Ad astra/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ad astra |
Podtytuł | Dwugłos |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Harfa twoja śpiewna a pieśni jej pełne blasków natury i gorących oddechów twojej duszy. Dziękuję, że uznajesz mnie za godnego zaufania swego, żeś powiedziała mi tak wiele, żem doznał niezwykłych wzruszeń, pośród których przecież było uczucie zawodu.
Wydaje się to mało prawdopodobnem, aby ktoś, tak ze wszelkich ukochań i wszelkich nadziei wyzuty, jak ja, doznawać mógł jakichkolwiek zawodów. A jednak tak się stało. Chociaż bowiem powiedziałaś sama, że jesteśmy «na jednym globie dwa różne wcale duchy», a ja wiedziałem również, żeśmy antypodami na dwu biegunach bytu, to przecież miałem nadzieję, że jeżeli nie zdołam cię przekonać całkowicie, to przynajmniej dopomogę ci uświadomić sobie jądro niektórych prawd. I, jak to już leży w naturze ludzkiej, cieszyłem się naprzód z odkrycia w owym świecie, co żyje — nie, jak blade Sfinksy, myślą o życiu — ale życiem samem istoty, zdolnej wziąć udział w moich poglądach i moich dążeniach, zdolnej oceniać wartość przejętych z fali zjawisk wrażeń i wyobrażeń.
Widzę teraz, że cieszyłem się przedwcześnie. Ze słów twych wynika jasno bezowocność tej szermierki dwu żywiołów, nie wykazujących najmniejszego powinowactwa. Tok rozumowań twoich, gdzie rolę poszczególnych pojęć, sądów i wniosków przyjęły szybsze lub wolniejsze uderzenia serca, nie może się zetknąć z rzeką moich myśli, do innych płynącą oceanów.
Twoje rojenia zaświatowe i ekstazy ofiarnicze, twoje miecze i dźwignie, kute ze snów wspaniałych, lecz ułudnych, dobre są do odpędzania smoków straszących dzieci społeczne, lecz łamią się bezsilne o wielkość opokową panteonu wiedzy.
Zapewne, że daleko nam jeszcze do szczytu, do zasklepienia kopuły panteonu i zamknięcia jej różycą ostatecznego poznania, w której, jak w dyamentowem ognisku, zestrzelą się i skupią wszystkie poznania i wiedze... Ale od wieków gromadziła czynna armia gorliwych pracowników, wyszywających gobelin z fałszywej strony, nieświadomych jeszcze celu ani wyniku swej pracy, niezliczone ułamki materyałów, z których myśmy wznieśli gigantyczne mury tak wysokie, że wy, patrząc na nas z dołu, nie potraficie już rozeznać dokładnie ani wyrozumieć naszej nadchmurnej roboty — podczas gdy my niestrudzeni, my nieliczni, którzy nie obawiamy się zawrotu głowy, stoimy na zrębie i na bezpiecznem podłożu matematycznych architrawów i metopów wiążemy już sklepienia. A wiążemy je z pewników tak potężnych, że wobec nich rozmarzone harfy wasze milknąć muszą.
Nie mogłem, nie miałem jeszcze czasu powiedzieć ci o tem wiele. Wskazałem jednak parę arcyprawd przez nas zdobytych, zwięzłych i skąpych w treść, jak kilka krótkich dogmatów etyki, i gdybyś z objawienia tego chciała skorzystać, mogłabyś samotnie rozmierzyć na niem zakres i kierunki wszystkich twoich bezwzględnych imperatywów... Lecz ty w zwierciadło prawdy pobieżne ledwie rzucasz spojrzenie.
Wiem, że możesz zrozumieć wszystko, ale nie chcesz zrozumieć, a mnie to przedewszystkiem obchodzi, że, mając w sobie tyle świetnych warunków wyłączenia się z pospolitej rzeszy, pozostałaś wmieszana w tłum tych, którzy myślą gromadą, czują gromadą i działają gromadnie. A bardziej jeszcze obchodzi mnie ten fakt drugi, że na chwile wytchnienia, w których z wyżyn panteonu zstępuję w doliny powszedniości i zmęczoną dłonią przysłaniam strudzone oczy, że na letnie naprzykład intervalla, potrzebne mi koniecznie, aby uchronić mózg przed zawczesnem wyczerpaniem, nie mam, jak, w otoczeniu nektarników żyjąc, nigdy nie miałem nikogo, z kimbym się mógł podzielić najgłębszym samym sobą... Dawniej bardzo rzadko, później, z biegiem lat coraz częściej, w takich porach bezczynności, gdy nawet po książki nowe nie sięgam chętnie, uczuwałem zupełną swoją samotność na świecie; teraz, gdy błysnęła mi możliwość innych rozmów, aniżeli te, które towarzystwo moje prowadzi w czasie table d’hôte’u i gdy za nietrwałość błysku tego wszystko ręczyć się zdaje, będzie mi się wydawać jeszcze puściej i jeszcze zimniej na świecie.
Gdybym należał do ubogich w duchu, wmieszanych pospołu z nektarnikami w różnofarbną strugę życia, mógłby z uczucia niezgłębionej samotności wyróść we mnie żal... żal, który w dalszem następstwie doprowadziłby prawdopodobnie do jakiegoś efektownego finale. O efektowne rozwiązanie nie trudno. Czyż może być dla wykolejonej Psychy coś bardziej nęcącego nad dźwignięte ku eterom, połyskujące lodowce, opalowe i błękitne, tak wyniosłe, a tak przepaściste — albo nad lecące im przez czoła białe grzmoty lawin, takie wspaniałe, a takie śmiertelne? Nęcić jeszcze mogą tę wykolejoną Psychę dwa wielkie rozlewy jezior bezdennych, ujętych w konchę sinych i ametystowych Alp: Psyche wychyla się z łodzi stojącej nieruchomo na środku topieli i śledzi, jak płynny kryształ — u wierzchu szklisty jak łza — przechodzi w coraz mroczniejszą, coraz głębszą melancholię utopionych seledynów, a potem mętnieje w ciemną zieleń słotnego wieczoru, a jeszcze głębiej przemienia się w czarną noc, pod którą zapadłe otchłanie gaszą zapewne myśli i uczucia wszelkie...
Wogóle, gdybym należał myślą, mową i uczuciem do wielkiego wspólnictwa ziemianów, byłbym najprawdopodobniej osobnikiem bardzo smutnym, bajronistycznym i do współżycia z ludźmi zgoła niezdatnym. Że jednakowoż jestem właśnie sobą, czemś, co pani Idalia nazywa do «reszty panów» wcale niepodobnem, więc, próżen wszelkiej egzaltacyi, ani wyszukuję szczelin przepaścistych w lodowcach, ani wypływam na najgłębszą wodę, a to, że mam wokoło siebie samych nektarników, jest mi tak doskonale obojętnem, że — jak się zdaje — niczem szczególnem tych ostatnich nie rażę, a niewzruszonością apatyi może nawet przychylność ich łatwiej niż «reszta panów» zyskuję.
Nie przychodzi mi też na myśl przed którąkolwiek z mych towarzyszek tutejszych rozwijać analizy bytu z punktu widzenia — powiedzmy — Sfinksowego, albo w austryackiego męża stanu wpajać per longum et latum przekonanie, że o historyi świata nie stanowią zmiany naszego gabinetu, lecz dyferencyały zmian w ruchu skoordynowanych cząstek tak zwanej materyi. Nie zbiera mię ochota do prób tak beznadziejnych, bo wiem, że nawet przy niesłychanym wysiłku z mej strony, partnerzy moi doszliby co najwyżej do sprawdzenia głębokiego aksyomatu o marnościach nad marnościami i tym podobnych rzeczach, popularyzowanych już przez Salomona.
Ale w tobie poznawszy takie skarby ducha, jakich dotąd nie napotkałem nigdy, pragnąłem, ażeby przynajmniej raz w życiu stał się wyjątek. Spotkanie nasze było tak piękne, tak niespodziewane, tak dziwne, że w istotność tego wyjątku z każdym dniem wierzyłem silniej i wkrótce przywiązałem się do tej myśli, iż odtąd nie będę już między ludźmi takim całkowicie izolowanym żywiołem, który z żadną sferą się nie spaja i nigdzie żadnego powinowactwa nie znajduje. Więc żal mi teraz, że w stosunkach zewnętrznych, w stosunkach do ludzi, pozostanę i nadal samotnym...
Myślałem też w ciągu dni ostatnich o tem, czy nie byłoby najlepszym dla znużonej Psychy wypoczynkiem nie iść we wczasy letnie, ani na tłumną, nektarniczą Dygę Ostendy, ani w Alpy, gdzie snują się natrętne gromady filistrów, ale zapuścić się na północ i przez siedm gór, siedm rzek i siedm lasów, dotrzeć aż do tego lasu, w którym się zaklęte zamczysko krasowieckie ukrywa...
Tam czekałyby mnie rzeczy nowe, rzadkie, cenne; tam wśród odgłosów puszczy toczylibyśmy długie rozmowy, które pani Idalia i «reszta pań» uważałaby bez wątpienia za natężające i nudne, a które my nazywalibyśmy naszemi godzinami wytchnienia.
Rychło przecież, bardzo rychło, kazałaś mi się przekonać, że plan takiego otium należy do rzędu nieziszczalnych utopii. Widocznie jestem, mówiąc językiem powszechnym — skazany już na to, aby z kobietami nie rozmawiać inaczej jak brzegiem warg, a przy mechanicznem wypowiadaniu utartych frazesów prowadzić z sobą samym monolog o genezie i rozwojowem znaczeniu istoty, szeleszczącej przy mnie jedwabiem i szczebioczącej mniej lub więcej miłe nicości.
Tobie również o czemże mógłbym mówić, tobie, co korzysz się przed jakąś potęgą — mgłą, odbitą z ludzkich wyobrażeń — modlisz się do niej płomiennie i na rzecz jej planów, jej woli, składasz ofiary ze swego serca i szczęścia, ze swej wolności?
To jedno wiem, że nie mówiłbym ci żadnego pozytywistycznego kazania, że nie tłómaczyłbym różnicy, jaka zachodzi między materyą a duchem, ani objaśniał, czy jak i kiedy ducha pożarły Sfinksy. Słowem, nie cuciłbym cię z twych błogich marzeń. Niepotrzebnie zresztą teraz mówię tak wiele.
Chłodno i trzeźwo powinienbym się ograniczyć dosdprawdzenia nie nowego zresztą faktu, że ludziom tem trudniej przychodzi porozumieć się z sobą, im wyższe są szczeble rozwoju i poznania, na które wstąpili. Dwie drobiny materyi zróżnicowanej życiowo, dwie ameby, w kropli wilgoci zawieszone, ulegać się zdają magnetycznemu pociągowi, który je niechybnie ku sobie przybliży i w jedność zespoli. Dwa motyle, za jednem dotknięciem pałeczkowatych czułków, identyfikują swą wolę i pragnienia.
I dwojgu Budników wystarczyć może jeszcze jedno rozchylenie koralowych warg w uśmiechu i jedno dotknięcie dłoni połyskujących sierpami. Ale nieco wyżej i zupełnie wysoko idylla i harmonia współczucia i współmyślenia staje się coraz trudniejszą, coraz mniej prawdopodobną. Każda jednostka wykształca się na swój sposób, na swój sposób promieniuje na zewnątrz: tak, że pokrzyżowane promienie nie mogą już ześrodkować się w jedną gwiazdę życia i rozpraszają się w ogólnem półświetle. Więc chociaż często jednostki łączą się w pary lub stają obok siebie w różnych społecznych i psychicznych związkach, mimo to na świecie nie robi się od tego jaśniej.
Te przeszkody wszechstronne, te rowy i gzygzaki, te powkładane pomiędzy ludzi szyby, rozbieżnie załamujące światło, sprawiają, że nawet najwznioślej zharmonizowane istoty, zbywszy się pierwotnego magnetyzmu, przechodzą obok siebie, jak prądy dwu obcych pierwiastków. Przypuszczam, że z tego jednego źródła mógłby wypłynąć zdrój niewyczerpany smutku i żałobną powodzią zalać wszystkie przestwory mej duszy — gdybym myślą i wolą należał do wielkiej zespólni ziemianów.
Ty, która myślisz sercem, dzielisz ludzi na takich, w których jest kochanie, i takich, którzy kochania w sobie nie mają. A że nie zdaje się ulegać wątpliwości, iż we mnie kochania niema, więc zaliczać mię oczywiście musisz do kategoryi straceńców, nieprawdaż? Zdajesz się nawet posądzać mię o nektarnicze gusta.
Przebija to z pytań twych o moją zeszłoroczną przyjaciółkę z Giessbach, w której przeczuwasz może jaką przez nektarnika porzuconą ofiarę... Jednakże pod tym względem jesteś w błędzie. Ja to jestem raczej ofiarą, bo piękna idylla, krótka i tęczowa, jak bańka mydlana, wróciła teraz do mnie, skądciś, z nicości rzeczy minionych, na elegijnej fali wspomnienia.
A wspomnienia — to refleksy duszy najniepotrzebniejsze ze wszystkich, dlatego takie niepotrzebne, że mogą nieraz najpotężniejsze umysły spychać nad ślizką pochyłość śmieszności...
Wyobraź sobie Sfinksa tkwiącego na wyniosłej skale; Sfinksa odbudowującego w skupionej swej głębi wszechświat. Przed obliczem jego przemknęła młoda dziewczyna, jasna i mówiąca wypadkiem tą samą mową, w której on, odbudowując w sobie wszechświat, myśli. Pomknęła dalej i zapomniała o chmurnej zagadce bladego widziadła, zanurzywszy się w gwarną pustotę życia, które z płaszczyn ziemskich dolatuje maleńkiem echem aż do tronów Rozumu. I wyobraź sobie, Sfinks ów, wpatrzony w kurzawę światów, po roku jeszcze obraca w ustach pytanie:
— Może wtenczas otarło się o mnie szczęście? Więc cóż? Nie każ mi się spowiadać z tej petite affaire, ażebym na domiar złego nie uczynił się w twoich oczach śmiesznym. Należę mianowicie do kategoryi takich ludzi, z gruntu zepsutych i odjemnych, którzy wolą być pomawianymi o brak serca, o paziowanie ponętnym a jadowitym psiankom, o służenie złotym cielcom użycia, aniżeli uchodzić w twoich oczach za śmiesznych. Poza tem, opinia napełniających świat Abredytów jest mi tak obojętna, jak naprzykład ten szczegół, z kim moja jasna towarzyszka z Giessbach przeżywa w tym roku eklogę.
Dla mnie w tym roku nie kleją się eklogi. Nawet echa zaczarowanych Krasowiec nie przylegają do mnie idyllą, uderzają się o ogromny zator rozbieżności dusz naszych i rozbijają się po drodze w pył złoty...
Ty, kuzynko, masz dobre serce, więc może zatrwożysz się tym smutnym losem słonecznego echa, bo może jedyną przyczyną tego, że je ku mnie wysyłasz, jest altruistyczna i wielce cnotliwa chęć udzielenia mi antidotu przeciw trującym psiankom. Otóż dodać spieszę, że jeżeli wszelkie oznaki nie mylą, to niebezpieczeństwo raz na zawsze zażegnane. Otaczają mnie czarodziejskie psianki różnych kształtów i kolorów. Wyznam szczerze, że jadąc tu na willegiaturę, miałem po trosze zamiar upoić się ich nektarem, który nazwałaś jadowitym. Jednak mimo jak najlepszych warunków, coś mi się popsuło w moich rachunkach i — niema eklogi.
Otruć mnie chciała poczciwa moja opiekunka, pani Idalia, znajdująca się w tej chwili już w Biarritz. Taki przynajmniej obrót brała ostatnia rozmowa nasza, nadchmurna, toczona na wysokościach świata. Urządzaliśmy wspólną wycieczkę na Schinige Platte, aby z jej szczytu oglądać wschód słońca i odbyć z hotelu przechadzki na poszczególne cyple. Wieczorem towarzystwo nasze pozostało na hotelowej terasie, ja zaś, chcąc swobodniej skorzystać z czerwonych fajerwerków zachodu na obłoczystem niebie, wolałem przejść nową, prawie równą drogą ku Oberberghorn; a ponieważ wieczór był ciepły i zupełnie spokojny, ścieżka wygodna i szeroka, więc przyłączyła się do mnie pani Idalia. Wtedy-to dowiedziałem się, że nie jestem podobny do reszty panów, że wydaję się jej jakiś znękany, czy znudzony i niezadowolony, że z całego serca pragnęłaby, abym się rozerwał, i że trudno jej rozmawiać ze mną otwarcie, gdyż majestat mojej wielkości po prostu ją onieśmiela. Rozmowa rozpoczęta w ten sposób obiecywała stać się zajmującą i mogłaby mnie była istotnie zajmować, gdybym właśnie do reszty panów był podobnym. Bo krewna nasza, oparta o moje ramię, zręcznie wymijając rozrzucone na drodze kamyki, i schylając się niekiedy po skromne przydrożne kwiatki alpejskie, jęła powtarzać pochwały, oddawane mi przez ową parę aksamitnych oczu, z któremi jeździłem do Lauterbrunnen. A potem zachwycała się niesłychaną wytwornością ich właścielki i niesłychaną, lecz ukrywaną, głębią jej ducha, polegającą głównie na tem, że i ona również z willegiatury zadowoloną nie jest.
I pytała mnie pani Idalia: czy interesuje mnie którakolwiek z pań świeżo przybyłych? Musisz zaś wiedzieć, kuzynko, że w otoczeniu mojem nie tylko jedna para oczu jest piękną. Otrzymaliśmy w ostatnim tygodniu różne urocze przybytki. Na wzmiankę zasługują w pierwszej linii dwie doskonale urodzone Paryżanki, dobrze znajome Idalii z Trouville; starsza siostra zamężna, ustylizowana na genre cocotte, ma na puszystych włosach farbę jaskrawo żółtą, brwi zaprawione bronzem, pośrednim między tuszem Van Dyka, a płynną miedzią, i rysy twarzy nadzwyczaj dowcipne, graniczące niemal z zuchwałą gaminadą; młodsza zaś, panna, świetnie kontrastuje archaizmem w liniach tualety i w opuszczeniu gładkich włosów na skronie à la Cleo dé Merode. O tych-to damach opowiadała mi pani Idalia z właściwą sobie żywością wiele interesujących szczegółów, chociaż nie ulega kwestyi, że przedewszystkiem była rzecznikiem aksamitnych oczu.
Rozmawialiśmy w ten sposób, idąc wązkim grzbietem górskim, usuwającym się w obu kierunkach stromemi zboczami. Po lewej stronie wzrok nasz znajdował oparcie dopiero na dnie krajobrazu, leżącego o kilka tysięcy stóp niżej pod nami. Majaczyło tam w mgłach wieczornych Interlaken, a przez poblaski słoneczne i pęki nizko zawieszonych chmur spoglądały ku nam dwa modre jeziora, jak dwie świetne tafle lazurytu wprawione w płowy teren zielenią pokrytych kamienisk.
W tej samej stronie paliło się niebo krwistą pozłotą zachodu i grało eterycznym kalejdoskopem obłoków, roztrącanych cicho przez drżącą promienistość słońca. I podczas, gdy odległe niziny pogłębiały się coraz bardziej w cieniach, rzucała się cała ta promienistość linią poziomą na nasze dumne skalne wierzchołki, czyniąc z nas dwie ruchome arabeski, ciemno określone na kapryśnych konturach góry i na tle rozwidnionego już nad głowami naszego błękitu.
Po prawej stronie kładliśmy długie cienie na murawę, opadającą ku południowi w kształt owalnej kotliny, skąd płynęła głośna i jednostajna muzyka trzód gotowych do odwrotu.
Stopniowo zbliżyła się tarcza słoneczna do łańcucha gór, za Tuńskiem jeziorem rozciągniętych, i położyła się na dekoracyi ziemskiej w sposób taki, że choć cudzoziemski, znalazłby z pewnością twoje uznanie, gdybyś była przechadzała się z nami wzdłuż owej przełęczy; a ja nie kuszę się nawet o bliższe odtworzenie orgii barw i świateł, która wnet potem z upadku słońca poza dekoracyę wynikła. Pani Idalia przerywała rozmowę naszą częstymi wykrzyknikami podziwu i żałowała nieskończenie, że Oreada z czarnemi oczyma nie zapuściła się z nami w ten świat romantyczny.
Wielką radość sprawiło jej także spotkanie nasze ze stadkiem kóz, powracających od szałasu na nocleg tą samą drożyną. Kosmate kozły szły buńczucznie na czele, a za niemi tłoczyły się bezładnie samice, wyciągając ku nam wysmukłe, czarne i różowe pyszczki. Wtenczas i my zawróciliśmy również i szliśmy czas jakiś w towarzystwie ruchliwego stadka, które, zatrzymując się przy ponętniejszych ziołach, potrącając się wzajemnie i roztaczając woń ostrą, zdążało z lekkim tupotem racic przed nami.
Wszystko to razem, śniady zmrok u stóp naszych położony przez niebo, grzebień kamienisty, od pocałunków sennego Heliosa rumiany, ostre wyziewy kóz, zmieszane z wykwintnym zapachem ylangu, który owiewał mnie za każdym szelestem sukni opartej o ramię moje kobiety, wreszcie sama treść rozmowy naszej, wszystko to składało się na jeden nastrój i przywiodło mi na pamięć słowa twoje o paragrafie życia «on i ona».
I doznałem wrażenia, że nastrój, jakiegoby pragnęła dla mnie moja opiekunka i jakiego doznają z łatwością aksamitne źrenice i inne urocze przedmioty, jest tak bardzo pierwotny, powiedziałbym biodrowy, tak silnie zalatuje atmosferą goniących się faunów, że paragraf bytu, władający towarzystwem, zgromadzonem na nocleg w górskim hotelu, a paragraf ustanowiony dla towarzystwa, biegnącego zwinnym truchtem przed nami, w stylizacyi swej bardzo nieznacznie różnią się od siebie, mimo oględnej i wytwornej politury po naszej, a cynicznej otwartości po koziej stronie.
I pomyślałem sobie, że w stosunku do tego paragrafu nie mam w sobie nic wspólnego z towarzystwem zebranem na nocleg u wierzchołka szwajcarskiej góry i że nawet z tego paragrafu wyłoniłyby się z mej duszy nieuleczalne smutki — gdybym chciał w życiu brać udział czynny.
Czuję, że do przyrodzonych nastrojów daleko mniej potrzebowałbym wyziewów zwierzęcego piżma, a o wiele więcej pożądaneby mi były łabędzie korowody, zarumienione jutrznie i konwaliowe śniegi, jeśliby nastroje takie miały mnie istotnie całego ogarnąć i stać się dla mnie, w myśl pierwotnych rozporządzeń natury, maksymizacyą życia. A tymczasem mam blizko siebie wonie ostrych esencyi i mam do zdobycia aksamit połyskliwych źrenic, a nie mam świeżych konwalii i nie mam niepokalanych łabędzi, i nie mam zaklętej łani białej, któraby mi pieściwie opierała głowę o ramię i szeptała o zaświatowych pieśniach Wysp Błogosławionych. I w bajecznej też tylko oddali widuję Madonny, siadujące pod parasolami grusz wiejskich, ze słoneczną siecią u stóp, z białą astrą u piersi i u kolan z chórem dzieci, uperlonych srebrną rosą krzyżyków...
Naraz pani Idalia przypomniała sobie również Krasowce i zaczęła mi wiele opowiadać o tobie, kuzynko. Uśmiechałem się, myśląc, że wiem daleko więcej od niej. A gdy spytała mię następnie, czy nie wybiorę się kiedy do Krasowiec, aby cię osobiście poznać, odpowiedziałem, że lękałbym się, aby przy zbliżeniu dwu tak krańcowo rozbieżnych natur, jak twoja i moja, wewnętrzna harmonia którejkolwiek nie rozproszyła się na zgrzyty.
Tegoż wieczora nabyłem pewności, że młoda przyjaciółka Idalii pochyliłaby się ku mnie życzliwie i chętnie, aby mi wpleść kilka róż gorących w bezbarwne pasmo żywota i że wprost z owej góry mógłbym ponieść w dolinę trochę wspomnień, ściągających powieki, purpurowych i słodkich...
I byłbym je poniósł bez wątpienia, ale tegoroczne otium moje dziwnie się jakoś rozpoczęło. Oddaliłem się kiedyś od życia, wiedząc, iż porzucam je dobrowolnie. Dzisiaj zaś spostrzegam, że chociażbym chciał bodaj na krótki moment do niego powrócić, jużby mi ono nic właściwie dać nie mogło; samotnie mieszkać muszę w pałacu własnym, wystawionym kosztem tysiąca nieprzespanych nocy i tysiąca krwawych analiz. Wzniosłem go na szczycie góry, usypanej przez tysiąc pokoleń żarliwych pracowników postępu, i zejść z niej nie mogę, gdyż wszystkie ścieżki ziemskich przyzwyczajeń i wszystkie powietrzne mosty uczuć stopniowo zawiały się i rozwiały.
A z zewnątrz, któż do przybytku mego wstąpić zechce? Nawet takie istoty, jak ty, kuzynko, nie zapragną szukać zniknionych mostów moich i ukrytych kluczów do mego Skarbca.
Wielką jest moc czasu, który bez wiedzy człowieka gospodaruje w jego wnętrzu. Dla was, kochających i kochanych, powinny z tego nieuniknionego działania czasu wyrastać największe życiowe tragedye. Tempus edax rerum. Czas, uczuć morderca. Słyszeliśmy o porywach — mniejsza z tem, czy biodrowych albo anielskich — przeczuwaliśmy je w sobie, a kiedy nadejdzie godzina wewnętrznego obrachunku, tam, gdzie miały drzemać iskry piorunowych żarzewi, spotykamy żużle i dymy wytlonych ognisk... Odkrycia takie mogliby ludzie czynić codziennie.
Ja, w peryodzie letniego snu myślnego, zrobiłem odkrycie, że moja ciemno-włosa Oreada, najpiękniejsza z pięknych, nie jest w stanie ofiarować mi nic, coby miało dla mnie znaczenie prawdziwej radości... Tylko rzeczywiste Sfinksy wolne są od robienia podobnych odkryć i niezmieszani z tłumem świecą nad światem ogniem własnej potęgi, jak gwiazdy. Czy ja wkroczyłem już na tę gwiaździstą drogę? Jakkolwiek z tem jest, już dzisiaj nie mam ludziom nic do powiedzenia i niczego z ich strony oczekiwać nie mogę...
Czyżby to jednak znaczyło, że wszystkie nici rwać się muszą jak pajęczyna, i że nie będziesz już przysyłać mi swych pieśni? Być może, iż mając duszę w pewnych dążeniach i wiarach rozwiniętą, musisz potępiać myśl moją i nie możesz polecieć za nią w wymiary istnienia nadludzkie, które mrożą cię lodem. Ale czyż pomimo to nie mogę pozostać ci blizkim, czyż nie mogę pozostać uważnym i wdzięcznym posiadaczem twej ufności, słuchaczem wyniosłej mowy twej duszy?
Nie ponowię już prób wyprowadzenia cię na wolność z błędnego koła, w którem nie jest ci przecież miękko i słonecznie. Ale nie przestawaj mówić do mnie... Wiedz zresztą, że i ja miewam godziny modlitwy i błyskawice zaświatowej poezyi. W tych właśnie czasach tęsknię do swej modlitwy i zatęskniłem za nią najgoręcej na tej właśnie górze, gdzie nocowałem z Oreadą, i przyniosłem tę tęsknotę w niziny, zamiast wspomnienia słodyczy. Przeszła mi wtedy noc bezsenna na czuwaniu i rozmyślaniach o życiu, lecz nie jak zwykle o ogólnej życia zagadce, jeno o życiu mem własnem. Myślałem o tem, że jak dom, w którym tę noc spędzałem, stoi na ostrzu alpejskiego grzbietu, tak i ja stoję na zenitowej życia połowie; i myślałem o tej ścieżcie niebezpiecznej i stromej, po której się na ten szczyt dostałem, i o tej drodze, po której mam zejść w mrok dolin. Tak przeglądałem tę połowę, która już była, i tę, co ma dopiero nastąpić... a przez graniaste wycięcia okien oświecał mi pokój księżyc, stojący na wysokiem niebie, nad niezmierzonem morzem ciemnych, gęstych obłoków, srebrnych po wierzchu, które błamem zwartych kłębów rozwiodły się, jak daleko okiem sięgnąć, nad światem, i zasłoniły wszystko, prócz tego jednego górskiego czoła, co wypływało z powodzi chmur na księżyc.
W ciągu owej nocy sierpniowej, nawet w tych wysokościach dziwnie parnej i bezwietrznej, szkarłatne róże, kwitnące na drogach życia, straciły dla mnie resztę swej woni... Nazajutrz, stanąwszy przed śliczną Oreadą, która, wyniosła i świeża, z gwiazdką szarotki u piersi, miała na ustach uśmiech enigmatu, uścisnąłem jej rękę serdecznie i wnet zagubiłem się samopas w ustronnych załomach kamienistych, wolnych od napływu turystów.
Wtedy-to, podczas kilkugodzinnej tułaczki po odludnych skałach i rumoszach, zatęskniłem do zimnej samotności lodowców, kędybym mógł odprawiać nabożeństwo swoje...
Lecz są to rzeczy tak odległe, tak odludne, tak odmienne od modlitw twoich, tak nadludzko dumne i wyłączie Sfinksowe, że mówić ci o nich teraz przynajmniej nie będę. Powiem w zamian, że znasz słowa, które wpadają w głąb serca. Przysyłaj mi takie słowa. Dla wypoczynku ciała i umysłu trzeba mi ochłody niepokalanych śniegów, szklanych krynic, rosy — a tem wszystkiem są mi słowa twoje. Przedewszystkiem te, które, jak lotne płomyki, dobywają się czasem na zrównoważoną powierzchnię twej duszy, gdy spodem przeciągają burze. Płomyki te, na skroń mą padając, przechylą i zbliżą ku mnie kielich twojego serca.
Przyjaźni twego serca mi potrzeba. Jest ono wielkie, czyste i niechaj mi będzie zdrojem odpocznienia, gdy z wyżyn panteonu zstępuję w cienie powszednie i przymknąć pragnę znużone źrenice...
Powiedz mi też kiedy słów parę o pewnym zagadnieniu sercowem, o którem pragnąłbym usłyszeć zdanie istoty z kategoryi dodatnich, to jest mających w sobie kochanie.
Jak myślisz? co uczuwać może dziewczyna młoda i nieobeznana z życiem, gdy ust jej dotkną po raz pierwszy samowolne usta mężczyzny? Czy dziwi się, czy cieszy, czy cierpi? czy trochę tęskni i wspomina? i jak długo wspomina? dzień, tydzień, miesiąc?... Czy tem chętniej poszuka ust nowych, czy też — spotkawszy nowe — powraca myślą do owych pierwszych świętokradzkich.
Mówiliśmy o tem z Idalią — ale to kategorya nektarników.
Pożegnaliśmy już odjeżdżającą do Biarritz panią Idalię snopami kwiatów. Oreada dostarczyła jej całej więzi szarot.
A propos kwiatów. Wraz z nowemi echami swojej puszczy, obdarz mnie, kuzynko, garstką tamtejszych kwiatów. Na ostatniej wycieczce przypomniał mi ubogi światek roślinny, kołysany wiatrem na jałowych czubach alpejskich, nasze swojskie jaskry i stokrocie, usiewające niegdyś trawniki na wsi u mej matki.
Stamtąd datują moje pierwsze florystyczne wiadomości. Chciałbym po latach niemal trzydziestu zobaczyć znów parę skromnych stokroci z naszych trawników. Może będą mieć dla mnie więcej uroku, niż aksamitne szaroty.