Światło, które zagasło/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Światło, które zagasło
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Gdy burza minęła, my dalejże w radę
I wszystko ułożym jak z płatka:
Więc ja, moi drodzy, zostałem w stodole,
Bo miałem dopiero trzy latka,
A Tadzik chciał pobiec pod tęczy podnóże
Pięć lat miał i nie był już chłystkiem...
I tak, moi mili, się wszystko zaczęło
I tak było dalej z tem wszystkiem.
(Powiastki o dużej stodole).


Jak sądzisz, coby zrobiła ona, gdyby nas tu przyłapała? Wiesz, że nam tego mieć nie wolno, — mówiła Maisie.
— Wybiłaby mnie, a ciebie za karę zamknęłaby w sypialni — odrzekł bez namysłu Dick. — Czy dostałaś naboje?
— Tak, mam je w kieszeni, ale okropnie mi tam chrobocą. Czy kulki rewolwerowe mogą same wystrzelić?
— Nie wiem. Jeżeli się boisz, weź ode mnie rewolwer, a naboje ja poniosę.
— Ja się nie boję.
To rzekłszy, Maisie ruszyła naprzód raźnym krokiem, trzymając rękę w kieszeni i zadarłszy nos do góry. Dick szedł za nią, niosąc mały rewolwer iglicowy.
Dzieci niedawno zrobiły odkrycie, że życie ich byłoby nieznośne bez ćwiczenia się w strzelaniu. Po wielu namysłach, po odmówieniu sobie wielu przyjemności, Dick zdołał zaoszczędzić siedem szylingów i sześć pensów — tyle, ile wynosiła cena lichego rewolweru belgijskiej konstrukcji. Maisic mogła złożyć do wspólnej kasy jedynie pół korony na zakupienie setki nabojów.
— Ty umiesz lepiej ode mnie oszczędzać, Dicku, — tłumaczyła; — ja lubię jeść łakocie, a ty za niemi nie przepadasz. Zresztą takie rzeczy należą do chłopców.
Dick nieco zrzędził na takie postawienie sprawy, jednakże poszedł i zrobił zakupy — których wartość zamierzały dzieci natychmiast wypróbować. Posługiwanie się bronią nie wchodziło w zakres ich codziennych zajęć, jako iż zabraniała im tego surowo ich opiekunka, niewłaściwie uważana za zastępczynię matki tych dwojga sierotek. Dick był pod jej opieką już od lat sześciu, w ciągu których ona miała pokaźny dochód z renty sierocej rzekomo przeznaczanej na jego przyodziewek, a ponadto, poczęści od niechcenia, a poczęści przez wrodzoną skłonność do udręki (była bowiem od iluś-tam lat wdową, zabiegającą o powtórne wydanie się za mąż) przytłaczała jego młode barki niemałem brzemieniem codziennych uprzykrzeń. Tam, gdzie chłopak oczekiwał miłości, ona darzyła go najpierw odrazą, a następnie nienawiścią. Tam, gdzie on, w miarę dorastania, chciał znaleźć odrobinę przychylności, darzyła go naigrawaniem. Wszystkie godziny, ile ich tylko zbywało od robienia porządków w małem mieszkanku, poświęcała tak zwanej „edukacji“ Dicka Heldara. W tym względzie pomocą jej była religja — religja jej własnego pomysłu, wysmażona z pilnego rozczytywania się w Piśmie świętem. W chwilach, gdy nie miała powodu do osobistego niezadowolenia z Dicka, kładła mu w uszy, że winien pamiętać o ciężkim rachunku ze Stwórcą; stąd to Dick nauczył się nienawidzić Boga, jak nienawidził pani Jennett — a takie usposobienie nie działa zdrowo na duszę młokosa. Niewiedzieć skąd przyszło jej do głowy uważać go za beznadziejnego kłamczucha; odkąd obawa dotkliwej kary popchnęła go po raz pierwszy do powiedzenia nieprawdy, chłopak, rzecz zrozumiała, stał się kłamcą, ale bardzo powściągliwym i zamkniętym w sobie który nigdy nie pozwolił sobie bez potrzeby nawet na najmniejszą bujdę, a nigdy też nie zawahał się nawet przed najczarniejszem łgarstwem, jeżeli był to jedyny sposób, który mógł nieco ulżyć jego doli. Owo obchodzenie się z nim nauczyło go przynajmniej umiejętności samotnego życia; umiejętność ta przydała mu się, gdy zaczął uczęszczać do szkół publicznych i gdy koledzy wyśmiewali się z jego ubranka, które było uszyte z lichego materjału i bardzo połatane. W czasie wakacyj powracał pod kształcącą opiekę pani Jennett, ażeby zaś węzły karności nie osłabły w zetknięciu się ze światem, zazwyczaj za lada sposobnością dostawał wskórę, jeszcze nim zabawił dwadzieścia cztery godzin pod dachem swej opiekunki.
Jesienią któregoś roku otrzymał towarzyszkę niedoli długowłosą drobinę o szarych oczętach, tak zamkniętą w sobie, jak on sam; snuła się cichuśko dokoła domu, przez kilka pierwszych tygodni rozmawiała jedynie z kozłem, który był najlepszym na ziemi jej przyjacielem i przebywał w ogrodzie za domem. Pani Jennett miała jej za złe owo przestawanie z kozłem, dowodząc, iż jest to zwierzę niechrześcijańskie — co chyba było prawdą.
— W takim razie — mówiła drobina, z wielkim namysłem dobierając słowa, — napiszę do moich prawnych opiekunów i opowiem im, że pani jest bardzo złą kobietą. Amomma jest mój, mój, mój!
Pani Jennett ruszyła w stronę sieni, gdzie znajdowały się jakieś tam parasole i laski, oparte na stojaku. Drobina w równej mierze, jak i Dick, rozumiała, co to oznacza.
— Dostawałam i dawniej wskórę — odezwała się, wciąż tym samym, niewrażliwym głosem; — bili mnie gorzej, niżby pani potrafiła mnie obić. Ale jeżeli mnie pani uderzy, napiszę do mych prawnych opiekunów i opowiem im, że pani za mało daje mi jeść. Ja się pani nie boję.
Pani Jennett nie poszła do sieni, a drobina, upewniwszy się po chwili, że niebezpieczeństwo już zażegnane, poszła wypłakać się gorzko na szyi Amommy.
Dick dowiedział się, że dziewczynka nazywa się Maisie; zrazu głęboko jej niedowierzał, gdyż obawiał się, że może go ona pozbawić nawet tej niewielkiej swobody działania, jaką mu tu zostawiono. Jednakże drobinka nie myślała go krępować, cowięcej, nie była pochopna do żadnej serdeczności, póki Dick sam nie podjął pierwszych kroków. Na długo przed upływem wakacyj całe pasmo kar wspólnie wycierpianych zbliżyło dzieci wzajemnie do siebie — choćby przez to, że zmuszone były działać ręka w rękę, obmyślając różne krętactwa mające zamydlić oczy pani Jennett. Gdy Dick wracał do szkoły, Maisie szepnęła doń:
— Teraz zostanę samiuteńka i własnym sprytem będę musiała radzić o sobie, ale — (tu śmiało skinęła głową) — dam ja sobie radę! Obiecałeś mi przysłać słomkową obróżkę dla Amommy. Przyślij że ją prędko.
W tydzień później zapytywała listownie o tę obróżkę i była wielce niezadowolona, gdy dowiedziała się, że wykonanie tejże zabierze sporo czasu. Gdy nakoniec Dick przesłał podarek, ona zapomniała podziękować zań chłopakowi.
Od onego dnia przeszły już niejedne wakacje, a Dick wyrósł na smukłego dryblasa, który w większej mierze niż wprzódy uświadamiał sobie smutny stan swej odzieży. Pani Jennett ani na chwilę nie wypuszczała go ze swej czułej opieki atoli najzwyklejsze, — ot! — chłosta w szkole publicznej (Dick brał cięgi po trzy razy na miesiąc) przejmowała go pogardą dla sił opiekunki.
— Ona mi nic nie zrobi, — tłumaczył Maisie, która go podżegała do buntu, — a gdy już mnie wytłucze, bywa łagodniejsza dla ciebie.
Dick wałęsał się teraz po całych dniach, nieskrępowany na ciele i duszą dziki, o czem mieli sposobność się przekonać młodzi koledzy szkolni, bo ilekroć dał się unieść rozochoceniu, znęcał się nad nimi podstępnie, a z rozmysłem. To samo rozochocenie nieraz wiodło go do próby dokuczenia Maisie, ale dziewczynka nie dawała się skrzywdzić.
— Przecie oboje jesteśmy nieszczęśliwi — mawiała. — Na cóż pogarszać jeszcze sprawę? Znajdźmy sobie jakie zajęcie i zapomnijmy o tem co było.
Owocem tych poszukiwań był rewolwer. Atoli bawić się nim można było jedynie na najbardziej błotnistym cyplu wybrzeża, zdala od budek pływackich i grobel, a poniżej trawiastych stoków Fort Keeling. Przypływ wdzierał się tu nieraz na dwie mile w głąb lądu, a wielobarwne ławice namułu, prażone słońcem, tchnęły ohydną wonią zwiędłych charszczów[1]. Było już dobrze popołudniu, gdy Dick i Maisie przybyli na ono miejsce; Amomma cierpliwie dreptał za nimi.
— U — uch! — rzekła Maisie, wciągając nosem powietrze. — Co za okropna woń bije od tego morza! Nie lubię tego...
— Ty nigdy nie lubisz niczego, co nie dogadza wszystkim twym kaprysom — rzekł Dick opryskliwie. — Daj mi naboje, a spróbuję strzelać pierwszy. Jak daleko niesie taki mały rewolwer?
— O, na pół mili! — odpowiedziała Maisie skwapliwie. — A w każdym razie wywołuje okropny hałas. Bądź ostrożny z temi nabojami; nie podobają mi się te karbowane obsadki na ich krawędzi. Dicku, bądź ostrożny!
— E, nic strasznego. Wiem, jak się ładuje. Palnę do tamtego słupka na wodzie.
Wypalił. Amomma, spłoszony hukiem, odbiegł w bok, pobekując. Kulka wyrzuciła w górę rozbryzg mułu na prawo od filarów, osnutych zielskiem wodnem.
— Bije w górę i znosi w prawo. Teraz ty spróbuj, Maisie. Pamiętaj, że nabity jest wkoło bębenka.
Maisie wzięła rewolwer i wyszła ostrożne na skraj namuliska, ścisnąwszy silnie ręką kolbę, a wykrzywiwszy usta i lewe oko. Dick usiadł na czubku ławicy i śmiał się do rozpuku. Amomma powracał, zachowując wszelkie środki ostrożności. Był już przyzwyczajony do osobliwych przygód w czasie swych popołudniowych przechadzek, przeto znalazłszy pudełko z kulami, zostawione bez opieki, począł nosem gmerać w jego zawartości. Maisie wystrzeliła, lecz nie mogła dostrzec, gdzie poszła kula.
— Zdaje mi się, że trafiła w słup, — rzekła, przysłaniając oczy dłonią i patrząc na toń morską, na której nigdzie nie widać było okrętu.
— Wiem napewno, że trafiła w dzwoniącą buję[2] koło Marazion! — rzekł Dick, zanosząc się od śmiechu. — Celuj niżej i bardziej w lewo, a może uda ci się trafić. Ach, patrz na Amommę! on nam zjada naboje!
Maisie obróciła się, trzymając rewolwer w dłoni, i obaczyła Amommę uciekającego już, co sił, przed kamieniami, któremi prażył go Dick. Dla kozła niema w świecie nijakiej świętości. Amomma dobrze karmiony i pieszczony przez swą panią, całkiem naturalną rzeczy koleją połknął dwa jeszcze niewystrzelone naboje rewolwerowe. Maisie podbiegła, aby upewnić się, czy Dick nie omylił się w rachunku.
— Tak, zjadł dwa naboje.
— Okropna bestyjka! One gotowe jeszcze zderzyć się w jego bebechach i wybuchną, a wtedy będzie miał się zpyszna.... Dicku.... ach, czy cię zabiłam.
Rewolwer, to rzecz zdradziecka w rękach istot nieletnich. Maisie nie potrafiła wyjaśnić, jak to się stało — ale naraz kłąb gryzącego dymu odgrodził ją od Dicka, a ona była w tej chwili całkiem pewna, że kuła rewolwerowa ugodziła w twarz chłopaka. Potem usłyszała, że Dick coś bełkoce, więc padła przy nim na kolana, wołając:
— Dicku, czy jesteś raniony? co? powiedz! Ja nie umyślnie...
— Pewnie, że nie umyślnie, — odrzekł Dick, wydobywając się z dymu i obcierając sobie policzek. — Ale omało co mnie nie oślepiłaś. Ależ ten proch strasznie mnie poparzył!
Maluchna centka szarego ołowiu na jednym z kamieni wskazywała, gdzie ugodziła kulka. Maisie zaczęła zcicha popłakiwać.
— Cichaj, — ozwał się Dick, skacząc na równe nogi i otrząsając się. — Nie jestem wcale zraniony!
— No tak, ale ja ciebie o mało co nie zabiłam — żachnęła się Maisie, a kąciki jej ust ściągnęły się boleśnie. — A cóżbym wtedy uczyniła?
— Poszłabyś do domu i powiedziałabyś pani Jennett! — odrzekł Dick, szczerząc w uśmiechu zęby na samą tę myśl; po chwili jednak złagodniał i dodał: — Proszę cię, nie zaprzątaj sobie tem głowy. Zresztą tracimy czas napróżno. Trzeba już wracać na herbatę. Wezmę jeszcze na chwilę rewolwer.
Maisie zbierało się na płacz przy lada zachęcie, jednakże od łez powstrzymywała ją obojętność Dicka, mimo że i jemu trzęsła się ręka, gdy podnosił rewolwer. Legło więc biedne dziewczyniątko na piaskowym wydmuchu, dysząc ciężko, gdy tymczasem Dick nieprzerwanie bombardował kół podwodny.
— Nakoniec trafiłem! — zawołał, gdy przygarść wodnych porostów oderwała się i odpadła od drzewa.
— Dajno, niech teraz ja spróbuję! — ozwała się Maisie rozkazująco. — Czuję się już całkiem dobrze.
Strzelali tak naprzemian, aż mały, wykoszlawiony rewolwer zdawał się prawie rozlatywać w drzazgi, natomiast Amomma, odegnany precz — albowiem w każdej chwili mógł być rozsadzony wybuchem — skubał sobie opodal trawkę i dziwował się, czemu w niego rzucają kamieniami. Następnie dzieci znalazły sobie belkę, pływającą w bajorku u podnóża nadmorskiego stoku Fort Keeling, i usiadły pospołu przed tym nowym celem.
— Na przyszłe wakacje — mówił Dick, gdy całkiem już roztrzęsiony rewolwer kopał go niemiłosiernie w rękę, — kupimy sobie inny rewolwer... o skupionym ogniu... taki niesie dalej.
— Dla mnie już nie będzie przyszłych wakacyj — rzekła Maisie. — Do tego czasu ja już stąd odjadę.
— Dokąd?
— Sama nie wiem. Moi prawni opiekunowie napisali do p. Jennett, że mam być oddana gdzieś na wychowanie... może do Francji... sama nie nie wiem dokąd, ale rada będę stąd się wydostać.
— Mnie to wcale nie raduje. Juści zostanę tutaj sam, jak palec. Słuchajno, Maisie, czy ty naprawdę myślisz odjechać? A więc obecne wakacje będą ostatnie, przez które dano mi ciebie jeszcze widzieć... Za tydzień powrócę znów do szkoły... Chciałbym...
Młoda krew zrumieniła ponsowo jego policzki. Maisie zajęła się zrywaniem pęków trawy i strącaniem ich ze zbocza, na żółty mak morski, który sam przez się, jakby od niechcenia, kiwał się w stronę bezkrawędnych płaskich żuław oraz mlecznobiałego morza ciągnącego się poza obrębem tychże.
— Jabym pragnęła, — rzekła po chwili, — żebym mogła znów kiedyś zobaczyć się z tobą na czas pewien. Czy ty również tego pragniesz?
— Tak, ale byłoby lepiej, gdybyś... gdybyś... strzeliła tam prosto... poniżej tego słupa.
Maisie przez chwilę spoglądała nań szeroko otwartemi oczyma. Byłże to ten chłopak, który nieledwie dziesięć dni temu przystrajał rogi Amommy wycinankami z papieru i włóczył tego brodacza, na ludzkie urągowisko, po ludnych i uczęszczanych drogach?. Potem opuściła oczy: — nie, to nie był już ten sam chłopak...
— Bądźże rozsądny! — rzekła tonem karcącym, poczem bystro rozejrzawszy się w sytuacji, uderzyła z innej strony. — Jakiś ty samolubny! Pomyśl sobie tylko, jakie byłoby moje uczucie, gdyby ta okropna broń cię zabiła. Już i tak jestem dość nieszczęśliwa.
— Czemu? czy dlatego, że rozstaniesz się z p. Jennett?
— Nie.
— A więc że pożegnasz się ze mną?
Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi. Dick nie ośmielał się spoglądać na nią. Czuł, choć sam sobie z tego nie zdawał sprawy, czem były dla niego cztery lata ostatnie; odczuwał to tem dotkliwiej, że nie potrafił uczuć swych ubrać w słowa.
— Nie wiem, — odrzekła ona. — Zdaje mi się, że tak.
— Maisie, ty powinnas wiedzieć. Ja nie bawię się w przypuszczenia.
— Chodźmy do domu — odrzekła Maisie miękko.
Ale Dick ani myślał się cofać.
— Nie umiem wyrazić wszystkiego należycie — tłumaczył się, — i okropnie mi przykro, żem cię kiedyś wyczubił... gdy ci poszło o tego Amommę. Teraz to rzecz całkiem inna, Maisie, chyba sama to widzisz? A mogłaś mi wtedy powiedzieć, że odjeżdżasz, zamiast zostawiać mnie własnym domysłom.
— Nie domyśliłeś się, wiec ja ci to powiedziałam. Ach, Dicku, jest-że tu czem się martwić?
— Pewnie, że nie... ale spędziliśmy tyle, tyle lat razem, a nie wiedziałem, że to mnie tak bardzo obchodzi...
— Nie wierzę, by cię to miało kiedykolwiek obchodzić...
— Nie, nie obchodziło, ale teraz mię obchodzi... ogromnie mnie obchodzi. Maisie, — chlipnął, — Maisie, moja kochana, powiedz mi, proszę, że i ciebie to obchodzi...
— Obchodzi, naprawdę obchodzi... ale to na nic się nie przyda.
— Dlaczego?
— Bo odjadę...
— Tak, ale zanim odjedziesz, może dasz mi obietnicę, że będziesz myślała... Powiedz tylko... czy będziesz?
Wyraz: „kochana“ o wiele łatwiej przybiegł mu na usta za drugim razem niż za pierwszym. W życiu Dicka, zarówno domowem jak i szkolnem, niewiele trafiało się słów pieszczotliwych — musiał je tedy wynajdywać sam własnym instynktem. Pochwycił małą rączynkę, usmoloną kopciem, wychodzącym z lufy rewolwera.
— Obiecuję — rzekła Maisie uroczyście; — ale ile mnie to dotyczy, nie potrzeba nawet i obietnic.
— A czy cię to dotyczy?
Po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilku minut spotkały się źrenice ich dwojga i przemówiły w imieniu tych, którzy nie byli biegli w wymowie...
— Ach, Dicku, nie rób tego! proszę cię, nie rób tego! Było to całkiem na miejscu, gdyśmy sobie mówili dzień dobry... ale teraz to zgoła co innego!
Amomma patrzył na nich z oddali. Widywał-ci on nieraz, jak jego państwo kłócili się z sobą, ale nigdy jeszcze dotychczas nie zdarzyło mu się widzieć — wymiany pocałunków... Żółty mak morski więcej rozumiał się na rzeczy i kiwał głową potakująco. Sam przez się pocałunek był niezbyt udatny, ale ponieważ był to pierwszy pocałunek, inny od wszelkich jakie kiedykolwiek wymieniali między sobą gwoli wymaganiom powinności, przeto otwarł przed nimi nowe światy — a wszystkie tak wspaniałe, iż oboje wznieśli się ponad myśl o jakimkolwiek świecie, zwłaszcza o tym, na którym nie można obejść się bez podwieczorku... tylko siedzieli cichutko, trzymając się wzajem za ręce i nie mówiąc do siebie ni słowa.
— Teraz już nie zapomnisz, — rzekł nakoniec Dick. W tej chwili na policzkach swych odczuwał coś, co piekło go bardziej, niż oparzelizna od prochu strzelniczego.
— I takbym nie zapomniała! — odrzekła Maisie.
Spojrzeli sobie w oczy i każde z nich spostrzegło, że swobodne jeszcze przed godziną przestawanie ich z sobą zmieniło się obecnie w jakiś dziw i tajemnicę, której nie mogli zrozumieć. Słońce zaczęło zachodzić, a nocny wiatr tłukł się w szuwarach pobrzeżnych.
Okropnie się spóźnimy na herbatę — odezwała się Maisie. — Wracajmy do domu.
— Najpierw wystrzelajmy resztę nabojów, — rzekł Dick i pomógł Maisie zejść ze stoków warowni ku morzu... choć na dobrą sprawę dziewczynka mogła doskonale odbyć tę drogę całym pędem. Z tąż powagą i Maisie ujęła jego zabrudzoną rękę. Dick pochylił się niezgrabnie; Maisie wyrwała rączkę z jego uścisku, a Dick zarumienił się.
— Ależ ładną masz rączkę! — odezwał się.
— Phii! — odparła Maisie z lekkim śmieszkiem zadowolonej próżnostki. Stanęła tuż obok Dicka, gdy ten poraz ostatni nabił rewolwer i strzelał ponad powierzchnię wody, mając w myślach nieuświadomione poczucie, iż broni Maisie od wszelkich nieszczęść na ziemi. Jakaś kałuża na grzęzawisku chwytała ostatnie promienie słońca, zamieniając się w jaskrawo-czerwony krążek. Blask ten przez chwilę skupił na sobie uwagę Dicka, a gdy chłopak podnosił rewolwer, owładnęło nim ponownie uczucie jakiegoś cudu — iż oto stał koło Maisie, która przyrzekła mu myśleć o nim długo, nieskończenie długo, aż po ów dzień, gdy...
Zapęd wzmagającego się wichru cisnął mu w twarz długie, czarne włosy dziewczynki, właśnie w chwili, gdy ta stała kogo niego, trzymając dłoń na jego ramieniu i wabiąc Amommę przydomkiem „miłego zwierzątka“. Na jedno mgnienie znalazł się w pomroczy — pomroczy, co smagała mu oblicze. Kulka, gwiżdżąc, pomknęła het na morskie pustoszę.
— Zmarnowałem cel — rzekł, potrząsając głową. — Już niema więcej nabojów; będziemy musieli drałować do domu.
Jednakże nie pobiegli. Szli powolutku, wziąwszy się pod ramię. Nic ich to zgoła nie obchodziło, czy puszczony w trąbę Amomma z dwoma ostremi nabojami w brzuchu rozpękł się już, czy też szedł koło nich... albowiem już objęli w spadku wielki majątek i szafowali nią — wedle umiejętności, na jaką stać było ich młodociane lata.
— A ja będę... — podjął Dick śmiało, ale zaraz przerwał: — Sam jeszcze nie wiem, czem będę. Zdaje mi się, że nie podołam żadnemu egzaminowi. Za to umiem robić bycze karykatury nauczycieli. Ho-ho!
— Zostań więc artystą — rzekła Maisie. — Zawsze się wyśmiewasz z moich prób rysunkowych, ale tobie zawsze rysunek się uda.
— Nigdy nie będę się śmiał z niczego, co czynisz — odpowiedział chłopak. — Będę artystą i jeszcze się czegoś dorobię.
— Czy to prawda, że artystom zawsze brak pieniędzy?
— Mam zapisanych sto dwadzieścia funtów rocznie. Opiekunowie mówią mi, że je dostanę, gdy będę pełnoletni. Na początek to wystarczy.
— O, ja to jestem bogata! — rzekła Maisie. — Mam dostawać trzysta funtów rocznie, gdy będę miała lat dwadzieścia jeden. Dlatego to pani Jennett jest łaskawsza dla mnie niż dla ciebie. Mimo to pragnęłabym mieć kogoś, kto należałby do mnie... tak jak ojciec lub matka.
— Należysz do mnie na zawsze, na zawsze! — rzekł Dick.
— Tak, należymy do siebie... na zawsze. To tak miło.
Przytuliła do siebie jego ramię. Życzliwy mrok krył ich oboje, przeto, gdy stanęli przed drzwiami domu, Dick mogąc dojrzeć jedynie zarys buziaka Maisie wraz z długiemi rzęsami, przysłaniającemu szare oczęta, nabrał odwagi i wykrztusił z siebie słowa, nad któremi przemyśliwał już od dwóch godzin.
— I... ja cię... kocham, Maisie, — ozwał się szeptem, co, zdało się chłopcu, rozległ się gromko po całym świecie... po tym świecie, na którego podbój miał Dick wyruszyć jutro lub pojutrze.
Ze względu na poszanowanie dyscypliny nie można opowiedzieć tej sceny, gdy pani Jennett napadła na swego wychowanka, najpierw za haniebne spóźnienie, a powtóre za bawienie się zakazaną bronią, która omal nie pozbawiła go życia.
— Bawiłem się tą pukawką, a ona sama wystrzeliła — wyznawał Dick, gdy nie dało się już ukryć policzka pocentkowanego śladami prochu, — ale jeżeli pani myśli mnie obić, to się pani bardzo myli; odtąd już mnie pani nigdy ani nie tknie! Proszę usiąść i podać mi herbatę; przynajmniej na tem niech nas pani nie oszachruje!
Pani Jennett rozwarła szeroko usta i posiniała na twarzy. Maisie nic nie mówiła, tylko oczyma dodawała Dickowi otuchy, on zaś zachowywał się okropnie przez cały ów wieczór. Pani Jennett groziła mu rychłym sądem Bożym i pójściem do piekła, ale Dick przechadzał się po raju i nie zważał na jej słowa. Dopiero, gdy miał udać się na spoczynek, pani Jennett ochłonęła i zacięła się w sobie. Powiedziała Maisie „dobranoc,“ ale tylko na odległość i nie podnosząc oczu na dziewczynkę.
— Jeżeli niej jesteś dżentelmenem, mógłbyś przynajmniej starać się zachowywać, jak dżentelmen — ozwała się ze wzgardą do chłopca. — Znowu się dziś pokłóciłeś z Maisie.
Słowa te oznaczały, że nie dopełniono zwykłego obrzędu pocałowania się na dobranoc. Maisie, blada po same usta, nadstawiła policzek, przybierając minkę doskonale obojętną; Dick cmoknął ją przykładnie i zaczerwieniwszy się, jak żar w piecu, wyszedł z pokoju dudniącym krokiem. Tej nocy miał sen okropny. Wydało mu się, że zdobył cały świat i zamknąwszy go w nabojnicę, przyniósł Maisie, ale ona kopnęła nogą ten podarek i zamiast powiedzieć „dziękuję,“ zawołała:
— Gdzie jest słomiana obróżka, którą obiecałeś mi zrobić dla Amommy? Ach, jaki z ciebie samolub!

∗             ∗






  1. Roślina rosnąca nad morzem.
  2. Buja = tratwa umocowana na kotwicy, ostrzegająca przed skalą podwodną lub wskazująca kierunek żeglugi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.