytał po chwili.
— Tak; lękam się jednak, że musisz mnie nienawidzieć.
— Nienawidzieć ciebie? Ja? Mój Boże! za co?
— Jeżeli nie, to powiedz, czy nie mogłabym zrobić cokolwiek dla ciebie? Zatrzymam się chętnie w Anglii, byle wolę twą spełnić. Będę przychodzić, odwiedzać cię czasem.
— Przepraszam, najdroższa, ale nie... Uprzejmiej będzie z twej strony, jeżeli pozostawisz mię w spokoju. Nie chciałbym okazać się szorstkim, sądzę jednak, że i teraz... lepiej, abyś już odeszła.
Czuł, że nie zniesie dłużej natężenia woli, że opuści go cała męska godność i powaga.
— Masz racyę; nie zasłużyłam na nic więcej. Och, jakaż ja jestem niegodziwa!
— Co za myśl! Maisie, wierz mi, że nie masz sobie nic do wyrzucenia: gdyby tak było, jabym ci pierwszy powiedział. Czekaj, nie odchodź jeszcze; pragnę ci wpierw coś ofiarować. Chowam to dla ciebie, odkąd... nieszczęście spadło na mnie. Domyślasz się, że chodzi o „Melancholię;“ była śliczna, gdym ją oglądał po raz ostatni! Zachowaj, Maisie, obraz ten jako pamiątkę po mnie; a gdybyś się znalazła kiedykolwiek w potrzebie, sprzedaj ją bez wahania. Dadzą ci zawsze kilkaset funtów za nią.
Zaczął szukać między płótnami.
— Oprawiona w czarne ramy. Patrz, Maisie, czy ja na czarnych ramach trzymam rękę? Tak? a więc to ona. Cóż, jakże ci się podoba?
Obrócił ku niej płótno, zamazane bezkształtną mieszaniną barw, pocięte, zniszczone — i, ciekawy wywartego wrażenia, natężał oczy, jak gdyby mógł dojrzeć odzwierciedlony w rysach jej wyraz zdumienia i podziwu.
— No i cóż?
Głos jego brzmiał znów pełnią siły — wiedział bowiem, że mówi o najlepszem swem dziele.
Maisie, patrząc na rozlaną na płótnie wielką plamę barwną, z trudnością tłumiła śmiech szalony, dławiący ją za gardło. Wzgląd tylko na Dick’a powstrzymywał ją od wybuchu wesołości, od zapytania, co znaczy szkaradny ten bohomaz.
— Och, Dick’u, śliczne! — zawołała.
Głos jej zadrżał, jakby od tłumionego wzruszenia. Heldar, nie przypuszczając nawet, że to wynik zadanego sobie przymusu, wziął niepewne jego brzmienie za hołd, składany swej pracy.
— Wszak przyjmiesz pamiątkę tę ode mnie? — pytał. — Odeślę ją do twej pracowni.
— Czy przyjmę? Ależ i owszem; dziękuję ci bardzo! Cha, cha, cha!
Gdyby nie uciekła w tej chwili, śmiechby ją zadławił, udusił, zabił. Odwróciwszy się więc, wypadła na schody i biegła po nich, jak szalona, coraz chyżej, coraz prędzej, szukając schronienia w doróżce, która ją zawiozła przez park do zwykłego jej mieszkania. Znalazłszy się dopiero w ogołoconym, pustym swym saloniku, usiadła, by zastanowić się wśród ciszy nad Heldar’em, bezużytecznym już dziś i bezsilnym na całe życie, oraz nad własnem zachowaniem względem niego. Oprócz żalu, wstydu i upokorzenia, jakie odczuwała w tej chwili, drażniła ją jeszcze myśl spotkania z rudowłosą impresyonistką, której wściekłość granic nie będzie znała. Zresztą, przecież Dick jej nie prosił: „O nic nie prosił!“ — powtarzała dla usprawiedliwienia się w oczach własnych.
I tu kończą się dzieje naszej Maisie.
Ze zniknięciem jej wszakże dla Heldar’a rozpoczął się okres smutnych dociekań. Odeszła, nie pożegnawszy go, nie rzuciwszy jednego słowa! Co to miało znaczyć? Żal jego przerodził się w gniew głuchy przeciw Torpenhow’owi. Po to więc zakłócił mozolnie zdobyty spokój nieszczęśliwego, by nowe zgotować mu upokorzenie, by przywrócić czarne godziny walki z samym sobą i tą straszną, ogarniającą go ciemnością, wśród której znikąd nie widział ratunku, znikąd pociechy lub pomocy? Królowa nie mogła się mylić. Broniąc jednak praw swych, praw do niezależności i pracy swobodnej, zraniła boleśnie najwierniejszego z poddanych, — zraniła głębiej, niż on sam mniemał w tej chwili.
— Była mi wszystkiem, wszystkiem, co posiadałem na ziemi, i... straciłem ją! — powtarzał, gdy opanowawszy pierwszy wybuch rozpaczy, zdolnym był myśleć napowrót. — Nie istnieje dziś dla mnie; Torp, dumny z wynalezienia tak mądrej rzeczy, nie wie nawet, jak wielką wyrządził mi krzywdę. Nie mogę mu tego powiedzieć... nie, nie!... Trzeba przetrawić ból w cichości.
— Jak się masz! — zawołał olbrzymi korespondent, wchodząc w dwie godziny później i przerywając bolesną zadumę Ryszarda. — Wróciłem nareszcie. Cóż, czujesz się lepiej trochę?
— Nie gniewaj się, przyjacielu, ale doprawdy nie wiem, co ci mam powiedzieć. Zbliż się do mnie.
Dick chrząkał i kaszlał, szukając słów umiarkowanych, któreby wybuch zażegnały.
— A po co masz mówić? Wstań lepiej i pochodzimy.
Torpenhow był głęboko z siebie zadowolony.
Przechadzali się czas jakiś w milczeniu. Ręka towarzysza kierowała ociemniałym, który szedł z głową zwieszoną, w bolesnych myślach pogrążony.
— Wytłómacz mi, jakim sposobem odkryłeś wszystko? — zapytał wreszcie.
— Kto chce utrzymać tajemnicę, temu nie wolno majaczyć w gorączce. Maligna zdradziła cię, Ryszardzie. Wiem, że wmieszanie się w kwestyę tę było niedelikatnością z mej strony; gdybyś mię jednak zobaczył, Dick’u, uganiającego się na starej żołnierskiej szkapie, pod palącym żarem promieni słonecznych, przebaczyłbyś mi wszystko z łatwością. Wiesz, dziś nowa u mnie narada...
— Słyszałem; zamieszki w południowym Sudanie. Uczestniczyłem w ostatniem zebraniu korespondentów i... i... czułem się bardzo nieszczęśliwym, że z wami jechać nie mogę. Dla kogo będziesz pracował? Czy zrobiłeś już umowę?
— Nie chciałem podpisać kontraktu, dopóki... dopóki się przyszłość twoja nie rozstrzygnie.
— Więc byłbyś pozostał ze mną, gdyby się rzecz ta... nie... nie ułożyła? — pytał Dick z pewnem wahaniem.
— Nie żądaj zbyt wiele. Jestem tylko człowiekiem.
— Próbowałeś z powodzeniem roli anioła.
— Tem lepiej. Czy przyjdziesz do mnie? Zbierają się wszyscy. Wojna jest już faktem stwierdzonym.
— Jeżeli pozwolisz, przyjacielu, zostanę u siebie. Tobie wszystko to jedno, ja zaś... wolę samotność.
— Chcesz marzyć i rozmyślać? No, trudno to brać za złe. Trochę szczęścia od dawna ci się należy.
Wieczorem roiło się w mieszkaniu Torpenhow’a. Zaproszeni na naradę korespondenci schodzili się z teatru, sal koncertowych i obiadów, by w przewidywaniu blizkiego wyruszenia wojsk ułożyć tu plan działania i dotyczące ich szczegóły wyprawy. Torpenhow, Nilghai i Kenen podejmowali zebranych, którzy ucztę całą w istną zamienili orgię. Blizkie niebezpieczeństwa wojny podniecało ich i odurzało; śpiewy też, toasty i okrzyki zlewały się w jeden hałas piekielny.
Siedząc w samotni swej, Heldar przysłuchiwał się smutnie dochodzącemu tu gwarowi.
— Nie, to zbyt komiczne! — wyrzekł wreszcie z gorzkim uśmiechem. — Maisie miała racyę; biedactwo, nie sądziłem, że umie płakać tak bardzo... Jeżeli jednak pomyliłem się co do niej, to w zamian znam dokładnie Torp’a i wiem, że gdybym mu wyznał dziś prawdę całą, gotówby zerwać umowę i pozostać w kraju dla pielęgnowania mnie, dla pocieszania. A przytem przykra to rzecz przyznać się, że odrzucono nas, jak grat nieużyteczny. Trzeba więc milczeć i ból własny dla siebie zachować. Nie mam przytem prawa stawać na jego drodze. Interes przedewszystkiem; a zresztą tak pragnę samotności, ciszy i samotności! Boże, jak oni hałasują!
Zastukano równocześnie do drzwi.
— Ryszardzie, chodź do nas, rozerwiesz się trochę — zaproponował Nilghai.
— Dziękuję. Zrobiłoby mi to wielką przyjemność, ale... nie mogę. Nie czuję się dziś w usposobieniu do zabawy.
— Powiem chłopcom i zabiorą cię przemocą.
— Daj pokój, przyjacielu. Daję ci słowo, że wolę ciszę i samotność.
— To może ci przynajmniej przysłać cokolwiek? Może wypijesz z nami? Cassavetti śpiewa już pod działaniem kieliszka.
— Dziękuję za wszystko. I tak głowa mię boli.
— Cnotliwe z ciebie chłopię. Wpływ to snać wzruszeń sercowych. Z całego serca winszuję ci, Dick’u; winszuję tem więcej, że i ja należałem do spisku, który uwieńczył tak świetnie twoje uczucia i projekty.
— A idź-że raz do dyabła i... i przyślij mi tu psa... Wam przecież niepotrzebny?
W chwilę później wkraczał do pracowni Binkie, kręcąc ogonem na dowód rozbawienia i uciechy. Poznawszy jednak, że nie tu miejsce do dawnych figlów, ułożył się cichutko na kolanach Dick’a i nie odstępował go już ani na chwilę.
— Cóż to, nie wyglądasz mi zbyt wesoło, jak na szczęśliwego narzeczonego? — zagadnął Torpenhow nazajutrz.
— Dajże pokój i przestań zwracać na mnie uwagę. Czy wyjeżdżasz na pewno?
— Tak. Odnowiłem umowę z Południowym Syndykatem i to na lepszych niż przedtem warunkach.
— Kiedy wyruszacie?
— Pojutrze; wprost do Brindisi.
— Chwała Bogu! — wybiegło na usta chorego.
— No, okrzyk ten nie jest zbyt uprzejmy. Możnaby sądzić, iż pragniesz pozbyć się mnie jak najprędzej. Przebaczam ci to jednak; zakochani bywają zwykle samolubni.
— Wiesz dobrze, iż myśl pozbycia się ciebie daleką była ode mnie. Słuchaj, przyjacielu, chciałbym prosić, abyś mi odebrał przed wyjazdem sto funtów z banku.
— Sto? Czy to nie za mało na urządzenie domu?
— Och, to tylko na... na wydatki ślubne.
Torpenhow przyniósł pieniądze i, podzieliwszy starannie banknoty na pięcio i dziesięcio-funtowe, każde do osobnej zamknął szufladki.
— Uzbrójmy się w cierpliwość — myślał równocześnie. — Zakochani zwykli mówić ciągle o przedmiocie swych westchnień; Dick więc nie przestanie mnie nudzić aż do chwili wyjazdu opowiadaniami o tej dziewczynie.
Zarówno jednak projekty na przyszłość, jak imię Maisie, nie postały ani razu na ustach Heldar’a. Oparty o drzwi, dzielące ich pokoje, stał nieruchomo przez cały czas pakowania rzeczy, pytając ciągle o szczegóły nowej wyprawy. Ta powściągliwość zniecierpliwiła wkońcu Torpenhow’a.
— Widzę, że nie lubisz dzielić się szczęściem z innymi. Zazdrosnym o nie jesteś — wyrzekł wreszcie ostatniego wieczoru.
— Kto wie, może masz racyę — brzmiała odpowiedź. — Jak sądzisz, czy wojna długo potrwa tym razem?
— Dnie, miesiące, lata nawet. Któż to zdoła przewidzieć?
— Boże! czemuż mnie z wami jechać nie wolno!
— Wielkie nieba! Cóż za niepojęte stworzenie z ciebie! Chyba zapomniałeś, że masz się żenić wkrótce?
— A prawda! No, tak... żenię się, żenię się przecież... Nie podziękowałem ci dotąd za pośrednictwo, a jednak, przyjacielu, jestem ci wdzięczny, z całego serca wdzięczny...
— Czegóż więc, do licha, wyglądasz, jak gdyby cię na ścięcie prowadzono?
Nazajutrz pożegnali się. Torpenhow odjechał, pozostawiając go na pastwę upragnionej i od tak dawna pożądanej samotności.