Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część pierwsza/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Dozorczynie panny de Cardoville na jej prośby, a nadewszystko na jej przyrzeczenie, że będzie posłuszną, wstawiły na niej tylko przez ciąg nocy kaftan; za nastaniem dnia wstała i ubrała się sama, bez pomocy. Na widok doktora Baleinier, który skinieniem kazał oddalić się Gerwazie i Tomaszowej, panna de Cardoville osłupiała.
Przypomniała sobie bezczelność tego człowieka... i on śmiał pokazać się jej! Lecz gdy doktór słodziuchnym głosem i tonem najdotkliwszej życzliwości powtórzył:
— A cóż droga... jakże noc przepędziliśmy?...
Adrjanna podniosła ręce do rozpalonego czoła, jakgdyby chciała sama siebie zapytać, czy to dzieje się we śnie czy na jawie. Potem, spoglądając na doktora, otworzyła usta... ale tak drżały, iż niepodobna jej było słowa wymówić...
Oburzenie, wzgarda, a nadewszystko bolesne uczucie, jakie w szlachetnych sercach budzi wspomnienie zdradzonego zaufania, tak zmieszały Adrjannę, iż, słowa wyrzec nie mogąc, czuła jakiś ciężar, i nie zdołała przerwać milczenia.
— No! no!... widzę, o co chodzi — rzekł doktór, smętnie kiwając głową; — gniewasz się na mnie... nieprawdaż? Nie dziwi mię to, moja droga, tego się spodziewałem.
Na te słowa Adrjanna zerwała się; blade jej lica zaogniły się, jej wielkie czarne oczy zabłysły, podniosła dziwnie piękne czoło; wierzchnia warga lekko się uniosła gorzko pogardliwym uśmiechem; potem milcząca, zagniewana, przeszła przed doktorem Baleinier, ciągle siedzącym, i szybko puściła się śmiałym krokiem ku drzwiom.
Drzwi były zewnątrz zamknięte.
Adrjanna zwróciła się ku doktorowi, wskazała mu drzwi poważnym, rozkazującym giestem i rzekła:
— Otwórz pan!
— Powoli, moja kochana panno Adrjanno! — odpowiedział doktór — uspokój się... pomówmy po przyjacielsku... bo, pani wiesz... jestem jej przyjacielem...
— A więc... — rzekła Adrjanna drżącym od gniewu głosem — nie wyjdę stąd i dziś jeszcze?
— Niestety! nie... w takim stanie... Gdybyś pani wiedziała, jak jej twarz jest rozogniona... i puls pani pewno uderza z osiemdziesiąt razy na minutę... Zaklinam cię, moja droga, nie pogarszaj swego stanu tem nieszczęsnem wzburzeniem...
Bystro spojrzawszy na doktora, Adrjanna wróciła powolnym krokiem i usiadła na krawędzi łóżka.
— Moje dziecko, chcę, abyś mi kiedyś była tyle wdzięczna, ile dziś jesteś na mnie oburzona... Przewidziałem to oburzenie... lecz, jakkolwiek przykre są niektóre obowiązki, spełniać je trzeba — rzekł Baleinier, westchnąwszy i tonem tak naturalnie przekonanym, iż Adrjanna zrazu nie mogła powstrzymać zdziwienia...
Potem smutnie uśmiechnęła się i rzekła:
— Tak!... istotnie... wszystko to jest dla mego dobra...
— Niewątpliwie, moja droga, czyż ja miałem kiedy na celu co innego, niż być użytecznym?
— Mój panie! nie wiem, czy bezczelność twoja nie jest haniebniejsza jeszcze, niż twa podła zdrada!...
— Zdrada? — odrzekł doktór tonem politowania, wzruszając ramionami — zdrada!... ależ zastanów się, moje dziecię... czy sądzisz, że, gdybym nie działał uczciwie, sumiennie, w twym interesie, przyszedłbym dziś zrana, aby narażać się na twój gniew, którego powinienem był się spodziewać? Jestem naczelnym lekarzem tego domu zdrowia, który do mnie należy...
Adrjanna słuchała spokojnie doktora Baleinier, a potem śmiało spojrzała nań i rzekła:
— Mój panie! co panu płacą za to... abyś mnie uważał za obłąkaną?
— Panno Adrjanno... — zawołał doktór Baleinier, niby obrażony.
— Jestem bogatą... pan wiesz o tem! — rzekła Adrjanna tonem najwyższej pogardy — ja dam dwa razy więcej, niż to, co panu dają... No... Panie Baleinier, w imię... przyjaźni, jak mówisz pan... pozwól mi przynajmniej skorzystać z tego pierwszeństwa.
— Dozorczynie pani doniosły mi, że taką samą propozycję uczyniłaś i im — odrzekł Baleiner, z właściwą sobie zimną krwią.
— Wybacz pan... ofiarowałam im tyle, ile ofiarować można prostym, a ubogim kobietom bez wychowania, tyle, ile przyjąćby je zmuszało ich stanowisko społeczne... Lecz pan... człowiek światowy, człowiek, posiadający wiele nauki... człowiek pełen światła, to wcale co innego: wszystko to nierównie więcej popłaca; są zdrady za różne ceny... A więc, nie chciej mi odmawiać z powodu... małej ceny, ofiarowanej tamtym... Powiedz pan, ile pan żądasz?
— Dozorczynie pani doniosły mi także, żeś im groziła — rzekł Baleinier zawsze bardzo ozięble; — czy i mnie również grozić zechcesz?... Moje kochane dziecię, wierz mi, wyczerpmy odrazu środki przekupstwa i pogróżek zemsty... a pomówmy z sobą rozsądnie.
— Sądzisz pan, że płonne będą moje groźby! — zawołała panna de Cardoville, puszczając cugle dotąd powstrzymywanemu oburzeniu. — Sądzisz, że gdy wyjdę stąd, bo ten gwałt przecież skończy się prędzej lub później... sądzisz, że zamilczę o twej zbrodniczej zdradzie!... o niegodziwem wspólnictwie z panią Saint-Dizier!... Sądzisz, że zamilczę, jak okrutnie obchodzono się ze mną? Jakkolwiek nieświadomą jestem, wiem jednak, że są prawa, i domagać się od nich będę zupełnego zadośćuczynienia dla siebie, a przykładnej i surowej kary dla pana i pańskich wspólników... Bo teraz między nami... wieczna nienawiść... wojna na śmierć... a ja na poparcie jej użyję wszystkich mych sił, rozumu i...
— Pozwól, kochana panno Adrjanno, że ci przerwę — rzekł doktór, wciąż zupełnie spokojny i łagodny — nic nie byłoby dla twego uleczenia szkodliwsze, jak niedorzeczne nadzieje; utrzymywałyby cię one ciągle w stanie nieszczęsnej egzaltacji; trzeba ci więc bez ogródek i dokładnie wyjaśnić całe położenie: 1) niepodobna, abyś stąd wyszła; 2) nie możesz mieć żadnych stosunków na zewnątrz, 3) do tego domu wchodzą tylko tacy ludzie, których ja jestem zupełnie pewny, 4) od twych pogróżek i twej zemsty zasłonięty jestem w zupełności dlatego, że wszystkie okoliczności i wszystkie prawa są za mną.
— Wszelkie prawa!... aby mnie więzić tutaj...
— Nie przystąpionoby do tego bez mnóstwa powodów, z których jedne są ważniejsze od drugich...
— Proszę... więc są powody?
— Na nieszczęście jest ich bardzo wiele.
— Czy zechcesz pan mi je wyjawić?
— Niestety! aż nadto są ważne, i jeżelibyś kiedy udała się do sądu, bylibyśmy zmuszeni wymienić: bardziej niż dziwaczny sposób życia pani; jej manję fantastycznego ubierania pokojówek; wygórowaną hojność; historję z księciem indyjskim, któremu ofiarowałaś królewskie przyjęcie, ażeby żyć jak mężczyzna; awanturę z rzemieślnikiem, ukrytym w jej sypialnym pokoju... nareszcie złożony protokół z odbytego z tobą wczoraj badania, które wiernie spisane zostało przez stenografa.
— Jakto... wczoraj? — zawołała Adrjanna z oburzeniem i zdziwieniem.
— A tak!... aby być gotowymi na wszelki wypadek, gdybyś pogardziła naszą troskliwością o twoje dobro, kazaliśmy stenografowi, ukrytemu w alkowie za firanką, spisać wszystkie twoje odpowiedzi... i niewątpliwie, z czasem, kiedy będziesz spokojniejsza i odczytasz z zimną krwią ten protokół... nie będziesz się dziwiła środkom, jakich musiano się chwycić... środkom, tobie niemiłym, ale niezbędnym.
— Mów pan, mów dalej — odrzekła z pogardą panna de Cardoville.
— Widzisz więc pani, że odpowiedzialność tych, którzy cię kochają i dobrze ci życzą, zupełnie jest zabezpieczoną; starać się oni musieli, aby wyleczyć to nadwyrężenie umysłu, które wprawdzie na teraz ujawnia się tylko w nieszczęsnej manji, a które jednak zgubiłoby cię w przyszłości, gdyby się mocniej rozwinęło... Jednakże, mojem zdaniem, jest nadzieja wyleczenia cię radykalnie za pomocą kuracji, zarazem fizycznej i moralnej... pierwszym warunkiem zaś jest, aby cię usunąć od dziwacznego towarzystwa, które tak szkodliwie podnieca twoją wyobraźnię; gdy zaś pobędziesz tu czas jakiś w odosobnieniu w zaciszu, samotnie... mam nadzieję, że moje usilne, i zapewnić cię mogę, ojcowskie starania, powoli, powoli, zupełnie cię uleczą...
— A więc, panie doktorze — rzekła Adrjanna z gorzkim uśmiechem — miłość szlachetnej niezawisłości, wspaniałomyślność, upodobanie w tem, co piękne, a odraza do tego, co bezecne, nikczemne, to choroby, z których masz pan mnie wyleczyć, wątpię, czy będę uleczoną, gdyż oddawna ciotka moja próbowała tej kuracji.
— Może się nam uda, spróbujemy przynajmniej, widzisz więc, pani, że dla mnóstwa ważnych pobudek mieliśmy zupełne prawo, a raczej obowiązek wykonania postanowienia, jakie zapadło na radzie familijnej; widzisz więc pani, że jestem zabezpieczony od jej pogróżek i o tem właśnie chciałem panią przekonać; człowiek w moim wieku, na takiem stanowisku, nigdy, a zwłaszcza w takich okolicznościach, nie działa lekkomyślnie, pojmujesz więc pani teraz, co jej powiedziałem; słowem, nie spodziewaj się tego, że wyjdziesz stąd przed zupełnem uleczeniem, i bądź przekonana, że jestem i zawsze będę bezpieczny od jej pogróżek... ponieważ działałem dla dobra pani... skoro więc to nie ulega wątpliwości... pomówmy teraz o obecnem pani położeniu z całem zajęciem, jakie wzbudza we mnie to położenie.
— Przyznaję... że jeżeli jestem warjatką, mówisz pan bardzo rozsądnie.
— Pani warjatką!... dzięki Bogu, moja droga, jeszcze do tego nie doszło... i mam nadzieję, że przy moich staraniach nigdy do tego nie przyjdzie... Właśnie, żeby cię od takiego stanu uchronić, należy wcześnie przedsięwziąć środki zaradcze... a wierzaj mi, że wcale niema czasu do stracenia... Patrzysz na mnie z wielkiem zdziwieniem... Zastanów się tylko... jakiżbym mógł mieć interes wmawiania w panią?... Czy sądzisz, że ja dogadzam ciotce pani? przypuśćmy, że ona cię nienawidzi... lecz w jakimże-bym czynił to celu? W tej chwili nie myślę o niej ani lepiej ani gorzej, niż wczoraj o tej godzinie myślałem. Alboż ja do pani inaczej i co innego mówię teraz, aniżelim dawniej mówił zwykle? Czyż nie mówiłem pani wczoraj jeszcze kilka razy o niebezpiecznych skutkach egzaltacji jej umysłu, o jej dziwacznych manjach?... Użyłem podstępu dla sprowadzenia pani tutaj... To prawda! korzystałem chętnie ze sposobności, jaką mi sama nastręczyłaś... i to również prawda... bo pewno byś nie przybyła tu dobrowolnie; czy tego czy owego dnia, czy prędzej czy później... wypadłoby zawsze uciec się do podstępu, dla sprowadzenia cię tutaj... i wyznaję... pomyślałem sobie: jej dobro przedewszystkiem... Co będzie, to będzie, a ty czyń, coś powinien...
Słysząc tego człowieka, przemawiającego w sposób, napozór tak naturalny i szczery, słysząc go tak przeświadczonego i tak mówiącego, Adrjanna uczuła większą, niż dotąd obawę. Haniebna zdrada, przybrana w takie formy, przerażała ją sto razy więcej, aniżeli jawna nienawiść księżny Saint-Dizier... Wreszcie ta bezczelna obłuda wydawała się jej tak szkaradną, iż prawie nie mogła w nią uwierzyć. Adrjanna tak mało znała sztukę ukrywania uczuć, iż doktór, biegły i głęboki fizjognomista, spostrzegł odrazu wrażenie, jakie na niej sprawiła jego mowa.
— Dobrze — pomyślał sobie — to wielki krok naprzód... po wzgardzie i gniewie nastąpił strach i trwoga... Wątpliwość już niedaleko... nie odejdę stąd, aż powie mi z uczuciem: powracaj prędko, mój kochany panie Baleinier.
Mówił więc dalej głosem smutnym, wzruszonym, jakby pochodzącym z głębi serca:
— Widzę... że jeszcze nie ufasz mi ciągle... że sądzisz, iż wszystko, co ci mówię, jest kłamstwem, oszustwem, obłudą, nienawiścią, nieprawdaż?... Ciebie miałbym nienawidzieć... ja... ja... a za cóż?... przez Boga żywego! cóżeś mi zawiniła? albo jakibym mógł mieć interes w tem, abym cię nienawidził?... Pani, która chorujesz, iż tak powiem, na zbytek pięknych przymiotów... Zważ, kochane dziecię... to źle... bardzo źle, i widzę, że umysł niepodległy okazać może tyle niesprawiedliwości i nietolerancji, jak najbardziej ograniczony. To mnie nie obraża... nie... to mnie martwi...
I tu doktór otarł ręką wilgotne oczy.
Niepodobna opisać akcentu głosu, spojrzenia, fizjognomji doktora Baleinier, gdy to mówił.
Słowem, czuł całą ohydę swego wiarołomstwa; ale wiedział również, że Adrjanna w istnienie takiego potwora nie jest zdolną uwierzyć; zdarzają się bowiem tak obmierzłe postępki, iż dusze prawe i nieskazitelne, przypuścić ich nawet nie mogą.
Adrjanna znajdowała się teraz w tak okrutnem położeniu, iż niepodobna przypuścić, aby doktór nie uczuł litości dla tej nieszczęsnej dziewicy; zaciągnięty oddawna obowiązek okazywania dla niej przywiązania, pokładana w nim zawsze przez nią ufność, stały się dla tego człowieka słodkimi nałogami... lecz przywiązanie i przyzwyczajenie ustąpić musiały przed nieubłaganą koniecznością... Z takich względów margrabia d‘Aigrigny, chociaż ubóstwiał swą matkę, chociaż konająca wzywała go do siebie... musiał jechać do Rzymu. Po takim przykładzie, jakże doktór Baleinier nie miał poświęcić Adrjanny?
W chwili, kiedy pan Baleinier kończył tak żarliwą mowę do Adrjanny, deseczka w drzwiach powoli usunęła się i dwoje oczu patrzyło z uwagą, co się dzieje w pokoju.
Nie spostrzegł tego Baleinier.
Adrjanna nie mogła oderwać wzroku od doktora, który jakby ją oczarował; milcząca, udręczona, przejęta jakąś trwogą, nie mogąc przeniknąć ciemnych głębi duszy tego człowieka, wzruszona mimowolnie szczerością nawpół zmyśloną, nawpół prawdziwą czułego, ubolewającego głosu, młoda dziewica powątpiewała na chwilę.
Pierwszy raz przyszło jej na myśl, że Baleinier może dopuścił się strasznej pomyłki... w dobrej wierze.
— Nie, nie... nie chcę... nie mogę wierzyć panu... zbyt wiele masz nauki, zbyt wiele doświadczenia, abyś mógł popełnić taki błąd...
— Błąd... — rzekł Baleinier poważnym, smutnym tonem — błąd... pozwólże mi pani mówić, w imię tej nauki, tego doświadczenia; posłuchaj mnie przez chwilę, moje dziecię... a potem... odwoływać się będę... do ciebie samej...
— Do mnie samej — odpowiedziała zdumiona Adrjanna — chcesz mnie przekonać, że... — potem przerywając sobie mowę, dodała z konwulsyjnym uśmiechem: — braknie jeszcze triumfowi pańskiemu, abyś mnie mógł zniewolić do wyznania, że jestem w obłędzie... że to jest odpowiednie dla mnie miejsce... że winna ci jestem...
— Wdzięczność... tak, winnaś mi ją pani, jak to już powiedziałem na początku tej rozmowy... Posłuchaj mnie tylko; moje słowa będą okrutne, bo są rany, które tylko żelazem i ogniem zagoić można. Zaklinam cię; moje kochane dziecię... zastanów się, mówię... a przelękniesz się... przypomnij sobie owe chwile nadzwyczajnej egzaltacji, w których, jak mówiłaś, zdawało ci się, że nie jesteś już z tego świata... A więc, moje dziecię, czemuż przypisać twój sposób życia, tak osobliwy, tak nieodgadniony? Czy zdołasz kiedy przekonać siebie samą, że on jest rozsądny? O! moje dziecię, strzeż się!... Dotąd jeszcze same piękne, miłe dziwactwa... poetyczne osobliwości... miłe, nic nieznaczące przywidzenia... ale śliska to droga, na której zatrzymać się trudno... Dotąd jeszcze poniekąd zdrowa... ale choroba gwałtownie i szybko rozwija się i wzmaga... Mogą nastąpić nie wybryki dziwactwa, ale szaleństwa śmieszne, brudne, obmierzłe.
— O! boję się — zawołała nieszczęśliwa dziewica, przykładając drżącą rękę do rozpalonego czoła.
— Wtedy to — mówił dalej Baleinier zmienionym głosem — wtedy gasną ostatnie promyki rozumu; wtedy... szaleństwo... trzeba nareszcie wymówić to straszne słowo... szaleństwo, warjacja, bierze górę i wybucha we wściekłych, dzikich uniesieniach...
Jak u kobiety... tam na górze — pomyślała Adrjanna i mimowoli wzniosła iskrzący wzrok ku sufitowi.
— Już to — mówił dalej doktór, przerażony sam okropnymi skutkami swych słów, lecz ulegając nieubłaganej potrzebie położenia — już to szał bywa głupi, bydlęcy; ulegająca mu nieszczęsna istota, prócz postaci nic już niema w sobie ludzkiego... pozostaje jej tylko zwierzęcy instynkt; jak bydle... je chciwie, a potem jak bydlę ciągle chodzi wzdłuż i wszerz po zagrodzie, w której trzeba ją zamykać... Na tem tylko polega całe jej życie... całe...
— Jak u tej kobiety...
I Adrjanna z coraz bardziej obłąkanym wzrokiem, wskazała powoli okno w przyległym budynku.
— O! tak!... tak!... — zawołał Baleinier — tak samo, jak pani, te nieszczęśliwe kobiety były także młode, piękne, dowcipne, lecz również jak pani miały w sobie, niestety! ten nieszczęsny zaród pomieszania, który, nie będąc wcześnie zniszczony, wzmagał się... wzmagał... i na zawsze przytłumił ich rozum.
— O! zmiłuj się pan — zawołała panna de Cardoville, tracąc głowę z przestrachu — ulituj się... nie mów mi o tem... Raz jeszcze mówię ci... lękam się... proszę cię, wyprowadź mnie stąd... mówię panu, wyprowadź mnie stąd! — krzyknęła przeraźliwym głosem — bo, jak mówiłeś.. ja tu dostanę obłędu.
Potem, dręcząc się strasznemi myślami, które się jej mimowolnie nasuwały, Adrjanna mówiła dalej:
— Nie, och! nie! nie spodziewaj się! ja nie zwarjuję, ja mam zupełnie zdrowy rozum; czyż jestem tak ograniczoną, abym miała wierzyć temu, co mi mówisz!... prawda, że nie tak żyję jak inne, inaczej myślę jak inni, oburzają mnie rzeczy, które dla innych są obojętne; ale i czegóż to dowodzi?... Że nie jestem podobną do innych, nic więcej... Czy mam złe serce? czy jestem zazdrosna, samolubna? Dziwne bywają moje wyobrażenia, zgadzam się na to: ależ, panie Baleinier, wiesz dobrze, że cel ich jest szlachetny, wzniosły!
Tu głos Adrjanny stał się wzruszającym, błagającym; łzy obfite płynęły jej z oczu, dalej mówiła:
— W całem mem życiu nie dopuściłam się złego czynu, jeślim zbłądziła, to w dobrej wierze; chciałabym widzieć wkoło siebie wszystkich szczęśliwymi, ale przecież nie jestem warjatką... a wreszcie uczuć można samej, czy się jest warjatką lub nie, a ja tego bynajmniej nie czuję... jeszcze teraz... czy wiesz... mówisz mi tak straszne rzeczy o tych tam dwóch kobietach... musisz przecież lepiej, niż ja, znać się na tem... lecz w takim razie — dodała panna de Cardoville, tonem przerażającej rozpaczy — wypadałoby ci przedsięwziąć; dlaczegóż, jeśli mi pan dobrze życzysz, czekać było tak długo?... nie mogłeś ulitować się nade mną wcześniej? A co nadewszystko najstraszniejsze, ja nie wiem jeszcze, czy mam panu wierzyć... bo to może zasadzka... ale nie... nie..., płaczesz, a więc to miałaby być prawda, a więc... ponieważ płaczesz... — dodała, patrząc na doktora, który pomimo bezczelności i nieczułości, nie mógł się wstrzymać od łez na widok trudnych do opisania męczarni. — Płaczesz nade mną... a więc to prawda?... ale, przez Bóg żywy, wypada więc coś przedsięwziąć, nieprawdaż? O! ja zrobię wszystko, co zechczesz... tak, wszystko... bylebym nie była taką, jak owe kobiety... jak owe kobiety z zeszłej nocy... a gdyby było zapóźno?... oh nie.. nie jest jeszcze zapóźno... nieprawdaż, mój kochany panie Baleinier?...
Po tych krótkich, łkaniami przerywanych, słowach, które wymawiała jakby w jakiem obłąkaniu, nastąpiło kilka minut milczenia, a doktór, mocno wzruszony, oczy sobie obcierał.
Już mu sił brakło.
Adrjanna zakryła sobie twarz rękami; potem podniosła nagle głowę; na twarzy jej widać było więcej spokoju, lubo przebiegał jeszcze po niej dreszcz konwulsyjny.
— Panie Baleinier — rzekła z tkliwą godnością — nie wiem, com panu przed chwilą powiedziała; zdaje mi się, że przestrach obłąkał mnie; jestem w twojej mocy, wiem o tem: nic mnie wyrwać nie zdoła... wiem o tem; ale czy jesteś moim nieprzebłaganym wrogiem?... czy przeciwnie, moim przyjacielem? o tem nie wiem... Pomimo mojej odwagi, uznaję sama, że jestem zwyciężona. Cokolwiek bądź żądać będą ode mnie... rozumiesz pan?... cokolwiek bądź... zgóry zgadzam się na wszystko... daję na to słowo, a słowo moje jest pewne, pan o tem wiesz... Nie będziesz więc miał żadnego powodu trzymania mnie nadal tutaj... Jeżeli przeciwnie, szczerze przekonany jesteś, że mój rozum zagrożony jest niebezpieczeństwem, a wyznaję panu, żeś obudził we mnie niewyraźną wprawdzie, ale przerażającą wątpliwość... powiedz mi, a uwierzę ci... jestem sama, na twej łasce, nie mam przyjaciół, nie mam się kogo poradzić... A więc ślepo polegam na tobie... Czy błagam o litość mego zbawcy, czy mego kata?... tego nie wiem... ale mówię mu: masz moją przyszłość... moje życie... bierz... już nie mam mocy bronić się przed tobą.
Te tkliwe słowa rezygnacji, rozdzierającej serce, zadały ostatni cios wahaniu doktora Baleinier.
Okrutnie wzruszony tą sceną, nie myśląc o skutkach tego, co zamierzał uczynić, chciał przynajmniej uspokoić nieszczęśliwą Adrjannę co do strasznej a bezzasadnej obawy, którą w niej zdołał wzbudzić. Czytać można było uczucie żalu i życzliwości w fizjognomji doktora Baleinier.
W chwili, gdy się zbliżał do panny de Cardoville, chcąc ująć ją za rękę, głos piskliwy, ostry, dał się słyszeć poza drzwiami i wymówił te słowa:
— Panie Baleinier!...
— Rodin... — mruknął przestraszony doktór — on mnie podsłuchiwał!
— Kto to pana woła? — spytała Adrjanna doktora.
— Osoba której wyznaczyłem tu miejsce do pomówienia, dziś rano... aby pójść razem do klasztoru Panny Marji, który jest stąd niedaleko — odrzekł doktór zmartwiony.
— A teraz cóż mi pan odpowiesz? — zapytała Adrjanna, dręczona niepewnością.
Po chwili uroczystego milczenia, podczas którego doktór poglądał ku drzwiom, rzekł głęboko wzruszonym głosem:
— Jestem... jak byłem zawsze... twoim przyjacielem... niezdolnym oszukać cię...
Adrjanna zbladła jak śmierć.
Potem wyciągnęła rękę do doktora, mówiąc do niego głosem, któremu starała się nadać jak najwięcej mocy:
— Dziękuję... będę spokojna... A czy długo to potrwa?
— Może miesiąc... samotność... zastanowienie, stosowna djeta, moje usilne starania... uspokój się pani, wszystko będzie ci dozwolone, co nie jest szkodliwe w twojem położeniu; otoczoną będziesz wszelkimi należnymi ci względami... Jeśli ten pokój nie podoba ci się, możesz pani otrzymać inny...
— Nie... nie, czy ten czy inny... wszystko jedno — odpowiedziała Adrjanna, przejęta glębokiem, ponurem udręczeniem.
— Może pan mnie pocieszasz tylko? — rzekła Adrjanna z bolesnym uśmiechem, potem dodała: — A więc nie zadługo, kochany panie Baleinier! cała moja nadzieja teraz tylko w panu.
I schyliła głowę na piersi; ręce opadły jej na kolana, pozostała siedząca na krawędzi łóżka, blada, nieruchoma, udręczona...
— Warjatka... — wyrzekła, gdy doktór się oddalił — a może i warjatka...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |