Żołnierz i diabeł
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żołnierz i diabeł |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1940 |
Druk | Drukarnia Przemysłowa E. Podgórczyka i Sp. |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Dawno już, bardzo dawno, skończyła się wojna, nagrodzono zasłużonych i odesłano do domu, bo król nie mógł w czasie pokoju tak wielkiej utrzymywać armii. Idą sobie żołnierze, idą gromadkami; gdzie który ma żonę, dzieci, to mu do nich spieszno; gdzie który ma rodziców, to rad ich uściskać; gdzie który ma jeno gospodarstwo, to też myśli sobie, co tam zastanie w domu na swoim zagonie.
A jeden młody żołnierz szedł ze spuszczoną głową i niepilno mu było pod rodzinną strzechę. Nie miał żony ani dzieci, rodzice dawno mu pomarli, a braciom nie niósł zdobyczy, więc nie był nawet pewien, czy zechcą jeszcze wpuścić go do chaty.
A cóż miał robić? Gdy usłyszał o wojnie, nie mógł usiedzieć jak inni za piecem; porzucił rolę, poszedł służyć królowi, choć mu zapowiedzieli, że jeśli powróci z pustymi rękoma do nich, znać go nie chcą wcale. Młody żołnierz bił się dzielnie, nie lękał się wroga, nie drżał przed ogniem ani mieczem nagim, to też po skończonej wojnie dowódca zawiesił na jego piersi znak zasługi i uznania, skarbnik wypłacił mu żołd niebogaty, towarzysze przyjaźnie ścisnęli za rękę i wszyscy się rozeszli. Sam pozostał teraz, sam na szerokim stepie.
Idzie i myśli sobie, jak go powitają bracia: czy dadzą część ojcowizny, czy pozwolą zostać w chacie? Idzie i myśli. Nagle zastępuje mu drogę człowiek wysoki, chudy, w zielonym surducie, z kopytkami na nogach.
— Znam cię — przemówił żołnierz — ale się nie boję.
— Tym lepiej, zuchu, łatwiej się porozumiemy. Czego byś pragnął: złota? śmierci braci?
— Precz, kusicielu! — krzyknął żołnierz oburzony — nie mam czym płacić za twoje usługi.
Diabeł zniknął, a wojak śmiało poszedł dalej i nim nastąpił wieczór, stanął przed ojczystą chatą.
— Witajcie, panowie bracia — rzekł pokornie — wojna skończona, przyjmijcie do chaty, może przydam się na co, nim nastąpi druga.
— A co przyniosłeś z wojny? — zapytali chciwie.
Pokazał im znak zasługi i garstkę drobnej monety.
— Idź precz z taką zdobyczą! — zawołali gniewnie. — Nie mamy tutaj chleba dla próżniaków; ziemia jest nasza, bo pracujemy na niej i chata nasza, bo na ziemi stoi. Nic tu dla ciebie nie ma.
— Cóż więc będę robił?
— Rób, co ci się podoba; sam wybrałeś rzemiosło, gryźże teraz żelazo, popijaj krwią ludzką.
— Dajcież mi choć przenocować, pożegnać ojcowiznę.
Poszemrali niechętnie, zgodzili się jednak; dali mu kawał chleba, podzielili się wieczerzą, a nazajutrz na drogę nagotowali grochu i wyprawili z chaty zapowiadając, aby do niej nie wracał.
— Każdy z nas się ożenił, każdy ma dzieci, nie możemy ich krzywdzić, żeby się dzielić z tobą — mówili usprawiedliwiając swoje postępowanie.
I poszedł znów biedny żołnierz; idzie drogą, lasem, wyszedł na step szeroki; groch zjadł już od dawna, a tu nic nie ma, żeby siły pokrzepić. Usiadł na ziemi, smutnie zwiesił głowę i myśli nad swoją dolą.
Wtem coś zaszeleściło; obejrzał się: przed nim człowiek wysoki, chudy, w zielonym surducie, z kopytkami na nogach.
— Cóż — spytał — panowie bracia oddali ci, co twoje?
— To do ciebie nie należy — odparł żołnierz ponuro.
— No, nie gniewaj się mój zuchu, chcę twojego dobra. Dam ci złota ile zechcesz, byle bym się przekonał, żeś naprawdę taki odważny, jak mi chcesz się okazać.
— Żołnierz tchórzem być nie może.
— Eh, eh! mój kochany, różnie to bywa. Ot, spojrzyj za siebie.
Coś zasapało, zamruczało z cicha, i żołnierz obejrzawszy się ujrzał wielkiego niedźwiedzia, który powoli zbliżał się ku niemu i był już o parę kroków.
— Ba! — zaśmiał się dzielny żołnierz, a oczy mu błysnęły. — Poczekaj-no, Misiu, dawno pragnąłem zmierzyć się z tobą; będzie wieczerza! Czy znasz taką fujarkę? Dobrze gra do tańca.
To mówiąc wymierzył, padł strzał trafny i niedźwiedź, mrucząc ze wściekłością, rozciągnął się jak długi.
— Dobrze — chwalił diabeł — wybornie! Teraz mój dzielny chłopcze, pomyśl, jak byłoby wygodnie mieć zawsze kieszeń pełną złota! Bracia wypędzili cię z chaty i nikt ciebie nie przyjmie. Co ty umiesz? nic; a do tego, niech-no zatrąbią w pole, rzucisz wszystko i pójdziesz. Nie dla żołnierza praca i pracy nic po żołnierzu. No cóż, przyjacielu?
Żołnierz pomyślał sobie o ciężkiej swojej biedzie, nielitościwych swoich braciach i pustym żołądku.
— Duszy ci nie zapiszę — rzekł jednak pochmurnie.
— Bo i pisać nie umiesz; zresztą sam posłuchaj, jak dogodne stawiam ci warunki: Oto przez lat siedem z rzędu nie będziesz się mył, ani czesał, nie będziesz obcinał paznokci ani włosów i nie będziesz się modlił rano ani wieczorem. Dam ci ten zielony surdut, a skóra niedźwiedzia będzie twoim płaszczem i łożem; innego mieć ci nie wolno. Przez ten czas będziesz miał zawsze pieniędzy pełną kieszeń, a potem do końca życia ile zechcesz. Jeżeli umrzesz w ciągu tych lat siedmiu, jesteś moją własnością, ale jeśli żyć będziesz, pozostaniesz wolnym i na mocy naszej umowy żadnego nie będę miał prawa do twojej duszy. No, zgoda?
— Jeśli przeżyję lat siedem, nie będziesz miał do mnie prawa?
— Żadnego.
— Hm — mruknął żołnierz wspomniawszy o kulach, strzałach i mieczach, pomiędzy którymi uwijał się tylokrotnie, a śmierć go nie dosięgła, może i teraz się uda. Ha, co będzie, to będzie!
— Zgoda — rzekł stanowczo.
— To mi się podoba. Kładź mój surdut, Niedźwiadku (tak się nazywać będziesz), a skórę sam zdejm sobie. Do widzenia za lat siedem.
I zniknął.
Żołnierz popatrzył za nim, ruszył ramionami i miał ochotę się przeżegnać, ale w porę przypomniał sobie, że mu tego nie wolno; włożył zielony surdut, sięgnął do kieszeni, a przekonawszy się, że w niej pełno złota, obciągnął skórę z niedźwiedzia i poszedł do miasta.
Dobrze mu się wiodło przez rok cały: używał, hulał, nie tracił humoru, ubogim hojne rozdawał jałmużny i nie brakło mu wesołych towarzyszów zabawy. Ale już w drugim roku zaczął wyglądać jak potwór: paznogcie zamieniły mu się w sępie szpony, twarz cała porosła włosem, a była tak brudna, że gdyby posiano na niej zboże, wyrosłoby niezawodnie. Ludzie zaczęli uciekać od niego, za wszystko musiał płacić dziesięć razy więcej niż każdy inny, bo nie chciano mu nic sprzedać ani udzielić pod dachem schronienia. Coraz też większe sypał dary ubogim, polecając się ich modlitwom, aby go Bóg przez lat siedem zachował od śmierci. Ale ciężej mu było prawie z każdym tygodniem. Sypiał na niedźwiedziej skórze w pogodę pod gołym niebem, ale w zimno, mróz, zawieruchę trudno mu było bardzo znaleźć sobie gospodę; a do stołu nikt go przyjąć nie chciał, tak że i za drogie pieniądze licho żywić się musiał.
Raz, było to już w czwartym roku tej jego ciężkiej pokuty, zmokły i głodny zaszedł do oberży, ale gospodarz nie tylko do izby wpuścić go nie chciał, lecz oborę i stajnię zamknął przed nim, aby mu zwierząt nie wystraszył. Wtedy Niedźwiadek pokazał mu pełną garść złota i sięgnął po drugą jeszcze; to wzruszyło oberżystę i wpuścił go na koniec do jakiejś pustej izby przykazując surowo, aby się nikomu nie pokazywał.
Przyniesiono mu jedzenie, zaspokoił głód i położył się w kącie izby na niedźwiedziej skórze. Wieczór już zapadł, więc chciał usnąć co prędzej, gdy w sąsiednim pokoju usłyszał ciche szlochanie.
Podniósł się, nasłuchuje: ktoś przemawia głośno z wyrazem wielkiej rozpaczy, to znów szlocha i jęczy.
Były żołnierz miał dobre serce; korzystając ze zmroku odważnie drzwi uchylił i zajrzał do izdebki. Ale na jego widok znajdujący się tam mężczyzna z przestrachem chciał uciekać.
— Zatrzymaj się, w imię Boże; nic ci złego nie zrobię! — zawołał nieszczęśliwy potwór.
Usłyszawszy głos ludzki człowiek zatrzymał się na progu, a były żołnierz łagodnymi, serdecznymi słowy zaczął go wypytywać o powód zmartwienia. Nieszczęśliwy opowiedział, iż był w wielkiej nędzy, po ciężkiej chorobie niezdatny do pracy, a że nie miał czym spłacić długu, chciwy oberżysta zagroził mu, że go każe wtrącić do więzienia.
— O, jeśli o to idzie, to nie troszcz się o pieniądze; dopomogę ci chętnie, tylko pamiętaj co dzień zmówić pacierz, żeby mnie Pan Bóg jeszcze przez lat cztery zachował przy życiu.
To powiedziawszy wysypał pełne kieszenie złota biedakowi i śmiał się patrząc na jego radość i zdziwienie.
— Słuchaj — rzekł ten ostatni — nie wiem, jak mam ci dziękować! Jesteś moim dobroczyńcą. Chodź do mego domu, mam trzy córki, piękniejsze od samej jutrzenki; gdy się dowiedzą, coś dla nas uczynił, każda z nich chętnie będzie twoją żoną, więc sam wybierzesz, która ci się spodoba.
Zgodził się na to chętnie Niedźwiadek i poszli razem.
Ale najstarsza córka ujrzawszy potwora, o którym ojciec przedtem opowiedział wszystko, przelękła się i uciekła z płaczem i krzykiem do lasu. Druga stanęła w miejscu niby skamieniała i długo słowa przemówić nie mogła; na koniec rzekła:
— Alboż to człowiek! Ma głos ludzki i złoto, lecz wstrętniejszy jest od zwierzęcia. Wolałabym umrzeć zaraz, niż zostać jego żoną.
Lecz trzecia rzekła:
— Drogi ojcze, snadź dobry to człowiek, skoro cię ocalił od nieszczęścia, a nas od sieroctwa i nędzy. Obiecałeś mu, że jedna z nas zostanie jego żoną i musimy słowa dotrzymać. Ja będę ci posłuszna.
Biedny Niedźwiadek milczał, ale serce biło mu w piersi niby ptak uwięziony, kiedy słuchał tych słów poczciwych. Potem zdjął pierścień z palca, rozłamał na dwoje, dał dzieweczce połowę, sam zachował drugą i przemówił łagodnie:
— Zobaczymy się za trzy lata, przez ten czas muszę jeszcze podróżować. Tymczasem módl się za mnie. Gdybym nie powrócił, znak to, że już nie żyję, a ty jesteś wolna. Gdy powrócę, zażądam połowy pierścienia, więc chowaj go do tego czasu.
I odszedł.
Ojciec uściskał córkę ze łzami i ona łzy miała w oczach, ale się nie rozpłakała: nie chciała martwić go daremnym żalem. Ubrała się jednak czarno, nie śmiała się nigdy i w pracy i modlitwie szukała pociechy. Ojciec kochał ją odtąd więcej niż poprzednio, lecz siostry naśmiewały się z niej bezustannie i dręczyły ją swymi żartami.
— Strzeż się — mówiła starsza — bo twój piękny małżonek, jak cię uściśnie kiedy to i zdusi na miejscu. Prawdziwy niedźwiedź mniej strasznie wygląda.
— Albo zje — dodawała druga — tyś taka słodka, a wiadomo przecie, że niedźwiedzie lubią słodycze.
— Pięknie będziecie wyglądali przy ślubie!
— A jeszcze lepiej w tańcu: niedźwiedzie tańczyć lubią.
I śmiały się obydwie, a dziewczę w milczeniu połykało łzy gorzkie, lecz nie zmieniło swej woli.
„Co ojciec postanowił, dziecko spełnić powinno“ — mówiła sobie w duszy i pracowita, cicha, niby cień jaki snuła się po domu nie odpowiadając siostrom na ich przykre żarty.
A tymczasem Niedźwiadek wędrował po świecie, ogromne dary sypał ubogim, cierpiącym, aby się modlili za niego, a sam cierpliwie czekał wybawienia. O przyjemnościach teraz mowy być nie mogło, ścigany wszędzie krył się w gęstych lasach podstępem lub przemocą zdobywając pożywienie. Uważano go za osobliwsze zwierzę i nawet złoto nie mogło ulżyć jego niedoli.
Wybiła jednak wreszcie ostatnia godzina, siedem lat się skończyło i nieszczęśliwy potwór pośpieszył na step szeroki, gdzie po raz pierwszy spotkał kusiciela w zielonym surducie.
Niedługo czekał. Wiatr zaświszczał przeraźliwie, step jęknął głucho i wysoki człowiek z końskimi kopytami stanął przed nim znowu.
— Oddawaj mi mój surdut! — rzekł ze złością jawną rzucając mu na ziemię żołnierskie ubranie.
— Hola, mości diable, nie tak prędko! Pierwej zrób ze mnie człowieka. No, do roboty!
I diabeł chcąc nie chcąc musiał zabrać się do roboty. Przyniósł wody i szczotki, rozpalił wielki ogień, rozgotował mydła i różnego ziela, potem w ogromnym kotle wykąpał Niedźwiadka, obciął mu paznogcie, włosy, wyprał brudną bieliznę, a kiedy dawny żołnierz ubrał się w swoje suknie, wyglądał piękniej niż dawniej i przejrzawszy się w wodzie aż zaśpiewał z radości.
— No, teraz postaw mi tu worek złota, drugi pełen diamentów, trzeci pełen pereł, a oddam ci zielony surdut i niech cię oczy moje więcej nie zobaczą.
Diabeł i to spełnić musiał, a ponieważ żołnierz nie mógł swoich bogactw sam zabrać ze stepu, kazał mu jeszcze przyprowadzić osła i pożegnawszy przekleństwem spoconego szatana udał się wprost do miasta. Tu kupił sobie piękny dom z ogrodem, wspaniały powóz i cztery rumaki; potem wynajął służbę i przybrawszy się w kosztowne, aksamitne ubranie pojechał do narzeczonej.
Kiedy wspaniały powóz zajechał przed ubogi domek, ojciec i starsze córki wybiegły naprzeciw gościa, wprowadzili go do pokoju, częstowali miodem i pszennym pieczywem i gościnnie zabawiali do południa. Nieznajomy obu siostrom podobał się bardzo, bo tak pięknego chłopca w życiu nie widziały, więc każda chciała zwrócić jego uwagę na siebie i najsłodszym głosem zachęcała, by się pokrzepił i wypoczął. Najmłodsza tylko córka nie odzywała się wcale; w czarnej sukience, ze spuszczonym wzrokiem, zajęta pilnie robotą, siedziała przy oknie i jakby nie wiedziała, co się wkoło niej dzieje.
Nieznajomy pił, rozmawiał i śmiał się wesoło, bo mu przyjemnie było pośród ludzi; lecz choć życzliwie patrzał na piękne dziewczęta, częściej spoglądał na czarno ubraną dziewicę i zapytał na koniec o powód jej smutku.
— Zaręczyła się z Niedźwiadkiem już przed trzema laty i nie może się doczekać swego narzeczonego — zaśmiały się starsze siostry.
Ojciec zgromił je za tę złośliwość, biednej dzieweczce łzy w oczach stanęły, lecz gość oznajmił, że słyszał tak wiele o piękności córek ubogiego człowieka, iż przyjechał tu, ażeby wziąć jedną za żonę.
Usłyszawszy to obie siostry wybiegły z pokoju, aby się przebrać w najpiękniejsze suknie, a tymczasem nieznajomy nalał kubek miodu, wrzucił weń pół pierścienia, które miał przy sobie, podał smutnej dziewczynie i prosił, żeby wypiła.
Nie spojrzała na niego, ale wypiła miód wszystek, a ujrzawszy na dnie kubka połowę pierścienia, zdjęła z szyi czarną plecionkę ze swoją połową i złożyła obie razem.
— Jesteś moją narzeczoną — rzekł wtedy gość nieznajomy — pozostałaś mi wierną, więc gdy z łaski Boga odzyskałem znów ludzką postać, będę cię kochał aż do śmierci, otoczę szczęściem, bogactwem i spełniać będę wszystkie twe życzenia, jak ty spełniałaś wolę ojca. Patrz, czysty jestem dzisiaj, możesz mi podać rękę.
To mówiąc wziął ją za rękę i całował serdecznie, a w tejże chwili weszły starsze siostry, strojne i uśmiechnięte, chociaż z niepokojem i brzydką zazdrością w sercu, gotowe skrycie szkodzić jedna drugiej, byle zdobyć pięknego męża. Dowiedziawszy się prawdy pobladły obydwie i wybiegły z krzykiem, a przed wieczorem jedną znaleziono w rzece, drugą — powieszoną na drzewie.
O północy ktoś zapukał do drzwi byłego żołnierza. Podniósł się z łóżka, otworzył, ale drgnął cały, ujrzawszy diabła w zielonym surducie.
— Nie bój się — rzekł ten ostatni — przecież byłeś żołnierzem! Chciałem ci powiedzieć tylko, że nie straciłem na tobie: mam dwie dusze za twoją jedną!
Odtąd były Niedźwiadek nie spotkał już więcej swego kusiciela i wroga; żył pobożnie, wspierał ubogich, czynił wiele dobrego, a poczciwa i dobra żona pomagała mu we wszystkim.