Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część trzecia/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Było to wieczorem tego samego dnia, w którym panna de Cardoville przeszkodziła popełnić samobójstwo Garbusce.
Jedenasta godzina bije, wiatr dmie gwałtownie i pędzi grube chmury, które zakrywają zupełnie blade światło księżyca. Zadyszane konie ledwo powoli ciągną fiakr pod dość przykrą spadzistość ulicy Białej, niedaleko od rogatki, gdzie jest dom, zamieszkały przez księcia Dżalmę.
Powóz ten zatrzymuje się. Woźnica, klnący pod nosem, że tak długi odbywa kurs, zbliża się do owej przykrej spadzistości, wykręca się na koźle, nachyla się do okna na przodzie powozu i mówi zadąsanym tonem do osoby, którą wiezie:
— Czy tu już wreszcie będzie koniec?
— Uważaj na małą furtkę z daszkiem, jak ją zobaczysz, pojedź jeszcze ze dwadzieścia kroków i potem zatrzymaj się... przy murze — odpowiedział niecierpliwie krzykliwy głos, z wyraźnym akcentem włoskim.
— A to mi dopiero, ten djabeł niemiecki będzie mną kręcił, jak jakim głupcem — mruczał sobie pod nosem rozgniewany woźnica.
Tak jadąc i jadąc powoli, znowu się zatrzymał.
— Już minąłem numer 50, jest furtka z daszkiem rzekł woźnica.
— Czy to ta?
— Ta, ta sama... — odezwał się głos z powozu. — Teraz postąp ze dwadzieścia kroków, potem zatrzymasz się. Idź i zapukaj dwa razy po trzykroć w małą furtkę...
— A gdzież to, co miało być na wódkę? — krzyknął rozgniewany woźnica.
— Jak mnie zawieziesz na przedmieście Ś-go Germana, gdzie mieszkam, dam ci dobry traktament, jeżeli będziesz co dobrego.
— A teraz?
— Powiesz osobie, która ci otworzy — czekają na pana i przyprowadzisz ją tu do powozu.
— A czy mi go wszyscy d... nadali — rzekł woźnica — ten djabeł niemiecki ma jakieś szachrajstwa z masonami albo też z kontrabandzistami, bo jesteśmy tu blisko rogatki... wartoby go zaskarżyć za to, że mnie tu sprowadził aż z ulicy Vaugirard.
Zbliżywszy się do furtki, zapukał, jak mu zalecono, najprzód trzy razy, potem przestał, i znowu trzy razy. Otworzyły się drzwi, woźnica ujrzał wychodzącego furtką mężczyznę średniego wzrostu, okrytego płaszczem, mającego na głowie kolorową czapkę. Mężczyzna ten postąpił dwa kroki na ulicę, furtkę za sobą zamknąwszy na klucz.
— Czekają na pana — rzekł mu woźnica — mam zaprowadzić pana do powozu.
I, idąc przed mężczyzną, który odpowiedział mu skinieniem głowy, zaprowadził go do dorożki.
I zaczął się przechadzać wzdłuż muru, w którym była furtka. W kilka minut usłyszał wdali turkot powozu, który się wreszcie zbliżył i, szybko dostawszy się na wzgórze, zatrzymał się w niedalekiej odległości z drugiej strony drzwi ogrodowych.
— Otóż masz! prywatny powóz — rzekł woźnica — konie dzielne, dobrane, wleciały pędem jak strzała po tej przykrej spadzistości ulicy Białej.
To mówiąc, zwrócił się i podszedł do przybyłego powozu: pyszny był zaprzęg, para dzielnych ślicznych koni; stangret ani się ruszył w swym surducie z wysokim kołnierzem, prosto trzymał bicz, oparłszy go trzonkiem na kolanie, właśnie jak być powinno.
— Oj, kolego, szkaradny czas dla tak pięknych koni jak twoje — rzekł skromny woźnica dorożkarski do dumnego pańskiego stangreta, który ani się ruszył, ani pokazał nawet, że słyszy, jak mówią do niego.
— On nie rozumie po francusku... to Anglik... poznałem go odrazu po koniach — rzekł woźnica, tak sobie tłumacząc jego milczenie; potem, widząc o kilka kroków lokaja olbrzymiego wzrostu, stojącego przy drzwiczkach powozu, w długim szerokim surducie liberjowym: — Nieprawdaż, kolego, jak szkaradny czas!
I ten również jak pierwszy ani pół słowa nie odpowiedział.
— A to obaj są Anglicy... — podchwycił filozoficznym tonem woźnica i lubo dosyć zdziwiony zdarzeniem przy furtce, rozpoczął znowu przechadzkę, zbliżając się do dorożki.
Kiedy się to działo, mężczyzna w płaszczu i drugi, mówiący włoskim akcentem, ciągle prowadzili rozmowę, jeden, siedząc w fiakrze, a drugi stojąc zewnątrz przed drzwiczkami, ręką o nie oparty.
— A tak — mówił głos z powozu — to jest rzecz umówiona?
— Tak, proszę Waszej Wysokości — odrzekł mężczyzna w płaszczu — ale wtedy tylko, jak orzeł stanie się wężem.
— A w przeciwnym razie, jak odbierzesz drugą połowę krucyfiksu ze słoniowej kości, który ci dałem...
— Proszę Waszej Wysokości, będę wiedział, co to ma znaczyć.
— Nie przestawaj zasługiwać sobie zawsze na jego zaufanie.
— Zasłużę na nie, zachowam je, ręczę Waszej Wysokości, gdyż uwielbiam i szanuję tego człowieka, silniejszego umysłem, odwagą i wolą... aniżeli najpotężniejsi ludzie na świecie... Ukląkłem przed nim, jak przed jednem z trzech posępnych bożyszcz, które są pomiędzy Bohwanją a jego czcicielami... Co mi będzie rozkazano... wykonam wszystko... Bohwanja patrzy na mnie.
— Nie wątpię o twej gorliwości... wiem, że jesteś żywą rozumną zaporą między księciem i wielu występnymi interesami i dlatego tylko, że mi mówiono o twojej gorliwości, o twojej zręczności w strzeżeniu tego młodego indjanina, a nadewszystko mając wzgląd na twoje ślepe posłuszeństwo wszystkim danym ci rozkazom, chciałem zawiadomić cię o wszystkiem. Wszak jesteś fanatykiem tego, któremu służysz... i to dobrze... Rad jestem, widzieć człowieka oddanego nam... Co do nagrody za twoją usłużność, wiesz... moje obietnice...
— Nagroda... już ją mam, proszę Waszej Wysokości... interes sprawy, której służę, jest rękojmią mej gorliwości i mej ostrożności. Zapewniam Waszą Wysokość, że nieustraszony myśliwiec woli jednego szakala, niż dziesięciu lisów, jednego tygrysa przekłada nad dziesięciu szakalów, jednego lwa nad dziesięciu tygrysów.
— Rozumiem... Jesteś człowiekiem rozsądnym. Pamiętaj zawsze o tem, co mi powiedziałeś, i staraj się być coraz godniejszym zaufania tego, komu jesteś posłuszny.
— Czy prędko będę mógł go widzieć?
— Za dwa, a najdalej za trzy dni; wczoraj łaska niebios ocaliła go...
— Czy Wasza Wysokość będzie się widział z nim jutro?
— Tak, przed odjazdem będę u niego z pożegnaniem.
— A więc Wasza Wysokość raczy mu powiedzieć nowinę, o której ja nie mogłem zawiadomić go, bo to się działo dopiero wczoraj. Poszedłem do ogrodu umarłych... wszędzie pogrzeby, pochodnie, palące się wpośród ciemnej nocy... rzucające światło na groby... Bohwanja uśmiechał się w swem hebanowem niebie. Myśląc o tem świętem bóstwie nicości, patrzyłem z radością, jak uprzątano mnóstwo trumien z wozu. Ogromny dół stał otworem i pochłaniał w swoją paszczę, jak w piekło... rzucano weń... umarłych; ciągle otwarta była jego paszcza. Wtem spostrzegłem tuż przy mnie, przy świetle pochodni, starca... płakał... tego starca... już widziałem... to żyd... jest on stróżem owego domu... przy ulicy... Ś-go Franciszka... o którym Wasza Wysokość wie.
Tu mężczyzna w płaszczu wzdrygnął się i zamilkł.
— Tak... wiem... ale cóż ci to... że tak się zacinasz?
— Oto, że w tym domu... znajduje się od stu pięćdziesięciu lat... portret mężczyzny... mężczyzny... którego ja napotkałem niegdyś w Indjach nad Gangesem.
I znowu mężczyzna w płaszczu nie mógł się wstrzymać, zadrżał i zamilkł.
— W rzeczy samej dziwny zbieg...
— Tak, proszę Waszej Wysokości... dziwny zbieg rzeczy... i nic dziwnego...
— Otóż, proszę Waszej Wysokości, ciągle płacząc, rzekł on do grabarza. — A cóż trumna? — Dobrze mówiliście; znalazłem ją w drugim rzędzie drugiego dołu — odpowiedział grabarz — właśnie był na niej znak z siedmiu czarnych punktów. Ale jak mogliście wiedzieć i o miejscu i o znaku tej trumny? — Niestety, nie przyda ci się ta wiadomość — rzekł stary żyd ze smutkiem. — Widzicie więc, że wiem dobrze, gdzie jest ta trumna? — W tyle za wielkim grobem z czarnego marmuru, o którym dobrze wiecie; zakopana bardzo płytko; ale pośpieszcie się. Pośród zamieszania nikt nie spostrzeże — mówił grabarz. — Dobrzeście mi zapłacili, a zatem chciałbym, żeby się wam udało, co chcecie zrobić.
— A cóż ten stary żyd zrobił z trumną oznaczoną siedmioma czarnemi punktami?
— Proszę Waszej Wysokości, szło za nim dwóch ludzi, niosących mary, osłonione firankami; zapalił latarnie i poszedł na wskazane przez grabarza miejsce, a za nim ci dwaj ludzie... Tłum karawanów przeszkodził mi i straciłem z oczu żyda, za którym puściłem się w trop pomiędzy grobami; nie mogłem go już odnaleźć...
— W rzeczy samej to coś ciekawego, ale cóż on chciał zrobić z ową trumną?...
— Mówią o nim, że używa trupów do robienia czarów...
— Oh! te niedowiarki zdolni są do wszystkiego... nawet do związków z nieprzyjacielem ludzi... Zresztą, zobaczymy.. może to odkrycie Okaże się ważnem...
W tej chwili na odległej wieży zegar uderzył północ.
— Północ!... już północ?...
— Tak, proszę Waszej Wysokości.
— Muszę już jechać... bądź zdrów... Tak więc zapewniasz mię: gdy nastąpi sposobność, skoro odbierzesz drugą połowę krucyfiksu ze słoniowej kości, którą ci niedawno dałem, dotrzymasz swej obietnicy?
— Na Bohwanję, przysięgam Waszej Wysokości.
— Nie zapomnij także, że dla większej pewności, osoba, oddająca ci drugą połowę krucyfiksu winna będzie powiedzieć ci... Czy pamiętasz? Cóż winna będzie powiedzieć ci?
— Proszę Waszej Wysokości, powinna powiedzieć mi: od czary do ust bardzo daleko.
— Bardzo dobrze... Bądź zdrów. Tajemnica i wierność.
— Tajemnica i wierność, proszę Waszej Wysokości — odpowiedział mężczyzna w płaszczu.
W kilka sekund potem powóz odjechał, uwożąc kardynała Malipieri. Taki to był towarzysz rozmowy mężczyzny w płaszczu. Ten ostatni, a był to Faryngea, wrócił do furtki ogrodu, należącego do domu, który zamieszkiwał książę Dżalma. W chwili, kiedy miał włożyć klucz w zamek, spostrzegł z wielkiem zdziwieniem, że drzwi się otwierają i mężczyzna jakiś wychodzi.
Farygea, przyskoczywszy do nieznajomego, uchwycił go za kołnierz, wołając:
— Kto jesteś?... skąd idziesz?
Nieznajomy, zamiast odpowiedzieć, usiłował wszelkiemi sposobami wyrwać się z rąk Farygea i krzyknął na całe gardło:
— Piotrze, przybywaj!...
Natychmiast, Piotr, o kilkanaście królu w stojący, przyleciał, a był on olbrzymiego wzrostu, schwycił metysa za kark, odrzucił go w tył o kilka kroków.
— Teraz, mój panie — rzekł nieznajomy do Faryngei, poprawiając na sobie ubranie — gotów jestem odpowiedzieć na jego pytania... chociaż grubjańsko obszedłeś się ze swym znajomym... Tak, jestem Dupont, były rządca dóbr Cardoville... wszak to ja dopomogłem wyratować cię podczas rozbicia okrętu, na którym przybyłeś na brzegi Francji.
— Ależ panie... co tu robiłeś? Poco tak skrycie zakradłeś się do tego domu? — rzekł Faryngea tonem opryskliwym i podejrzliwym.
— Zapewniam cię, mój panie, ze wcale niema nic skrytego w mym postępku; przybyłem tu w powozie panny de Cardoville, mojej drogiej i godnej pani, i z wyraźnego jej polecenia... tak jest, przybyłem jawnie z jej listem do księcia Dżalmy, jej krewnego — odrzekł z godnością pan Dupont.
Na te słowa Faryngea zadrżał i zamilkł ze złości a potem rzekł:
— A pocóż to, mój panie, poco to przybycie o tak późnej godzine, poco zakradać się było furtką?
— Mój panie, przybyłem o tej godzinie, bo taki był rozkaz panny de Cardoville, a wszedłem tą furtką, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdybym się był udał do bramy, nie byłbym mógł dostać się do księcia...
— A któż to panu tak dobrze rozpowiedział o zwyczajach księcia? — rzekł Faryngea, nie mogąc ukryć swej złości.
— Jeżeli dokładnie zastałem uwiadomiony o zwyczajach księcia, wyznać muszę, mój panie, że braknie mi podobnych wiadomości o zwyczajach jego sługi — odpowiedzał Dupont z żartobliwą miną — bo zapewniam pana, że nie spodziewałem się zastać go na tej drodze...tak jak pan nie spodziewałeś się pewno zejść tu ze mną.
To powiedziawszy, pan Dupont skłonił się dość filuternie metysowi i wsiadł do powozu, który śpiesznie odjechał, pozostawiwszy Faryngeę zdziwionego i przejętego gniewem.