Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część pierwsza/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
GABINET MINISTRA.

Powóz zatrzymał się przed małym gankiem, który, na kilka stopni podniesiony, prowadził do sieni oświetlonej lampą.
Adrjanna, wchodząc na śliskie schody, wsparła się nieco na ramieniu doktora!
— Ach! jakże pani drżysz — odezwał się Baleinier.
— Tak — odrzekła, drżąc z zimna — okropnie mi zimno. W pośpiechu wyszłam bez szala... Ale jakże ten dom smutnie wygląda! — dodała, wskazując ganek.
— Jest to, jak nazywają, mały pałacyk ministerjalny, prywatne mieszkanie, gdzie kryje się minister przed zgiełkiem światowym i natręctwem proszących — rzekł, uśmiechając się Baleinier. — Racz pani wejść.
I otworzył drzwi do dość obszernej pustej sieni.
— Prawdę mówiąc — dodał doktór, ukrywając pod powierzchowną wesołością dość żywy niepokój — nasi ministrowie... nie nader okazale mieszkają, w przedpokoju ani jednego lokaja (chciałem raczej mówić woźnego). Ale na szczęście — mówił dalej, otwierając drzwi do pokoju przyległego do sieni — znam tu wszystkie manowce.
Panna de Cardoville wprowadzoną została do salonu, wyklejonego zielonem obiciem i skromnie umeblowanego mahoniowemi stołami i krzesełkami, pokrytemi żółtym utrechckim aksamitem; posadzka świeciła się, starannie wywoskowana; stołowa lampa, dająca zaledwie trzecią część potrzebnego światła, zawieszoną była daleko wyżej, niż to zwykle bywa.
Adrjanna, widząc to mieszkanie, nazbyt skromne jak dla ministra, lubo żadnego nie miała podejrzenia, nie mogła przecież powściągnąć zdziwienia, i zatrzymała się chwilę u progu. Baleinier, prowadzący ją pod ramię, odgadł przyczynę jej zdziwienia i rzekł z uśmiechem:
— Mieszkanie to wydaje się pani dosyć ubogiem jak na ministra, nieprawdaż? Ale gdybyś pani wiedziała, co to jest oszczędność konstytucyjna! Wreszcie zobaczysz pani, że i sam minister nie wygląda na znakomitego człowieka... równie nie okazały, jak jego meble... Ale racz pani zaczekać chwilkę... pójdę uprzedzić ministra i oznajmić mu... Zaraz powrócę.
I, usuwając ramię z pod ręki Adrjanny, która mimowolnie tuliła się do niego, otworzył małe boczne drzwi i znikł.
Panna de Cardoville pozostała sama.
Lubo nie mogła wytłomaczyć sobie przykrego wrażenia, wzdrygnęła się jednak na widok dużego, zimnego, z gołemi ścianami pokoju i z oknami bez firanek; potem, powoli spostrzegając w jego umeblowaniu wiele osobliwości, które zrazu nie wpadły jej w oko, uczuła niewymowny niepokój...
Zbliżywszy się do komina, na którym wygasł ogień, spostrzegła z wielkiem zdziwieniem kratę żelazną, otaczającą komin, i szczypce oraz łopatkę, przykute na łańcuszkach.
Dosyć już zdziwiona tą osobliwością, chciała przysunąć do siebie krzesło stojące przy ścianie.
Krzesła ruszyć nie było można.
Wtedy spostrzegła, że poręcz tego, jak i innych krzeseł, przymocowana była żelaznymi haczykami do ściany.
Nie mogła wstrzymać się od śmiechu i pomyślała sobie:
— Czyż obawiają się, ażeby minister nie zabrał z sobą mebli, gdy się będzie wyprowadzał?
Adrjanna, iż tak powiem, uczyniła ten żart z przymusu, aby mogła jako tako rozerwać się w przykrem położeniu, które tem bardziej pogarszało się, że w domu tym panowało ponure, okropnie smutne milczenie; nic tu nie znamionowało ruchu, czynności, które zwykle panują w pośrodku mnóstwa interesów.
Kiedy niekiedy słyszała tylko gwałtowny świst wiatru na dworze.
Już upłynął przeszło kwadrans, a doktór Baleinier nie wracał.
Zniecierpliwiona, niespokojna Adrjanna chciała kogo zawołać, aby zapytać o pana Baleiniera, i o ministra; obejrzała się wkoło, czy niema sznurka od dzwonka, lecz nie znalazła go; dostrzegła tylko, że to, co uważała dotąd za zwierciadło, gdyż mało światła było w pokoju, był to wielki arkusz wypolerowanej blachy. Bardziej się zbliżywszy, chciała wziąć w rękę lichtarz, lecz i on przytwierdzony był do marmuru nad kominkiem.
Przy pewnem usposobieniu umysłu, okoliczności mało znaczące, stają się częstokroć przerażającemi; lichtarz, którego nie mogła mszyć z miejsca; owe meble, przykute do ścian, blacha zamiast zwierciadła, głucha cisza, oraz dłuższa nieobecność doktora, takie sprawiały na Adrjannie wrażenie, iż zaczęła drżeć cała.
Lubo jednakże usiłowała uspokoić się, powodowana jednak przestrachem, odważyła się na krok, którego nigdy by nie zrobiła przedtem; przystąpiwszy do małych bocznych drzwi, nadstawiła ucho.
Zatrzymała oddech; słuchała... i... nic nie było słychać...
Nagle rozległ się nad jej głową głuchy i ciężki odgłos, jakby człowieka spadającego; zdawało się jej nawet, że słyszała przytłumiony jęk.
Podniósłszy żywo do góry oczy, spostrzegła tynk odpadający, który pewno oderwał się od wstrząśniętego mocno sufitu.
Nie mogąc już dłużej oprzeć się przestrachowi. Adrjanna pobiegła do drzwi, któremi weszła z doktorem, aby kogo przywołać.
Jakież było jej przerażenie, gdy drzwi znalazła zamknięte.
A przecież od przybycia nie słyszała najmniejszego szelestu klucza w zamku, który zresztą był zewnątrz.
Coraz bardziej strwożona, pobiegła do małych bocznych drzwi, któremi znikł doktór.
I te były również zamknięte zewnątrz...
Jednakże, chcąc jeszcze walczyć z przestrachem, który coraz bardziej opanowywał ją, przywołała na pomoc męstwo swego charakteru i chciała się uspokoić.
— Przywidziało mi się — pomyślała — słyszałam tylko spadnięcie, a co do jęku może mi się tylko przesłyszało... ale co znaczą te pozamykane drzwi?... Może nikt nie wie, że ja tu jestem; sądzą może, że niema nikogo w tym pokoju?
I Adrjanna oglądała się wkoło, ciągle niespokojna; poczem, zdobywając się na odwagę, rzekła do siebie:
— Precz ze słabością, nie łudzić się, ale przeciwnie, starać się trzeba o poznanie rzeczywistości. To pewna, że nie jestem tu u ministra... wszystko mnie o tem przekonywa... Baleinier zawiódł mnie... Ale pytanie, w jakim zamiarze? Poco mnie tu sprowadził?... gdzie się znajduję?...
Obydwa ostatnie pytania wydawały się Adrjannie niemożliwemi do rozwiązania; to tylko wiedziała, że, jest ofiarą zdrady doktora.
— Ach ta słabość i bojaźń doprowadzają częstokroć do niesprawiedliwych przywidzeń, przecież niepodobna przypuścić tak piekielnej zdrady.
Małą delikatną rączką kilka razy zapukała we drzwi.
Po głuchym odgłosie poznać można było, że drzwi są bardzo grube.
Nikt się nie odezwał.
Pobiegła do drugich drzwi.
Zapukała w nie, ale i tu ta sama cisza, nikt się nie odezwał... kiedy niekiedy zaszumiał wiatr na dworze.
— Nie jestem wprawdzie lękliwą — rzekła Adrjanna, drżąc cała — nie wiem jeszcze, czy tu tak zimno w tym pokoju... ale nie mogę wstrzymać się od dreszczu; i zdaje mi się, że każdy, podobnie jak ja, uczułby tu... zgrozę... trwogę.
Wtem krzyki, a raczej dzikie, straszne wycia doleciały z góry nad pokojem, w którym się znajdowała, i wkrótce potem słyszeć się dało głuche tupanie, jakiś straszny tętent, pod którym uginał się sufit, jakgdyby kilka osób toczyło z sobą walkę.
Nadzwyczaj przelękniona Adrjanna krzyknęła z całej siły, zbladła jak śmierć, przez chwilę nie mogła ruszyć się z miejsca, potem rzuciła się do okna i szybko je otworzyła.
Gwałtowna zawierucha śnieżna zasypała jej oczy, zaczęła dąć do pokoju i swym powiewem rozwiała płomień lampy a potem zgasiła go zupełnie.
Równolegle i niedaleko od tego, w którym się znajdowała, wznosił się inny, wysoki budynek. Pośród ponurej ciemności widać było obszerne, jaskrawo oświecone okno... Przez niezasłonięte firankami szyby Adrjanna spostrzegła ludzką postać białą, wynędzniałą, wyschłą, za którą wlekło się jakieś prześcieradło; postać ta bezustannie i prędko przechadzała się przed oknem.
Wlepiwszy wzrok w to błyszczące w ciemności okno, Adrjanna stała jakby osłupiała, jakby zaczarowana tem osobliwem widowiskiem; kiedy nareszcie przerażenie jej doszło do najwyższego stopnia, krzyknęła z całych sił:
— Ratunku!
I trzymała się kraty, przy której stała, nie śmiąc i nie mogąc poruszyć się. Po kilku chwilach, gdy wciąż wołała ratunku, do pokoju, gdzie była, weszły dwie baby tak cicho, że ich nie spostrzegła, ciągle stojąc przy oknie.
Dwie te kobiety, w wieku od czterdziestu do pięćdziesięciu lat, czerstwe, silne, odziane były jak wiejskie dziewki, ale — brudno i niedbale; na wierzchu odzieży miały wielkie niebieskie fartuchy, które u szyi kolisto wycięte sięgały aż do stóp.
Jedna, trzymająca lampę w ręku, miała szeroką, czerwoną, połyskującą twarz, duży pokryty krostami nos, małe, bure oczy i włosy koloru pakuł, rozczochrane, pokryte białym, ale brudnym czepkiem. Druga była chuda, koścista, miała na głowie żałobny czepek, z pod którego ledwie widać było długą, o trupiej cerze twarz, pokrytą dziobatą skórą koloru pergaminu; szczególny wyraz nadawały twarzy duże czarne brwi i siwawy gęsty meszek, pokrywający wierzchnią wargę. Ta trzymała w ręku jakąś odzież z szarego płótna, osobliwego kroju.
Obie weszły pocichu małemi drzwiczkami w chwili, kiedy Adrjanna, trzymając się kraty, wzywała ratunku.
Skinieniem pokazały sobie młodą dziewicę i, kiedy jedna stawiała lampę na kominie, druga (w żałobnym czepku), zbliżywszy się do okna, oparła długą, kościstą rękę na ramieniu panny de Cardoville.
Adrjanna, nagle się obracając, krzyknęła znów ze strachu, na widok tej przerażającej postaci.
Gdy pierwsze wrażenie trwogi przeminęło, Adrjanna prawie się już uspokoiła; jakkolwiek odrażającą była ta kobieta, przynajmniej można było do niej przemówić, zawołała więc żywo zmieszanym głosem:
— Gdzie jest pan Baleinier?
Kobiety spojrzały na siebie, skinęły jedna na drugą i nie odpowiedziały.
— Pytam panią — powtórzyła Adrjanna — gdzie jest doktór Baleinier, który mnie tu przywiózł... chcę się widzieć z nim natychmiast...
— Odjechał — odpowiedziała tłusta kobieta.
— Odjechał!... — zawołała Adrjanna — odjechał beze mnie... Cóż to znaczy?
Potem, nieco się zastanowiwszy, dodała:
— Sprowadźcie mi powóz.
Kobiety znowu spojrzały po sobie i wzruszyły ramionami.
— Proszę cię, pani — rzekła Adrjanna powściągliwym głosem — poszukaj mi powozu; skoro pan Baleinier odjechał beze mnie, nie mam co tu dłużej robić.
— Dobrze, dobrze — odpowiedziała otyła kobieta, którą nazywano Tomaszową, nie okazując nawet, że słyszy, co mówi do niej Adrjanna — późno już... czas iść spać.
— Czas spać! — krzyknęła z przestrachem panna de Cardoville. — Przebóg! tu można oszaleć!
Potem, zwracając się do kobiet, zapytała:
— Cóż to jest za dom?... — gdzie ja jestem?... powiedzcie mi.
— Jesteś w domu — mówiła Tomaszowa chrapliwym głosem — gdzie nie wolno krzyczeć przez okno...
— I nie wolno także gasić lamp... bo inaczej — dodała druga kobieta imieniem Gerwaza — pogniewamy się z sobą...
Adrjanna słowa nie mogła wymówić, drżąc ze strachu, ze zdziwieniem spoglądała kolejno na te okropne baby, starając się odgadnąć, co to znaczy. Nagle zdało się jej, że odgadła, zawołała więc:
— Widzę, że tu zaszła pomyłka... nie mogę jej sobie wytłomaczyć... Ale koniec końców to pomyłka... wy mnie bierzecie za kogo innego... czy wy wiecie, kto ja jestem? Nazywam się Adrjanna de Cardoville!... słyszycie?... Adrjanna de Cardoville?... Widzicie więc, że mi wolno wyjść stąd; nikt nie ma prawa zatrzymywać mnie tu przemocą... A więc, proszę was... abyście natychmiast poszły poszukać mi powozu... Jeśli go niema tu, w pobliżu, dajcie mi kogo, coby poszedł ze mną i odprowadził mnie na ulicę Babilońską do pałacu Saint-Dizier. Hojnie wynagrodzę tego człowieka i was także...
— Oj tak, tak, kiedy my to skończymy? — rzekła Tomaszowa — na co to się przyda gadać nam takie rzeczy?
— Strzeżcie się — mówiła dalej Adrjanna, chwytając się wszelkich środków — gdybyście poważyły się zatrzymywać mnie tu przemocą... byłoby to bardzo źle... nie wiecie, coby was za to czekało
— Czy pójdziesz spać, czy nie? — odezwała się Gerwaza z niecierpliwością i brutalnie.
— Słuchaj pani — rzekła prędko Adrjanna — pozwól mi wyjść, a ja wam obydwom dam po dwa tysiące franków... Czy to nie dosyć?... dam wam po dziesięć... po dwadzieścia... ile zechcecie; jestem bogata... a niech tylko wyjdę... nie chcę tu pozostać... boję się tu... — wołała nieszczęśliwa głosem, rozdzierającym serce — Dwadzieścia tysięcy franków!... czy słyszysz, Tomaszowo?... nadstaw kieszeń.
— Daj jej pokój, Gerwazo, to zwykła piosnka ich wszystkich...
— A! ponieważ przekonywania, prośby i groźby są daremne — rzekła Adrjanna, zdobywając się na wielką energję w rozpaczliwem położeniu — oświadczam wam, że pójdę... natychmiast i zobaczymy, kto zechce użyć siły przeciwko mnie!...
I Adrjanna ruszyła śmiało ku drzwiom.
Lecz w tejże chwili przeraźliwy, chrapliwy krzyk, jaki poprzedził łoskot i szamotanie, który tak przestraszył Adrjannę, rozległ się znowu.
— A, co za krzyk! — rzekła Adrjanna, zatrzymując się i zbliżając do dwóch kobiet. — Słyszycie ten krzyk?...
— Tam, tam... widzicie?... Co to jest?...
— Co ma być — odparła Tomaszowa — są to osoby, co tak jak ty, nie były posłuszne i nie chcą siedzieć spokojnie...
— Co mówisz? — zawołała panna de Cardoville z uczuciem zgrozy... — Na litość Boską, co to za dom?... Co im tam robią?
— Robią im to co i tobie zrobią, jeśli będziesz uparta; nie zechcesz pójść spać — odpowiedziała Gerwaza.
— Kładą na nie to — dodała Tomaszowa, pokazując trzymany pod pachą przedmiot — tak, kładą na nie kaftan.
— Ach! — krzyknęła Adrjanna, z przerażenia zakrywając twarz rękami.
Okropna myśl zabłysła w jej głowie:
Zrozumiała wszystko.
Po dotkliwych wzruszeniach dziennych, ten ostatni cios strasznie dał się jej uczuć, dziewica zaczęła mdleć; ręce jej opadły, twarz okropnie zbladła, całe ciało przejął dreszcz i ledwie zdołała wymówić słabnącym głosem, padając na kolana i wskazując przygasłem okiem straszny kaftan:
— Ależ! nie... przez litość... przebaczcie... zrobię, co zechcecie...
Potem już sił jej zabrakło, zaczynała upadać, i... gdyby nie kobiety, które podbiegły i podtrzymały ją, byłaby upadła na posadzkę.
— Zemdlała, to nic nie szkodzi... z tego nie umrze — rzekła Tomaszowa — zanieśmy ją na łóżko... rozbieżmy ją... a jak się prześpi, to jak ręką odjął.
— Ty ją zanieś — rzekła Gerwaza — ja wezmę lampę.
I Tomaszowa, potężna baba, wzięła pannę de Cardoville jak rozespane dziecko i poniosła, idąc za towarzyszką.
Stancyjka, do której weszły, czysta była, ale zupełnie pusta; zielonawy papier pokrywał mury, małe niziutkie żelazne łóżeczko stało w kącie; piecyk w kominku otoczony był kratą, która wzbraniała do niego dostępu, stolik przytwierdzony do muru, stołek przed stolikiem również przybity do posadzki, wreszcie komoda mahoniowa i krzesełko, słomą wyplatane, — takie było smutne umeblowanie; nadmienić należy, iż okno bez firanek było zakratowane, dla ochrony szyb od rozbicia.
Kiedy jedna z dozorczyń podtrzymywała pannę de Cardoville, druga tymczasem rozpięła i zdjęła suknię; dziewica bezsilnie schyliła głowę na piersi.
Przy odsznurowaniu atłasowego gorsetu, który więził świeże, dziewicze, różowe, jak alabaster ciało pod batystem i koronką, gdy wstrętna baba dotknęła chrapowatą ręką obnażonych ramion, Adrjanna, niezupełnie przyszedłszy do przytomności, drgnęła mimowoli pod tem szorstkiem, brutalnem dotknięciem.
— Ho, ho! jakie małe ma nogi! — mówiła baba, która, przyklęknąwszy, zdejmowała trzewiki Adrjannie — obie razem zmieściłyby się na mej dłoni.
— A włosy? jakie długie! — rzekła Tomaszowa — a jakie miękkie!... mogłaby, chodząc, nogą je nadeptać... szkoda je będzie ucinać, gdy wypadnie lód przykładać na głowę.
Czy to skutkiem, iż tak powiem, instynktownego wstrętu, udzielającego się magnetycznie podczas omdlenia, czy to skutkiem zimnej nocy... wkrótce Adrjanna znowu zadrżała, i powoli przyszła do przytomności. Niepodobna opisać jej przerażenia, niewinnego gniewu, obrażonej wstydliwości, gdy, odgarnąwszy obu rękami włosy, które zakrywały jej twarz i łzami zalane oczy, odzyskawszy zupełnie przytomność, ujrzała się nawpół obnażoną, w obecności dwóch strasznych megier. Adrjanna, najprzód, uczuciem wstydu i trwogą przejęta, krzyknęła; potem, chcąc uniknąć wzroku tych kobiet, poruszeniem jak myśl szybkiem, przewróciła lampę, stojącą na półce, która, upadając, stłukła się i zgasła.
Wtedy nieszczęśliwa dziewica w ciemności, kołdrą okrywszy się, zaczęła głośno płakać i narzekać...
Ten raptowny ruch, tudzież płacz z przeraźliwym krzykiem, dozorczynie przypisały napadowi warjacji...
— Ha! już zaczynasz gasić i tłuc lampy... już zaczynasz dokazywać po swojemu — rzekła rozgniewana Tomaszowa, idąc po omacku w ciemności — dobrze... ostrzegałam cię już... dostaniesz jeszcze tej nocy kaftan, jak tamta warjatka na górze.
— Tak, tak — odezwała się druga baba — trzymaj się dobrze, Tomaszowo, a ja pójdę po światło... przecież we dwie damy jej radę.
— Tylko prędko wracaj... bo, pomimo jej słodziuchnej minki, zdaje się, że to gwałtowna furjatka... i zapewne trzeba będzie pilnować jej przez całą noc.

Panna Adrjanna de Cardoville spędziła okropną noc w towarzystwie dwóch meger.
Jakież było jej zdziwienie, gdy nazajutrz rano o dziewiątej godzinie ujrzała wchodzącego do tegoż pokoju pana Baleinier zawsze uśmiechniętego, pełnego ojcowskiej troskliwości.
— A cóż tam! — moja droga — rzekł jej czułym głosem — jakże noc przepędziliśmy?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.