Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część trzecia/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Hardy, jak już powiedzieliśmy, mieszkał w pawilonie domu pokuty, należącego do domu przy ulicy Vaugirard, zajmowanego przez jezuitów. Zajmował on mieszkanie na dole pawilonu, wychodzącego frontem na ogród; przezorny to był wybór, wiadomo bowiem, jak przebiegle i zręcznie używali jezuici środków, a nawet materjalnych widoków, ażeby sprawiać mocne wrażenie na osobach, które zamierzali sobie zniewolić.
Była blisko druga godzina po południu; lubo przyświecało piękne słońce kwietniowe, jednakże jego promienie nie dochodziły już przez ów wysoki mur do tej części ogrodu ciemnej, wilgotnej, zimnej jak piwnica, do której prowadziły drzwi do pokoju, w którym przebywał pan Hardy.
Na ścianie, naprzeciw łóżka, zawieszony był duży krucyfiks ze słoniowej kości, na tle z czarnego aksamitu, na kominku stał zegar w hebanowej oprawie, ze smutnemi godłami ze słoniowej kości, jako to: klepsydrą, kosą czasu, trupiemi głowami i t. p.
Na ścianach, zamiast obrazów, pozawieszane były tablice, z napisami, których treść była równie niewesoła.
Zobaczmy, co czytał pan Hardy za każdym razem, we dnie, czy w nocy, gdy błogi sen uciekł z pod zaczerwienionych od łez powiek:
„Prędko będzie po tobie na tym padole... obejrzyj się..
„Kiedy jesteś rano, pomyśl, że może nie doczekasz wieczora.
„Któż przypomni cię sobie po twej śmierci?
„Całe to doczesne życie pełne jest nędzy, pogardzaj sam sobą i życz sobie, aby inni tobą gardzili“.
Wyobraźmy sobie teraz pana Hardy, zranionego, przeniesionego do tego domu, gdy serce miał udręczone tylu i tak srogimi ciosami. Przy troskliwej i nadskakującej pieczołowitości, dzięki biegłej pomocy doktora Baleinier, prędko zagojono panu Hardy rany, jakie poniósł, rzuciwszy się na ratunek podczas pożaru fabryki. Wielebni ojcowie skorzystali z jego choroby, ażeby pod chwalebnym pozorem zamknąć go w tem strasznem więzieniu i otoczyć przygnębiającą go atmosferą.
Wkrótce osłabiony jego umysł upatrywał słuszność w owych zgubnych dla niego zasadach. Tak więc czytał:
„Nie trzeba liczyć na przyjaźń żadnego stworzenia na świecie.
I w rzeczy samej niegodziwie został zdradzony.
„Człowiek urodził się, aby żył w udręczeniu“.
I rzeczywiście żył w udręczeniu.
„Odpoczynek można znaleźć tylko w zaparciu się własnej myśli“.
I tylko też uśpienie umysłu przyniosło mu ulgę w zmartwieniach.
Mówić temu nieszczęśliwemu, w jego ówczesnym stanie o rozrywkach, o zabawach, byłoby toż samo, co wyciągnąć od niego, aby się wyrzekł tego wszystkiego; tak się też właśnie stało; ksiądz d‘Aigrigny nie starał się z początku pozyskać zaufania pana Hardy, nie mówił mu ani słowa o jego zmartwieniach; lecz za każdym razem, kiedy się z nim widział, starał się okazywać mu tkliwą życzliwość jakiem dobranem słowem. Takie rozmawy, z początku dość rzadkie, potem bywały coraz częstsze, dłuższe; posiadając dar miodopłynnej rozmowy, wymowy ujmującej, przekonywującej, ksiądz d‘Aigrigny obierał zwykle za temat smutne maksymy, które często wpadały w oko i do myśli pana Hardy. Zręczny, roztropny, przezorny, wiedząc, że aż do owego czasu pensjonarz jego pałał miłością ludzkości, czcią dla wszystkiego, co jest sprawiedliwe i dobre, zaczął od bezustannego przypominania temu nieszczęśliwemu szkaradnych zdrad jakich doświadczył, ażeby stłumić w nim wszelką nadzieję; zamiast wykazywać mu te zdrady, jako wyjątek w życiu, zamiast starać się uspokoić, zachęcić, pokrzepić tę znękaną duszę; zamiast radzić panu Hardy, aby się starał zapomnieć o zmartwieniach, o dolegliwościach aby szukał pociechy w pełnieniu powinności względem ludzkości, względem swych braci, których tak kochał i wspierał, ksiądz d‘Aigrigny usiłował podrażnić jego krwawe rany, malował mu ludzi w najgorszych kolorach, wystawiał ich jako obłudnych, niewdzięczników, złośliwych i tym sposobem zdołał umocnić w nim nieuleczalną rozpacz.
Taki był moralny i fizyczny stan pana Hardy, gdy, za pośrednictwem przekupionego sługi, odebrał od Agrykoli Baudoin list, w którym ten żądał widzenia się z nim. Nadszedł wreszcie dzień tego widzenia. Na dwie czy trzy godziny przed chwilą oznaczoną na odwiedziny Agrykola ksiądz d‘Aigrigny wszedł do pokoju pana Hardy.
Ksiądz d‘Aigrigny, przystępując do pensjonarza, nadał swej twarzy wyraz jak najłagodniejszy, najżyczliwszy, wzrok jego pełen był uprzejmej dobroci i łaskawości, przytem głos jego nigdy jeszcze nie był równie, jak wtedy, ujmujący, słodki.
— Czy zawsze zadowolony jesteś, mój panie, z usług otaczających cię ludzi?
— Tak, mój ojcze.
— Tak nas to cieszy, gdy widzimy, że dobrze czujesz się w naszym ubogim domu, mój synu, iż chcielibyśmy uprzedzać zawsze twoje życzenia.
— Niczego nie pragnę... mój ojcze... niczego prócz snu. Jak dobroczynny jest sen — dodał pan Hardy z pewnem znużeniem.
— Sen... jest to zapomnienie. A na tym padole lepiej jest zapominać, aniżeli przypominać sobie, bo ludzie są tak niewdzięczni, tak złośliwi, niemal każde wspomnienie jest goryczą, czyż nie tak, mój synu!
— Niestety! aż nadto prawda, mój ojcze.
Pan Hardy nie dokończy! i ręką zakrył sobie oczy.
— Niestety, mój synu — rzekł ksiądz d’Aigrigny ze łzami w oczach, czułym głosem. I wyborny ten komedjant rzucił się na kalana przy krześle pana Hardy — niestety jakże to przyjaciel, co cię tak niegodziwie zdradził, mógł nie poznać twego tak dobrego serca?... Lecz tak zwykle bywa, na ziemi... a ten niegodny przyjaciel!...
— Oh! mój Boże!... czyż znajdę, gdzie i kiedy pociechę? — zawołał nieszczęśliwy.
— Ależ znajdziesz ją, mój dobry, zacny synu — zawołał ksiądz d’Aigrigny, wybornie grając rolę czułego — czyż możesz w to wątpić?... Oh! jakże to błogi będzie ten dzień, w którym ostatnie więzy, które cię jeszcze krępują na tej nieczystej, błotnistej ziemi, zostaną zniszczone, a ty, mój synu, staniesz się jednym z naszych. Mój kochany, biedny synu, gdyby twoja pokora pozwoliła ci porównać to, czem byłeś w dniu twego tu przybycia, z tem, czem teraz jesteś... zdumiałbyś się... Jaka różnica, mój Boże. Dawniej byłeś zawsze niespokojny, wzdychałeś z rozpaczy, a teraz cicho pędzisz życie... Czy nie prawda?...
— Ach! — rzekł pan Hardy, chwilę się zastanowiwszy, gdyż pamięć jego, równie jak umysł, mocno już osłabła... — Agrykola ma przyjść, zdaje się, że miło mi będzie widzieć się z nim.
— Otóż tedy, mój synu, twoje widzenie się z nin będzie próbą, o której mówię... Obecność tego godnego młodzieńca przypomni ci owo tak czynne, tak zajęte życie, które dawniej pędziłeś; może te wspomnienia wzbudzą w tobie wielki żal przy tym cichym odpoczynku, jakiego teraz używasz; może znowu zechcesz puścić się w zawód, pełen wszelkiego rodzaju trosk, może zechcesz zawiązać nową przyjaźń, miłość, wejść w nowe związki, może zechcesz wrócić do zgiełku i żyć, jak wprzód żyłeś. Jeżeli takie żądze obudzą się w tobie, będzie to znakiem, że jeszcze nie dojrzałeś do życia na osobności... wtedy bądź im posłuszny, kochany synu; szukaj znowu rozrywek, zabaw, uciech...
— Ja, mój ojcze, powrócić do tego świata, w którym tyle ucierpiałem... w którym pozostawiłem moje ostatnie złudzenia... ja... miałbym się mieszać do jego uciech, do jego rozkoszy... ach!... to okrutne szyderstwo...
— Nie jest to szyderstwo, mój synu... może się zdarzyć, że widok, mowa tego uczciwego rzemieślnika obudzą w tobie myśli, o których teraz sądzisz, że się już na zawsze zatarły. Mój kochany, dobry synu, niepodobna znaleźć takiej, jak twoja szlachetności... ale właśnie w imię szlachetności rzemieślnik ten przyjdzie wymagać od ciebie nowych ofiar; tak... bo takie, jak twoje serce, przeszłość obowiązuje i prawie niepodobieństwem będzie dla ciebie odmówić usilnym naleganiom twoich rzemieślników...
będą cię namawiali, abyś niezwłocznie zajął się wzniesieniem z gruzów budynku, abyś znowu zaczął dziś zakładać to, co przed dwudziestu laty fundowałeś w pełni sił, w całym zapale swej młodości; abyś na nowo rozpoczął owe handlowe stosunki, w których twoją nieposzlakowaną uczciwość tyle razy skrzywdzono, żebyś znowu przyjął na siebie wszelkiego rodzaju kajdany, które wielkiego, jak ty, przedsiębiorcę przywiązują do życia, pełnego trosk, trudów i niepokoju... i to za jakie wynagrodzenie!...
— Dosyć!... oh!... proszę... dosyć!... — zawołaj pan Hardy słabym głosem — wtedy największy czuję zawrót głowy, gdy słyszę cię, mój ojcze, mówiącego o kłopotach takiego życia... głowa... ledwie nie pęknie... Oh!...
nie... nie... spokoju... oh, tak... przedewszystkiem... powtarzam ci, choćby to nawet miał być spokój grobowy...
— Lecz jakże oprzesz się namowom tego rzemieślnika?... Obdarowani mają wpływ na swych dobroczyńców... Nie będziesz mógł oprzeć się jego prośbom...
— Będziesz łaskaw, mój ojcze, kazać mu powiedzieć... że chory jestem... że niepodobna mi go przyjąć.
— Posłuchaj tylko, mój synu, w teraźniejszych czasach panują wielkie, nieszczęsne przesądy względem naszego zgromadzenia. Przez toż samo już, że dobrowolnie pozostałeś pośród nas, będąc przypadkiem przeniesiony tu, gdyś był umierający, do tego domu... gdyby wiedziano, że nie pozwolisz mówić z sobą, chociaż przyrzekłeś sądzonoby, że my ci przeszkadzamy; a chociaż to jest podejrzenie niedorzeczne, może jednak powstać, a my nie chcemy do niego upoważniać... Lepiej zatem byłoby przyjąć tego młodego rzemieślnika...
— Mój ojcze, żądasz rzeczy, przechodzących moje siły... W tej właśnie chwili czuję, jak słaby jestem... ta rozmowa siły mi odebrała.
— Ależ, mój synu, ten rzemieślnik przyjdzie; przypuśćmy, iż mu powiem, że nie chcesz widzieć się z nim; on mi nie uwierzy...
— O! mój ojcze, zlituj się nade mną; zapewniam cię, iż niepodobna mi widzieć się z kimkolwiek... jestem bardzo słaby.
— A więc!.. cóż robić?... szukajmy środka... a gdybyś też napisał... oddałoby się mu natychmiast list... wyznaczyłbyś mu czas do widzenia się... jutro naprzykład.
— Ani jutro, ani kiedykolwiek — zawołał nieszczęśliwy, doprowadzony do ostateczności — nie chcę nikogo widzieć... chcę być sam... zawsze sam... wszak to nikomu nie szkodzi... nie mógłżebym mieć przynajmniej tej swobody?
— Jak chcesz... pisz lub przyjmij rzemieślnika — surowo rzekł d’Aigrigny, wnosząc z wzmagającego się znużenia pana Hardy, że w tym razie użyć może surowości, aby później znowu powrócić do łagodności.
— Napiszę... wielebny ojcze... napiszę... lecz dla miłości Boga, błagam cię... nie mogę zebrać myśli... podyktuj mi.
I gorącą ręką otarł łzy.
Ksiądz d’Aigrigny dyktował mu następujące słowa:
„Kochany Agrykolo, doszedłem do przekonania, że widzenie nasze do niczego nie doprowadzi... posłuży tylko do rozjątrzenia nawpół zapomnianych cierpień, o których przy pomocy Boskiej i pociesze religijnej postaram się zupełnie zapomnieć... Cieszę się zupełnym spokojem, otoczony troskliwością zacnych osób i, dzięki miłosierdziu Boga, spodziewam się po chrześcijańsku spędzić resztę dni zdala od świata, którego próżność poznałem teraz... Nie na zawsze żegnałem się z tobą; lecz, do zobaczenia się, kochany Agrykolo... pragnę kiedykolwiek osobiście powiedzieć ci, jak serdecznie życzę wszelkiego dobra tobie i twoim godnym towarzyszowi. Bądź pośrednikiem między nimi a mną; kiedy będę mógł cię przyjąć, napiszę do ciebie; bądź zawsze przekonany, że cię serdecznie kocham...“
— Czy zadowolony jesteś z listu? — zapytał ksiądz, zwracając się do pana Hardy.
— Zadowolony.
— Podpisz więc.
— Dobrze.
Nieszczęśliwy podpisał list, zupełnie wycieńczony i opuścił się na krzesło.
— To jeszcze nie wszystko, mój kochany synu — rzekły d’Aigrigny, wyjąwszy papier z kieszeni — trzeba, żebyś podpisał tę nową plenipotencję na imię naszego szanownego brata, dla dokończenia wiadomych interesów.
— Szanowny ojcze... nie mogę przeczytać tego dzisiaj...
— A jednak jest to konieczne, synu mój, wybacz mi moje natręctwo... ale my ubodzy, a...
— Podpiszę.
— Nie przeczytawszy, podpisywać nie można.
— Dlaczego?... Daj, daj!.. rzekł pan Hardy, jakby zniecierpliwiony upartem natręctwem wielebnego ojca.
— Jeżeli chcesz koniecznie, to dobrze — rzekł ostatni, podając mu papier.
Hardy podpisał i westchnął głęboko, jakby zrzuciwszy z siebie wielki ciężar. W tej samej chwili zapukał służący: wszedł i rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Pan Agrykola Baudoin pragnie widzieć się z panem Hardy; mówi, że kazano mu tutaj przyjść.
— Dobrze... niech zaczeka — odpowiedział d‘Aigrigny z zadziwieniem, pomieszanem z gniewem; i gdy za danym znakiem służący wyszedł, on, starając się ukryć mocne nieukontentowanie, rzekł do fabrykanta: — poczciwy rzemieślnik, jak widać, niecierpliwie oczekuje widzenia się z tobą.. przyszedł bowiem o dwie godziny wcześniej, niżeliś mu naznaczył.
To mówiąc, wyszedł. Zostawszy sam jeden, pan Hardy z rozpaczy klasnął w ręce, łkając, opuścił się z krzesła na podłogę, upadł na kolana i zawołał:
— O Boże, Boże mój... Zabierz mnie stąd, zanadto jestem nieszczęśliwy!...
Potem, oparłszy głowę o poduszkę krzesła, zakrył twarz rękami i gorzko płakał...
Nagle dał się słyszeć hałas, który stawał się coraz głośniejszym; później jakieś pasowanie się; wkrótce drzwi otworzyły się z łoskotem i ksiądz d‘Aigrigny, potknąwszy się, wpadł do pokoju. Agrykola pchnął go silną ręką.
— Mój panie... jak śmiesz dopuszczać się gwałtu! — zawołał ksiądz, blednąc ze złości.
— Na wszystko się odważę, abym tylko widział pana Hardy — odpowiedział kowal i rzucił się ku swemu dawnemu panu, który klęczał u krzesła.