Światło, które zagasło/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Światło, które zagasło |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce już zaszło godzinę temu,
Czy trafię do dom? Próżno się kłopocę!
Jeśli w dzień jasny zgubiłem drogę.
Jakoż ją znajdę w nocnej pomroce?
(Stara piosenka.)
Maisie, chodź już spać!...
— Tak gorąco, że nie mogę zasnąć! Daj mi spokój.
Maisie oparła się łokciem o parapet okna i przyglądała się miesięcznej poświacie, padającej na prostą jak strzelił, topolami wysadzaną drogę. Lato nawiedziło Vitry-sur-Marne i na kość wysuszyło tę mieścinę. Trawa na łąkach poschła od spieki, glina, zalegająca brzeg rzeki, wypaliła się na cegłę, kwiaty przydrożne dawno już obumarły, a w ogrodzie zwisały na szypułkach powiędłe róże.
W małej, niskiej sypialce na poddaszu gorąco było nie do zniesienia. Sama nawet światłość księżycowa, oblewająca ścianę pracowni Kami’ego po przeciwnej stronie drogi, zdawała się zwiększać duszność tej nocy, a cień wielkiej rączki od dzwonka na zamkniętej bramie tworzył grubą, prawie namacalną smugę jakby atramentowej czerni, która przykuwała oczy Maisie i serce jej napełniała niepokojem.
— Okropna rzecz! powinna być całkiem biała! — zrzędziła w duchu. — I brama nie znajduje się pośrodku muru. Nigdy przedtem tego nie zauważyłam.
Trudnem zaiste zadaniem byłoby udobruchanie Maisie w oną godzinę. Popierwsze upał kilku ostatnich tygodni okrutnie ją wycieńczył; powtóre jej prace — a w szczególności studjum głowy kobiecej, mające wyobrażać Melancholję i nieukończone na czas przed wystawą w Salonie, — były zgoła niezadowalające; potrzecie, Kami mówił tylko tyle, co przed dwoma dniami; po czwarte — i to naprawdę dopiero na czwarte m miejscu, boć przecie prawie nie było sobie czem głowy zaprzątać — Dick, jej poddany, nie pisał do niej już od sześciu przeszło tygodni. Maisie dąsała się na upał, na Kamiego, na swoją robotę, ale najwięcej nadąsana była na Dicka.
Pisała do niego trzykrotnie — za każdym razem przedstawiając mu nowe opracowanie Melancholji. Dick nie zwrócił nawet uwagi na te doniesienia. Postanowiła nigdy już nie pisać do niego; miała się z nim rozmówić dopiero jesienią, po powrocie do Anglji — albowiem ze względu na urażoną dumę nie mogła wrócić prędzej. Czuła — choć starała się nie przyznawać do tego wobec siebie samej — że owe pogawędki co niedziela popołudniu bardzoby się jej teraz przydały. Kami nie zdobył się nigdy na inne słowa, jak tylko:
— Continuez, mademoiselle, continuez toujours... a ćwierkał tę nudną radę przez cały ciąg skwarnego lata, zupełnie niby świerszczyk... stary, podsiwiały świerszczyk w czarnym alpakowym surducie, białych spodniach i olbrzymim kapeluszu pilśniowym. Jakże inaczej Dick! Ten wyniośle, hałaśliwie przechadzał się po jej maluchnej pracowni, leżącej na północ od chłodnego, zielonego parku londyńskiego i gadał rzeczy dziesięćkroć gorsze niż continuez, aż nakoniec wyrywał jej pendzeł z ręki i wskazywał, co było błędem. Ostatni jego list (przypomniała sobie Maisie) zawierał parę rad błahych i niedorzecznych, jak np. żeby nie rysować w słońcu lub nie pić wody w przydrożnych folwarkach; na dobitkę powtarzał tę radę nie raz, ale trzykrotnie — jak gdyby nie wiedział, że Maisie umiała troszczyć się o siebie.
Ale czemże się on teraz zajmował, iż nawet nie zadał sobie trudu, żeby do niej napisać? Gwar głosów na ulicy skłonił ją do wychylenia się za okno. Jakiś kawalerzysta z niewielkiej załogi miejscowej rozmawiał z kucharką Kami’ego. Księżycowa poświata grała rozbłyskiem na pochwie pałasza, którą ów trzymał w ręce, ażeby nie zabrzęczała niewporę. Czepek kucharki rzucał głęboki cień na jej twarz, znajdującą się tuż przy twarzy rekruta. Ten opasał ramieniem kibić swej donny, a zaraz potem rozległ się odgłos pocałunku.
— Fe! — ozwała się Maisie, odstępując od okna.
— Cóż takiego? — zapytała rudowłosa pannica, która wciąż niespokojnie zrywała się z łóżka.
— E, nic, tylko jakiś rekrut całuje kucharkę! — odpowiedziała Maisie. — Już sobie poszli.
Znowu wychyliła się z okna, zarzuciwszy szal na wierzch szlafroka, żeby zabezpieczyć się od przeziębienia. Na dworze dmuchał leciuchny wiaterek, a róża w ogródku, spieczona od słońca, kiwała głową, niby ktoś, co zna niewysłowione tajemnice. Byłoż rzeczą możliwą, żeby Dick odwrócił swe myśli od pracy Maisie i pracy swej własnej, a zniżył się do takiego upodlenia, jak ta oto Zuzanna, co gzi się po kątach z rekrutem? Nie, niepodobna! Róża skinęła głową i jednym z listków, co wyglądał niby mały djablik-ladaco, nadstawiający ucha.
— Nie, Dick nie zdobyłby się na coś podobnego — myślała Maisie — bo... on jest mój... mój... mój! Sam mówił, że jest moim. W każdym razie nie myślę nim się zajmować. Jemu takie zaprzątanie sobie głowy byłoby tylko przeszkodą w twórczości... a moja praca teżby na tem ucierpiała.
Róża wciąż tylko kiwała głową trzpiotowato, bezmyślnie — jak to umieją kwiaty. Dalibóg, nie było przyczyny, by Dick nie miał się bawić, jak mu się żywnie podobało... wyjąwszy tę jedną okoliczność, iż przeznaczenie, uosobione w Maisie, powołało go do wspomagania Maisie w jej pracy. Jej zaś pracą było malowanie obrazów, które czasami (świadczy o tem zeszyt z wycinkami wzmianek dziennikarskich) dostawały się na wystawę w pomniejszych miastach angielskich, a zato były stale odrzucane przez Salon, ilekroć Kami, udręczony jej naleganiami, zezwolił na wysłanie ich do Paryża. Jej zajęciem w przyszłości (na to się zanosiło) miało być malowanie obrazów, jota w jotę do siebie podobnych, które jota w jotę tak samo miały być odrzucane...
Rudowłosa dziewczyna jęła z rozpaczą miotać się w pościeli.
— Tak gorąco, że usnąć nie można! — jęknęła. Myśl przerwana ozwała się zgrzytem.
Jota w jotę tak samo... Zatem i dalsze jej lata miały naprzemian upływać w małej pracowni — tam w Anglji — i tutaj w Vitry-sur-Marne — w wielkiej pracowni Kamiego... Nie! postanowiła przenieść się do innego mistrza, coby ją pchnął na drogę powodzenia, które prawnie jej się należało — o ile wytrwały trud i rozpaczliwe usiłowania dają komu jakiekolwiek prawa. Dick opowiadał jej kiedyś, że pracował lat dziesięć, ażeby fach swój opanować. Ona też pracowała przez lat dziesięć... i oto te dziesięć lat były dla niej niczem! Dick swojego czasu wyraził się, że dziesięć lat — to nic... ale słowa te do niej tylko się stosowały. On to powiadał — ten sam mężczyzna, który teraz nie miał czasu do niej pisać — że będzie czekał na nią lat dziesięć i że ona prędzej czy później do niego powróci. Tak pisał w niedorzecznym liście, gdzie rozwodził się nad udarem słonecznym i dyfterją.. potem już przestał pisywać. Pewno teraz włóczy się po ulicach, oświeconych księżycem — i całuje kucharki. Miała ochotę palnąć mu prosto z mostu tęgie kazańko... przyczem ma się rozumieć, że ukazałaby mu się nie w szlafroczku, ale w przyzwoitej sukni, a przy tem patrzyłaby nań z góry i surowo. Jednakże, jeżeli on teraz całuje inne dziewczęta, to z pewnością wcaleby się nie skruszył tem łajaniem... jeszczeby ją wyśmiał. Dobrze, dobrze! Ona powróci do swej pracowni i będzie malować obrazy, które pójdą... itd. itd... Myśl, jak koło młyńskie, obracała się powoli, tak, iż żadna z jej przegród nie mogła przemknąć się niepostrzeżenie... Rudowłosa pannica, poza plecami Maisie, wciąż przewracała się i rzucała w pościeli.
Maisie podparła dłońmi podbródek i doszła do wniosku, że, bądź co bądź, Dick bezsprzecznie był niegodziwcem. Ażeby się usprawiedliwić, zaczęła — zgoła nie po kobiecemu — kolejno rozważać fakty obciążające. Otóż był raz pewien chłopiec, który mówił, że ją kocha. Chłopiec ten ją pocałował... pocałował w policzek... a było to w bliskości żółtego maku nadmorskiego, który kiwał głową, jota w jotę podobnie jak ta opętana, zeschła róża w ogrodzie. Potem była dłuższa przerwa, w ciągu której mężczyźni nieraz oświadczali jej swą miłość — w sam raz wtedy, gdy była najwięcej zajęta robotą. Potem ów chłopiec powrócił i odrazu za drugiem spotkaniem wyznał, że ją kocha. Potem... ale końca nie było sprawkom, których on dokonał. On jej poświęcał swój czas i zdolności. On jej opowiadał o sztuce, o gospodarstwie, o technice, o filiżankach, o szkodliwości marynat, jako pokarmu zbyt działającego na żołądek (było to zgoła prostactwo!), o pendzlach z sobolego włosia... dostała od niego najlepsze, jakie miał w zapasie... codzień ich używała... On darzył ją radami, z których odniosła korzyść nie małą, a niekiedy darzył ją — spojrzeniem. Jakież to było spojrzenie! Istne spojrzenie obitego psa, który czeka na słowo swej pani, ażeby u nóg jej się czołgać. W każdym razie ona wzamian nie dała mu nic, jedynie raz — tu obtarła sobie usta koronkowym mankiecikiem szlafroka — pozwoliła mu się pocałować. I do tego — o hańbo — w same usta! Czyż to nie było już wystarczające, ba, nawet aż nadto wystarczające? a choćby i tak nie było, to czyż Dick nie przemazał długu przez to, że nie odpisywał... a może i całował inne dziewczęta?
— Maisie, przeziębisz się. Odejdź od okna i połóż się spać! — ozwał się znękany głos jej towarzyszki. — Nie mogę oka zmrużyć, gdy ty stoisz w oknie.
Maisie ruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała. Rozmyślała o wspomnianej niegodziwości Dicka, tudzież o innych niegodziwościach, do których on, jako żywo, ręki nie przyłożył. Nielitościwy blask miesięczny nie pozwalał jej zasnąć. Po drugiej stronie drogi chłodna, srebrzysta jego poświata zalegała górne okno pracowni Kami’ego; Maisie wpatrzyła się w nią uważnie, a myśl jej zaczęła błądzić i przelewać się kolejno w coraz nowe postacie. Cień potężnej rączki od dzwonka, kładący się na ścianie, zmalał, potem znów się wydłużył, przybladli niknął, wmiarę jak księżyc zachodził za wygonem; jakiś zajączek w kulawych podskokach przebiegał drogę, wracając do swej nory. Potem poranny wietrzyk musnął i z rosy otrząsnął trawy na wzgórzach, a powietrze całe orzeźwił chłodem; koło rzeki, skurczonej posuchą, zaryczało bydło. Maisie pochyliła głowę, opierając ją o węgar okna, a plątowisko kruczych włosów okryło jej ramiona.
— Maisie, wstawaj; jeszcze się zaziębisz!
— Dobrze, moja droga; dobrze, moja droga...
Zatoczyła się do łóżka, jak zmęczone dzieciątko, a zakopując twarz w poduszkach, mruczała:
— Tak mi się zdaje... tak mi się zdaje... Ale on powinien był odpisać!
Dzień przyniósł jej znów szarzyznę pracowni, woń farb i terpentyny oraz nudne wykłady Kami’ego, który był artystą z ołowiu, ale złotym nauczycielem, o ile tylko uczeń, czy uczenica byli w łaskach u niego. W ten właśnie dzień Maisie nie była z nim na dobrej stopie, więc z niecierpliwością oczekiwała końca zajęć. Wiedziała, kiedy koniec ten nadchodzi — albowiem w chwilę taką Kami podgarniał poły czarnego surduta alpakowego i spłowiałemi, błękitnawemi oczyma, które wówczas nie dostrzegały ani uczniów, ani płócien, wpatrywał się kędyś w dal przeszłości, przypominając sobie dzieje niejakiego Binata.
— Państwo wszyscy nieźle już malujecie — powiadał. — Jednakże winniście pamiętać, że nie dość mieć metodę, pojęcie o sztuce, zdolności, a nawet to co zową powabem pendzla; powinniście mieć ponadto wewnętrzną świadomość swego powołania... ona to dopiero daje nam prawo zawieszać na ścianie nasze obrazy. Z pośród tylu ludzi, którzy się u mnie kształcili, — (w tem miejscu uczniowie zaczynali odpinać pluskiewki i składać tubki z farbami) — tak, ze wszystkich, którzy się u mnie kształcili, najzdolniejszy był Binat. Już gdy do mnie zawitał, posiadał wszystko, co się zdobywa studjami, pracą i wiedzą. Gdy rozstawał się ze mną, umiał chyba stworzyć wszystko, co stworzyć można zapomocą farb, kształtów i wiedzy... brakło mu jedynie świadomości powołania. To też dzisiaj ani słychu o Binacie... najlepszym z moich uczniów... a wszak upłynęło lat tak wiele. Tak samo dzisiaj państwo zapewne radzi będą, gdy nie będzie ani słychu o mnie. Continuez, mesdemoiselles, a przedewszystkiem... mieć pewność siebie!
Podążył do ogrodu, gdzie ćmił fajkę, dumając smutno nad losami zaginionego Binata; tymczasem uczniowie rozproszyli się po domkach lub marudzili jeszcze w pracowni, snując różne zamysły na chłodniejsze godziny popołudniowe.
Maisie przyjrzała się swojej wielce nieszczęsnej Melancholji, stłumiła w sobie chętkę wykrzywienia się do niej w najobrzydliwszy sposób i już leciała z pośpiechem przez drogę, aby kropnąć list do Dicka, gdy naraz ujrzała rosłego mężczyznę, jadącego na białym koniu kawaleryjskim. Jakim sposobem Torpenhow zdołał w ciągu dwudziestu czterech godzin trafić do serc oficerów jazdy, którzy kwaterowali w Vitry-sur-Marne, pomówić z nimi o nieuniknionej konieczności zwycięskiego odwetu Francji, poruszyć pułkownika do łez swoją galanterją, a wreszcie wypożyczyć najlepszego wierzchowca w szwadronie celem wyprawy do pracowni Kami’ego.- wszystkoto tajemnica, którą rozwikłać umieją jedynie specjalni korespondenci.
— Przepraszam panią — ozwał się. — Zdaje się, że pytanie moje brzmieć będzie niedorzecznie, ale fakt faktem, że nie znam nazwiska tej osoby, o którą mi chodzi... a zatem: czy przebywa tu młoda panienka, imieniem. Maisie?
— Ja właśnie jestem Maisie — zabrzmiała odpowiedź z pod krezy ogromnego słomkowego kapelusza.
— Pani pozwoli, że się przedstawię — mówił przybysz, gdy tymczasem jego rumak rzucał się w susach, wzniecając białe tumany oślepiającego kurzu. — Nazywam się Torpenhow. Dick Heldar jest moim najlepszym przyjacielem i oto... oto... przystępując wprost do rzeczy, powiem, że Dick oślepł.
— Oślepł! — powtórzyła Maisie bezmyślnie. — Nie! on miałby być ślepy! To niemożliwe!
— Zaniewidział zupełnie już bezmała od dwóch miesięcy.
Maisie podniosła twarzyczkę, która była perłowej bladości.
— Nie! Nie! nie zaniewidział! Nie zgodzę się, by on miał być ślepy!
— Czy pani nie zechciałaby się o tem przekonać na własne oczy? — zapytał Torpenhow.
— Teraz... zaraz?
— Ależ nie! Pociąg paryski przejeżdża przez tę miejscowość dopiero o ósmej wieczorem. Czasu będzie dość.
— Czy to pan Heldar przysłał pana do mnie?
— O nie, bynajmniej! Dick nie zrobiłby czegoś podobnego. Teraz on po całych dniach przesiaduje w swej pracowni i wciąż obraca w rękach jakieś listy, których odczytać nie może, bo jest ślepy. To jedyne jego zajęcie!
Z pod kapelusza słomkowego ozwało się stłumione westchnienie. Maisie pochyliła głowę i weszła do domku, gdzie na sofie leżała rudowłosa dziewczyna, użalając się na ból głowy.
— Dick oślepł! — przemówiła Maisie, łapiąc dech pośpiesznie i szukając oparcia przy poręczy krzesła. — Mój Dick oślepł!
— Co? — krzyknęła ruda pannica, zrywając się z sofy.
— Z Anglji przyjechał jakiś mężczyzna, ażeby mi to oznajmić... Przytem on nie pisał do mnie od sześciu tygodni...
— Czy chcesz pojechać do niego?
— Muszę się namyślić.
— Namyślić! Gdybym była na twojem miejscu, wróciłabym niezwłocznie do Londynu, poszłabym do niego i całowałabym jego oczy... całowała i całowała... ażby znów wyzdrowiały... ażby przewidział na nowo!... Jeżeli ty nie pojedziesz, to ja pojadę. Ach, o czemże ja mówię! O, durna łepetyno! Jedź-że zaraz do niego! Jedź! Jedź natychmiast!
Torpenhow miał już szyję spierzchniętą od skwaru słonecznego, mimo to nie pozbył się uśmiechu bezgranicznej cierpliwości, gdy Maisie z gołą głową ukazała się znów przed domem.
— Wyjeżdżam — ozwała się, wbiwszy oczy w ziemię.
— Wobec tego oczekuję pani na stacji, o siódmej wieczorem.
Brzmiało to jak rozkaz, wydany przez człowieka nawykłego do rozkazywania. Maisie nic nie odrzekła, ale w duszy dziękowała Bogu, że nie potrzeba było dłużej rozmawiać z tym rosłym mężczyzną, który uważał sprawę za załatwioną i odjechał, ściągając jedną ręką cugle rżącego rumaka. Powróciła do rudowłosej dziewczyny, która zalewała się gorzkiemi łzami; tak na płaczu, pocałunkach (nie było ich znów tak wiele), zażywaniu mentolu, pakowaniu manatków, a wreszcie na wizycie u Kami’ego, zbiegły duszne godziny popołudniowe. Nie starczyło czasu na rozmyślania. W obecnej chwili obowiązkiem Maisie było jechać do Dicka... do Dicka, który miał tak dziwnego przyjaciela i siedział samotny w ciemnościach, bawiąc się jej nie rozpieczętowanemi listami.
— A co ty tu będziesz robiła? — zwróciła się z zapytaniem do towarzyszki.
— Ja? No, ja zostanę tutaj i... wykończę twoją Melancholję — odpowiedziała tamta, uśmiechając się boleśnie. — Napisz do mnie niezadługo!
Tej nocy po calem Vitry-sur-Marne obiegała legenda o jakimś zwarjowanym Angliku, niewątpliwie cierpiącym na porażenie słoneczne, który wszystkich oficerów garnizonu spoił do utraty przytomności, wypożyczył konia ze stajni pułkowej i szastał się kędyś, angielskim obyczajem, w towarzystwie jednej z tych zbzikowanych Angielek, co to malują obrazy pod okiem poczciwiny, pana Kami’ego.
— Ale bo też oni są paradni! — mówiła Zuzanna do rekruta pod murem pracowni, oblanym poświatą księżycową. — Ile razy tu przechodziła, zawdy miała oczy gdzieś wytrzeszczone i nic nie widziała przed sobą... aż ci tu dzisiaj całuje mnie w oba policzki, jakby mi była siostrą i daje mi — patrzaj-no — dziesięć franków!
Rekrut ściągnął kontrybucję z obu podarunków; albowiem chlubił się, że jest „chłopem z wiary“.
Torpenhow bardzo mało rozmawiał z Maisie przez całą drogę do Calais; za to okazywał jej we wszystkiem usłużność, zdobył dla niej oddzielny przedział, nie narzucał cię jej swą obecnością. Zdumiewał się, iż z taką łatwością udało mu się wykonać przedsięwzięcie.
— Najodpowiedniej będzie pozwolić jej przemyśleć wszystkie okoliczności. Sądząc z napomknień Dicka... wówczas, gdy leżał nieprzytomny... musiała go ona porządnie za nos wodzić. Dziwię się, jak on mógł dopuścić do takiej uległości.
Maisie nie udzielała mu wyjaśnień. Siedziała w pustym przedziale, zamknąwszy powieki, ażeby uświadomić sobie wrażenie ślepoty. Nakazany był jej szybki powrót do Londynu, to też wkońcu doszła do przekonania, że zaczyna się w niej budzić nieomal radość z obecnej sytuacji — bądź co bądź bowiem nie potrzeba było doglądać pakunków i rudowłosej pannicy, która nigdy nie zważała na to, co się koło niej działo. Pozatem jednak w powietrzu zdawało się krążyć wyczucie, że to ona, Maisie — nie kto inny — czemuś jest winna. Przeto zaczęła usprawiedliwiać przed sobą swe postępowanie... co jej się wcale nieźle udawało. Dopiero, gdy byli na parowcu, Torpenhow podszedł ku niej i bez żadnych wstępów jął opowiadać przebieg kalectwa Dicka, pomijając parę szczegółów, a za to rozwodząc się dłużej nad przypadłościami stanu gorączkowego. Zanim zdołał rzecz doprowadzić do końca, urwał nagle, jak gdyby przestał go zajmować wątek opowieści, — i oddalił się na przód statku, gdzie zatrudnił się paleniem tytoniu. Maisie była wściekła na niego i na siebie samą.
Z całym pośpiechem musiała gnać z Duwru do Londynu, tak iż prawie nie stało jej czasu na śniadanie, potem zaś (tu już jej oburzenie przeszło wszelkie granice) dostała zwięzły rozkaz, że ma zaczekać w jakiejś sieni, u podnóża schodów wybijanych ołowiem, — gdy tymczasem Torpenhow poszedł na górę, ażeby wybadać sprawę! Świadomość, że obchodzono się z nią, jak z niesforną gąską, wywołała znów żar oburzenia na blade jej policzki. Przecież było to jedynie winą Dicka i jego głupoty, że doprowadził do utraty wzroku...
Torpenhow podprowadził ją do zamkniętych drzwi, które otworzył nader ostrożnie. Przy oknie siedział Dick, oparłszy brodę na piersi. W ręce miał trzy koperty i przewracał je bez ustanku. Maisie spostrzegła, że tego dużego pana, co tak jej rozkazywał, już koło niej nie było, a drzwi pracowni zatrzasnęły się poza nią.
Dick usłyszawszy hałas, wsunął listy do kieszeni.
— Hola, Torp! Czy to ty? Byłem tu tak osamotniony!
Głos jego nabrał dziwnej bezbarwności, właściwej ludziom ociemniałym. Maisie wcisnęła się w kąt pokoju. Serce jej biło zaciekle, więc położyła rękę na piersi, aby uspokoić jego tętno. Dick wytrzeszczył oczy wprost na nią... poraź pierwszy przekonała się naocznie o jego ślepocie. Tam, w wagonie kolejowym, owo zamykanie oczu — na to, aby je móc otworzyć każdej chwili, — było dziecinną igraszką. Ten oto człowiek był niewidomy, mimo że oczy miał otwarte.
— Torp, czy to ty? Mówiono mi, że masz przyjechać.
Dick tak wyglądał, jakby był zbity z tropu i nieco podrażniony tem milczeniem.
— Nie, to tylko ja — odpowiedział szept cichy, stłumiony. Maisie ledwie zdołała poruszyć ustami.
— Hm! — odezwał się Dick spokojnie, nie poruszając się z miejsca. — To jakieś nowe zjawisko. Do ciemności już się przyzwyczajam, ale drażni mnie to, gdy słyszę jakiś nowy nieznany głos w pobliżu.
Doprawdy, czyż był on nietylko ślepy, ale i obłąkany, skoro rozmawiał sam ze sobą? Serce Maisie zaczęło uderzać jeszcze gwałtowniej, a oddech stał się nierówny, urywany. Dick wstał i począł po omacku iść przez pokój, dotykając się kolejno każdego stołu i krzesła, które napotykał po drodze. Naraz zawadził nogą o kilimek i zakląwszy głośno, osunął się na kolana, aby wymacać, co to może być za przeszkoda. Maisie przypomniała sobie, jak to on niegdyś dumnie, niby pan świata, przechadzał się po parku, — jak dwa miesiące temu raźnie a hałaśliwie kroczył tam i zpowrotem po jej pracowni, — jak wskakiwał na pomost parowca, odjeżdżającego za Kanał. Bicie serca niemal odbierało jej przytomność, a tymczasem Dick przysuwał się coraz bliżej, wiedziony szmerem jej oddechu. Odruchowo wyciągnęła dłoń przed siebie, aby go powstrzymać, czy też przyciągnąć ku sobie... sama nie wiedziała, w jakim celu. Dłoń natknęła się na jego pierś — on cofnął się, jak ugodzony kulą.
— To Maisie! — wyrzucił z siebie bezłzawe szlochanie. — Cóż ty tu porabiasz?
— Przyjechałam... przyjechałam... aby się z tobą zobaczyć.
Dick zacisnął wargi.
— W takim razie, czy nie będziesz łaskawa usiąść? Widzisz, przechodziłem jakieś cierpienia oczne... i...
— Wiem... wiem... Czemuś mi o tem nie doniósł?
— Nie mogłem pisać.
— Mogłeś przecie powiedzieć panu Torpenhowowi.
— Skądże mu przyszło wtrącać się do moich spraw?
— On... on mnie przywiózł z Vitry-sur-Marne. Uważał, że powinnam z tobą się zobaczyć.
— No, i cóż się stało? Czy mogę ci w czem dopomóc?... Nie, nie mogę... Zapomniałem.
— Ach, Dicku, tak się tem strapiłam! Przybyłam, żeby ci to powiedzieć i... Pozwól, że cię odprowadzę do fotelu.
— Daj spokój! Nie jestem dzieckiem. Czynisz to jedynie z litości. Miałem zamiar nigdy nie donosić ci o tem, co się zdarzyło. Teraz już nikomu nie zdam się na nic. Przepadłem i skończyłem swą rolę. Zostaw mnie w samotności!
Powrócił omackiem do swego krzesła i usiadł; pierś dyszała mu ciężko.
Maisie przyglądała mu się i strach zwolna schodził z jej serca, ustępując miejsca gorzkiemu wstydowi. Oto Dick wyjawił prawdę, która była przed nią zakryta przez wszystkie etapy pośpiesznej jazdy do Londynu; albowiem on naprawdę już przepadł i skończył swą rolę. Nie był już wyniosłym sobie-panem, ale marną, lichą istotką; ani też nie był artystą wybitniejszym od niej, ani też wpadającym w oczy mężczyzną — ale biednym, ociemniałym kaleką, co siedział w krześle i lada chwila mógł wybuchnąć płaczem. Maisie była niezmiernie i szczerze zmartwiona jego dolą — bardziej zmartwiona, niż była kiedykolwiek w swem życiu z czyjejkolwiek przyczyny — ale nie natyle zmartwiona, by mogła zaprzeczyć jego słowom. Stała więc milcząca i nieco zawstydzona, ponieważ wprzód postanawiała sobie święcie, że wyprawa jej zakończy się zwycięsko... teraz zaś była jedynie przejęta żalem, który — co wprost trwogę w niej budziło — nie miał nic wspólnego z miłością.
— A zatem? — ozwał się Dick, stale odwrócony twarzą kędyś w przestrzeń. — Nie chciałbym ci już się nigdy niczem naprzykrzać. I o cóż ci chodzi?
Zdawał sobie sprawę, że Maisie słowa więzną w gardle; jednakowoż nie był przygotowany — jak zresztą i ona sama — na nagły wybuch wzruszenia, który po tem nastąpił. Ludzie, którym niełatwo dobywa się z ust okrzyk bólu, płaczą bez miary, skoro z głębokiego dna ich duszy przebiją się uwięzione źródła. Maisie rzuciła się na pierwsze z brzega krzesło i zaniosła się łkaniem, zakrywszy twarz rękoma.
— Nie mogę... nie mogę! — zawodziła z rozpaczą. Doprawdy, nie mogę... To nie moja wina! Tak mi przykro. Ach, Dicku, tak mi przykro!
Dick znów rozprostował plecy, bo go te słowa smagały, jak razy bicza. Łkanie rozlegało się w dalszym ciągu. Niedobrą dla człowieka bywa świadomość, że zbłądził w godzinę próby, albo że się cofnął przed samą możliwością spełnienia ofiary.
— Ja sobą pogardzam... naprawdę pogardzam... Ale nie mogę. Dicku... ty nie będziesz mnie pytał?.. nie będziesz? — kwiliła Maisie żałosnym głosem.
Podniosła na chwilę wzrok — i tak się złożyło, że oczy Dicka spotkały się z jej oczyma. Na niegolonej jego twarzy widać było wielką bladość i powagę, a usta przemocą zmuszały się do uśmiechu. Jednakże Maisie szczególnym lękiem przejmowały te oczy — przygasłe i matowe. Jej Dick odszedł w mrok ślepoty... zamiast niego pozostał tu ktoś, kogo ledwie zdołała poznać, dopóki nie przemówił.
— Któż wymaga czegokolwiek od ciebie, Maisie? Powiedziałem ci, jak będzie. Na cóż tu się trapić? Nie płacz-że już tak, na miłość Boską, niema o co.
— Nie masz pojęcia, jak znienawidziłam siebie samą. Dicku, Dicku, ratuj mię... ratuj!
Nie mogła zapanować nad płaczem, który stał się tak gwałtowny, że aż zaniepokoił Dicka. Powlókł się więc kulawym krokiem w jej stronę i objął ją ramieniem. Jej głowa opadła na jego barki.
— Cicho, cicho, moja droga! nie płacz! Jesteś zupełnie w porządku... nie masz sobie nic do wyrzucenia... nigdy nie powinnaś była nic sobie wyrzucać. Jesteś trochę roztrzęsiona tą podróżą, i tyle! Zdaje mi się również, że jeszcze nie jadłaś śniadania. Cóż to za bydlę z tego Torpa, że cię sprowadzał do kraju!
— Sama chciałam przyjechać. Naprawdę chciałam! — żachnęła się Maisie.
— Doskonale. A teraz jużeś przyjechała i przypatrzyła się wszystkiemu, a ja... jestem ci niezmiernie wdzięczny. Gdy się uspokoisz, idź na miasto i zjedz cokolwiek. I jakąście tam mieli przeprawę, jadąc z Francji?
Maisie płakała jeszcze, ale bardziej już panując nad sobą, gdyż poraz pierwszy w życiu rada była, że miała się na czem oprzeć. Dick poklepał ją po plecach pieszczotliwie, ale zarazem i niezgrabnie, gdyż nie był zupełnie pewny, gdzie znajdują się jej plecy.
Wyrwała mu się nakoniec z objęć i czekała czas jakiś, drżąc i doznając uczucia bezbrzeżnego bólu. Dick omackiem doszedł do okna, aby oddalić się od Maisie na całą szerokość pokoju i aby choć trochę przyciszyć wzburzenie swego serca.
— Czy już ci lepiej? — zapytał.
— Tak... ale... czy ty nie czujesz do mnie nienawiści?
— Ja do ciebie? Mój Boże! Ja?
— A więc... a więc... czy mogę być ci w czemkolwiek przydatną? Jeżeli zechcesz, zostanę w Anglji, żeby spełnić to, czego ci potrzeba. Może mogłabym czasami zachodzić do ciebie w odwiedziny?
— Sądzę, że nie, moja droga. Doprawdy, uczyniłabyś mi największą łaskę, gdybyś mnie już nigdy nie odwiedzała. Nie chciałbym okazać się gburem, ale... jak sądzisz?.. może byłoby najlepiej, żebyś zaraz odeszła.
Miał tę świadomość, że nadmierne naprężenie nerwów, o ile przeciągnie się nieco dłużej, nie pozwoli mu zachować się, jak przystało na mężczyznę.
— Na nic innego nie zasłużyłam. Odejdę, Dicku. Ach, jakem nieszczęśliwa!
— E, głupstwo; nie masz się czem trapić; powiedziałbym ci, gdyby był jaki powód do strapienia. Zaczekaj jeszcze chwilkę, moja droga. Wpierw chciałbym ci coś podarować. Przeznaczałem to zawsze dla ciebie, odkąd stał mi się ten przykry wypadek. Mam na myśli moją Melancholję; o byłoż z niej piękne dzieło, gdym ją widział poraź ostatni!.. Możesz zachować ją dla mnie, a jeżeli cię kiedy przyciśnie bieda, wolno ci będzie obraz ten sprzedać... wart jest ładnych paręset funtów, nawet choćby sprzedaż szła najgorzej.
Jął gmerać pomiędzy płótnami.
— Jest oprawiona w czarną ramę. Czyż właśnie nie tę czarną ramę namacałem ręką w tej chwili? Oto ona. Cóż ty o niej myślisz?
Zwrócił ku Maisie pokiereszowaną, niekształtną babraninę farb i wytrzeszczył oczy, jak gdyby chciał dostrzec podziw i zdumienie patrzącej. Jedną — i tylko jedną jedyną rzecz na świecie mogła ona dlań uczynić.
— No i cóż?
Głos tego zapytania był pełniejszy i bardziej niejako zaokrąglony, albowiem Dick wiedział, że mówił o najlepszem swem dziele. Gdy Maisie rzuciła okiem na brudną plamę, nagle jakaś bezwiedna a niewytłumaczona ochota do śmiechu pochwyciła ją za gardło.
Jednakowoż ze względu na Dicka — cokolwiekby miało oznaczać owo puste, dziwacznie zamazane płótno — nie wolno jej było dawać niczego poznać po sobie. Łzy, powstrzymywane z trudnością, dławiły ją w gardle, gdy odpowiadała, wciąż wpatrując się w zniszczony obraz:
— Ach, Dicku, to naprawdę piękne!
Posłyszał lekkie, histeryczne zachłyśnięcie się jej głosu — i wziął to za dań sobie należną.
— A więc nie chcesz wziąć tego obrazu? Ja poślę ci go do domu, jeżeli zechcesz.
— Ja?.. I owszem... dziękuję ci. Ha! ha!
Gdyby w tejże chwili nie czmychnęła z pokoju, napewno śmiech, co od łez gorszy, zabiłby ją na miejscu. Odwróciwszy się co tchu, zbiegła, dławiąc się i świata przed sobą nie widząc, na sam dół schodów, które były tak wymarłe; schroniła się do dorożki i odjechała do domu za parkiem. Tam usiadła w saloniku, prawie ogołoconym z mebli, i myślała o Dicku, ociemniałym i niezdatnym już na nic aż do końca życia, a także i o sobie samej, obdarzonej jeszcze dwojgiem oczu. Nadomiar zgryzoty, wstydu i upokorzenia, czuła w duchu niewymowny lęk wobec chłodnej zawziętości, z jaką powrót jej powita rudowłosa dziewczyna. Maisie nigdy wpierw nie lękała się swej towarzyszki. Nie prędzej jednak uświadomiła sobie dotkliwość jej szyderstwa, aż wyraźnie z ust swych posłyszała słowa:
— Ależ on mnie wcale nie prosił...
I na tem kończy się powieść o Maisie.
∗ ∗
∗ |
Dickowi losy przeznaczyły o wiele sroższą katuszę. Zrazu nie potrafił sobie uprzytomnić, że Maisie, której kazał stąd odejść, opuściła go, nie mówiąc ani słowa na pożegnanie. Był aż do zapamiętałości wściekły na Torpenhowa, który sprowadził nań to upokorzenie i zamącił mu smutny spokój duszy. Potem znów przyszła nań czarna chwila... pozostał sam na sam z sobą i z serdecznem pożądaniem, ażeby jakimkolwiek sposobem wyrwać się z bezbrzeżnej pomroczy. Królowa nie może postępować niesłusznie, jednakże — idąc torem słuszności, ile to szło na rękę jej sprawom — zadała jedynemu poddanemu cięcie nazbyt dotkliwe, iżby on sam zdołał je rozeznać własnym rozumem...
— To wszystko, com miał... i jużem to utracił! powiedział sobie, gdy już mógł, mimo nieszczęścia, zdobyć się na jasne myślenie. — A Torp pewno sobie pomyśli, jakoby był tak djabelnie mądry, że ja nie miałbym odwagi wszystkiego mu wyznać. Muszę wszystko rozważyć spokojnie.
— Hallo! — ozwał się Torpenhow, wchodząc do pracowni, gdy Dick spędził już dwie godziny na rozmyślaniach. — Oto jestem tu zpowrotem. Czy czujesz się choć troszkę lepiej?
— Torp, nie wiem, cocimam powiedzieć. Chodź-no tutaj.
To mówiąc, Dick zakaszlał chrapliwie, bo, prawdę mówiąc, głowił się nad tem, coby tu powiedzieć i jakby to wyrazić tonem umiarkowanym.
— Na cóż tu tracić słowa? Wstań i przejdź się nieco! —.tyle w zupełności wystarczało Torpenhowowi.
Jęli się przechadzać według zwyczaju, tam i zpowrotem, przyczem Torpenhow trzymał dłoń na ramieniu Dicka, pogrążonego w zadumie.
— Jakimże to, u licha, sposobem potrafiłeś to wszystko wy węszyć? — ozwał się Dick nakoniec.
— Nie powinieneś tracić przytomności, o ile chcesz zachować dla siebie swe tajemnice, mój Dicku! Z mojej strony było to bezczelne natręctwo; atoli gdybyś widział, jak nie zważając na skwar słoneczny rozbijałem się na nieujeżdżonym francuskim koniu kawaleryjskim, pewnobyć zrywał boki od śmiechu. Dziś wieczorem będzie hulatyka w mojem mieszkaniu. Siedmiu wiarusów...
— Wiem... wojenka w Sudanie południowym. Kiedyś znienacka przybyłem na ich wiec i to napełniło mnie zgryzotą. Czy jużeście nieodwołalnie postanowili wyjechać? Dla kogo będziesz pracował?
— Jeszcze z nikim nie podpisałem umowy. Chciałam wpierw obaczyć, jaki obrót przyjmie twoja sprawa.
— A zatem pozostałbyś ze mną, gdyby... sprawa poszła kiepsko? — postawił Dick oględne zapytanie.
— Nie dopytuj się. Jestem jedynie człowiekiem.
— Z wielkiem powodzeniem popróbowałeś niedawno odgrywać rolę anioła.
— O, ta — ak!... No, więc, czy będziesz dziś wieczorem na zebraniu? Wszyscy do ranka będziemy tęgo wstawieni. Wszyscy wierzą, że wojna wybuchnie napewno.
— Zdaje mi się, że nie będę z wami wieczorem... Jeżeli nie czyni ci to różnicy, wolę pozostać w spokoju u siebie.
— I rozmyślać? Nie ganię cię za to. Jeżeli kto, to ty zasługujesz na lepszą dolę.
Tej nocy panował na schodach ogromny harmider. Korespondenci, wracając z teatrów, kolacyjek, koncertów, napływali do pokoju Torpenhowa, aby roztrząsać plany kampanji, na wypadek gdyby działania wojenne stały się rzeczywistością. Torpenhow, Keneu i Nilghai sprosili wszystkich, z którymi ongi wespół pracowali, na oblewaną stypę, a rządca domu, pan Beeton, oświadczył, że w ciągu wielce urozmaiconych kolei swego życia nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się widzieć tak licznej zgrai rozbrykanych facetów. Wrzaskami swemi i śpiewem obudzili wszystkich mieszkańców hotelu, a starsi zposród biesiadników dokazywali na równi z młodymi. Albowiem czekały ich przejścia wojenne, a wszyscy wiedzieli, czem one pachną.
Siedząc w swoim pokoju, Dick, nieco wybity z równowagi wrzawą rozbrzmiewającą po drugiej stronie schodów, zaczął się naraz śmiać głośno sam do siebie:
— Gdy się głębiej zastanowić, sytuacja przedstawia się wielce zabawnie. Ma rację Maisie... małe biedactwo. Nigdy wpierw nie wiedziałem, że ona umie tak beczeć; ale teraz wiem co myśli Torp: jestem pewny, że będzie natyle głupi, aby pozostać w domu i mnie pocieszać... ile tylko potrafi. Z drugiej strony, niezbyt to miło się przyznawać, że cię odrzucono jak połamany grat. Powinienem całą niedolę znosić, sam — jak zwykle. Jeżeli nie będzie wojny, a Torp dowie się o wszystkiem, oj, będę-ż wyglądał głupio! Jeżeli wojna istotnie wybuchnie, nie wolno mi stawać na zawadzie szczęściu drugiego. Interes to interes... a ja chcę pozostać sam... chcę być samiutki. Ależ tam oni wyrabiają burdy!
Ktoś zakołatał do drzwi pracowni.
— Chodź-no się pobawić z nami, Dicku! — ozwał się głos Nilghai’ego.
— Chciałbym, ale nie mogę. Nie jestem nastrojony do zabawy.
— Wobec tego zwołam wiarę, oni cię tu wnet wyciągną, jak borsuka z jamy.
— Proszę cię, stary, żebyś tego nie robił. Słowo daję, właśnie dzisiaj wolałbym pozostać sam.
— Doskonale. Czy ci tu co przysłać? może szampitra? Cassavetti zaczyna już sobie pośpiewywać o słonecznem południu.
Przez chwilę Dick zastanawiał się poważnie nad tą propozycją.
— Nie, dziękuję ci. Łeb mnie już rozbolał.
— Dzielny chłopczyna! Oto jak na krew młodą działa wzruszenie. Winszuję, Dicku, winszuję! Ja również należałem do spisku, mającego na celu twoje dobro.
— Idź do djabła i... aha, przyślij mi tu Binkiego.
Niebawem na gibkich nóżętach wbiegł piesek, rozwydrzony ważną rolą, jaką odgrywał w ciągu całego wieczora — albowiem dzielnie dopomagał biesiadnikom w chóralnym śpiewie. Atoli, gdy znalazł się w obrębie pracowni, przekonał się, że tutaj niema co merdać ogonkiem, więc usadowił się na kolanach Dicka, gdzie przeleżał aż do godziny przeznaczonej na spoczynek. Potem udał się do łóżka wraz z Dickiem, który liczył kolejno uderzenia godzin, a rankiem wstał z głową pełną bolesnych przeświadomień... po to, ażeby z ust Torpenhowa posłyszeć bardziej już formalne powinszowania oraz szczegółowe sprawozdanie z całonocnej pijatyki.
— Jak na szczęśliwego amanta, nietęgą masz minę! — zauważył Torpenhow.
— Mniejsza o to... to moja sprawa osobista, a mam całkiem słuszne powody... Czy ty naprawdę wyjeżdżasz?
— Tak. Ze starym Centralnym Syndykatem Południowym, jak zwykle. Telegrafowali do mnie... i zostałem przyjęty na lepszych warunkach niż dotychczas.
— Kiedy wyruszasz w drogę?
— Pojutrze... do Brindisi.
— Dzięki Bogu! — wyrwało się Dickowi z głębi serca.
— No, prawdę mówiąc, niebardzo to ładnie z twej strony, że chcesz mnie się pozbyć. Jednakże w twojem położeniu wolno być samolubem.
— Nie to miałem na myśli. Czy nie byłbyś łaskaw przed wyjazdem podjąć stu funtów, złożonych na mój rachunek?
— Pewno to ma być mały zadatek na własne gospodarstwo?
— Och, to tylko na... wydatki ślubne.
Torpenhow przyniósł mu pieniądze, odliczył je piątkami i dziesiątkami i starannie schował do biurka.
— Teraz podobno będę musiał aż do samego wyjazdu przysłuchiwać się jego bajdurzeniom o miłości. Dalibóg, z zakochanymi trzeba mieć anielską cierpliwość! — mówił sobie w duchu.
Ale Dick ani słówkiem nie bąknął o Maisie, ani też o żeniaczce. Ustawicznie przesiadywał w przedpokoju u Torpenhowa, pakującego swe manatki, i zasypywał tegoż mnóstwem pytań o nadchodzącej kampanji, tak iż wkońcu zaczęło to już niepokoić starego dziennikarza.
— Skryta z ciebie sztuka, Dicku, a coś mi się zdaje, że chcesz tu usmażyć pieczeń dla siebie! — odezwał się ostatniego wieczoru.
— Mnie... mnie tak się zdaje. Ale, że zacznę z tej beczki... co sądzisz?... jak długo potrwa ta wojna?
— Wiele dni, tygodni, może miesięcy. Nikt nie potrafi tego oznaczyć. Może się zaciągnąć i na całe lata.
— O gdybym mógł pojechać z wami!
— Mocny Boże! Ależ z ciebie nieobliczalna istota! Czyż ci nie przeszło przez głowę, że masz się ożenić... i to dzięki mej zasłudze?
— Tak, w istocie. Mam się żenić... tak, mam... Mam się żenić. Jestem ci ogromnie wdzięczny. Czym ci tego nie mówił?
— Z miny twojej możnaby wnosić, że wybierasz się nie do ślubu, lecz na szubienicę — zauważył dziennikarz.
Nazajutrz Torpenhow pożegnał się z Dickiem i pozostawił go w samotności, za którą tak tęsknił ociemniały.
∗ ∗
∗ |