Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Mirandola, 1923)/Rozwój gatunku

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Życie pszczół
Podtytuł Rozwój gatunku
Wydawca Wydawnictwo polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. La Vie des Abeilles
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA SIÓDMA.


ROZWÓJ GATUNKU.
I.

Zanim zakończymy tę książkę, podobnie jak zamknęliśmy ul zaśniony napoły zimowem odrętwieniem, radbym odeprzeć zarzut, jaki czynią zazwyczaj ci, którym się przedstawia cudowną organizację i niepojętą przemyślność pszczół. — Tak, to prawda — powiadają — wszystko to jest rzeczywiście cudowne, niestety jednak niezmienne. Od tysięcy lat pszczoły żyją w tych samych warunkach co dzisiaj, rządzą się wspaniałemi prawami, ale prawa te są od tysięcy lat takie same. Od czasów niepamiętnych budują ciągle swoje zdumiewające plastry, do których nie można nic dodać, ani nic zmienić, gdzie połączona jest w jedno doskonałość twórcza chemika, architekta i inżyniera, niestety jednak plastry owe są dokładnie takie same, jakie znajdujemy w sarkofagach egipskich, albo widzimy wyrysowane w starych papirusach hieroglificznych, czy na kamieniach świątyń. Chcielibyśmy dowiedzieć się o jednym bodaj fakcie zaznaczającym rozwój, zobaczyć jeden, najdrobniejszy bodaj szczegół, świadczący, że wprowadziły coś nowego, jeden punkt, w którym odstąpiły od rutyny wielowiekowej,... a wówczas uchylimy czoło i przyznamy, że przejawia się w nich nietylko przedziwny instynkt, ale inteligencja, posiadająca prawo, by ją zestawić z inteligencją człowieka. Wówczas zgodzimy się również, że przyświeca im przeznaczenie daleko wyższe i górniejsze, niż to, które zakreślone jest istotom materjalnym, a nieświadomym.
W ten sposób odzywają się nietylko profani, ale nawet entomologowie słynni, jak naprzykład Kirby i Spence, używając tego samego argumentu, by odmówić pszczołom wszelkiej innej inteligencji poza tą, jaka przebłyska przyćmionem światłem w ciasnem więzieniu instynktu zdumiewającego, ale niezmiennego.
— Pokażcież nam — mówią — jeden jedyny bodaj przypadek, gdzieby pod naciskiem konieczności pszczoły zdecydowały się użyć zamiast wosku — gliny, albo wapna do budowy komórek, i czem innem zastąpiły smółkę, którą zaklejają szpary. Wówczas przyznamy, że są zdolne do rozumowania.
Ten argument, nazwany przez Romanesa „the question begging argument”, a który możnaby nazwać argumentem nienasyceńca, jest nader obosieczny i w zastosowaniu do człowieka zaprowadziłby nas bardzo daleko. Przyjrzawszy mu się zbliska, spostrzegamy, że jest wytworem tak zwanego „zdrowego, chłopskiego rozumu”, który już nieraz popełnił mnóstwo nonsensów. Taki właśnie rozumny człowiek powiedział do Galileusza: „Nie może być, by ziemia się obracała, gdyż sam widzę doskonale, że to słońce chodzi po niebie. Wznosi się rano w górę, a zniża się wieczorem i tak być musi, gdyż niema lepszego świadectwa nigdy nad to, co widzą własne oczy człowieka.” Zdrowy rozum, jest to bardzo dobra rzecz i powinien tkwić w głębi nas zawsze, ale liczyć się z nim można tylko pod warunkiem, że dodaną mu będzie jako opiekunka i mistrzyni mądrość twórcza, poto, by mu ciągle przypominała, jak nieskończenie wielką jest jego głupota. W innym razie będzie jeno częścią zrutynizowaną i najniższą naszej inteligencji i czemś pokrewnem instynktowi.
Na zarzuty Kirby’ego i Spence a odpowiedziały pszczoły same. Zaledwo je sformułowali, w bardzo krótki czas potem, inny znany naturalista, Andrzej Knight powlókł korę chorego drzewa pewnego rodzaju cementem, zrobionym z wosku i terpentyny i zaraz zauważył, że pszczoły zrezygnowały z fabrykacji smółki i zaczęły używać tej nieznanej sobie dotąd materji. Po niejakim czasie wypróbowały ją należycie i odtąd żaden ul w całej okolicy nie zaklejał szpar dawną smółką, ale brał gotowy cement, znajdujący się w obfitości na chorych drzewach w pobliżu pierwszego ula.
Zresztą sztuka praktycznego bartnictwa polega w bardzo znacznej części na dawaniu pola zmysłowi inicjatywy pszczół i korzystaniu zeń, na dostarczaniu ich przedsiębiorczej inteligencji warunków i sposobności czynienia prawdziwych odkryć, prawdziwych wynalazków. Ile razy zdarzy się brak dostatecznej ilości pyłku w kwiatach, bartnicy rozsypują w pobliżu ula pewną ilość mąki, chcąc w ten sposób dopomóc pszczołom w karmieniu liszek i poczwarek, które go pożerają w ilościach bardzo dużych. Nie ulega kwestji, że nie napotykały one nigdy tego rodzaju substancji w stanie natury, w ostępach swych puszcz i borów rodzimych, ani w dolinach Azji środkowej, gdzie żyły prawdopodobnie już w trzeciej epoce geologicznej. Tymczasem gdy tylko postaramy się przynęcić kilka pszczół, sadzając je na rozsypanej mące, zaraz zaczną ją macać, próbować, smakować i zapoznawać się z jej własnościami. Przekonawszy się, że odpowiada ona niemal zupełnie pyłkowi pylników kwiatowych pod wzgłędem odżywczym, wracają niezwłocznie do ula, rozgłaszają nowinę swym siostrom i po chwili zlatują się wszystkie zbieraczki pyłku do tej żywności niespodzianej i niepojętej, tak różnej od pyłku, którego wyobrażenie jest związane w odziedziczonych zapiskach pamięci z kielichem kwiatu, który od tylu wieków wita ich zjawienie się z taką rozkoszą i tak szczodrze je obdarza.

II.

Od stu lat zaledwo, to jest od czasu podstawowych prac Hubera, zaczęto się na serjo zajmować pszczołami i powoli odkrywano, jedne po drugich, ważne fakty i zasadnicze prawdy, pozwalające na obserwowanie ich z pożytkiem. Minęło dopiero lat pięćdziesiąt istnienia prawdziwego bartnictwa praktycznego i racjonalnego, które zainicjowali Dzierzon i Langsroth wynalazkiem przenośnych plastrów i ramek i od tej pory dopiero ul przestał być nietykalną zagadką, gdzie wszystko odbywało się pociemku, gdzie nie mogło sięgnąć oko hodowcy, chyba, że śmierć pszczół położyła kres jego istnieniu. Niema jeszcze lat pięćdziesięciu od czasu kiedy ulepszenie mikroskopu i organizacja należyta pracowni entomologa, ujawniły nam dokładnie i bez wątpliwości, jak wyglądają główne organa robotnicy, matki i samca. Czyż tedy dziwić się można, że wiedza nasza jest równie niewielka, wobec tak krótkotrwałych eksperymentów? Pszczoły żyją od lat tysięcy, my zaś obserwujemy je od dziesięciu, do dwunastu lustrów[1], zaledwo. Gdyby tedy nawet zostało udowodnionem, że od chwili rozpoczęcia badań i pierwszego otwarcia funkcjonującego ula, nic się w nim nie zmieniło, to i tak nie mielibyśmy wcale prawa twierdzić, że wszystko działo się w nim od wieków tak samo, jak w chwili, kiedyśmy zaczęli badać. Wszakże wiemy dobrze, że w rozwoju gatunku jeden wiek gubi się w odmęcie czasu tak niepostrzeżenie, jak kropla deszczu w falach płynącej rzeki, a tysiącolecia w rozwoju materji wszechświatowej mijają równie szybko, jak lata w dziejach jednego narodu.

III.

Ale nie zostało wcale stwierdzone, że nie zmieniło się nic w życiu, zwyczajach i metodzie pracy pszczoły. Nawet nie wychodząc wcale poza obręb rozjaśniony naszemi badaniami współczesnemi, o ile tylko zechcemy traktować rzecz bezstronnie, odnajdziemy przeciwnie nawet bardzo doniosłe zmiany i modyfikacje. A któż zdoła ocenić te, które wymykają się naszej obserwacji? Obserwator, którego wzrost przekraczałby naszą wysokość sto pięćdziesiąt razy, a co najmniej siedmset tysięcy razy naszą wagę ciała (są to rozmiary naszego ciała w porównaniu z rozmiarami pszczoły), nie rozumiejący naszego języka, wyposażony zmysłami znacznie różniącemi się od naszych, zdałby sobie dość jasno sprawę z ciekawych i doniosłych zmian i modyfikacyj materjalnych, jakie zaszły w naszem społeczeństwie ludzkiem, w ostatnich dwu trzecich częściach bieżącego stulecia, ale w jakiż, pytam, sposób mógłby się dowiedzieć o naszej ewolucji moralnej, socjalnej, religijnej, politycznej i ekonomicznej?
Najprawdopodobniejsza z istniejących w tej chwili hipotez naukowych każe nam zaliczać naszą pszczołę oswojoną do wielkiej rodziny pszczołowatych (apides), wśród której żyją zapewne jej przodkowie, obejmujący w gatunku swym wszystkie pszczoły dzikie. Przyjmując to za punkt wyjścia, spostrzeżemy mnóstwo faktów świadczących o rozwoju fizjologicznym, socjalnym, ekonomicznym, przemysłowym i architektonicznym w bez porównania wyższym stopniu od naszej ewolucji ludzkiej.
Narazie poprzestaniemy na naszej pszczole domowej w ścisłem słowa znaczeniu. Znamy dotychczas około szesnastu odmian, zupełnie dokładnie odróżniających się od siebie, ale w gruncie, czy weźmiemy pod uwagę pszczołę zwaną apis dorsata, największą z nich, czy apis florea, najmniejszą, jaką znamy, będzie to jeden i ten sam owad, mniej lub więcej tylko zmodyfikowany przez klimat i warunki życia, do których musiała się dostosować.
Wszystkie te odmiany nie różnią się pomiędzy sobą więcej, niż Anglik różni się od Hiszpana, lub Japończyk od Europejczyka. Ograniczając się w ten sposób do najciaśniejszego zakresu, a więc do najszczuplejszego materjału porównawczego, nie będziemy przytaczali nic więcej ponadto, co dostrzec możemy własnemi oczyma w obecnym bieżącym czasie, nie uciekając się wcale do żadnych konjunktur hipotetycznych, choćby były najoczywistsze i narzucały się same. Nie damy nawet przeglądu wszystkich faktów z tego małego zakresu badań, któreby przytoczyć można i trzeba. Starczy pobieżne już samo wyliczenie kilku, najbardziej znamiennych.

IV.

Zacznijmy od bardzo ważnego punktu, od sprawy zasadniczej, która u ludzi była kwestją olbrzymiego wysiłku twórczego i mnogich wieków rozwoju, od zabezpieczenia z zewnątrz zrzeszenia pszczół.
Nie mieszkają one, jak my po miastach, pod gołem niebem, wystawionych na każdą zmianę pogody, na wiatr, deszcz i mróz. Są to zbiorowiska, osłonione w całości przez okrywę zabezpieczającą przed kaprysem klimatu. Ongiś, kiedy żyły w klimacie idealnym, rzecz się miała inaczej. Powolne najprostszym impulsom instynktu, osiedlały się na wolnem powietrzu, tam budując swe plastry. Apis dorsata w Indjach nie poszukuje z wysiłkiem pustego pnia spróchniałego drzewa, ani szczelin skalnych. Rój zawiesza się na konarze drzewa, powstają plastry, królowa znosi jaja, robotnice gromadzą zapasy, a wszystko to odbywa się jeno pod osłoną ciał pszczół tego samego plemienia. Nasze pszczoły północne, zwiedzione łagodnym klimatem, nawracają czasem do tej starej formy życia i niejednokrotnie obserwowano kolonje, żyjące w ten sposób na wolnem powietrzu wśród gęstwiny krzewów[2].
Ale nawet w Indjach obyczaj ten, wydający się wrodzonym i utrwalonym wiekami nawyku, miewa skutki fatalne. Unieruchomia mnóstwo robotnic, zmuszając je do samego jeno utrzymywania koniecznej ciepłoty wokół tych, które zajęte są wytwarzaniem wosku. To też odbija się to na wydajności pracy i rozmiarach budowli, a apis dorsata, żyjąca na wolnem powietrzu, buduje jeden tylko plaster miodu. Przeciwnie, najprymitywniejsza nawet schrona pozwoliłaby tej samej kolonji wystawić co najmniej cztery, pięć, lub więcej nawet, zwiększając przezto ludność i dostatki, a więc przedłużając życie kolonji.
To też wszystkie odmiany pszczół żyjących w strefach zimnych, a nawet umiarkowanych, zarzuciły zupełnie tę pierwotną metodę osiedlania się i pracy. Jest rzeczą oczywistą, że dobór naturalny usankcjonował inicjatywę inteligentną tych owadów, pozwalając przetrwać zimę naszych szerokości geograficznych tylko kolonjom najludniejszym, największe posiadającym zapasy i najlepiej zabezpieczone domostwa. To, co było zrazu jeno pomysłem sprzeciwiającym się instynktowi, zwolna stało się nawykiem instynktownym i utrwaliło rutynę, którą dziś uważamy za rzecz martwą i niezmienną. Nie ulega jednak kwestji, że była to zrazu myśl śmiała i oparta prawdopodobnie na licznych obserwacjach, doświadczeniach, zbudowana na podstawie rozumowania, bo inaczej niepodobna zrozumieć, poco pszczoły wyrzekałyby się pełni światła słonecznego, którą tak kochają i cisnęły się do dziury ciemnej i niewygodnej w pniu drzewa, czy też rozpadlinie skalnej. Możemy przyjąć, że wynalazek ochronnych domostw był dla rozwoju i istnienia pszczoły sprawą tak ważną, jak wynalazek ognia dla rodzaju ludzkiego.

V.

Poza tym wielkim nabytkiem postępu, który mimo dawnej bardzo daty swego powstania i cech dziedzicznych jakie posiada, jest do dziś niezmiernie aktualnym i zasadniczym, widzimy mnóstwo szczegółów bardzo zmiennych i płynnych, świadczących, że przemysł i sama nawet organizacja ula nie są unormowane przepisami skostniałemi i niezmiennymi.
Wspominaliśmy już o inteligentnej substytucji mąki zamiast pyłku kwietnego i sztucznego cementu zamiast smółki. Widzieliśmy również, z jaką zręcznością pszczoły umieją przystosować do swych potrzeb mieszkania częstokroć dziwaczne i kształtów nieodpowiednich, w których się osadza roje. Znamy też sposób niezwykle rozsądny i logiczny, w jaki wyzyskują do swych celów sztucznie wygniatane deseczki wosku, przerabiając w regularne plastry ten podarek niespodzianie otrzymany z rąk człowieka. To zużytkowywanie genjalne wprost przedmiotu zesłanego szczęśliwym trafem, ale niekompletnego jeszcze, owo udoskonalenie go jest objawem wprost zdumiewającym. Pszczoły zrozumiały człowieka w pół słowa. Wyobraźmy sobie, że od wieków budowaliśmy miasta nasze nie z kamieni, wapna i cegieł, ale z materjału plastycznego z trudem wypoconego przez specjalne organa naszych ciał. Pewnego dnia przenosi nas istota potężna i niepojęta do cudownego miasta baśni. Przekonywamy się, że zbudowane jest wprawdzie z tego samego materjału, jaki wydzielamy z siebie, ale wygląda jak transcendentalna jeno idea miasta. Logika jego architektury jest spaczona, a raczej zredukowana do pewnych jeno rudymentów, ścieśniona i zbija całkiem z tropu swą bezcelowością. W mieszkaniach tych mieszkać nie można i nie są też na nic innego przydatne. Widzimy w nich coś w rodzaju zarysów naszych zwykłych planów, nie potrzebujemy wszystkiego robić na nowo, ale spostrzegamy, że jakaś siła wyższa z powodów niepojętych zdławiła w zarodku cały rozwój dalszy tych planów i nie pozwoliła tym próbkom osiągnąć zamierzonych celów. Domy, które winny mieć kilkanaście co najmniej metrów wysokości, tworzą paski wypukłe na płaszczyźnie, które możemy nakryć dłonią. Tysiące murów zaznaczone są jeno konturem, a wokoło znajdują się złoża materjału niezużytego do dalszej budowy. Pozatem w szczegółach mnóstwo pomyłek, które koniecznie poprawić trzeba, zapadlin, które musimy wypełnić i rozległych połaci chwiejących się, które trzeba na czemś stałem oprzeć, a wszystko wykończyć i zharmonizować z całością. Całe dzieło jest istotnie cudowne, ale bezcelowe i niebezpieczne. Stworzyła je inteligencja wielka i niezdarna jednocześnie, odgadła znaczną część naszych zamysłów, ale widocznie ogrom rozmiarów nie dozwolił jej dokonać dzieła, tak, że porzuciła je w stanie zgoła pierwotnym i bezużytecznym. Trzeba więc rozwikłać wszystkie trudności, wyciągnąć korzyści z najdrobniejszych nawet zamiarów nadziemskiego dobroczyńcy, a będzie można zbudować tym sposobem w ciągu dni kilku to, coby normalnie zabrało kilka lat czasu. Trzeba dalej na rzecz pośpiechu zrezygnować z nawyknień organizacyjnych i zmienić od podstaw do szczytu wszystkie dotychczasowe metody pracy budowlanej.

Nie ulega wątpliwości, że ludzie, znalazłszy się w takich warunkach, musieliby wytężyć całą swą inteligencję i rozum, by rozwiązać nasuwające się na każdym kroku problemy i trudności i nie stracić nic z owej niespodziewanej pomocy, tak cudownie zesłanej przez Opatrzność. To samo dokładnie czynią i czynić muszą pszczoły w naszych współczesnych ulach[3].
VI.

Powiedzieliśmy, że organizacja polityczna pszczół nie jest również niezmienna i skostniała. Jest to sprawa przedstawiająca dla badacza największe trudności. Nie będę roztrząsał różnych sposobów postępowania z królową w rozmaitych podobnych do siebie okolicznościach, ani różniących się od siebie znacznie w każdym ulu praw roju, które, o ile można stwierdzić, stanowią coś w rodzaju tradycji każdego rodu, utrwalonej w pokoleniach następnych. Obok tych faktów podległych oscylacjom zbyt wielkim, posiadamy inne, powtarzające się stale i określone ściśle, a świadczące, że nie wszystkie pszczoły domowe doszły do tego samego stopnia cywilizacji politycznej. Niektóre odmiany idą dopiero omackiem, budują swą organizację państwową i starają się znaleźć inne rozwiązanie problemu królewszczyzny i patrjarchatu.
Naprzykład, pszczoła syryjska wychowuje w jednym ulu sto dwadzieścia królowych, a czasem i więcej, podczas gdy nasz apis mellifica żywi najwyżej do dwunastu liszek książęcych. Cheshire podaje za przykład pewien ul syryjski, zgoła nie anormalny, w którym znalazł dwadzieścia zwłok królewskich poczwarek, a dziewięćdziesiąt żywych królowych, cieszących się zupełną wolnością. Oto fakt stanowiący punkt wyjścia, a może kresowy punkt przedziwnej jakiejś ewolucji socjalnej, której gruntowne zbadania przynieśćby mogło wielkie korzyści nauce. Dodać winniśmy, że pod względem hodowli królowych pszczoła cypryjska zbliżona jest bardzo do syryjskiej. Czyż uważać to mamy za nawrót połowiczny i chwiejny jeszcze do oligarchji po nieudanej, czy niepomyślnej próbie monarchicznego ustroju, za wznowienie wielokrotnego macierzyństwa po jedynowładztwie królowej matki? Zaznaczamy jeszcze, że pszczoła cypryjska i syryjska są to bardzo bliskie kuzynki pszczoły egipskiej i włoskiej i zostały prawdopodobnie jedne z pierwszych obłaskawione przez człowieka.
Przytoczymy tutaj pewne doświadczenie, które dowodzi lepiej jeszcze, że obyczaje pszczół i przezorna organizacja ula nie są wynikami prymitywnego i mechanicznego impulsu utrwalonego wiekami i wywołanego dostosowaniem się do klimatu, ale aktem inteligencji, kierującej republiką. Zobaczymy, że pszczoły umieją obserwować okoliczności i warunki nowe, zdawać sobie z nich sprawę, ulegać im, lub wyciągać z nich korzyści, podobnie jak uświadamiały sobie dawniejsze i odpierały niebezpieczeństwa, jakie z nich wynikały. Nasza rodzima, czarna pszczoła francuska, przeniesiona do Australji, czy Kalifornji, zmienia niezwłocznie swe obyczaje. W drugim zaraz, a najpóźniej trzecim roku, stwierdziwszy, że lato trwa bez przerwy i że nie brak nigdy kwiatów, zaczyna żyć z dnia na dzień i poprzestaje na zbieraniu tej ilości miodu i pyłku, jakiej potrzeba ulowi na pożywienie w ciągu dnia jednego. Pod wpływem tej nowej obserwacji porzuca tedy odziedziczoną od tylu pokoleń rutynę gromadzenia pożywienia i nie robi zapasów na zimę.[4] Jedynym sposobem podtrzymania jej wytwórczości jest ogałacanie jej zupełnie z najdrobniejszych ilości miodu, inaczej zaprzestałaby całkiem pracować.

VII.

Wszystko to widzieć możemy własnemi oczyma. Kto nie jest uprzedzony, przyzna chyba, że są to fakty charakterystyczne, zdolne zachwiać poglądem ludzi, twierdzących, że poza inteligencją człowieka, cała świadomość reszty istot żywych jest skostniała, nie rozwija się i żaden gatunek nie posiada szans dalszego rozwoju.
Jeśli przyjmiemy na chwilę hipotezę transformizmu, czyli przemiany gatunków, to widnokrąg nasz rozszerzy się znacznie, a ponadto na same przyszłe losy rasy ludzkiej padnie światło dosyć wątpliwe. Nie zostało to udowodnione, ale fakty, jakie rzucają się w oczy bystremu obserwatorowi, świadczą o tem tak wymownie, iż trudno zaprzeczyć istnienia w przyrodzie wyraźnej woli, usiłującej pchnąć pewną grupę stworzeń materjalnych ku stanowi większego wysubtelnienia, na jakąś wyżynę, w byt jakiś lepszy i przepoić stopniowo powierzchnię ziemi fluidem tajemniczym, który zwiemy w pierwszem stadjum życiem, w drugiem instynktem, a wreszcie intelektem, na najwyższym punkcie jego ewolucji. Pozatem i jednocześnie przejawia się niezaprzeczalna tendencja zabezpieczenia, zorganizowania i ułatwienia egzystencji wszystkiemu, co powołane zostało do życia. Jedna i druga dążność jest zupełnie oczywistym faktem, ale cel ich jest nieznany. Nie mamy pewności, ale mnóstwo przykładów stwierdza na każdym kroku, że suma materji, przebywającej ten rodzaj ruchu wzwyż, ciągle wzrasta i gdybyśmy mogli obliczyć tę ilość w przybliżeniu bodaj, uzyskalibyśmy wytyczne tej niezaprzeczalnej progresji, odbywającej się ruchem przyspieszonym, którego przyrost wzmaga się naogół stale.
Powtarzam, twierdzenie to jest zbyt wielkie by nie miało być kruche i niepewne. Mimo to jest ono jedyną obserwacją, jaką uczyniliśmy, badając tajemne siły, które nami kierują i fakt ten jest niezmiernie doniosłym. W świecie naszym pierwszym obowiązkiem jest wiara w życie, nawet wówczas, gdybyśmy nurzali się w mroku dociekań i nie zachęcał nas do nich żaden promień światła. Winniśmy nieustraszenie kroczyć dalej z wytrwałością, na jaką zdobyć się możemy, dopóki nie uzyskamy pewności, że sprawa ma się wprost przeciwnie.
Znane mi są wszystkie zarzuty, stawiane teorji przemiany gatunków czyli transformizmu. Posiada ona mnóstwo dowodów i nader potężnych argumentów, ale przy dokładniejszem zbadaniu okazuje się, że nie mają one siły przekonywającej. Nie należy nigdy bez restrykcji iść za prawdą epoki, w której się żyje. Za jakieś może lat sto przestarzałemi wydadzą się liczne rozdziały naszych ksiąg mądrości przepojone tą prawdą swego czasu, podobnie jak z pobłażliwem politowaniem spoglądamy dziś na dzieła filozofów wieku minionego, pełne wielkich myśli pomarłych już ludzi. Cóż zostało naprzykład z koncepcyj wieku XVII, obniżających kłamstwami, przepojonemi pychą, tradycję katolicką i wypaczających myśli o Bogu w sposób tak niski i niegodny?
Kiedy jednak nie można dotrzeć do prawdy w pewnym zakresie, dobrze jest przyjąć hipotezę, narzucającą się w sposób najoczywistszy naszemu rozumowi w okresie czasu, w którym zbiegiem okoliczności zjawiliśmy się na świecie i żyjemy. Można pójść o zakład, że jest fałszywa, ale dopóki wierzymy w jej prawdziwość, oddaje nam usługi, dodaje odwagi i daje impuls badaniom przez pchnięcie ich w nowym kierunku.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że najlepiej byłoby usunąć na bok wszystkie owe genjalne zabobony i, jak przystało mędrcowi, powiedzieć poprostu, i tak, jak tego wymaga prawda, że nie wiemy wogóle nic. Ale prawda owa byłaby wówczas jeno dobrą, gdybyśmy mogli zarazem udowodnić, że nigdy niczego dowiedzieć się nie będziemy w stanie. Inaczej taka negacja martwa wprawiłaby nas tylko w bezruch, gorszy i zgubniejszy o wiele od wszelkich złudzeń najnaiwniejszych nawet. W naturze już naszej leży, że nic nas nie pociąga dalej, ni wyżej, niż skoki błędów i pomyłek naszych.
Wszystko, co dotąd wiemy, choć wiemy bardzo niewiele, w gruncie zawdzięczamy hipotezom, zawsze hazardownym, często absurdalnym, a po większej części dużo mniej ostrożnym i gorzej ugruntowanym, niż nasze teorje współczesne. Nie miały może sensu, ale podtrzymywały w nas zapał badań i dociekań. Być może, że stróż gospody, dokąd zdąża ludzkość przez burze i zamieci, jest osiędziały wiekiem i ślepy! Cóż to szkodzi znękanemu podróżnikowi, oziębłemu i spragnionemu odpoczynku? Jeśli tylko pilnował, by nie zagasł ogień, oddany mu pod straż, uczynił wszystko co było w jego mocy i wystarcza nam to w zupełności. Siadamy obok niego i grzejemy się. Podajmyż ten ogień dalej nietylko nie zagasły, ale rozżarzony lepiej jeszcze, a nic go, zaprawdę, skuteczniej rozpłomienić nie zdoła, jak właśnie owa teorja transformizmu, zmuszająca do badania wszelkich przejawów życia ziemi, w jej trzewiach, w głębokośclach morza i toniach przestworza z większą, niż dotąd, metodycznością, gorliwością stalszą i lepiej stosowaną.

Jeśli ją odrzucimy, cóż postawimy na jej miejsce? Nie starczy napewno mądre i świadome swej niemocy wyznanie, że nie wiemy nic. Jest prawdziwe, ale całkiem negatywne, bezwładne i zabija wszelkie zaciekawienie, potrzebniejsze ludziom dużo więcej od samej nawet mądrości. Nie starczy również już dzisiaj teorja niezmienności gatunków i boskich aktów twórczych, albowiem obie są znacznie mniej oczywiste i nie oparte na żadnych faktach, pozatem odsuwają od siebie raz na zawsze żywotną treść samego problemu i wyzbywają się jednym zamachem wszystkiego, co nierozwiązalne jest dzisiaj, zabraniając badać i śledzić.

VIII.

Ujrzałem znów dzisiaj w kwietniowy poranek w ogrodzie, jarzącym się przecudną wiosenną zielenią, pośród rabat pierwiosnków i kęp narcyzów owe dzikie pszczoły, będące prababkami pszczół oswojonych i pełniących dziś wolę człowieka, i przypomniałem sobie nauki starego lubownika pszczół i hodowcy zelandzkiego.
Często oprowadzał mnie po ogrodzie, pokazując szpalery, najróżniejsze klomby i trawniki, powycinane i strzyżone, jak to było w modzie za czasów starego Catsa, poczciwego poety holenderskiego, arcyprozaicznego i płodnego, jak królowa pszczół. Były tam gwiazdy, girlandy, festony, żyrandole, były drzewa owocowe i ostrokrzewy w kształcie kul, piramid, wrzecion i schodów, a bukszpany, czujne niby psy owczarskie, biegły wzdłuż grządek, by nie dopuścić kwiatom zapędzenia się na ścieżki. Od niego nauczyłem się obserwować dzikie pszczoły, na które nie zwracamy nigdy uwagi, biorąc te niezawisłe miodziarki za zwyczajne muchy, naprzykrzone, aroganckie osy, albo, co gorsza, bezrozumne chrabąszczyki wszelkiego rodzaju. Wymieniał ich nazwy i opowiadał o obyczajach. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że są to pszczoły, że mają dwie pary skrzydeł, co jest ich cechą charakterystyczną w królestwie owadów, określony plan życia i świadomość odmiennego, niż reszta, częstokroć przedziwnego losu.
Zacznijmy od trzmieli, najbliższych krewniaków naszej domowej pszczoły. Trzmiel gruby i kosmaty, w niektórych odmianach maleńki, prawie zawsze ogromny i pokryty, niby człowiek jaskiniowy, kudłatym włosem, o przepaskach barwy miedzi lub cynobru. Jest to barbarzyńca napoły, gwałci kielichy kwiatów, rozdziera, jeśli się opierają, i pakuje się do przecudnego okola płatków, niby niedźwiedź z epoki lodowej do namiotu z jedwabnej, haftowanej perłami tkaniny, gdzie śni bizantyńska królewna.
Obok niego przelatuje wielka, największa z pośród pszczół, potwór okryty czernią, wydająca poryk głuchy, mieniąca się miejscami zielenią i fioletem, zwana od drążenia drzew — drążnicą. Jest to olbrzymka pszczelego rodu. Obok niego wedle wielkości postawić należy ponurą murarkę, okrytą czarną szatą, budującą z piasku i gliny domostwa twarde, jak z kamienia. Potem spostrzegamy inne, latające tłumnie razem kwiatobranki i makatki, podobne do os, dalej andreny, zawsze niemal nawiedzane przez złośliwego pasorzyta, który zmienia całkiem wygląd ofiary, którą sobie obrał, panurgi karłowate, ciągle obarczone ciężkiem brzemieniem pyłku oraz różnokształte osmje, znające sto różnych form przemysłu. Jedna z nich, osmia papaveris nie poprzestaje na pobieraniu z kwiatów jadła i napoju, jakiego jej potrzeba, ale wycina ponadto z płatków korony maku, czy ostróżki wielkie kawałki barwnej materji i wyścieła niemi mieszkania dzieci swoich. Inna znów, najmniejsza z wszystkich, megachila centuncularia, zwana miesierką, podobna pyłkowi złotemu, szybującemu w powietrzu, na czterech rozedrganych, elektrycznych skrzydełkach, wycina z listków róży segmenty półkoliste, najdokładniej umiarowe, składa je, zwija i robi rząd futeralików, podobnych do małych naparsteczków, niezmiernie regularnych, z których każdy jest komórką dla jaja i wyklutej z niego liszki.
Trzebaby napisać osobną grubą książkę, chcąc wymienić wszystkie i podać bodaj w szkicu obyczaje, zwyczaje i talenty tego tłumu miodziarek, bujających chmarą ponad łaknącemi i biernemi zarazem kwiatami, podobnemi dziewicom, okutym w łańcuchy, czekającym z utęsknieniem posłańca miłości, który przylatuje niewiadomo skąd, nie wie co niesie, ale daje to, co mu przynieść kazało przeznaczenie.

IX.

Rozróżniamy około czterech tysięcy pięciuset odmian dzikich pszczół. Oczywiście, kochany czytelniku, nie będziemy tu mówili o wszystkich po kolei. Może kiedyś studja specjalne, eksperymenty, próby i doświadczenia, których brak dotąd, wymagające poświęcenia całego życia, całego szeregu ludzi, by je przeprowadzić, rzucą jasne światło na historję rozwoju pszczoły. Nie podjęto do dziś, o ile mi wiadomo, na serjo studjowania tej historji, chociaż byłoby to bardzo pożądanem, gdyż związana jest ona z niejednym ważnym problemem, równie doniosłym, jak zagadnienia ewolucji człowieka.
Wkraczając w strefę, przysłonioną omgłą mroku przypuszczeń, nie będę stawiał twierdzeń, zadowolnię się jeno śledzeniem pochodu jednego szczepu błonkoskrzydłych, wzwyż, ku bytowaniu lepszemu, przepojonemu światłością rozumu, zabezpieczonemu od katastrof nieustannych, i wzmagającemu się zwolna, ale stale w dobrobyt. Będę podkreślał w tym historycznym szkicu jeno te punkty charakterystyczne i te cechy, jakie wycisnęła na szczepie onym długa, wiele tysiącoleci już trwająca wędrówka. Jak już wiemy, szczep ów nosi miano apidów, czyli pszczołowatych, a wspólne jego gałęziom i rodom cechy są tak wybitne i szczególne, iż narzuca się przypuszczenie pochodzenia mnóstwa odmian z jednego, wspólnego pnia, jednego prarodu, czy praojca.
Za przedstawicielkę dzisiejszą prapszczoły, że się tak wyrazimy, uważają Darwin oraz uczeń jego Herman Müller i kilku innych, małą, rozpowszechnioną po całym świecie, dziką pszczołę, zwaną prosopis — i ona to, ich zdaniem, była macierzą wszystkich odmian pszczół, jakie się dochowały czasów naszych.
Ta prapszczoła, prosopis, stoi w takim stosunku do mieszkanki naszych współczesnych ulów, w jakim stałby człowiek jaskiniowy do mieszkańca jednej ze stolic Europy. Widzieliśmy ją pewnie nieraz, nie zwracając nawet uwagi, krzątającą się około krzaków co gęstszych po polu i ogrodzie. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że patrzymy na czcigodną prababkę, której zawdzięczamy tyle kwiatów i owoców. Obliczono w przybliżeniu, że gdyby pszczoły nie zapylały kwiatów, znikłoby z powierzchni ziemi w krótkim czasie przeszło sto tysięcy odmian różnych drzew i roślin. Zawdzięczamy jej może nawet naszą cywilizację, gdyż złańcuchowania zjawisk przyrody trudno ogarnąć myślą i wyśledzić. Jest powabna i żwawa, żyje we Francji i jest bardzo pospolita, ma ładną czarną sukienkę w białe kropki. Ale ta elegancja pokrywa ostateczną nędzę i braki życiowe. W przeciwieństwie do wszystkich sióstr, okrytych włochatem, dostatniem, ciepłem futerkiem, jest prawie obnażona. Nie posiada też żadnych niemal narządów pracy. Ani koszyczków na nogach tylnych dla zbierania pyłku nie dała jej przyroda, mimo że wyposażyła w nie inne odmiany, ani długiej trąbki do wysysania nektaru, ni wreszcie szczoteczki na brzuchu, którą sobie pomagają inne gatunki. Zbiera z trudem małemi pazurkami łapek kwietny pył i połyka go, gdyż inaczej nie miałaby go w czem przenieść do swego domostwa. Nie posiada innych narzędzi prócz języka, ust i nóg z pazurkami. Ale język jej jest krótki, nóżki słabe, a szczęki mało rozwinięte. Nie mogąc wypacać wosku, ni drążyć drzew, czy kopać jam w ziemi, wygrzebuje sobie niezdarne schowki w miękkiem rdzeniu suchych gałązek cierni. Przysposabia tam z trudem kilka komórek w prymitywny sposób wyciosanych i zaopatruje w odrobinę żywności, przeznaczonej dla potomstwa, którego nie zobaczy nigdy. Dokonawszy swego skromnego obowiązku, spełniwszy rozkaz wewnętrzny, którego celu nie zna wcale, a którego my również nie znamy, wciska się gdzieś, w jakiś kącik samotna, opuszczona i mrze tak, jak żyła, w niedoli.

X.

Pominiemy z konieczności dużo odmian pośrednich, u których można śledzić, jak zwolna wydłuża się język, by mógł dostać nektar z najgłębszych nawet kielichów i den kwiatowych, jak wytwarzają się przyrządy służące do zbierania pyłku, wzrasta uwłosienie, pojawiają się trąbki, szczoteczki nożne, boczne i brzuszne, jak, zrazu małe, powiększają się zwolna, jak, rozwijają się łapki i szczęki, jak się stają coraz to silniejsze, jak się zjawia zdolność wypacania, a pęd ku szukaniu schronisk przeradza się w świadomą twórczość, udoskonalającą coraz to bardziej swe dzieła. Wszystko to postępuje bardzo powoli, poprzez trudności niezmierne i, chcąc temat po części bodaj rozwinąć, trzebaby napisać duże dzieło. Naszkicuję rozdział jeno, a nawet nie rozdział, ale stronnicę, a to wystarczy zaledwo, by nas zaciekawić, by obudzić zainteresowanie do tych wszystkich, pełnych wahania usiłowań samozachowawczych woli życia, by utrzymać gatunek, by ułatwić mu życie i rozmnożyć go. Usiłowania te, to wielkie, potężne motory rozwoju, organizacji i utrwalenie urządzeń socjalnych pszczoły.
Widzieliśmy polatującą samotnie, nieszczęśliwą prosopis, znoszącą swój los i beznadziejność rozwoju i doskonalenia, tułającą się po onym wielkim, niepojętym świecie, pełnym sił przeróżnych. Ma ona krewniaczki innej odmiany, lepiej już uposażone i zręczniejsze, przybrane w sute futerka citaris colletes i zmyślne wycinaczki listków różanych magachiles centuncularia, czyli miesierki. Żyją one również w odosobnieniu zupełnem, a jeśli kto zbliży się czasem do ich mieszkania, to jest to wróg, albo pasorzyt. Królestwo pszczół zaludnione jest zjawiskami dużo dziwniejszemi od naszego i mnóstwo odmian pszczół posiada sobowtóry tajemnicze i bezczynne, dokładnie podobne do ofiar, których kosztem żyją. Sobowtór taki, to ustrój, który przez niesłychane lenistwo utracił, jeden po drugim, wszystkie swoje narządy pracy i teraz żyć może jedynie kosztem pracowitszego przedstawiciela tejże samej odmiany[5].
Instynkt socjalny tli jednak już i pośród onych gatunków pszczół, które otrzymały zbyt szematyczne miano „samotnych” (apides solitares). Przebłyska on w różnych faktach, niby języczek płomyka poprzez brzemię chróstu, które go przygniata. Tu i owdzie przebłyska, rzucając się w zmiennych ciągle kierunkach, czyniąc nieśmiałe, czasem nawet dziwaczne wysiłki, zupełnie jak ów języczek płomienny, co się snuje chyłkiem, by poznać materjał, z którym ma do czynienia, a który niebawem będzie jego niewolnikiem i podłożem zwycięstwa.
Mamy tu przed sobą ruch materji najmniej materjalny, o ile zresztą wszystko jest materją na tym świecie. Idzie o to, by przejść z życia egoistycznego, samotnego, niebezpiecznego i niepełnego, do współżycia w braterstwie, lepiej ubezpieczonego i szczęśliwszego dużo. Sprawa na tem polega, by połączyć idealnie w jedno to, co jest rozproszone realnie w mnóstwie ciał, należy skłonić indywiduum do uczynienia z siebie ofiary dla gatunku i podstawić wartości niewidzialne, idealne pod realne, namacalne przejawy. Czyż mamy się dziwić, że pszczoły nie realizują odrazu tego czegośmy dotąd należycie rozwiązać i wprowadzić w życie nie mogli, my, posiadający ten przywilej, że instynkt nasz jest przeświadomiony i poddany kontroli inteligencji?
Jest to rzecz niezwykle ciekawa i wzruszająca poprostu patrzeć, jak nowa idea posuwa się zrazu omackiem w ciemnościach, osnuwających wszystko, co się rodzi na tym świecie. Wyłania się z materji i jest jeszcze całkiem materjalna. Jest to chłód i głód, strach i ból przemienione w coś, co nie ma jeszcze postaci. Idea ta pełza chyłkiem wokoło groźnych niebezpieczeństw, przewija się przez długie, czarne noce, czai się w kątku, skulona, gdy nadchodzi zima i rozważa zadumana problem nieuniknionej śmierci.

XI.

Jak już wiemy, drążnica (xylocopa) jest to pszczoła wielka i mocna, drążąca sobie gniazdo w zeschłem drzewie. Żyje zawsze samotnie. Jednak pod koniec lata zdarza się napotkać zebrane razem w łodydze asfodelu drążnice, z odmiany xylocopa cyanensis, czasem dość licznie spędzające razem czas zimowy. Owo braterstwo zimowe i spóźnione nie jest regułą u drążnicy, natomiast staje się obyczajem niezmiennym, już stałym u najbliższych krewniaczek ich odmiany ceratines. Mamy tu zaczątek realizacji idei, która u drążnicy stanęła w miejscu i nie mogła przekroczyć tego pierwszego etapu niejasnego przeczucia niebezpieczeństwa.
Ta sama idea, posuwająca się zwolna, przyjmuje inne formy u murawek (chalicodomes), budujących domostwa z gliny, i grabarek (dacypodes i halictes), wygrzebujących sobie podziemne chodniki a łączących się w zrzeszenia większe dla budowy gniazda. Ale zrzeszenie owo, to zbiorowisko luźnych indywiduów, to tłum samotników. Nie mają praw rządzących i nie wykonywają wspólnej pracy. Każda zupełnie izolowana pośród tłumu buduje mieszkanie dla samej siebie, nie troszcząc się o sąsiadów. Jest to, powiada Perez, aglomerat indywiduów o tych samych upodobaniach i tem samem uzdolnieniu, zebranych w jednem miejscu, a zasada „każdy sobie” przeprowadzona jest z całą ścisłością. Przypominają rój ula jedynie przez to, że jest ich dużo razem i że pracują z gorliwością wielką. Takie nagromadzenie jednostek jest jeno wynikiem ich znacznej liczby i jednego i tego samego miejsca zamieszkania.
Ale już u kuzynek grabarek (dasypodes) zwanych panurgami, przebłyska znagła mały płomyczek światła i spostrzegamy narodziny nowego uczucia, sprzęgającego ów przypadkowy, luźny aglomerat. Gromadzą się, jak poprzednie i każda wykopuje dla siebie podziemną kryjówkę, ale wspólnym jest już otwór wejściowy w ziemi i kurytarz, wiodący z powierzchni do każdej, pojedyńczej komórki. — Tak to — dodaje Perez — gdy idzie o budowę komórek, każda zachowuje się, jakby była sama, wszystkie jednak korzystają z galerji głównej i wszystkie korzystają z pracy jednej, oszczędzając sobie trudu i czasu na kopanie osobnych dojść do każdej komórki. Byłoby rzeczą bardzo ciekawą zbadać, czy sama ta praca wstępna nie jest wykonywana siłami zbiorowemi i czy kilka, lub kilkanaście samic nie zmienia się przy robocie, gdy się zmęczą.
Jak się rzecz ma, nie wiemy, widzimy jednak, że idea braterstwa przebiła ścianę, dzielącą jedno indywiduum od drugiego. Teraz już kierownictwo życia nie spoczywa w rękach sił zewnętrznych, a strach przed zimą a głodem, czy wreszcie śmiercią nie napędza do czynów ślepego instynktu, ale wodze akcji przeszły w ręce idei, przebijającej się z mozołem ku wyżynom uświadomienia. I tym razem urywa się na tem nić rozwoju i idea nie może osiągnąć w tym kierunku niczego więcej. Nie traci jednak odwagi i próbuje dróg innych. Przerzuca się do innej odmiany, do rodziny trzmieli, dojrzewa tam, obleka się w ciało w zgoła innej atmosferze i czyni pierwsze, jawne i dostrzegalne cuda.

XXII.

Trzmiele, owe wielkie, kosmate, hałaśliwe, przeraźne, a pokojowo nastrojone pszczoły, znane wszystkim dobrze, żyją zrazu samotnie. W pierwszych dniach marca, zapłodniona zeszłego roku samica, przezimowawszy w jakiejś kryjówce, zaczyna budować gniazdo pod ziemią, lub w krzaku, stosownie do obyczaju odmiany, do jakiej się zalicza. W zaraniu wiosny jest na świecie sama jedna. Oczyszcza, wygrzebuje i wyścieła obrane miejsce, potem lepi dość nieforemnie komórki z wosku, wypacanego z siebie, napełnia je miodem i pyłkiem, znosi jaja, pielęgnuje je, wychowuje liszki i niebawem otacza ją grono córek, które biorą się wraz z matką do roboty. Pracują razem, zarówno zbierając miód, jak we wnętrzu gniazda, a po pewnym czasie, kilka młodych zaczyna nieść znowu jaja. Wzrasta dobrobyt, komórki stają się coraz to foremniejsze, a kolonja coraz liczniejsza. Założycielka jest duszą domostwa, matką główną i stoi na czele królestwa, będącego jakby szkicem próbnym dla naszych pszczół domowych. Jest to zresztą szkic bardzo prymitywny i prostacki. Dostatki są nieznaczne i zamknięte w ciasnych granicach, a prawa nieokreślone i nie mają też posłuchu bezwzględnego. Zjawia się często ludożerstwo i dzieciobójstwo, jak u szczepów pierwotnych, architektura jest bezplanowa i marnotrawna, ale głównie to różni od siebie dwa te miasta i organizacje, że ul jest instytucją trwałą, a gniazdo trzmiela jeno sezonową. U schyłku jesieni miasto trzmiele zginie, ludność, złożona z trzech, czy czterechset osobników wymrze, nie zostawiając śladu swego istnienia, cały wysiłek zbiorowy pójdzie na marne, a katastrofę przeżyje sama jeno samica i ona z nastaniem wiosny rozpocznie na nowo, w osamotnieniu zupełnem, w ten sam sposób co matka pracę, która będzie równie, jak tamta, daremną.
Mimo to jednak idea narodziła się, przybrała kształt realny i uświadomiła sobie granice swej mocy. U trzmieli nie stara się ona przełamać transcendentalnej zapory, narzuconej przez jakoweś wyższe moce. W tejże chwili jednak, wierna swej metodzie, w sposób przypominający metempsychozę, czyni nowy wysiłek i, drżąc jeszcze z radosnego wzruszenia, jakiem ją napełnia odniesione zwycięstwo, dojrzała, silna, niemal doskonała, inkarnuje się w innej grupie, przedostatniej grupie gatunku, w tej, która bezpośrednio poprzedza naszą pszczołę domową. Formę ostateczną osiąga w grupie meliponitów, obejmującej melipony i trygony tropikalne.

XIII.

Wszystko tutaj zorganizowane zupełnie jak w naszych ulach. Jest matka, zdaje się, jedyna, bezpłodne robotnice i trutnie-samcy[6]. Niektóre szczegóły lepiej są tu nawet urządzone. Naprzykład samce nie są zupełnie bezczynne, bowiem wydzielają wosk. Brama ula chroniona jest lepiej, gdyż podczas chłodnej nocy zamyka ją brama, a gdy noc gorąca, rodzaj firanki pozwala na cyrkulację powietrza.
Ale republika nie posiada tej spoistości i siły, bezpieczeństwo życia jest mniejsze, a dobrobyt nie dosięga nigdy tego, co u naszych pszczół, rozkwitu. Gdziekolwiek wprowadza się hodowlę naszej pszczoły, meliponity ustępują jej miejsca i przejawiają tendencję do wygasania. W obu odmianach rozwinięta jest równie silnie i wspaniale idea braterstwa z wyjątkiem jednego punktu, który owa idea osiągnęła już u małej rodzinki trzmieli, a u meliponów nie posunęła się dalej.
Jest to mechaniczna organizacja współpracy i ekonomja ścisła wysiłku, czyli jednem słowem architektura ula, która u meliponów stoi na znacznie niższym poziomie. Przypominam com powiedział w rozdziale XVIII trzeciej księgi, oraz dodaję, że u naszych pszczół domowych wszystkie komórki są przystosowane jednakowo do wylęgania potomstwa i przechowywania zapasów, pozatem trwają tak długo, jak sam ul. Tymczasem u meliponów służą tylko i służyć mogą do jednego celu, zaś po wykluciu się poczwarek, komórki, służące im za kolebki, ulegają zniszczeniu.
Widzimy tedy, że idea współpracy braterskiej i związanych z nią urządzeń przybrała u pszczół naszych formę najdoskonalszą i sam zarys posuwania się owej idei, jaki daliśmy, starczy, by dać pojęcie o jej ruchu. Ale może ów ruch, odbywający się etapami w każdej poszczególnej odmianie gatunku, nie posiada ciągłości i linja, jaką wykreśla, jest jeno wytworem naszej wyobraźni? Nie budujmy jeszcze systematu w zakresie sprawy tak mało zbadanej. Zadowolnijmy się jeno prowizorycznemi wnioskami, a jeśli już chcemy koniecznie budować zarysy, podkreślajmy te, które budzą największą nadzieję, bo gdyby należało wybierać, to wiemy już z różnych faktów i półoświetleń, że najbardziej upragnione będą zarazem najpewniejsze. Nie zapominajmy jednak, że niewiedza nasza jest jeszcze ogromna i że uczymy się dopiero otwierać oczy i patrzeć. Nie przeprowadzono dotąd tysięcy możliwych już dziś, a koniecznych eksperymentów, ani nie usiłowano ich nawet zacząć.
Czyż naprzykład prosopis, schwytana i zmuszona do zamieszkania wespół z podobnemi sobie pszczołami, nie mogłaby, po dłuższych usiłowaniach, przekroczyć czarodziejskiego progu absolutnej samotności, nawyknąć do życia towarzyskiego, jak dasypody, a może nawet zdecydować się na krok stanowczy i zaznać słodyczy braterstwa, jak panurgi? Panurgi znowu zkolei, przeniesione w warunki odpowiednie, nienormalne, mogłyby może przejść od wspólnego kurytarza do wspólnoty mieszkania. Matki trzmieli przezimowane, razem hodowane i żywione w niewoli, mogłyby dojść do porozumienia i podzielić się pracą. Czyż dano meliponom plastry z wyciskanego sztucznie wosku? Czyż ofiarowano im amfory, regularnie budowane, dla zastąpienia dziwacznych garnuszków na miód? Ciekawem byłoby przekonać się, czyby je przyjęły, wykorzystały należycie i w jaki sposób przystosowałyby swe obyczaje do tej nieznanej architektury. Oto pytania, z któremi zwracamy się do owych drobnych istotek, od których rozstrzygnięcia zawisło mnóstwo problemów zarówno ich życia, jak i naszego dotyczących. Nie możemy dać jednak odpowiedzi, albowiem doświadczenie nasze sięga zaledwo dnia wczorajszego. Licząc od samego nawet Reaumura, nie upłynęło więcej nad sto pięćdziesiąt lat, jak zajmujemy się badaniem życia pszczół dzikich. Reaumur poznał ledwo kilka odmian, my zajęliśmy się innemi, ale setki, a może i tysiące odmian nie powiedziało nam o sobie ani jednego słowa, albowiem nie pytaliśmy ich wcale, lub może czynili to podróżnicy niewykształceni, albo tacy, którzy nie mieli czasu czekać odpowiedzi.
Te, które poznaliśmy, pobieżnie zresztą, od czasów pięknych prac autora „Memorjału o pszczołach” nie zmieniły do dziś swych nawyczek i obyczajów. Trzmiele brzęczące w roku 1730 pośród ogrodów Charenton, kąpiące się w złotych promieniach słońca początków XVIII wieku i opijające się miodem, są całkiem takie same, jak współczesne, które z początkiem kwietnia tego roku zaczną brzęczeć tuż obok nas, w ogrodach i gajach St. Vincennes. Ale od czasów Reaumura do dziś to przeciąg krótki, jak mgnienie oka, gdy idzie o przedmiot naszego badania, a kilka żywotów ludzkich od urodzenia do śmierci nawet, złączonych razem, to ledwo sekunda w dziejach myśli natury.

XIV.

Widzimy, że idea, którą śledziliśmy w głównych etapach rozwoju, osiągnęła u naszych pszczół domowych swą formę najwyższą, ale nie znaczy to jeszcze wcale, by w ulu panowały stosunki absolutnie idealne i bez zarzutu. Coprawda, komórka sześcioboczna, tak precyzyjnie zbudowana, jest arcydziełem, które pod każdym względem przedstawia doskonałość geometryczną, a tem samem absolutną, i żaden genjusz indywidualny, czy zbiorowy, nie byłby w stanie udoskonalić jej bardziej. Żadna żywa istota, nawet człowiek nie doprowadził w swym zakresie działania do tego, czego dokonała pszczoła w swoim, a gdyby zjawiła się na naszym globie istota zaziemska o inteligencji wyższej i spytała o przedmiot, będący najdoskonalszym wyrazem logiki życia, trzebaby jej pokazać plaster miodu.
Ale nie wszystko w ulu stoi na tym poziomie. Zaznaczyliśmy już w ciągu tej pracy kilka błędów, kilka pomyłek, czasem oczywistych, a czasem znów zagadkowych i niepojętych. I tak, trudno nazwać doskonałością nadmiar bezczynnych samców, które niszczą ul i doprowadzają słabsze kolonje do upadku, dalej niebezpieczeństwo spowodowane partenogenezą, ryzykowność lotu miłosnego, nadmiar i nieobliczalność rojów, brak uczucia litości i współdziałania poza ulem, a wreszcie monstrualne wprost i desperackie poświęcenie indywiduum dla społeczeństwa. Dodać możemy jeszcze dziwną skłonność do magazynowania niezmiernych ilości pyłku kwiatowego, który w razie dłuższego bezużytecznego przechowywania jełczeje, twardnieje, staje się zgoła bezużyteczny i zabiera tylko mnóstwo miejsca w plastrze. Wspomnieć trzeba również o długich rządach nowej bezpłodnej królowej w starym ulu, zanim nastąpi jej zapłodnienie.
Największym, najcięższym błędem, jedynym może, który w klimacie naszym niemal zawsze doprowadza do katastrofy, jest zbyt częsty rój. Nie zapomnijmy jednak, że pod tym względem dobór naturalny pszczoły domowej natrafia od lat tysięcy na opór i przeciwdziałanie człowieka. Począwszy od Egipcjan z czasów Faraonów, aż do naszych dzisiejszych chłopów, bartnik działał zawsze i stale wbrew najżywotniejszym interesom i celom gatunku. Najdostatniejsze ule są te, które rzucają jeno jeden rój na początku lata. Spełniają w ten sposób swój obowiązek macierzyński, zabezpieczają utrzymanie istnienia rodu, przeprowadzają konieczną wymianę królowej na młodszą, dają możność i czas rojowi licznemu i przezornemu zbudowania plastrów licznych i zaopatrzenia ich obficie przed nadejściem jesieni.
Gdyby ul i jego rój pierwszy pozostawiono własnym losom, obie kolonje przetrwałyby doskonale zimę i byłyby jedynemi, któreby się ostały, zaś wszystkie inne, ożywione instynktem odmiennym, dające liczne, słabe roje, ginęłyby z reguły. Oczywiście na podstawie doboru naturalnego ustaliłaby się zasada jednego roju i nasze pszczoły północne wolneby były od całego tego zarzutu lekkomyślności. Cóż się jednak dzieje? Oto człowiek zdawien dawna gwałcił te właśnie ule zasobne i rozsądne i dostosowane do warunków klimatu, a czynił to dla zabrania miodu. Niszczył je i niszczy dotąd zupełnie, porywając skarby. Pozostawiał i pozostawia dotąd, jeszcze w bartniczej praktyce powszedniej i rutynicznej tylko kolonje słabe, rody wyczerpane, roje drugo- i trzeciorzędne, nie mające zazwyczaj o czem przezimować, dając im dla podtrzymania życia resztki najgorszego miodu, by od biedy skompletować nędzne ich zapasy.
Rezultatem takiej gospodarki musiało być oczywiście osłabienie energji całego gatunku, a tendencja nadmiernego roju rozwinęła się i utrwaliła dziedzicznie, tak, że dzisiaj wszystkie niemal pszczoły nasze, zwłaszcza czarne, roją się nadmiernie. Od kilku zaledwo lat wprowadzono do apikultury nowe metody, mianowicie ruchome ramki i plastry i rozpoczęto systematyczne zwalczanie owych dawnych, niebezpiecznych nawyczek bartniczych. Jeśli zwrócimy uwagę na to, z jaką szybkością i jak korzystnie oddziaływa dobór sztuczny na większość naszych zwierząt domowych, na woły, psy, owce, konie, gołębie i wszystkie inne, możemy się spodziewać, że niezadługo będziemy posiadali rasę pszczół, która zrezygnuje całkiem z naturalnego roju, a zwróci całą swą usilność ku gromadzeniu miodu i pyłku.

XV.

— Czyż jednak — spyta ktoś — inteligencja uświadamiająca sobie lepiej cel współżycia w ulu i jego wymogi nie byłaby w stanie wyzbyć się wszystkich innych wyliczonych powyż błędów i omyłek? Możnaby dużo powiedzieć o tych błędach i omyłkach. Są one spowodowane w znacznej części przez to, że nie znamy dobrze ula, a także ważną tu rolę odgrywają skutki tendencji nadmiernego roju, który to fatalny objaw samiśmy wywołali. Zresztą nie bronię wcale pszczół. Z tego, cośmy powiedzieli, każdy może sobie wyrobić pojęcie o ich życiu i przyznać im inteligencję, albo jej całkiem odmówić. Wydaje mi się, że w wielu razach widoczne jest porozumienie pomiędzy niemi, gdyby jednak nawet na oślep robiły to, co robią, nie mógłbym im odmówić najwyższego podziwu i ciekawość nasza nie zmniejszyłaby się wcale. Musi to zainteresować obserwatora, gdy widzi, jak ten maleńki móżdżek znalazł w samym sobie środki obrony i walki z zimnem, głodem, śmiercią, czasem przestrzenią i samotnością, czyli przysięgłemi wrogami każdej materji ożywionej. Jeśli więc taka maleńka istotka potrafi utrzymać i doskonalić nawet swe życie tak mądrze urządzone i rozczłonkowane bez przekroczenia granicy instynktu, nie przedsiębiorąc nic pozatem, ku czemu ją popycha, to sprawy to wcale nie zmienia i zjawisko jest cudowne.
Rzeczy zwyczajne i niezwykłe mieszają się razem i rozróżnić ich nie sposób, skoro je umieścimy na przynależnem im miejscu, to jest na łonie natury. Wówczas nie można im zarzucać, że noszą miana uzurpowane, wówczas oczy nasze pociąga to, co w nich jest niezrozumiałe, niepojęte i niepoznawalne i to jeno winno ożywiać nas i podniecać ku badaniu, zachęcać do wkreślenia myśli naszych w kształt nowy i lepiej dostosowany, a także znachodzić wyraz lepszy dla słów, myśli i uczuć naszych. Mądrość nakazuje jeno na to zwracać całą uwagę.

XVI.

Zresztą nie mamy prawa sądzić win pszczelego rodu wedle kodeksu inteligencji własnej. Czyż nie dostrzegamy w naszym świecie zjawiska tak częstego, że inteligencja, błędy i pomyłki żyją sobie razem przez długi, długi czas w zupełnej zgodzie, nie dostrzegając tego wcale, a wieki całe mijają nieraz zanim zdecydujemy się zaradzić złemu? A przecież właśnie człowiek jest ową istotą, powołaną przez własne przeznaczenie, specjalnie i, że tak powiemy, organicznie, do rozumowania, do życia i organizowania życia społecznego wedle zasad logiki i rozumu czystego. Tymczasem przypatrzmy się co czyni i porównajmy ul ze społeczeństwem naszem. Gdybyśmy byli mrówkami, obserwującemi ludzi, zdumienie nasze byłoby niemałe. Cóżbyśmy powiedzieli, patrząc na tę nielogiczną i niesprawiedliwą organizację pracy w zespole istot, które pod innemi względami wykazują, że posiadają rozum nadzwyczajny. Zobaczylibyśmy, jak to powierzchnia ziemi, jedyne źródło całego życia społecznego, jest uprawiana z trudem i w sposób zgoła niedostateczny przez dwie, lub trzy dziesiąte całej ludności. Jedna dziesiąta żyje w zupełnem próżniactwie, pochłaniając najlepszą cząstkę produktów pracy tamtych pracowników. Siedm dziesiątych żyje natomiast skazanych na wieczne przymieranie głodem i wyczerpuje się coraz to bardziej w wysiłkach dziwnych i zgoła niepożytecznych, z których nie odnosi żadnej korzyści, a które, jak się wydaje, służą jeno na to, by życie owych próżnujących uczynić bardziej jeszcze skomplikowanem, niezrozumiałem i, o ile to możliwe, bezczynniejszem. Musielibyśmy się zgodzić na to, że rozum i zmysł moralny tych obserwowanych istot działają w zakresie innego świata, zgoła niepodobnego do naszego, a przeto żyją oni wedle zasad innych, których pojąć nigdy nie zdołamy i spodziewać się tego nawet nie mamy prawa.
Nie posuwajmy jednak dalej analizy błędów i omyłek naszych. Zawsze je dostrzegamy wyraźnie i nie tajne nam są wcale. Coprawda niewielka stąd pociecha. Raz, czy dwa w ciągu wieku, jakaś troska, czy cierpienie zrywa się ze snu, przeciera oczy, wydaje okrzyk zdziwienia, wyciąga obolałe ramiona, podtrzymujące jej głowę we śnie, potem obraca się na drugi bok, kładzie na posłaniu i zasypia smacznie. Potem, to samo po stu latach czyni druga, budząc się z bezwładu pod wpływem znużenia samym tym bezwładem.

XVII.

Jeśli przyjmiemy za rzecz prawdopodobną i możliwą rozwój gatunku pszczołowatych, a przynajmniej samego rodu pszczół, choćby z tego powodu, że rozwój ten łatwiej przypuścić, niż niezmienność i martwotę tego, co żyje, to nasunie nam się samo przez się pytanie, jaki jest stały i ogólny kierunek tego rozwoju. Wydaje się, że posuwa się tą samą linją co nasz własny. Zmierza wyraźnie ku zmniejszeniu wysiłku, ograniczeniu niedostatku, zabezpieczeniu życia, zwiększeniu wygód i stworzeniu mu warunków korzystnych, oraz wzmocnieniu gatunku. Nie waha się wielkiemu celowi temu rzucić na pastwę osobnika, kompensując siłą i szczęściem społeczeństwa złudną zresztą i bolesną niezależność samotnika. Rzekłby ktoś, że natura rozumuje podobnie, jak Perykles, iż osobnik wówczas nawet, kiedy cierpi, jest szczęśliwszy, cierpiąc pośród, miasta, którego obywatele żyją w warunkach szczęśliwych, jak wówczas kiedy ratuje się sam, państwo stacza się ku upadkowi. Natura popiera rozwój niewolnictwa pracy w społeczeństwie potężnem a rzuca na żer wrogów, nie posiadających postaci ni imienia, zaludniających każdą minutę czasu, tkwiących w każdym ruchu wszechświata, w każdym ułamku przestrzeni, bezczynnych widzów w zespole, który przechodzi okres trudny i niebezpieczny.
Nie tutaj miejsce spierać się czy taką jest, czy inną idea natury, ni też dociekać, czy przystoi człowiekowi być jej powolnym, natomiast można przyjąć za pewnik, że wszędzie, gdzie poprzez zjawiska dostrzec możemy choćby pozór jakiejś idei, pozór ten obiera tę właśnie drogę, której celu nie znamy. O ile to dotyczy nas samych, wystarczy stwierdzić z jakiem staraniem natura dąży do zachowania i utrwalenia w rasie, która się rozwija, wszystkich zdobyczy, jakich dokonaliśmy na wrogim nam bezwładzie materji. Po każdym, szczęśliwym wysiłku znaczy etap pochodu wzwyż, a kładzie dobrotliwie przeróżne zapory z praw specjalnych poza nami w tym celu, byśmy się nie cofnęli, co jest zwykłą reakcją, następującą po napięciu energji. Trudno zaprzeczyć, że postęp ten i rozwój istnieje, ale może być, że w rasach obdarzonych największą już miarką inteligencji, nie ma innego celu poza samym tym ruchem i sam nie wie dokąd zmierza.
W każdym razie, w świecie, w którym poza kilku faktami tego rodzaju nic nie znamionuje woli ściśle określonej, jest rzeczą bardzo znamienną gdy się widzi, że pewne istoty wznoszą się tak ciągle stopniowo od dnia, w którym otwarliśmy oczy. To też gdyby nawet pszczoły nie objawiły nam nic więcej ponad istnienie tej przedziwnej, tajemniczej spirali światła, jaśniejącej pośród nieprzeniknionych ciemni, byłoby to już zaprawdę dostateczne, by nie żałować czasu zużytego na obserwowanie ich drobnych ruchów i obyczajów, tak dalekich, a jednak tak bliskich naszym wielkim namiętnościom i pełnym pychy marzeniom o niesiężnem przeznaczeniu naszem.

XVIII.
Być może, że wszystko to jest daremne i bezcelowe, a nasza świetlna spirala, podobnie, jak i pszczela rozbłyska jeno... tak sobie... dla poigrania z ciemnością. Może być także, że jakieś niezmiernej doniosłości wydarzenie, które miało miejsce kędyś poza światem, w świecie innym, albo zjawisko nowe nadało na chwilę sens określony temu wysiłkowi poto, by go zniweczyć i uczynić bezsensownym za moment. Być może, ale nam przystoi kroczyć dalej swoją drogą, jakby nie zaszło nic anormalnego i nic nas złego spotkać nie miało. Gdybyśmy się dowiedzieli, że jutro jakaś niesłychana rewolucja, naprzykład porozumienie się z inną planetą starszą, większą i świetniejszą przeistoczy naszą naturę, unicestwi nasze namiętności, zmieni prawa i prawdy zasadnicze naszej epoki, to najmądrzej byłoby mimo wszystko poświęcić cały dzień dzisiejszy badaniu tych namiętności, tych praw i tych prawd, utrwalaniu dorobku wiedzy w naszym umyśle i wierne trwanie przy naszym przeznaczeniu i obowiązku, polegającym na wznoszeniu bodaj o stopień wzwyż w nas samych i wokół nas owych sił tajnych życia, które wymykają się dotąd twórczemu kształtowaniu naszej dłoni. Być może, że wobec tego nowego objawienia wszystko runie, ale jest niepodobieństwem, by ci, którzy wytrwali aż do końca i pełnili swą misję, będącą istotnym celem zabiegów ludzkich, nie stanęli również w pierwszych szeregach wielbicieli onej rewelacji nowej i nie byli najlepiej przysposobieni na jej przyjęcie i zrozumienie. Wówczas nawet jeśli się dowiedzą, że jedynym ich prawdziwym obowiązkiem było nie ciekawić się tem, co niepoznawalne i rezygnować z jego poznania, będą lepiej od innych w stanie pojąć ową obojętność i ową rezygnację ostateczną i wyciągnąć z nich korzyści.

XIX.

Nie idźmy w marzeniach po tej linji. Możliwość ogólnej zagłady nie powinna wchodzić wcale w zakres naszych zajęć i prac, podobnie, jak oddziaływanie nieobliczalnego przypadku. Dotąd zawsze, wbrew obietnicom wyobraźni, skazani byliśmy na siebie samych i własne jeno siły nasze, te skromne wysiłki stworzyły wszystko, co zostało stworzone, co jest pożyteczne i trwałe na ziemi. Wolno nam oczekiwać czegoś lepszego lub obawiać gorszego ze strony dziwnego przypadku, ale tylko pod warunkiem, że to oczekiwanie nie przeszkodzi dopełnieniu naszych obowiązków ludzkich. I tutaj dają nam pszczoły doskonałą naukę, taką samą, jak wszystkie nauki natury. Właśnie pszczoły doznały takiej cudownej interwencji, posiadającej wszelkie cechy przypadku. Wydane są oczywiście więcej, niż my w ręce zaświatowej woli, mogącej je unicestwić, lub też przekształcić ich gatunek i zmienić cały kierunek i zakres ich przeznaczenia. A mimo to pełnią niezachwianie swój pierwotny obowiązek bez straty czasu. I właśnie te z pośród nich, które ten obowiązek pełnią najlepiej i najgorliwiej, są najlepiej przysposobione do skorzystania z nadprzyrodzonej interwencji, która dziś na wyższy poziom podnosi los ich gatunku.
Łatwiejsza to rzecz, niż się wydaje, odkryć na czem polega istotny obowiązek jakiejś istoty. Zapisany jest on w organie, który stanowi jego główną cechę i któremu są podwładne wszystkie inne organa całego organizmu jego. Podobnie jak jest zapisany na języku, żuchwach i żołądku pszczoły, która ma produkować miód, tak samo widnieje on w naszych oczach, uszach, w rdzeniu, kościach czaszki i całym systemie nerwowym naszego ciała. Wynika stąd, jasno, że poto jesteśmy na ziemi, by przetwarzać to wszystko, co spożywamy i użytkujemy z wytworów ziemskich w specjalny rodzaj energji takiej jakości, jakiej nie wytwarza żaden twór inny. Niema, o ile wiem, istoty drugiej na świecie, zorganizowanej tak, by produkować ów dziwny fluid, który zwiemy myślą, inteligencją, świadomością, rozumem, duszą, duchem, mózgową energją, cnotą, dobrocią, sprawiedliwością i mądrością. Fluid ten mimo, iż posiada tysiące nazw, jest w każdem nazwaniu tą samą rzeczą. Wszystko w nas zostało mu oddane na ofiarę, nasze muskuły, zdrowie, zwinność członków, równowaga naszych funkcyj animalnych, fizjologicznych, spokój życia, a wszystko coraz to dotkliwiej i boleśniej odczuwa jego przewagę. Jest to stan najcenniejszy i najsubtelniejszy, do którego podnieść można materję.
Nie wiemy do czego nas doprowadzi, co z nas uczyni, co my uczynimy z nim. Kiedy zawładnie w całej potędze, pouczy nas sam. Tymczasem nie wahajmy się oddać mu wszystkiego, czego się domaga, bądźmy gotowi wyrzec się wszystkiego, co może opóźnić jego rozkwit. Niema żadnej wątpliwości, że jest to nasz najistotniejszy w tej chwili obowiązek. W miarę czasu wskaże nam inne. Będzie je powoływał do życia sam równolegle z rozrostem własnego bytowania, podobnie, jak woda wyżynna żywi i wypełnia źródło na dolinie, tem hojniej im wyższy jest szczyt, gdzie się znajduje. Nie troszczmy się tem, kto skorzysta z onej siły, żywiącej się naszym kosztem i gromadzącej się ku dobru przyszłych pokoleń. Pszczoły także nie wiedzą, czy same spożytkują plony pracy swojej. Nie wiemy nawet, czy nasi to potomkowie będą dziedzicami onej potęgi duchowej, jaką tworzymy we wszechświecie. Nic to! Pszczoły latają z kwiatu na kwiat, gromadząc dużo więcej miodu, niż potrzeba im samym i ich potomstwu. Czyńmy, jak one, kroczmy od faktu do faktu, zbierając wszystko, co może być pożywką dla onego niepojętego płomienia, aby, spełniwszy dobrze swój organiczny obowiązek, być gotowymi na wszystko, co nadejść może. Żywmy go i krzepmy naszemi uczuciami, namiętnościami, wszystkiem, co się da zobaczyć, odczuć, usłyszeć, dotknąć, oraz nim samym, jego własnym produktem, to jest ideą, wypływającą z odkryć, obserwacyj, doświadczeń, zebraną z wszystkich zjawisk świata. Nadejdzie chwila, kiedy wszystko, w sposób naturalny, samo przez się, obróci się na korzyść umysłu, który podjął z dobrą wolą, ochotnie ów rzeczywisty obowiązek człowieczy, a wówczas, nawet przypuszczenie, że może wysiłki jego są bezcelowe, wzmoże jeno zapał i gorliwość pracy, czyniąc ją jaśniejszą, czystszą, bardziej bezosobistą, niezawisłą i szlachetniejszą.


KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł lustre lub lustrum (fr.) — okres pięciu lat
  2. Zdarza się to nawet bardzo często u rojów drugo- i trzeciorzędnych, gdyż pszczoły są w nich młode i niedoświadczone, przeciwnie, niż w roju pierwszym. Na czele ich stoi królowa-dziewica, lotniejsza i lżejsza. Nie znają one jeszcze chłodu i zmiennej pogody w naszym surowym klimacie. To też żadna z takich kolonij nie przetrzymuje pierwszych dni wietrznych jesieni i wszystkie pszczoły stają się, bez względu na zapasy miodu, ofiarami powolnych i tajnych prób i doświadczeń przyrody, która trupami uściełać zwykła swe pola eksperymentów, nawet wówczas, gdy jest to niepotrzebne.
  3. Mówiąc tu po raz ostatni o budownictwie pszczół, musimy zauważyć, że pszczoła apis florea buduje komórki trutniów w kształcie cylindrycznym, nie sześciobocznym. Widocznie nie przeszła jeszcze definitywnie z jednej do drugiej formy i nie wybrała dotąd najlepszej.
  4. Analogiczny wypadek przytacza Büchner. Świadczy on o przystosowaniu się do warunków i to nie powolnem, trwającem wieki, nieświadomem i fatalistycznem, ale bezpośredniem, świadomem i kierowanem wolą. Na wyspie Barbados pszczoły od czasu puszczenia w ruch licznych cukrowni całkiem zaprzestały zbierać sok z kwiatów, albowiem przez cały rok miały obfitość cukru, który przerabiały na miód.
  5. Trzmiele mają za pasorzyty odmianę: psithyres, a odmiana antidii żywić musi inną, zwaną: stelides. Musimy przyjąć — powiada słusznie Perez w dziele swym p. t. „Les abeilles” — patrząc na zjawisko zupełnej niemal ich identyczności pasorzyta (owada, który wylęga się z pasorzytniczego jajka) z ofiarą swoją, że te dwie rodziny są odmiennemi formami tego samego typu i spokrewnione są z sobą jak najbliżej. — Dla naturalistów, którzy wierni są teorji transformizmu, owo pokrewieństwo jest zrozumiałe i zupełnie realne. Forma pasorzytnicza jest to jeno linja rodziny pracującej i gromadzącej zbiory, która przez przystosowania do życia pasorzytniczego zatraciła z biegiem czasu wszystkie organa pracy i składa ją na linję pracującą. Widzieliśmy to już na przykładzie triangulinów citaris colletis, których jajka złożone w komórkę tejże pszczoły w warunkach korzystnych przepoczwarczają się w owada niemal identycznego z nią. (Rozdz. XIII. Księgi IV).
  6. Nie zostało stwierdzone, że zasada monarchji i jedynomacierzyństwa panuje u meliponitów. Blanchard przypuszcza, że w gnieździe żyje razem kilka królowych, gdyż, nie mając żądeł, królowe meliponitów nie mogą się wzajem zabijać. Nie można było tego stwierdzić z powodu wielkiego podobieństwa samic i robotnic i niemożności hodowania w naszym klimacie tropikalnych meliponitów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Franciszek Mirandola.