Światło, które zagasło/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Światło, które zagasło |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
JESZCZE wkońcu — nim nasi znajdą go żołnierze,
Nim mu z odsieczą przyszły i miecze i włócznie —
JESZCZE wobec swych panów mówił o swej wierze,
Jak pan do niewolników — hardo i buńczucznie;
JESZCZE, choć go niewoli złamała męczarnia,
Chociaż go rozszarpali giaurowie-oprawcy —
JESZCZE wkońcu, choć widział, że mrok go ogarnia, —
Przywołując Allaha, zmarł śmiercią wyznawcy.
(Kizilbashi.)
Proszę mi wybaczyć, panie Heldar, ale... ale czy tu się na nic nie zanosi? — zagadnął pan Beeton.
— Nie!
Dick właśnie się zbudził, aby rozpocząć drugi dzień pełen czarnej rozpaczy, wobec czego był w usposobieniu nader popędliwem.
— Rozumie się, że mnie nic do tego, panie łaskawy; zawdy powiadam: „Pilnuj swego jenteresu, a niechta inni pilnują swego“; ale pan Torpenhow, zanim odjechał, dał mi do zrozumienia że... kto wie, czy się pan nie przeniesie, że tak powiem, do własnego domu... jakiegoś takiego domu z pokojami na górze i dole, gdzie panem lepiej się zaopiekują... chociaż i ja staram się obsłużyć należycie wszystkich lokatorów. Czy pan tego o mnie nie powie?
— Aha! Pewno to miał być dom obłąkanych! Nie będę pana jeszcze trudził takiemi przenosinami. Proszę mi podać śniadanie i zostawić mnie w samotności.
— Spodziewam się, panie łaskawy, że nie popełniłem złego... pewnikiem sam pan wie, że — ile ta człek wydoła zawsze staram się usłużyć wszystkim panom, co zamieszkują nasz pensjonat... a już osobliwie tym, którzy mają ciężkie życie... takim, na ten przykład, jak pan, panie Heldar. Pan lubi mleczko z wędzonego śledzia? Mleczko rzadziej się trafia niż ikra, ale ja powiadam: „Mniejsza o jakieś tam małe strapienie, byleby się zadowoliło lokatorów.“
Pan Beeton wysunął się z pokoju i zostawił Dicka samego. Torpenhow już dawno był wyjechał; w sąsiednich mieszkaniach nie było już słychać wrzawy, przeto Dick poddał się nowemu trybowi życia — życia, które w swem przygnębieniu uważał za nielepsze od śmierci.
Ciężko to żyć samotnie w ciemności, nie rozeznawać dnia od nocy, zasypiać w drętwej ociężałości około południa, a budzić się bez wypoczynku w chłodzie poranka. Początkowo Dick, ilekroć się przebudził, włóczył się po omacku po korytarzach pensjonatu, dopóki nie posłyszał czyjegoś chrapania; wówczas stwierdziwszy, że dzień jeszcze nie nadszedł, ociężale powracał do swej sypialni. Później nauczył się pozostawać w bezruchu, dopóki nie posłyszał gwaru i krzątaniny w całym domu i dopóki pan Beeton nie zalecił mu wstawać z łóżka. Gdy już się ubrał — odkąd zaś odjechał Torpenhow, nałożenie ubrania było czynnością nader przewlekłą, jako że kołnierzyki, krawaty i tem podobne szczegóły odzieży kryły się kędyś po kątach pokoju, a ich odszukiwanie narażało głowę Dicka na rozbijanie się o krzesła i kufry — kiedy więc już się ubrał, nie było nic do roboty, jak tylko siedzieć w milczeniu i dumać, póki dumań tych nie przerwały kolejno trzy codzienne pory jedzenia. Całe wieki oddzielały śniadanie pierwsze od drugiego, a drugie śniadanie od obiadu, a chociażby człek sto lat się modlił, by mu odjęta była przytomność umysłu, Bóg nie wysłuchałby tych modłów. Naodwrót, umysł nabrał przyspieszenia, a myśli, wciąż obracające się w kółko, tarły jedna o drugą, jak ścierają się młyńskie kamieniska, gdy pomiędzy niemi zbraknie ziarna. Mimo to mózg nie wyczerpywał się i nie dawał odpocznienia — jeno wciąż myślał i myślał, pod koniec już samemi tylko urojeniami i wszelakiemi wspomnieniami; wznawiał w nim pamięć o Maisie, dawne powodzenie, nie frasobliwe włóczęgi po lądach i morzach, blask twórczości, wraz z poczuciem, iż była ona naprawdę dobra... i podsuwał mu domysły, coby to mogło się jeszcze wydarzyć, gdyby oczy pozostały wierne swej powinności. Kiedy myślenie ustawało pod brzemieniem doszczętnego znużenia, wówczas w duszę Dicka napływała jedna za drugą fala przemożnego, a bezcelowego lęku — wówczas nie odstępowała od niego obawa śmierci głodowej, trwoga, ażeby niewidzialny pułap nań się nie zwalił, strach przed ogniem, mogącym objąć cały pensjonat i jemu, Dickowi, zgotować śmierć bezbronną, — wreszcie nawiedzały go męczarnie okropniejszego jeszcze przerażenia, z któremi równać się nie może żadna bojaźń śmiertelna. W takich chwilach Dick schylał głowę i kurczowo obejmując poręcze krzesła zmagał się z bijącym nań potem, póki brzęk talerzy nie oznajmił mu, że zastawiono przed nim coś do jedzenia.
Pan Beeton przynosił jadło, gdy miał czas wolny, a Dick mimowoli przyzwyczaił się słuchać bacznie jego gawędy, która zawsze toczyła się dokoła źle uszczelnionych kurków gazowych, zlewów wodociągowych, wymagających gruntownej naprawy, dokoła zręcznych sposobów wbijania gwoździ w ścianę celem zawieszenia obrazów, a wreszcie dokoła grzeszków pokojówek i pomywaczek. W braku lepszego tematu drobne ploteczki z izby czeladnej stają się niezmiernie zaciekawiające, a przykręcenie nitu do kurka wodociągowego bywa zdarzeniem, które można przez cztery dni omawiać.
Ponadto raz lub dwa razy w tygodniu pan Beeton, wychodząc rankiem na zakupy, zabierał z sobą Dicka; rozprawiał wówczas z przekupniami o rybach, knotach do lamp, musztardzie, tapioce itd., natomiast Dick stawał całym ciężarem ciała najpierw na jednej nodze, potem na drugiej i bawił się bezmyślnie pudełkami lub kłębkami sznurków, leżącemi na ladzie. Potem zazwyczaj spotykano jednego z przyjaciół pana Beetona, wobec czego Dick, stojąc nieco na uboczu, sprawował się cicho, jak trusia, dopóki pan Beeton nie raczył iść dalej.
Ten tryb życia nie przyczyniał się u niego do dbałości o własną osobę. Dick przestał się golić, bo było to przedsięwzięciem nazbyt niebezpiecznem, a golić się u fryzjera było to samo, co unaoczniać wszystkim swe kalectwo. Nie widział, czy ubranie jego jest należycie oczyszczone, a ponieważ nigdy nie troszczył się o swą powierzchowność, przeto stał się brudasem, jakiego świat nie widział. Człowiek ślepy nie potrafi jeść ochędożnie, póki w ciągu kilku miesięcy nie oswoi się z ciemnością. Jeżeli wymaga opieki i gniewa się na jej konieczność, musi sam być sobie obroną i stać z głową zadartą do góry; wtedy najlichszy z domowników potrafi dostrzec jego ślepotę i w następstwie tego lekceważyć go sobie.
Człowiek mądry utkwi oczy w ziemi i będzie siedział w milczeniu.
Gdyby mu szło o znalezienie rozrywki, mógł wybierać szczypcami jeden po drugim kawałek węgla z podstawki i układać je w mały stos przed kratą kominka, przeliczając wszystkie kawałki, które następnie należało przenieść zpowrotem na dawne miejsce, po jednemu i z największą ostrożnością. Mógł wykonywać w myśli działania liczbowe, jeżeli tylko zależało mu na ich rozwiązaniu; mógł rozmawiać sam z sobą, albo z kotką, jeżeli ta raczyła go odwiedzić; skoro zaś zawodem jego było niegdyś malarstwo, mógł rysować sobie to i owo palcem wskazującym w powietrzu; takie figury były jednak wielce podobne do rysunków kreślonych Z zamkniętemi oczyma... Mógł podchodzić do półek i przeliczać książki, szeregując je podług wielkości; albo stawać nad komodą i przeliczać koszule, układając je po dwie lub trzy na łóżku, w miarę tego, czy której brakło guzików lub miała wyszargane mankiety. Jednakże nawet to zajęcie znudzi się po jakimś okresie czasu, a każdy z tych okresów dłużył się, dłużył okropnie.
Dickowi pozwolono przesortować zawartość pudełka z narzędziami, w którem pan Beeton przechowywał młotki, kurki, śruby, ułomki przewodów gazowych, oliwiarki i szpagaty.
— Jeżeli każda rzecz nie jest akuratnie tak ułożona, że wiem, gdzie jej mam szukać, wtedy doprawdy nie mogę nic znaleźć, gdy mi czego potrzeba. Pan nie ma nawet pojęcia, ile to takich drobiazgów trza mieć pod ręką, gdy się ma na głowie cały dom — mówił pan Beeton.
I dotykając już klamki, prawił na wychodnem:
— Oj ciężko to panu szanownemu... ja tak sobie myślę, że panu musi być ciężko. Czy pan szanowny nie ma jakowychś... tego... projektów?
— Będę płacił komorne i utrzymanie. Czy to nie wystarcza?
— Ani na chwilę nie miałem wątpienia, czy pan szanowny może się wypłacić z tego, co się należy, ale często mówiłem żonie: „Jemu to ta musi być ciężko, bo to nie człek obstarny, ani nawet słuszniejszego wieku, ino całkiem jeszcze młody kawalir. Latego, musi, jemu niewesoło...“
— Przypuszczam — rzekł Dick w roztargnieniu. Odnośny nerw zdołał już, wskutek ciągłego potrącania, znieczulić się... w niejednym względzie.
— Przychodziło mi do głowy — ciągnął dalej pan Beeton, wciąż zabierając się do odejścia — że pan możeby był rad temu, gdyby mój syn Alf czasami wieczorem przeczytał panu gazetę. Chłopak czyta pięknie, wziąwszy pod uwagę, że ma dopiero lat dziewięć.
— Bardzo byłbym wdzięczny — odrzekł Dick. Tylko pan pozwoli, że jakoś wynagrodzę chłopakowi tę stratę czasu.
— Nie mieliśmy tego na myśli, panie szanowny, ale juści, że to zależy od pana... No, ale żeby tak usłyszeć, jak Alf śpiewa: „Matka jest dziecku druhem najwierniejszym!“ Ach!
— Posłucham również i jego śpiewu. Niechno dziś wieczorem przyjdzie do mnie z gazetami.
Alf nie był potulnem dziecięciem, gdyż nadęły go pychą świadectwa szkolne, pochlebnie oceniające jego sprawowanie, a swem śpiewaniem szczycił się nad wszelką miarę. Pan Beeton, promieniejąc radością, stał w miejscu przez cały czas, gdy jego dziecię przeciągłym, skamlącym głosem, cechującym młodych a nieodrodnych Londyńczyków, wywodziło trele, odśpiewując coś z osiem ośmiowierszowych zwrotek; poczem oświadczywszy swe uszanowanie, zostawił chłopaka, polecając mu, aby odczytał Dickowi telegramy zagraniczne. W dziesięć minut później Alf powrócił do rodziców, blady i wystraszony.
— On powiada, że tego nie może wytrzymać! — wyjaśnił.
— Chyba nie mówił, że źle czytasz, Alfie? — odezwała się pani Beeton.
— Nie! Mówił, że ładnie czytam. Mówił, że nigdy nie słyszał tak pięknego czytania... ale powiada, że nie może znieść tego, co tam stojało w gazetach.
— Może stracił pieniądze złożone w akcjach. Czyś to mu Alfie, nie czytał o papierach państwowych?
— Nie; było tam ino o wojnie, tej, na którą pojechali żołnierze... taki setny artykuł, pełny bitego druku i bardzo trudnych słów. On dał mi pół korony za to, że czytałem tak pięknie... i pedział, że na przyszły raz, gdy będzie chciał cosik odczytać, pośle znów po mnie.
— To dobra nowina, ale mi się ta widzi, że za te pół korony (wrzuć je do skarbonki z wierzgającym osłem i niechno zobaczę, jak to robisz!) za te pół korony mógłby cię on zatrzymać dłużej. Dyć on nie mógł ani tyćko poznać, jak ty pięknie czytasz.
— Najlepiej to go ta ostawić samego... zawdy tak z tymi ciarachami, gdy ich cosik przygnębi! — zauważyła pani Beeton.
Alf miał łepetę zbyt zakutą, by mógł zrozumieć specjalną korespondencję Torpenhowa, ale w duszy Dicka ta lektura obudziła piekielne niepokoje. W nosowem dukaniu chłopczyny słyszał pochrząkiwanie wielbłądów na tyłach oddziałów frontowych, hen poza Suakinem; słyszał, jak wiara, oblegając kociołki z warzą, wiodła gwar głośny wśród żartów i przekleństw; czuł świdrujący w nozdrzach zapach dymu drzewnej żywicy, co gnany wiatrem pustyni snuł się ponad obozowiskiem.
W oną noc modlił się do Boga, ażeby odjętą mu była dusza, a na dowód, że godzien jest tej łaski, podawał okoliczność, iż nie palnął sobie już oddawna w łeb. Modlitwa ta nie została wysłuchana, a zresztą, żeby tak prawdę powiedzieć, Dick miał w głębi serca tę świadomość, że nie jakaś osobliwa zasługa, lecz chyba niewygasłe jeszcze do cna poczucie humoru, trzymało go przy życiu. Samobójstwo (tak sobie rozumował) byłoby kiepskiem naigrawaniem się z powagi położenia, tak samo jak i korne przyznawanie się do bojaźni.
— Choćby dla samej hecy — przemawiał do kota, który zajął w mieszkaniu miejsce Binkiego — chciałbym wiedzieć, jak długo to jeszcze potrwa. Mogę wyżyć przez rok za sto funtów, które Torp wyjął dla mnie z banku. W samym banku mam napewno ze dwa lub trzy tysiące... wobec tego jestem zaopatrzony na jakie dwadzieścia do trzydziestu lat. Potem wrócę do mojej renty stu dwudziestu funtów rocznie, które przez ten czas jeszcze urosną. Pomyślmy nad tem. Dwadzieścia pięć... trzydzieści pięć... człek w wiośnie życia, jak to mówią... czterdzieści pięć... człek w sile wieku, właśnie wstępujący w szranki polityczne... pięćdziesiąt pięć... „zmarł stosunkowo wcześnie, dożywszy lat pięćdziesięciu pięciu“, wyrażając się stylem gazeciarskim. Bah! jakże mrą te niebożęta! Sześćdziesiąt pięć...
jesteśmy tylko posunięci w latach. Siedemdziesiąt pięć... przecie i to możliwe. Do djaska, moja kocino! jeszcze pięćdziesiąt lat samotnego uwięzienia w ciemnościach! Ty zdechniesz, Beeton umrze, Torp umrze i Mai... wszyscy powymierają, tylko ja pozostanę żywy i będę się tłukł po świecie, nie mając nic do roboty. Bardzo się martwię o siebie; chciałbym, żeby jeszcze ktoś się o mnie martwił. Z wszystkiego wnosząc, nie zwarjuję przed śmiercią, ale dolega mi zawsze ból jednakowy. Pewnego pięknego dnia, kiedy cię będą poddawali wiwisekcji, moja kocino, wtedy przywiążą cię do stolika i ciach! rozpłatają cię na dwoje... ale ty się nie bój: już wtem ich głowa, żebyś ty nie umarł. Będziesz żył i będziesz się wtedy wielce martwił, iżeś nie martwił się o mnie. Może Torp powróci, albo... O gdybym też mógł udać się do Torpa i Nilghai’ego, choćbym nawet miał być im kulą u nogi!
Kicia wymknęła się z pokoju jeszcze zanim powyższe przemówienie dobiegło do końca; to też Alf, który właśnie wchodził, obaczył Dicka prawiącego kazanie opuszczonemu kilimkowi przed kominkiem.
— Jest tu list do pana — Odezwał się chłopak. — Może pan pozwoli przeczytać.
— Podaj mi go na chwilę, to ci odpowiem.
Wyciągnięta dłoń drżała zlekka, a głos był nienazbyt pewny. Mieściło się to w granicach ludzkiej możliwości, że... że nie było listu od Maisie. Aż nazbyt dobrze znał wagę trzech zamkniętych kopert. Głupia to była nadzieja, że dziewczę napisze do niego; albowiem Dick nie uświadamiał sobie, że wtem wszystkiem tkwi jakieś zło, którego naprawić niepodobna, chociażby winowajca usiłował łzami i najserdeczniejszą miłością okupić swe przewinienie. Najlepiej bywa zatrzeć w pamięci owo zło, bądź dopiero wywołane bądź już odcierpiane, ponieważ ononi daje się uleczyć, jak wszelkie dzieło szkodliwe, raz rozpoczęte.
— Czytajże więc — rzekł Dick; Alf począł czytać, wymawiając poszczególne wyrazy podług przepisów klasy i wstępnej:
„Mogłam pana darzyć miłością, mogłam pana darzyć uległością, o jakiejbyś pan nawet nie zamarzył. Czy mniemasz, że dbałabym, co z tobą będzie? Ale pan wolał gwizdać na wszystko bez najmniejszego powodu. Jedynie młodość usprawiedliwia pana w moich oczach.“
— To wszystko — rzekł chłopak, oddając arkusik, który w chwilę później znalazł się w kominku.
— Co było w liście? — zapytała pani Beeton powracającego Alfa.
— Nie wiem. Zdaje mi się, że był to okólnik albo też przykazanie, że nie powinno się gwizdać na wszystko, gdy się jest młodym.
— Widocznie, gdym był jeszcze żywy i chodził po świecie, przydeptałem jakieś licho, a teraz ono się odwinęło i chce mnie ukąsić. Niech mu Bóg da zdrowie... chyba że to wszystko kpiny. Ale nie wiem, komuby się chciało kpić ze mnie... Miłość i wierność... ni stąd ni zowąd. Brzmi to dość kusząco. Zachodzę w głowę, czym ja naprawdę coś utracił?
Dick głowił się nad tem przez czas dłuższy, ale żadną miarą nie mógł sobie przypomnieć, kiedy to i jak zabiegał o to, ażeby z rąk niewieścich pozyskać wspomniane drobnostki.
W każdym razie ów list, jako poruszający sprawy, o których lepiej byłoby nie myśleć, rozdrażnił go i doprowadził do wybuchu wściekłości, trwającej całą dobę. Gdy serce jego tak już było nasycone rozpaczą, iż nie mogło już jej w sobie więcej pomieścić, zdało mu się, że ciało z duszą pospołu wali się kędyś w ciemność bezgraniczną. Wówczas zrodził się w nim lęk przed ciemnością oraz rozpaczliwe usiłowania, by znów osiągnąć światłość. Atoli światłość była niedosiężona...
Gdy, zlany potem i tchu pozbawiony, przestawał szamotać się w daremnym wysiłku, znów rozpoczynało się owo spadanie w otchłań, póki wzmagająca się stąd katusza nie podnieciła go do ponownego borykania się, równie beznadziejnego jak poprzednie. Chwilami zapadał w niedługi sen, w którym roiło mu się, że jeszcze widzi. Potem znów powtarzała się kolejność zdarzeń, wyczerpując go do ostatka, a mózg raz wraz podejmował niekończące się dociekania, dotyczące Maisie oraz wielu rzeczy, które wchodziły w obręb możliwości.
Na sam koniec przyszedł do pokoju pan Beeton i ofiarował się wziąć Dicka z sobą na przechadzkę.
— Tym razem nie wybieramy się na zakupy, ale ino połazimy se po parkach, jeżeli łaskawy pan ma ochotę.
— Bodajem skisł, jeżeli mam ochotę! — sarknął Dick. — Pochodzimy sobie tam i z powrotem po ulicach. Lubię słyszeć wokoło siebie gwar przechodniów.
Niezupełnie było to zgodne z prawdą. Ludzie ociemniali w początkach swej ślepoty czują niechęć do tych, którzy mogą poruszać się swobodnym krokiem, nie podnosząc ramion do góry... atoli Dick za nic w świecie nie chciał iść do żadnego z parków. Raz tylko, raz jedyny od czasu, jak Maisie zatrzasnęła drzwi za sobą, wyprawił się tam pod opieką Alfa. Alf zapomniał o nim, zająwszy się wraz z kilkoma rówieśnikami łowieniem ślizów w Serpentynie.[1] Po całogodzinnem czekaniu Dick, prawie już płacząc z rozpaczy i wściekłości, ucapił jakiegoś przechodnia, który wnet oddał go uprzejmemu policjantowi, ten zaś doprowadził nieboraka do czterokolnej dorożki naprzeciwko Albert Hall. Dick nigdy nie opowiedział panu Beetonowi o roztrzepaniu Alfa, ale... nie w taki sposób zwykł był dawnemi czasy przechadzać się po parku.
— A więc po jakich ulicach chciałby pan spacerować? zapytał pan Beeton z tkliwością. Jemu samemu błąkał się po głowie pomysł hucznego świętowania, czyli urządzenia sobie majówki na murawie Green Parku, wraz z całą rodziną i z kilkoma papierowemi torbami nabitemi jedzeniem.
— Idźmy ku rzece — odrzekł Dick.
Ruszyli przeto wzdłuż rzeki, a szum jej pobrzmiewał w uszach Dicka, póki nie doszli do mostu Dominikańskiego; stąd posuwać się poczęli wprost na Waterloo Road. Pan Beeton przez cały czas tego pochodu opowiada, o wszystkich, pięknościach, napotykanych po drodze.
— A jeżeli się nie mylę grubo, — ozwał się naraz, — to po drugiej stronie chodnika idzie ta młoda kobieta, co to przychodziła do pana na malowanie. Doprawdy, ja nigdy nie zapominam niczyjej twarzy, ale też nigdy nie pamiętani niczyjego nazwiska, chyba moich lokatorów, którzy mi płacą regularnie komorne.
— Zatrzymaj ją pan — zawołał Dick. — To Bessie Broke. Powiedz jej, że chciałbym z nią pomówić. Drałuj, człowiecze!
Pan Beeton przeszedł naukos ulicę, przemykając się tuż przed pędzącemi omnibusami, i zatrzymał Bessie, idącą ku północnej stronie. Rozpoznała w nim owego dostojnika, który zwykł był jej się przypatrywać, gdy szła po schodach do mieszkania Dicka. Pierwszym więc teraz jej odruchem była myśl o ucieczce.
— Czy pani nie była modelką pana Heldara? — zagadnął pan Beeton, stając przed nią jak wryty. — Tak jest, to pani. On tam stoi po drugiej stronie ulicy i chciałby się z panią widzieć.
— Dlaczego? — ozwała się Bessie słabym głosem. — Przypomniała sobie (zresztą nigdy nie wyszło jej to na długo z pamięci) pewno zdarzenie, związane ze świeżo wykończonym obrazem.
— Dlatego, że on mnie o to prosił, a potem i dlatego, że jest do imentu ślepy.
— Pijany?
— Nie. Ślepy, jak dziad z przytuliska. Nie widzi nic a nic. Tak to na niego przyszło...
To mówiąc, pan Beeton wskazał na Dicka, który właśnie opierał się o przedpiersień mostu... widać tam było zgarbionego pokrakę o kłaczastej brodzie, odzianego w nieczyszczony płaszcz z zabrudzonym, szkarłatnej barwy szalikiem na wierzchu. Ze strony takiego człeka nie było się czego obawiać. Nawet gdyby chciał ją gonić (myślała sobie Bessie) nie potrafiłby zajść daleko; przeszła więc na drugą stronę ulicy. Dickowi twarz się rozjaśniła. Sporo czasu upłynęło, odkąd jakakolwiek kobieta zadała sobie trud z nim rozmawiać.
— Sądzę, że pan dobrze się miewa, panie Heldar? — przemówiła Bessie, nieco stropiona. Pan Beeton z miną ambasadora stanął obok i sapał poważnie.
— Istotnie, miewam się doskonale i... na Jowisza! rad jestem widzieć... chciałem powiedzieć, słyszeć ciebie, Bess! Odkąd dostałaś pieniądze ode mnie, nie uważasz za stosowne zajść na górę i mnie odwiedzić. Nie wiem, coby cię mogło do tego skłaniać. Czy teraz idziesz w jakimś określonym kierunku?
— Wybrałam się na przechadzkę — odpowiedziała Bessie.
— Czy nie wedle dawnego zawodu? — zagadnął Dick półgłosem.
— Dalibóg, nie! Zapłaciłam kaucję — (Bessie była wielce dumna z tego wyrazu) — jako służąca w gospodzie, gdzie mam utrzymanie i nocleg, a teraz bardzo mnie tam poważają. Naprawdę bardzo mnie tam cenią.
Pan Beeton nie miał szczególnych powodów, by wierzyć we wzniosłość natury ludzkiej. Wobec tego ulotnił się jak mgła i nie rzekłszy ani słowa na swoje usprawiedliwienie, powrócił do swych kurków gazowych. Bessie z pewnem zakłopotaniem przyglądała się jego ucieczce, ale dopóki Dick wydawał się nieświadom krzywdy, jaką ona mu wyrządziła...
— Ciężka robota to pompowanie piwa! — ciągnęła dalej. — A pozatem wprowadzili u nas kasy automatyczne, tak że jeżeli przy końcu dnia zabraknie choć pensa... ale tak mi się widzi, że ta maszyna musi być trochę kiepska. Co pan o tem myśli?
— Ja tylko widziałem, jak się tem manipuluje. Panie Beeton!
— On odszedł.
— W takim razie niestety będę musiał prosić ciebie, abyś mnie zaprowadziła do domu. Wynagrodzę ci tę mitręgę. Zobaczysz.
Pozbawione wzroku źrenice zwróciły się ku Bessie obaczyła w nich całą prawdę.
— Czy to nie przyczyni ci drogi? — ozwał się z wahaniem. — W razie czego mogę poprosić policjanta.
— Bynajmniej. Do roboty idę o siódmej, a odchodzę o czwartej. Mam teraz godziny wolne.
— Miły Boże!... a ja wciąż siedzę w domu. Jakżebym też chciał mieć coś do roboty! Chodźmy do domu, Bess.
Odwrócił się i całem ciałem huknął w jakiegoś człowieka na chodniku. Człowiek cofnął się, rzucając przekleństwo. Bessie wzięła Dicka pod ramię i już nic się nie odzywała, — jak niegdyś nie mówiła ni słowa, gdy Dick rozkazywał jej obracać się twarzą nieco bardziej ku światłu. Czas jakiś szli razem w milczeniu, przyczem dziewczyna zręcznie przeprowadzała swego towarzysza wśród ciżby.
— A gdzie jest... gdzie jest pan Torpenhow? — zapytała wkońcu.
— Odjechał na pustynię.
— Gdzież to jest?
Dick wskazał w prawo.
— Na wschód... poza ujściem rzeki — odpowiedział. Potem na zachód, potem na południe, potem znowu na wschód, wciąż dokoła krawędzi Europy. Potem znów na południe, Bóg wie jak daleko.
To wyjaśnienie ani na trochę nie oświeciło Bessie, ale utrzymała język za zębami i czuwała nad krokami Dicka, póki nie dobrnęli do hotelu.
— Mamy tu herbatę i grzanki — rzekł radośnie. — Nie potrafię ci wypowiedzieć, Bessie, jak się cieszę, żem ciebie znów spotkał. Czemuż to tak nagle odeszłaś precz ode mnie?
— Myślałam, że pan już mnie nie będzie potrzebował — odpowiedziała, ośmielona jego nieświadomością.
— W rzeczy samej nie potrzebowałem... ale później... W każdym razie jestem rad z twojego przybycia. Ty znasz te schody.
Tak więc Bessie wprowadziła go do jego własnego mieszkania — nikt nie myślał stawiać przeszkód i zamknęła drzwi pracowni.
— Jakiż tu nieład! — były jej pierwsze słowa. — Tych rupieci nikt tu nie doglądał od wielu miesięcy!
— Nie, conajwyżej tygodni, Bess. Nie można przecież wymagać, żeby ludzie tutejsi mieli się tem opiekować.
— Nie wiem, czego pan od nich wogóle wymaga. Oni powinni wiedzieć, za co pan im płaci. Kurz jest tu wprost okropny. Całe stalugi zakurzone.
— Niebardzo z nich teraz korzystam.
— Wszędy tu kurz: na obrazach, na podłodze i na pańskim surducie. Chciałabym ja pogadać z temi dziewczynami, co tu usługują!
— A więc zadzwoń, żeby tu przyniesiono herbatę.
To mówiąc, Dick poomacku doszedł do krzesła, w którem zazwyczaj siadywał. Bessie obserwowała go i — o ile to było do pomyślenia w jej naturze — była wzruszona. Jednakże w duszy jej pozostało raz nazawsze poczucie świeżo wykrytej wyższości i ono to dźwięczało stale w jej głosie, gdy przemawiała do Dicka:
— Od jak dawna pan żyje w ten sposób? — zagadnęła gniewnie, jak gdyby jego ślepota wynikła z winy pokojówek.
— Jak?
— Tak, jak teraz.
— Zaczęło się to nazajutrz potem, gdyś ty odeszła z czekiem, niemal zaraz po ukończenia mego malowidła... prawie, że go nie oglądałem na własne oczy.
— A więc od tego dnia oni tu pana porządnie nabierali, i kwita. Znam ja się na ich kawałach.
Kobieta może kochać jednego mężczyznę, a gardzić drugim, ale wedle ogólnych zasad niewieścich uczyni wszystko, co w jej mocy, ażeby wzgardzonego mężczyznę uratować od wyzysku. Jej ukochany mógł sobie sam dawać radę, natomiast ten drugi mężczyzna, będący najoczywistszym niedołęgą, potrzebował opieki.
— Nie przypuszczam, aby pan Beeton bardzo mnie nabierał — odrzekł Dick.
Bessie uwijała się żwawo po całym pokoju, więc biedak doznawał przejmującego uczucia radości, słysząc szelest jej falbanek, a od czasu do czasu lekkie stąpanie.
— Herbata i grzanki! — rzuciła zwięźle, gdy dzwonienie odniosło skutek. — Dwie łyżeczki z czubkiem na czajnik. Nie chcę tego starego czajnika, który był tu dawniej, kiedym tu przychodziła; w nim herbata nie naciąga. Dajcie mi inny.
Pokojówka odeszła zgorszona, a Dick śmiał się w kułak, potem zaś zaczął kaszleć, gdy Bessie jęła tłuc się po pokoju, wzniecając tumany kurzu.
— Cóż ty tam wyrabiasz?
— Porządkuję graty. Pokój ten wygląda jak jaka rupieciarnia. Jakże pan mógł pozwolić na coś podobnego?
— Cóż miałem na to poradzić? Zmieć kurze.
Ona odkurzała wszystko zawzięcie. Naraz pośrodku obłoków kurzawy ukazała się pani Beeton. Mąż, powróciwszy do domu, wyjaśnił był jej całą sytuację, zamykając rzecz całą nader trafnie dobranym morałem:
— Czyńcie innym, co chcecie, aby wam czyniono.
Ona połowica pofatygowała się sama osobiście, ażeby nieco przytrzeć rogów tej osobie, która domagała się grzanek i nieuszkodzonego czajnika, jak gdyby do jednego i drugiego miała najzupełniejsze prawo.
— Czy grzanki już gotowe? — zapytała Bess, wciąż jeszcze zajęta ścieraniem kurzów. Nie była to już uliczna wywłoka, ale przyzwoita panna, która dzięki czekom Dicka zapłaciła kaucję i była upoważniona do nalewania piwa za szynkfasem. Ponieważ była ubrana w schludną czarną sukienkę, nie zawahała się stanąć oko w oko z panią Beeton, zatem pomiędzy obiema kobietami nastąpiła wymiana spojrzeń, które Dick potrafiłby ocenić...
gdyby widział... Gra wzroku rozstrzygnęła sytuację. Bessie zwyciężyła, a pani Beeton powróciła na dół, gdzie a przyrządzać grzanki i wobec męża czynić uszczypliwe uwagi o modelkach, ladacznicach, rogówkach itp.
— Niema tam co wtrącać się do niego, Lizo, — odrzekł małżonek. — Alf, wyjdź-no na ulicę pobawić się trochę. Gdy mu w drogę nie włazić, jest potulny jak baranek, ale gdy mu włazić w drogę, robi się z niego istny djabeł. Od czasu, jak oślepł, za dużo różnych drobiazgów zabraliśmy mu z mieszkania, byśmy się jeszcze mieli mieszać do tego, co on robi. Wprawdzie te rzeczy człowiekowi ociemniałemu na nic się nie przydadzą, ale gdyby to doszło do sądu, mogliby nas wsadzić do kozy. Tak, to ja zaprowadziłem go do tej dziewki, bowiem jestem-ci człek litościwy.
— Aż zanadto litościwy!
Pani Beeton wychlasnęła grzanki na półmisek i pomyślała o urodziwych pokojówkach, dawno już wolnych od wszelkiego podejrzenia.
— Nie wstydzę się tego i nie do nas to należy sądzić go surowo, dopóki płaci nam spokojnie i regularnie, jak dotychczas. Ja umiem postępować z młodymi kawalerami, ty umiesz dla nich gotować, więc powiadam: „niech każdy pilnuje swego jenteresu, a nie będzie skweresu“. Zanieś-no te grzanki, Lizo, a bądź pewna, że ten młody pan nic ci złego nie powie. Ciężki okrutnie jest jego los, a jeżeli go ktoś ubodzie, to-ci on naraz klnie tak paskudnie jak mi się słyszeć nie zdarzyło u żadnego z gości.
— No, już trochę lepiej! — ozwała się Bessie, zasiadając do herbaty. — Nie ma co czekać, pani Beeton, dziękuję.
— Nawet nie miałam tego zamiaru, zapewniam panią.
Bessie jednakże nic nie odpowiedziała. Wiedziała, że w ten to sposób prawdziwe panie zmuszają do odwrotu swoich wrogów, a gdy się jest dziewczyną sklepową w pierwszorzędnej gospodzie, tedy w dziesięć minut można być panią co się zowie.
Wzrok jej padł na Dicka, siedzącego naprzeciwko niej; to co ujrzała, przejęło ją jednocześnie przerażeniem i niezadowoleniem. Cały przód jego surduta pokryty był plamami i okruchami jedzenia; usta okolone strzępiastym, kłaczystym zarostem, zwisały posępnie; czoło było poradlone i chmurne; zaś włosy na wychudłych skroniach miały przyprószoną, nieokreśloną barwę, którą można było nazwać lub nie nazwać siwizną. Krańcowa nędza i zaniedbanie tego mężczyzny wywarły wielkie wrażenie na Bessie, a na dnie serca taiła się odrobina złośliwej radości, że oto został poniżony i upokorzony ten, który niegdyś ją był upokarzał.
— Ach, jak to miło słyszeć twoje krzątanie się po pokoju! — mówił Dick, zacierając ręce. — Opowiedz-no mi, Bessie, jak ci się powodzi w barze i jakie życie pędzisz obecni—
— Mniejsza o to. Jestem teraz całkiem porządną kobietą, o czem pan mógłby się przekonać, gdyby mnie widział. Ale pan to, zdaje się, żyje nieświetnie. Cóż to tak nagle doprowadziło pana do ślepoty? Czemu tu niema nikogo, ktoby się panem zaopiekował?
Dick nazbyt był jej wdzięczny za sam dźwięk jej głosu, by miał go drażnić ton, który można było wyczuć w tym głosie.
— Dawno już, bardzo dawno temu dostałem cięcie w głowę i to mi wzrok naderwało. Zdaje mi się, że nikt nie sądzi, żeby warto było jeszcze mną się opiekować. Bo i cóżby im z tego przyszło? Zresztą pan Beeton naprawdę czyni dla mnie wszystko, czego tylko zapragnę.
— Czyż więc pan nie znał jakich panów lub pań, kiedy jeszcze pan był... zdrowy?
— Znałem ich tam paru, ale nie starałem się, ażeby się mną opiekowali.
— To pewnikiem dlatego (tak mi się widzi) pan zapuścił teraz brodę. Niech ją pan zgoli, bo z nią panu nie do twarzy.
— Na miłość Boską, dziecino, czyż sobie wyobrażasz, że ja teraz myślę, z czem mi jest do twarzy?
— Pan powinien o tem myśleć. Niech ją pan zgoli, zanim przyjdę tu powtórnie. Chyba będzie mi wolno tu przyjść, co?
— Będę ci tylko wdzięczny, jeżeli przyjdziesz. Przychodzi mi na myśl, że dawniej obchodziłem się z tobą bardzo nieładnie. Nieraz pobudzałem cię do wielkiego gniewu.
— Tak, bardzo mnie pan gniewał.
— Bardzo tego żałuję. Przychodź do mnie w odwiedziny, kiedy tylko będziesz mogła. Bóg świadkiem, że prócz ciebie i pana Beetona nikt nie wziąłby na siebie tego ciężaru.
— O ho! bierze-ci on na siebie nie mały ciężar, a ona też! — podchwyciła Bess, potrząsając głową. — Oni tu pozwalali-panu siedzieć po próżnicy, a sami nie myśleli nic zrobić dla pana. Ja tylko muszę czuwać nad tem wszystkiem. Będę tu przychodziła, i to nawet z całą chęcią, ale pan musi pójść do golibrody i włożyć na siebie jakiś inny przyodziewek... bo na ten, co pan go ma na sobie, to nawet patrzeć nie można.
— Mam tu gdzieś pochowane całe stosy ubrań — rzekł Dick bezradnie.
— Wiem o tem. Proszę powiedzieć panu Beetonowi, żeby dał panu nowy garnitur, a ja go wyszczotkuję i będę czysto utrzymywała. Choćby pan był ślepy jak wrota stodoły, panie Helder, nie wynika stąd jednak, żeby miał pan wyglądać jak kominiarz.
— Więc wyglądam jak kominiarz?
— Och, jak mi pana żal! jak mi pana żal! — krzyknęła popędliwie i ujęła Dicka za ręce. On odruchowo pochylił głowę, jak gdyby chcąc ją pocałować... boć ona była jedyną kobietą, która okazała mu litość, on zaś obecnie nie był na tyle dumny, by gardzić odrobiną litości.
Bessie powstała, zabierając się do wyjścia.
— Ani mowy o tem, dopóki pan nie będzie wyglądał bardziej elegancko. Nie jest to rzecz taka trudna, ogolić się i włożyć na siebie porządne ubranie.
Słyszał, jak naciągała rękawiczki, jak ruszyła się i, miejsca, aby się z nim pożegnać. Obeszła go ztyłu, pocałowała wyzywająco w kark i odbiegła tak chyżo, jak w ten dzień, kiedy zniszczyła Melancholję.
— Pomyśleć, żem pocałowała pana Heldara — mówiła do siebie — po wszystkiem, co on mi wyrządził! Doprawdy, bardzo mi go żal, a gdyby on się tylko ogolił, to nawet nie byłby znów tak brzydki, ale... Och jakże haniebnie postępowały z nim te Beetony! Wiem, że Beeton nosi teraz na sobie jego koszule... już czuję pismo nosem. Jutro się przekonani... Ciekawam, czy mu jeszcze wiele pozostało z tego, co posiadał. Możeby się to bardziej opłaciło, niż gospoda... nie musiałabym zajmować się pracą... a szanowanoby mnie tak samo, jakby nigdy nic.
Dick nie był wdzięczny Bessie za jej dar przelotny. Przez całą noc czuł wyraźnie ten pocałunek na swym. karku, ale poczucie to, pomiędzy wielu inne mi okolicznościami, zdało się wzmagać w nim świadomość, iż należy się ogolić. Wobec tego rano dał się ogolić, co zaraz lepiej podziałało na niego. Nowy garnitur ubrania, czysta bielizna, a wreszcie i uprzytomnienie sobie, że ktoś na tym świecie zainteresował się jego wyglądem zewnętrznym, wszystko to niemal podniosło go na duchu. Albowiem mózg na chwilę uwolnił się od myśli o Maisie — Maisie, która w innych warunkach obdarzyłaby go, być może, i tym pocałunkiem i krociami innych.
— Trzeba to rozważyć — powiedział sobie po śniadaniu. — Dziewczynie nic po mnie, więc zgadywanie, czy mam się spodziewać jej przyjścia czy też nie, wygląda na grę w orła i reszkę... ale jeżeli można ją przekupić pieniędzmi, żeby czuwała nade mną, to ją przekupię. Nikt inny w całym świecie nie wziąłby na siebie tego kłopotu, a zresztą ja mogę sowicie wynagrodzić jej fatygę. Ona jest dzieckiem ulicy, a piastuje dostojne stanowisko kelnerki w restauracji, wobec tego będzie miała wszystko, czego tylko zapragnie, byle tylko przychodziła gawędzić ze mną i mieć o mnie staranie.
Potarł świeżo wygolony podbródek i zaczął trapić się myślą, że ona może skrewi i nie przyjdzie.
— Pewno wyglądałem jak istny wycierus! — ciągnął dalej. — Nie wiem, czemubym miał wyglądać inaczej. Wiedziałem, że nieraz coś chlapnęło mi na odzienie, ale nie robiłem sobie nic z tego. Będzie to rzecz okropna, jeżeli ona do mnie nie przyjdzie. Musi przyjść! Maisie raz przyszła i to jej wystarczyło. Miała najzupełniejszą słuszność. Czekała ją niewątpliwie jakaś robota. Ta brzana ma za całą robotę tylko pompowanie piwa, chyba że sobie namówiła jakiegoś kawalera do towarzystwa. Tak sobie silić wyobraźnię dla jakiejś tam pomocnicy sklepowej! Aleśmy nisko upadli!
W głębi jego istoty coś zakrzyczało głośno:
— Będzie to większą udręką, niż wszystko, co wprzód się wydarzyło! Przywiedzie wspomnienia, rozpamiętywania, ponętne wymysły i bezowocne pożądania, aż wtrąci cię w otchłań szaleństwa!
— Wiem o tem! wiem o tem! — kwilił Dick, rozpaczliwie załamując dłonie; — ale na miłość Boską! czyż nieszczęsny ociemniały nędzarz niczego już od życia żądać nie może, oprócz trzykrotnego pożywienia dziennie i zatłuszczonej kamizelki? Pragnę, pragnę, aby ona przyszła!
Wkrótce po obiedzie przyszła Bess, ponieważ w sam raz podówczas żaden młody mężczyzna nie zaprzątał jej myśli, a zresztą myślała i o korzyściach materjalnych, które pozwoliłyby jej przeżyć beztroskliwie resztę żywota.
— Prawie że nie poznałam pana — ozwała się z uznaniem. — Pan wygląda, jak zwykł był dawniej wyglądać... prawdziwy pan całą gębą!
— Zatem czy nie sądzisz, że zasługuję znów na całusa? — zapytał Dick, rumieniąc się zlekka.
— Może i tak... ale go pan jeszcze nie dostanie. Niech pan usiądzie, to sobie jeszcze pomyślimy, na co mogę się panu przydać. Głowę daję, że p. Beeton tęgo pana nabiera, korzystając z tego, że pan teraz nie może co miesiąca przeglądać rachunków gospodarskich. Czy nie prawda?
— Możebyś więc mogła przychodzić i prowadzić dla mnie gospodarstwo, Bessie?
— Nie mogę tego zrobić w tym pensjonacie... pan o tem wie tak dobrze, jak i ja.
— Wiem, ale moglibyśmy przenieść się gdzieindziej, o ile uznasz, że warto twej fatygi.
— W każdym razie postaram się roztoczyć nad panem opiekę; jednakże nie mam ochoty zarabiać na nas oboje.
Przymówka, zawarta w tych słowach, pobudziła Dicka do śmiechu.
— Czy pamiętasz, gdzie zazwyczaj kładłem książeczkę bankową? — zapytał. — Torp przed samym wyjazdem zabrał ją celem wyrównania rachunków. Popatrz-no!
— Była zazwyczaj pod pudełkiem z tytoniem. Aha!
— No i cóż?
— Oh! Cztery tysiące dwieście dziesięć funtów, dziewięć szylingów i jeden pens! O rety!
— Możesz sobie wziąć i tego pensa. Nieźle, jak na roczny zarobek. Czy wystarczy ci to... oraz sto dwadzieścia funtów rocznie?
Wywczasy i piękne suknie stały się dla Bessie teraz rzeczą niemal dosiężną, jednakże, jako kobieta gospodarna, musiała pokazać, że na nie zasłużyła.
— Tak, ale pan powinien okazać się bardziej sprężysty. Jeżelibyśmy wzięli do ręki spis inwentarza, niewątpliwie stwierdzilibyśmy, że pan Beeton od czasu do czasu ściągał panu z pokoju różne graty. Wydaje się, jakby ich tu teraz było mniej, niż wprzódy.
— Głupstwo! niech się niemi nacieszą. Jedyną rzeczą, którą szczególnie chciałbym ocalić, jest ten obraz, do którego używałem ciebie, jako modelki... wówczas gdyś ty na mnie tak wymyślała. Ten obraz, Bess, zabierzemy stąd i pojedziemy sobie choćby na kraj świata.
— O tak! — odpowiedziała Bess markotnie.
— Nie wiem, dokąd mam iść, by uciec przed sobą samym, ale spróbuję tego dokonać, a ty będziesz miała za to piękne suknie, jakich tylko zapragniesz. Będziesz temu rada, Bess... a teraz daj mi tego całusa. Na bogów! jakże to miło objąć znów ramieniem kibić kobiecą!
Wówczas w głowie Dicka jawić się poczęła myśl o spełnieniu wróżby. Gdyby jego ramię w ten sposób obejmowało kibić Maisie, a właśnie przed chwilą nastąpiła wymiana pocałunków... to czemużby... Przycisnął dziewczynę silniej do siebie, gdyż boleść smagała go zawzięcie. Ona tymczasem głowiła się, jak wyjaśnić małe zajście z Melancholją. Bądź co bądź, o ile ten człowiek istotnie pragnął w jej towarzystwie znaleźć osłodę (a gdyby tego odmówiła, napewno ugrzązłby w dawnem błocie) tedy mógł conajwyżej lekko się zmartwić tem iej przewinieniem. W ostatecznym razie warto byłoby zobaczyć, co się dalej stanie, a — według poglądów Bessie — nigdy to mężczyźnie nie zaszkodzi, jeżeli nabierze pewnego respektu dla swej towarzyszki.
Zaśmiała się nerwowo i wyśliznęła się z jego objęć, tak iż nie mógł jej już dosięgnąć.
— Na pańskiem miejscu nie zawracałabym sobie głowy tym obrazem — zaczęła, spodziewając się, że odwróci jego uwagę.
— On tam się znajdować musi gdzieś poza wszystkiemi memi płótnami. Odszukaj go, Bess; znasz go tak dobrze, jak i ja sam.
— Znam... ale...
— Ale co? Masz dość sprytu, ażeby go dobrze sprzedać jakiemu handlarzowi. Kobiety targują się o wiele lepiej niż mężczyźni. Może on mieć dla... dla nas... wartość ośmiuset do dziewięciuset funtów. Ja od dłuższego czasu wprost nie lubiłem myśleć o tym obrazie... tak on się splótł z mojem życiem... Ale my zatrzemy po sobie ślady i zerwiemy ze wszystkiem, hę? Zacznij znów od początku, Bess.
Wówczas doprawdy zaczęła wielce żałować swego postępku, gdyż znała się na wartości pieniędzy. Jednakże było też rzeczą możliwą, że ociemniały przeceniał swoje dzieło. Tacy panowie (wiedziała o tem dobrze) nieraz mają śmieszną słabość do swoich rzeczy! Zachichotała, jak chichoce niezbyt siebie pewna pokojówka, gdy stara się usprawiedliwić złamanie cybucha.
— Bardzo mi przykro, ale... czy pan pamięta... że byłam... byłam bardzo zła na pana przed odjazdem pana Torpenhowa?
— Byłaś bardzo zła, dziecino; słowo honoru, zdaje mi się, że miałaś poniekąd rację.
— No i ja... ale czyżby pan Torpenhow tego panu nie opowiedział?
— Cóż miał mi opowiadać? Na miłość Boską, o czemże ty znów bajdurzysz, zamiast, na ten przykład, dać mi buziaka?
Zaczynał — nie po raz pierwszy zresztą w życiu — dochodzić do przekonania, że całowanie jest wzmagającą się trucizną. Im więcej się jej zażywa, tem większa bywa oskoma. Bessie skwapliwie dała mu żądanego całusa, szepcąc przy tem:
— Byłam tak zła, że zamazałam terpentyną to malowidło. Pan gniewa się na mnie? nieprawdaż?
— Co? Powtórz to raz jeszcze! — i ścisnął silnie jej w przegubie.
— Zamazałam je terpentyną i wyskrobałam nożykiem — jąkała Bessie. — Myślałam, że pan będzie musiał tylko wymalować wszystko na nowo. Może pan odmalował znów wszystko z powrotem... czy tak? niech mi pan powie! O niech pan puści moją rękę... to mnie boli!
— Więc Z całego dzieła nic nie zostało?
— N... nic... nic, coby wyglądało jakoś po ludzku. Jakże mi przykro!.. Nie wiedziałam, że pan maluje dla zarobku; myślałam, że pan to ino robi dla zabawy. Czy pan mnie za to wybije?
— Wybić? ciebie? Nie! Daj mi się namyślić.
Stał, nie wypuszczając jej przegubu z krzepko zaciśniętej swej dłoni, i szklane swe źrenice wlepił w dywan. Następnie wstrząsnął głową, jak nią wstrząsa młody byczek, gdy pętlica zadzierzgnięta przez nozdrza sprowadza go zpowrotem na drogę do rzeźni, od której on radby dać drapaka. Całemi tygodniami zmuszał się do jego, żeby nie myśleć o Melancholji, gdyż ta była cząstką tego zamarłego żywota. Gdy z przybyciem Bessie zaczęły się otwierać niejakie nowe widoki, pojawiła się znów Melancholja — powabniejsza w wyobraźni Dicka, niż była kiedykolwiek na płótnie. Dzięki niej mógłby sobie zdobyć znaczniejszą sumę pieniężną, któraby mu posłużyła do zabawienia Bessie i zapomnienia o Maisie, jako też do ponownego zakosztowania zapomnianych już niemal triumfów. Teraz, wskutek złośliwego psikusa młodej gosposi, niepodobna było myśleć o czemkolwiek tego rodzaju — a chociażby spodziewać się, że z czasem w sercu może się obudzić trwałe zajęcie się osobą tejże gosposi. Na domiar złego, Dick ośmieszył się w oczach Maisie. Kobieta wybaczy mężczyźnie, który zniweczył dzieło jej żywota, dopóki on darzy ją miłością; natomiast mężczyzna może wybaczyć tym, którzy zdruzgotali miłość w jego życiu, ale nigdy nie przebaczy zagłady swego dzieła.
— Tss! Tss... tss! — syknął Dick przez zęby, poczem zaśmiał się z cicha. — To szczególny znak, Bessie, a przytem... zważywszy wiele okoliczności, dostało mi się to zasłużenie, za to com uczynił. Na Jowisza! temu należy przypisać ucieczkę Maisie! Pewno sobie pomyślała, żem do cna zwarjował... niema za co ją potępiać! A więc naprawdę cały obraz zniszczony? Co cię do tego przywiodło?
— Byłam tak rozgniewana... Ale teraz się nie gniewam... Jest mi strasznie przykro.
— Dziwię się temu... Ale mniejsza o to. Mnie to należy się nagana za popełnienie omyłki.
— Jakiej omyłki?
— Nie zrozumiałabyś nic z tego, moja droga. Na miłość Boską! pomyśleć, że takie małe ścierwo, jak ty, mogło mi podstawić nogę! — mruczał Dick pod nosem, gdy tymczasem Bessie usiłowała wyswobodzić swój przegub z jego uścisku.
— Nie jestem nijakiem ścierwem, a panu wara tak mnie przezywać! Wtedy zrobiłam to dlatego, żem pana niecierpiała, a teraz tylko bardzo się tem martwię, bo pan... bo pan jest...
— Powiedz wyraźnie: bo jestem ślepy. Niemaż to, ja takt w rzeczach drobnych!
Bessie zaczęła szlochać. Nie lubiła żeby ją trzymano jak w dybach, ponadto bała się wyrazu twarzy niewidomego, a potrosze też zmartwiła się, że jej wielka zemsta pobudziła Dicka jedynie do śmiechu.
— Nie becz! — rzekł Dick, biorąc ją w ramiona. — Zrobiłaś tylko to, co uważałaś za słuszne.
— Ja... ja nie jestem jakiemciś ścierwem, a jeżeli pan mnie jeszcze raz tak nazwie, to już nigdy do pana nie przyjdę.
— Sama nie wiesz, coś mi wyrządziła. Ja się nie gniewam... dalibóg, że nie. Ucisz-że się na chwilę!
Bessie, skuliwszy się z trwogi, nie odrywała się od jego ramion. Pierwsza myśl Dicka była związana z Maisie i doskwierała, niby rozpalone do białości żelazo, przytknięte do otwartego wrzodu.
Nie ujdzie to na sucho mężczyźnie, gdy sprzymierzy się z kobietą, nieodpowiednią dla siebie. Pierwsza udręka — pierwsze poczucie rzeczy utraconych jest jeno przegrywką do właściwej gry, albowiem sama oto sprawiedliwa Opatrzność, która raduje się zadawaniem bólu, postanowiła, że męczarnia winna się ponawiać, i to właśnie w chwilach najbardziej błogich. Boleść tę jednakowo znają ci, którzy porzucili miłość swego żywota, jak i ci, którzy zostali przez nią porzuceni i zmuszeni uświadamiać ją sobie w objęciach nowych miłośnic. Lepiej pozostać samotnym i znosić jedynie niedolę samotności, póki w pracy codziennej można znaleźć rozrywkę. Skoro i ta pociecha wygaśnie, wtedy człowiek jest pożałowania godny i zdany na samego siebie.
Takie to i inne jeszcze myśli tłoczyły się w głowę Dicka, gdy przyciskał Bessie do serca.
— Ty może o tem nie wiesz, Bess, — przemówił, podnosząc głowę, — ale Pan Bóg jest groźny i sprawiedliwy... a przy tem lubi czasem tęgo pomieszać ludziom szyki. Mnie słusznie się dostało... o, jakże mi się to słusznie dostało! Torp byłby to zrozumiał, gdyby się znajdował tutaj razem z nami; musiał-ci on nieco pocierpieć z twego powodu, dziecino, ale tylko przez niedługą chwileczkę. Ja go wyratowałem. Niech-no ktoś sobie zapisze to na mój rachunek.
— Pozwól mi pan odejść! — ozwała się Bess, a twarz jej sposępniała — Pozwól mi pan odejść!
— Wszystko o właściwej porze. Czy uczęszczałaś kiedy do szkoły niedzielnej?
— Nigdy. Pozwól mi pan odejść; pan sobie kpi ze mnie.
— Dalibóg, że nie. Żartuję sobie z siebie samego... Tak. „Wybawił innych, siebie nie zdołał wybawić.“ Coś takiego, ale dokładnie nie pamiętam, było na tablicy szkolnej.
Uwolnił jej przegub, jednakże nie mogła uciec z pokoju, gdyż od drzwi odgradzała ją osoba Dicka.
— Jakąż to nieobliczalną szkodę może wyrządzić jedna tylko kobiecina!
— Bardzo się martwię; okropnie się martwię tym obrazem!...
— A ja nie. Ja ci jestem wdzięczny za jego zniszczenie... O czem-żeśmy to rozmawiali, zanim wspomniałaś owo zdarzenie?.
— O wyjeździe... i o pieniądzach. O wyjeździe moim i pana.
— A, prawda! Wyniesiemy się stąd... to jest, chciałem powiedzieć, ja się stąd wyniosę.
— A ja?
— Dostaniesz okrągło pięćdziesiąt funtów za zniszczenie pewnego obrazu.
— Więc pan nie....?
— Niestety nie, moja droga. Pomyśl, że dostaniesz pięćdziesiąt funtów wyłącznie na fatałaszki dla siebie.
— Pan mówił, że nie potrafi nic zrobić beze mnie...
— Słowa te były prawdziwe jeszcze chwilę temu. Teraz mam się już lepiej, więc mogę ci podziękować za służbę. Podaj mi kapelusz!
— A gdybym tak nie podała?
— Wyręczy cię pan Beeton, a ty stracisz pięćdziesiąt funtów i basta. Podaj kapelusz!
Bessie zaklęła pocichu. Wszak litowała się była szczerze nad nieszczęśliwcem, żałowała go z jednaką niemal szczerością, bo był niebrzydki; pochlebiało jej to, że na czas pewien będzie niejako jego opiekunką, nadewszystko zaś wchodziły tu w grę cztery tysiące funtów, któremi ktoś miał obracać... I oto przez jedno wypsnięcie się języka i kobiecą chętkę lekkiego, nienazbyt przykrego, dokuczenia utraciła pieniądze, błogie wywczasy i błyskotki, towarzystwo oraz sposobność zdobycia wyglądu dostojnego prawdziwej damy.
— A teraz napełnij mi fajkę. Tytoń mi nie smakuje, ale furda! Ja tu tymczasem przemyślę rzecz całą. Jaki dziś dzień tygodnia, Bess?
— Wtorek.
— A więc w czwartek odjeżdża parowiec pocztowy. Jakiż kiep... jakiż kiep był ze mnie! Dwadzieścia dwa funty pokryją koszt mego powrotu. Dodajmy jeszcze dziesięć na nieprzewidziane wydatki. Musimy zamieszkać u Madame Binat ze względu na starą znajomość. Razem trzydzieści dwa funty. Do tego dochodzi sto funtów na koszta ostatniej wycieczki... na Boga, to dopiero Torp wybałuszy oczy, gdy mnie zobaczy!.. sto trzydzieści dwa funtów... pozatem siedemdziesiąt osiem na bakszysze[2].. będą mi potrzebne... i na zabawę. Czegóż tam znowu beczysz, Bess? Tyś tu nic nie zawiniła; jam był wszystkiemu winien. No, figlarna łasiczko, obetrzyj oczki i wyprowadź mnie na ulicę! Potrzebna mi jest książeczka bankowa i czekowa. Zatrzymaj się jeszcze chwileczkę. Cztery tysiące funtów na cztery procent... to pewny rachunek.. wynosi sto sześćdziesiąt funtów rocznie; dodawszy do tego sto dwadzieścia funtów (również suma zabezpieczona) otrzymamy dwieście osiemdziesiąt, a dwieście osiemdziesiąt funtów dodane do trzystu na rok stanowi istny zbytek dla niezamężnej kobiety. Bess, pójdziemy do banku.
Wzbogaciwszy się o dwieście dziesięć funtów, które skrzętnie schował do sakiewki, Dick kazał Bessie — która do szczętu już straciła głowę — pędzić co tchu z banku ku biurom P. & O.[3], gdzie zwięźle wyjaśnił sprawę.
— Port Said, pierwsza klasa; kajuta, ile możności jak najbliższa przedziału bagażowego. Jaki okręt odjeżdża?
— Colgong — odpowiedział kasjer.
— Aha! mały, zaciekający dwumasztowiec, holenderskiego typu. Czy Tilbury[4] czy też Galeony?
— Galeony. Czwartek, dwunasta czterdzieści.
— Dziękuję. Proszę o resztę. Mam zły wzrok... czy pan nie mógłby mi wypłacić wprost na rękę?
— Gdyby tak wszyscy, jak ten pan, byli przygotowani do podróży, zamiast bajać o swych pakunkach, życie byłoby całkiem znośne —. ozwał się kasjer do swego sąsiada, który usiłował wyjaśnić jakiejś uprzykrzonej matce kilkorga dzieci, że kondensowane mleko jest dla niemowląt na morzu zarówno dobre, jak i mleko z codziennego udoju. Jako młodzieniec lat dziewiętnastu i nieżonaty, mówił z głębokiem przekonaniem.
— Teraz już — mówił Dick po powrocie do pracowni, klepiąc się po kieszeni, gdzie znajdowała się sakiewka, ukrywająca bilet i pieniądze, — nie zdoła nas dosięgnąć ani mężczyzna, ani czart, ani kobieta... co groźniejsze od tamtych. Przed czwartkiem mam załatwić trzy drobne sprawy, ale nie będę potrzebował wzywać twej pomocy, Bess. Przyjdź do mnie we czwartek o dziewiątej rano. Zjemy śniadanie, a potem odwieziesz mnie do przystani Galeonów.
— Poco tam pan jedzie?
— Odjeżdżam już naprawdę. Pocóż mam tu czas mitrężyć?
— Ależ pan nie da sobie sam rady!
— Jakoś to będzie. Nie zdawałem sobie przedtem z tego sprawy, ale ja doprawdy dam sobie radę. Jużem sporo wykonał. Rezolucja będzie zawarta w jednym pocałunku, o ile Bessie się nie sprzeciwi.
Rzecz dziwna, Bessie się sprzeciwiła. Dick roześmiał się na to.
— Zdaje mi się, że masz rację. Zatem przyjdź do mnie pojutrze o dziewiątej, a dostaniesz pieniądze.
— Czy napewno?
— Nie jestem oszustem, a zresztą nie będziesz mogła się o tem przekonać, o ile nie przyjdziesz do mnie. Ach! ależ to jeszcze długo trzeba czekać! Do widzenia, Bessie...
gdy będziesz wychodziła z domu, przyślij mi Beetona.
Niebawem nadszedł gospodarz.
— Ile są warte wszystkie sprzęty w mojem mieszkaniu? — zagadnął Dick tonem wielkopańskim.
— Nie mnie o tem sądzić, panie łaskawy. Niektóre są bardzo ładne, a niektóre okropnie wyszargane.
— Jestem ubezpieczony na dwieście siedemdziesiąt.
— U stawy ubezpieczeniowe nie są czemś miarodajnem, chociaż nie powiem...
— Bodajeś skisł ze swem krętactwem! Pan nazbijałeś sobie ładną forsę ze mnie i z innych lokatorów. Ba, pamiętam, że kiedyś mówiłeś pan o wycofaniu się stąd i zakupieniu oberży. Pytam bez ogródek i proszę też o jasną odpowiedź!
— Pięćdziesiąt — rzekł pan Beeton bez namysłu.
— Niech pan podwoi tę cenę, bo inaczej pogruchocę połowę gratów, a resztę rzucę w ogień.
Doszedł po omacku do etażerki, na której piętrzyły się stosy szkicowników, i odłamał jedną z mahoniowych podpórek.
— Ależ to zbrodnia, panie łaskawy! — ozwał się przerażony rządca.
— To moja własność. Sto funtów, albo...
— Niech będzie sto. Sama naprawa tej kolumienki będzie mnie kosztowała trzy funty i sześć szylingów.
— Tak i ja myślałem. Jaki z pana musiał być okpiświat, że się pan zdecydował odrazu na podwyższenie ceny!
— Wydaje mi się, że nie uczyniłem nic takiego, coby mogło urazić kogokolwiek z lokatorów, a szanownego pana chyba już najmniej.
— Mniejsza o to. Proszę dać mi jutro pieniądze i dojrzeć tego, ażeby wszystkie moje ubrania były spakowane do bronzowej walizki z cielęcej skóry. Wyjeżdżam.
— Ale kontrakt mieszkaniowy?
— Niechże będę stratny w komornem. Dojrzyj pan, ażeby spakowano moje rzeczy, i zostaw mnie samego.
Pan Beeton jął wraz z żoną zastanawiać się nad przyczynami tego nieoczekiwanego wyjazdu, a ta orzekła, że wszystko to intryga Bessie. Małżonek miał na tę sprawę pogląd o wiele łagodniejszy.
— Jest to rzecz nagła... ale on zawsze bywał nagły i nieobliczalny we wszystkiem. A posłuchajże go teraz.
Z pokoju Dicka dochodził głos śpiewu:
Nie powrócimy do dom nigdy już, —
Nie wrócim, chłopcy, nigdy już!
Pojedziem do kaduka — kto chce, niech nas szuka.
Niech tropi, chłopcy, wśród lądów i mórz!
Niech mówi, że się włóczym wśród lądów i mórz!
Lecz my nie wrócim, chłopcy, nigdy już,
Nie wrócim nigdy już!...
— Panie Beeton! Panie Beeton! Gdzież u licha jest mój rewolwer?
— Biegnij co sił! on oszalał... chce się zastrzelić!... — ozwała się pani Beeton.
Pan Beeton jął mitygować Dicka, ale upłynęło sporo czasu, nim ten ostatni, przechadzając się z łoskotem po pokoju, zdołał wyrozumieć, jaki zamiar kryły w sobie ciągłe zapewnienia:
— Jutro wszystko się znajdzie, panie łaskawy.
— Uch, ty stary durniu... opoju... niezguło akademicka! — wrzasnął nakoniec. — Ty myślisz, że chcę sobie w łeb palnąć? Weźże więc ten rewolwer w swą niezdarną, roztrzęsioną łapę! Jeżeli ty go ruszysz, natychmiast wypali, bo jest nabity. Jest on gdzieś koło mego plecaka... w przegrodzie na dnie kufra.
Dawnemi czasy Dick troskliwie zaopatrzył się w ekwipunek polowy, wagi czterdziestu funtów, skonstruowany wedle zasad nabytych z doświadczenia. Był to właśnie ów skarb zakopany, który nieszczęsny ślepiec starał się odszukać i wziąć znowu w rękę. Pan Beeton pośpiesznie odsunął rewolwer, znajdujący się na wierzchu tobołka, a Dick zagłębił rękę pomiędzy bluzę koloru khaki i spodnie, pomiędzy błękitne owijaki i grube koszule flanelowe, złożone we dwoje koło pary zgrabnych ostróg. Pomiędzy niemi, a manierką spoczywał szkicownik i oprawne w świńską skórę pudełko z przyborami piśmiennemi.
— Te rzeczy nie będą mi potrzebne; może je sobie pan zabrać, panie Beeton. Resztę sobie zatrzymam. Proszę to zapakować w prawą górną przegrodę mego kufra. Gdy pan już się z tem upora, proszę przyjść razem z żoną do pracowni. Potrzebni mi jesteście oboje. Niech pan chwilkę zaczeka; proszę wydostać pióro i arkusz papieru.
Niełatwa to rzecz pisać, gdy jest się niewidomym, a Dick z szczególnych powodów życzył sobie, żeby pismo jego było wyraźne. Wobec tego, wodząc lewą ręką tuż koło prawej, jął kreślić, co następuje:
— „Niezdarność niniejszej pisaniny wynikła stąd, że jestem ślepy i nie dostrzegam pióra“... Hm!... Nawet prawnik nie może tu wynaleźć żadnego kruczka. Chyba powinien tu być podpis, ale nie potrzeba go poświadczać. A teraz o cal niżej... czemużem to nie uczył się nigdy pisania na maszynie?.. „Oto jest ostatnia wola moja i testament, sporządzony przeze mnie, Ryszarda Heldara. Jestem zdrów na ciele i umyśle i nie mam zamiaru odwoływać tego co piszę“... Doskonale! A bodajże to pióro!... W któremże to miejscu stanąłem, gdym pisał?.. „Zostawiam wszystko, co posiadam na tym świecie, włączając w to cztery tysiące funtów i dwa tysiące siedemset dwadzieścia osiem funtów, złożonych na moje imię“... Och, nie mogę z tego wybrnąć!
Oddarł połówkę arkusza i zaczął od nowa, wyłuszczając zastrzeżenia co do wierzytelności rękopisu; poczem pisał dalej:
— „Wszystkie pieniądze, jakie posiadam na tym świecie, zapisuję...“ — tu następowało nazwisko Maisie oraz nazwy dwóch banków, gdzie były złożone jego pieniądze.
— Może to niezupełnie przepisowo, ale nikt nie ma najmniejszego prawa podawać ten zapis w wątpliwość, boć zresztą podałem adres Maisie. Chodź-no tu, panie Beeton. Oto mój podpis; dość często widywałeś go pan, więc będziesz mógł poznać; pragnę, ażeby pan i pańska małżonka potwierdzili jego wiarygodność. Dziękuję. Jutro musisz pan udać się ze mną do właściciela kamienicy; zapłacę mu grzywnę za wyjazd bez wypowiedzenia i umieszczę u niego ten papier, na wypadek, gdyby coś się zdarzyło w czasie mej nieobecności. A teraz zapalimy sobie w piecu! Niech pan zostanie jeszcze na chwilkę u mnie i podaje mi papiery, których zażądam.
Kto nie próbował, ten nie wie, jak wspaniały ogień dać mogą stosy rachunków, listów i pokwitowań, nagromadzone w ciągu całego roku. Dick wpakował do kominka wszystkie dokumenty, jakie znajdowały się w pokoju — zszargane szkicowniki — niewytworne notatniki — świeże i napół wykończone malowidła — wszystko pospołu... Zachował tylko trzy nieotwarte listy.
— Ale też to taki lokator nazbiera sobie kupę rupieci, gdy pomieszka dłużej w jednem miejscu... jak Boga kocham! — ozwał się nakoniec pan Beeton.
— Tak jest, nazbiera! Czy jeszcze co pozostało? — i Dick począł obmacywać ściany.
— Ani ździebełka, a piec to-ci się jarzy, jak djabli!
— Pysznie! wobec tego pan stracił szkice, które miały wartość około tysiąca funtów. Ho, ho! Warte były, jak ulał, tysiąc funcików, jeżeli tylko dobrze pamiętam, czem byłem kiedyś.
— Tak jest, panie szanowny — brzmiała grzeczna odpowiedź. Pan Beeton był niezbicie przekonany, że Dick oszalał, bo inaczej nigdyby za psie pieniądze nie wyzbył się swych kosztownych mebli. Płótna natomiast tylko niepotrzebnie zajmowały miejsce w składzie i najlepiej było je wyprzątnąć.
Teraz pozostawało jedynie złożyć w bezpieczne ręce ćwiartkę papieru z ostatniem rozporządzeniem — to zaś wykonać można było dopiero nazajutrz. Dick czołgał się po podłodze, podnosząc zostawione jeszcze tu i owdzie strzępki papieru, upewnił się po kilkakroć, że ani w szafie, ani w biurku nie pozostał najmniejszy szpargał, czy też ślad jego dawnego życia, poczem siedział długo przed kominkiem, dopóki ogień nie stlał doszczętnie, a kurczące się żelazo nie zaczęło trzaskać, zakłócając nocną ciszę.
∗ ∗
∗ |