Do londyńskiego wydania niniejszego poematu pragnę dołączyć kilka uwag krytycznych, dotyczących opłakiwanego w nim przedmiotu, o ile ma prawo być zaliczonym w poczet najwznioślejszych geniuszów, będących ozdobą naszego wieku. Znany mój wstręt do tych ciasnych zasad smaku, na których wzorowaną była większa część jego poematów, co najmniej świadczy o tem, że jestem sędzią bezstronnym. Uważam fragment «Hyperiona» za utwór, któremu nie dorówna żaden inny z utworów, jakie w tych samych napisano czasach. Jan Keats umarł w Rzymie, na suchoty, w [232]dwudziestym czwartym roku życia, dnia 27. grudnia 1820. i pochowany został na romantycznym i samotnym cmentarzu protestantów tego miasta, u stóp piramidy, będacej grobem Cestiusza, w pobliżu murów i baszt, obecnie rozpadłych, a które ongi okalały Rzym starożytny. Cmentarz jest wśród otoczenia ruin miejscem otwartem, w zimie pokrytem fiołkami i stokrotkami. Możnaby się nieomal zakochać w Śmierci na myśl, że zwłoki nasze na tak uroczem spoczną miejscu. Duch opłakiwanej istoty, której pamięci te niegodne poświęciłem wiersze, był niemniej delikatnym i wiotkim, jak pięknym; gdzie zaś istnieje obfitość robactwa, cóż dziwnego, że robak kwiecie młode podgryzł jeszcze w zawiązku? Surowa krytyka jego «Endymiona», wydrukowana w «Quarterly Rewiew», wpłynęła w sposób najgwałtowniejszy na jego umysł wrażliwy, a spowodowane przez nią wstrząśnienie skończyło się tem, że pękło mu w płucach jedno z naczyń krwionośnych; szybko wywiązały się suchoty, a późniejsze ze strony krytyków sprawiedliwszych uznanie prawdziwej wielkości sił jego ducha nie zdołało uleczyć już blizny, tak lekkomyślnie zadanej. Możnaby słusznie powiedzieć, że nieszczęśliwi ci ludzie nie wiedzą, co czynią. Rozsiewają obelgi i plotki, nie zważając wcale, azali grot zatruty nie ugodzi w serce, stwardniałe od mnogości otrzymanych razów, albo, jak u Keatsa, z przenikliwszej stworzone materyi. Jeden z ich wspólników należy, jak to wiem z pewnością, do najpodlejszych i najbardziej zasad pozbawionych oszczerców. Co do «Endymiona», był-li to poemat, z którym, [233]jakiekolwiek posiada on wady, można się było obejść pogardliwie tym ludziom, którzy najrozmaitszymi stopniami pochwał i penegiryków sławili «Parysa», «Kobietę», «Opowieść syryjską» i panią Lefanu i p. Barret i pana Howarda Paynea i cały długi szereg niemniej znakomitych nicości? Sąż-to ci sami ludzie, którzy w swej sprzedajnej dobroduszności odważyli się porównać wielebnego o. Milmana z lordem Byronem? Jakimże to oni w danym wypadku dławili się komarem, połknąwszy poprzednio wszystkie owe wielbłądy? Na którąż to na wiarołomstwie pochwyconą kobietę odważa się pierwszy między temi rozpustnikami rzucić swój kamień zgorszenia? Nieszczęsny! ty, jeden z najpodlejszych, zeszpeciłeś najhaniebniej jeden z najszlachetniejszych okazów dzieła bożego! I to ci może służyć za wymówkę, że, będąc mordercą, przemawiałeś tylko sztyletami, ale nie użyłeś żadnego.
Okoliczności, towarzyszących ostatniej chwili życia biednego Keatsa, nie znałem, gdy Elegia gotową była do druku. Opowiadano mi, że ranę, którą czuły jego duch otrzymał od krytyka «Endymiona», do najwyższego rozjętrzyło stopnia gorzkie uczucie niewdzięcznością opłacanych dobrodziejstw; nieszczęśliwego wygwizdali nie jako ze sceny życia zarówno ci, dla których dobra zmarnował pierwiosnki swego geniuszu, jak i ci, których szczodrze obsypał swem mieniem i których swoją darzył opieką. Do Rzymu towarzyszył mu i podczas ostatniej [234]choroby czuwał nad nim p. Severn, młody, jak najświetniejsze nadzieje rokujący artysta, który, jak mi mówiono, prawie własne naraził życie i wszystkie swe poświęcił widoki, aby niezmordowanie czuwać nad umierającym przyjacielem. Gdybym był wiedział o okolicznościach tych przed ukończeniem poematu, byłbym może uległ był pokusie i do tej słabej daniny oklasku dołączył nagrodę trwalszą, tę mianowicie, jaką człowiek cnotliwy znajduje we
wspomnieniu o pobudkach, które nim kierowały. P. Severn może się obejść bez nagrody z «materyi, z której sny powstają». Postępowanie jego złote rokuje mu powodzenie w przyszłej jego karyerze, niechaj niezgasły duch sławnego jego przyjaciela ożywia utwory jego ołówka i niechaj od zapomnienia zbawia jego nazwisko.
Legł Adonais, gdzieś była?... W żałobie Siadłaś w swym Raju z zakrytemi oczy, A naokoło ciżba Ech się tłoczy, Kiedy Byt jeden zgasłe tony wzywa I niby kwiatem, co na mogił zboczy Z ciał szydzi zmarłych, zdobi i okrywa
Tę śmierć, co idzie, w mgławe zasnuta przędziwa.
III.
Po Adonaisie płaczcie — już go niéma! Stroskana Matko, wstań i lej łez zdroje!... Ale dlaczego? Utul, ty z oczyma Rozpalonemi, wrzące niepokoje W płomiennem łożu; niechaj serce twoje Ujmie sen cichy, wszak wzięły go fale, Śród których giną czystych bytów roje! Głąb go nie zwróci w miłosnym zapale:
Śmierć słucha jego pieśni, depcąc nasze żale!...
IV.
Płacz, najśpiewniejsza z żałobnic! Strumienie Łez lej, Uranio! Zmarł ten, co był panem Strun nieśmiertelnych! Ślepy, uszedł w cienie, Stary, samotny, gdy wespół z kapłanem Chciał wróg swobody, tchórz z cielskiem, skalanem Krwią i rozpustą, pogrzebać śród śmieci Cześć jego ziemi!... Bez trwogi w nieznanem Utonął morzu śmierci i dziś, trzeci[1]
Śród synów światła, duchem ponad ziemią świeci.
Płacz, najśpiewniejsza! Nie wszyscy zdołali Wpiąć się na taką wyżynę przejasną! Oto szczęśliwi, co szczęście poznali, By w nocy czasu, w której słońca gasną, Świecić jak gwiazdy. A ci, których drasną Zawiścią swoją ludzie albo bogi, Że młodo schodzą w głąb mogiły ciasną, Jeszcze są więksi... Ale w sławy progi
Wciąż jeszcze kilku kroczy śród ciernistej drogi.
VI.
Dziś z nich najmłodszy, najdroższy nie żyje! Pieszczota twego wdowieństwa! Pobladły Kwiat, co dziewicze łzy miłości pije, Które na niego, zamiast rosy, padły!... Płacz, najśpiewniejsza! Nikłemi widziadły Twe najcudniejsze stały się nadzieje! Wszak kwiat z korony burze już okradły, Tak, że przenigdy w owoc nie dojrzeje:
Lilia padła złamana - orkan nie szaleje...
VII.
W stolicę poszedł, tam, gdzie śmierć króluje Pośród powiędłej swoich ofiar świty! Za przenajczystszych cenę tchnień gotuje Grób on dla siebie, gdzie wieczności szczyty!
Spieszcie, gdzie nad nim italskie błękity Tworzą mogilne sklepienie! gdzie w ciszy Spoczął, jak gdyby w słodki sen spowity! Chęcią zbudzenia niech wam pierś nie dyszy:
W zapomnień zginął głębi, nic on już nie słyszy!
VIII.
Przenigdy w nim już nie zbudzi się życie! Blady sen śmierci przesuwa się w mroku Jego grobowca, a u bramy skrycie Czycha już Rozkład, by przy jego boku W drodze ostatniej dotrzymać mu kroku! Prze Głód go wieczny, lecz niepowściągnioną Wstrzymują Żądzę Żal i Cześć: obroku Mieć zeń nie będzie, nim go mgły pochłoną,
Nim prawo zmian śmiertelną okryje zasłoną.
IX.
Po Adonaisie płaczcie! Marzeń roje, Namiętnej myśli sługi ogniopióre, Podobne stadom, które świeże zdroje Tej jego duszy poiły i które Karmił muzyką swej miłości, w górę Już się nie wznoszą, już nie przenikają Mózgu za mózgiem... Boleści ponure Łamią je w locie; z żalu opadają
Na serca lód, gdzie ulgi słodkiej już nie mają.
A tam Byt jakiś skrzydłami miesiąca Skroń jego chłodzi i w te szepce głosy: Nasza nadzieja, troska, miłość wrząca Jeszcze nam żyje! Jedwabniste włosy Tych jego powiek, jak kwiat senny w rosy, Ubrał sen jakiś w łzę, co z duszy płynie! Anioł upadły, co rzucił niebiosy — Raj utracony!... Ach! on nie wie ninie,
Że zeń jest łza, co, czysta, jak mgławica, ginie.
XI.
Tam jakaś postać niby z urny złotej Leje mu balsam na te wargi szklane! Tam byt mu inny wiąże swoje sploty, W łzach lodowatych, by w perłach, skąpane, W skrzący dyadem; tam znów inne, ranę Nieukojoną mając w sercu, strzały I łuk swój łamią, jakby przekonane, Że większą boleść mniejszą pokonały,
I tłumią skry, co ogniem zimne lica zlały...
XII.
I jeszcze jeden blask na usta spływa, Z których oddechu czerpał niegdyś siłę, Aby przeniknąć rozumu przędziwa I przeszyć serce, pragnieniem opiłe,
Jak błyskawica albo dźwięk... Dziś miłe Gasi całunki Śmierć na wardze z lodu: Jak w noc miesięczną pada w mgieł mogiłę Meteor w chwili swojego porodu,
Tak one, przelatując, mrą w objęciach Chłodu.
XIII.
I jeszcze idą: Modły i Pragnienia, Ukryte Losy, Mgły i Światła spieszą; Przekonywania, omroczne Wcielenia, — Strach i Nadzieja; Złudy, co nas cieszą Światłem niepewnem; Troska z Jęków rzeszą; Radość, oślepła z ciężkich łez, przy boku Mrącego Śmiechu — skier z niej nie wykrzeszą Żadne już moce — suną, jak z potoku
Jesiennych wód zrodzone mgławisko obłoku...
XIV.
Barwa, Dźwięk, Zapach... to, co, jak kochanek, Odziewał w kształty, w żałobnej muzyce Adonaisa opłakują... Ranek Z rozwianym włosem pnie się na strażnicę Wschodu i łzami, w które stroił lice Pól, dzisiaj gasi swoich ócz zarzewie, Miast je rozpalić w jasną błyskawicę; Tu jak utulić ból, ocean nie wie,
Tam gromki grzmot, tu wiatry jęczą w dzikim śpiewie.
Ostatnie Echo w niemych górach siedzi, Dla swego żalu karm wspomnień dobywa; Nie ma dla wiatrów ni wód odpowiedzi, Ni dzwonków stada, gdy dzień dogorywa, Ni dla ptaszyny, co się z drzew odzywa, Ani dla rogów myśliwskich: Nie może Słyszeć warg, droższych nad tę, co, wzgardliwa, W pustych je dźwięków stawiła rozgworze:
Dziś skargom tylko głuchy szept wtóruje w borze.
XVI.
Jak Jesień zwiędłe liście, tak dziś wrogą Rozrzuca dłonią Wiosna swoje pęki... Kiedy jej Radość umarła, dla kogo Mają znów budzić smutny rok jej dźwięki? Feba ukochał zbyt Hyacynt miękki, A siebie Narcyz, lecz większa w nich gości Miłość ku tobie! Bez świeżej sukienki Gdy stają w gronie druhów swej młodości,
W łzę rosa się przemienia, zapach w jęk żałości.
XVII.
Brat twego ducha, słowik opuszczony, Tak nad niewierną dźwięcznych skarg nie wszczyna: Orzeł, co rwie się, jak ty, w niebios strony I spędza młodość tam, gdzie słońc dziedzina,
Tak nad zburzonem gniazdem nie przerzyna Chmur narzekaniem, krążąc wciąż dokoła, Jak Albjon płacze nad tobą: Kaina Niechaj przekleństwo spadnie na te czoła,
Co z ziemi wypędziły bożego anioła.
XVIII.
Biada! nadeszła zima i minęła, A powrót roku żalu nie ukróca; Wiatrów i jezior znów się pieśń poczęła, Jaskółka wraca, pszczoła się ocuca, Łan całunowy kwieciem się obrzuca, Ptak zakochany domek z mchów uwija Z każdego krzewu świeży hymn zanuca; Jaszczur zielony i złocista żmija,
Jak płomień, z zimowego znów się snu wybija...
XIX.
Nowe się życie z serca ziemi rodzi Śród lasów, jezior, pól i gór i morza, Jak niegdyś w przemian i ruchów powodzi — Onego rana, kiedy postać boża Ponad chaosu wzniosła się przestworza. W falach się kąpią gwiazd niebieskich twarze I w niższe twory chęć żywota, hoża I święta, wnika, że w miłości żarze
Tej mocy odrodzonej niosą radość w darze.
W przewonne kwiaty ciało się rozpada, Gdy je ogarnie to tchnienie wiosenne; By w woń zmienionych gwiazd błękitne stada, Tak one sypią swe blaski promienne Na śmierć, robactwo wyganiając plenne. Z tego, co znamy, nic tu nie umiera! Przecz ma znający być jak ostrze cenne, Które od pochwy zdala grom pożera?...
Nad iskrą, lśniącą chwilkę, znów się mrok zawiera...
XXI.
Ach! że też wszystko, cośmy w nim kochali, Paść ma bez śladu! Do grobu się złoży Nawet nasz smutek!... Skąd my — wielcy, mali. I czem jesteśmy... Widze czy aktorzy? I jakiej sceny?... Ach! mój duch się trwoży! Wszyscy musimy zejść się z wierzycielem Życia, ze Skonem!... Póki śród przestworzy Blask będzie blaskiem, ziele póki zielem,
Dzień za dniem żyć nam trzeba męką, nie weselem.
XXII.
Nic go do życia, nic już nie poruszy! «Sieroca Matko, wstań!» Tak Ból zawoła! — «Zbudź się i ranę zgaś płomienną w duszy, Nawet łza jego palić tak nie zdoła!»
I «wstań!» powtórzą wszystkie sny dokoła, Co strzegły źrenic Uranji, i roje Ech, dotąd zmilkłe, podniosą swe czoła. I blask się zerwie — prą go niepokoje,
Jak myśl, gdy gad przypomnień wbił w nią żądło swoje.
XXIII.
Jak noc jesienna, gdy, wstawszy ponura Od strony Wschodu, mknie w ślad Dnia złocisty, Co, w nieśmiertelne przystrojony pióra. By wyzwolony ze zwłok duch wieczysty, Trupa tej ziemi rzuca, promienisty, Tak się zerwała Uranja... Zgryzota I Boleść w welon okryły ją mglisty, Podobny niebu, gdy się Burza miota —:
Podąża, gdzie Adonais, światłość jej żywota.
XXIV.
Z rajskiej ustroni szybką spieszy drogą Śród miast i grodów, okolonych głazem; Po ludzkich sercach mknie, co, gdy nie mogą Ominąć stóp jej, ranią jak żelazem; Precz po językach ostrych i zarazem Po onych myślach, co tę Postać hożą Szarpią, nie mogąc wstrzymać swym rozkazem; I jak z majowych łez, z wiosenną zorzą,
Z jej krwi wieczyste kwiaty w tej się drodze mnożą.
I w swym przybytku Śmierć aż do nicości Wnet się na zbladłej zawstydziła twarzy, Gdy przy niej siła tak żywa zagości!... I dech wystąpił na wargi i żarzy Blask się żywota w niej i tak ją darzy Późną rozkoszą... I rzecze Uranja: «O nie zostawiaj mnie, jak noc bez straży Gwiazd płomienistych błysk gromu!» I słania
Śmierć się ku niej i płonnych całowań nie wzbrania.
XXVI.
«O zostań! przemów! nachyl swoje usta! Całuj, dopóki trwać całunek może! Ten mózg, co płonie, tę pierś, co jest pusta, Niechaj całunek, to słowo, w obrożę Przesmutnych wspomnień zakute, w swe łoże Odtąd zamieni! Niech myśli przeżyje, Jakby twą cząstką był, — o zgasłe zorze, Adonaisie!... Mnie kaźń czasu kryje,
Ach! czemuż się z tych więzów, jak ty nie wybiję?!...
XXVII.
Przecz się, bywało, o ty dziecię dobre, Z utartym szlakiem krok twój nie sprzymierza? Dłoń mając słabą, chociaż serce chrobre, Przecz obudziłoś ohydnego zwierza?
Zwierciadlanego czemuż ci puklerza Nie dała mądrość, a oszczepu w dłonie Dumna pogarda? Dla czego uderza Duch twój, nim pełnią światłości zapłonie?
Na dziki gon potworów miałby wówczas bronie.
XXVIII.
«Do ujadania skłonne wilków tłumy; Kruki, co kraczą nad zmarłemi ciały; Sępy, co z skrzydeł strząsając deszcz dżumy Lecą po zdobycz, gdzie już przeszedł cały Pochód zniszczenia, jakżeż uciekały, Kiedy za naszych dni Apolin drugi Ze swego łuku słał za niemi strzały! Już się rabusiów tych nie zerwą cugi:
U stóp, które ich kopią, wyją — nędzne sługi...
XXIX.
«Gdy słońce wzejdzie, robactwo się rodzi, A gdy zagaśnie, ten płód jednodniowy W pomroki śmierci na zawsze już schodzi — W tem błysną gwiazdy... Tej losów osnowy I w świecie ludzkim szukać bądź gotowy: Powstał duch boży i płomieni mocą Rozświeca przestwór; gdy zagasł, tłum nowy, Skrą jego żywion, pożegna się z nocą,
By z drogi zejść światłościom, co pełniej migocą».
To rzekłszy, zmilkła... I z gór wysokości Schodzą pasterze, strojni w zwiędłe wieńce... I oto idzie on, Pielgrzym wieczności![2] Sława mu ramion otwiera pierścieńce, Chyląc się nad nim, jak niebo... Rumieńce Jego peanów zgasły z bolu; dalej Kroczy Irlandyi syn[3] z swą gęślą w ręce, Najsłodszy piewca jej krzywd; w dźwięków fali,
Płynących z jego lutni, cna się miłość żali.
XXXI.
A w gronie lichszych[4] niby widmo kroczy Duch, osamotnion, podobien do chmury Zamierającej burzy, gdy się stoczy Jej dzwon pogrzebny, grzmot ostatni, z góry; Snać, jak Akteon, zobaczył Natury Czar obnażony i dziś chwiejne nogi Zwrócił, uchodząc, w świata jar ponury; Za nim, jak sfora, myśli natłok srogi
Gna, szarpiąc swego ojca śród ciernistej drogi.
XXXII.
Duch jak pantera, hyży i nadobny;
Maską boleści Miłość przysłoniona;
Siła w objęciach słabości, żałobnej Jarzma godziny nie udźwignie ona! Nikła dżdżu kropla; lampa, która kona; Wał, co się kruszy; czyż on w słów tych chwili Już się nie rozpadł? Wszak kwiatu korona Ginie od słońca, co się do niej mili,
Krew tryska z lic, choć serce żyć się darmo sili! —
XXXIII.
Skroń mu powiędłe okalają zioła, Blade fiołki, macoszki niknące; Włócznię, w bluszczowy zwój strojną dokoła, Szyszką cyprysu zakończoną, w lśniące Spowitą rosy, dzierżą pałce drżące... I drży ta włócznia, jak dłoń, co nią włada, Od serca bicia... W to grono spieszące Przyszedł samotny — jeleń, co opada
Z sił, ranny, od wspólnego oderwany stada.
XXXIV.
Stali zdaleka, patrząc nań z uśmiechem, W którym się chował ból; wiedzieli oni, Że jego męka śpiewna jest li echem Cudzych katuszy... I teraz zadzwoni Pieśnią, płynącą jakby z obcej błoni... Uranja spojrzy nań z trwogą i rzecze: «Ktoś ty?» On, milcząc, swe czoło odsłoni, Z którego strumień krwi palący ciecze —
Kaina czy Chrystusa skroń... O losy człecze!...
Czyj to nad zmarłym zamarł głos w tej chwili? Czyjąż osłania skroń ten szmat kirowy? Nad łożem śmierci jakaż to się chyli Postać żałobna, jak kamień grobowy Na ciężkie serce waląc ciężar nowy? On to, najlepszy pomiędzy mędrcami, Co go czcił, uczył, pieścił swemi słowy. O, szarpiącymi nie skłócę jękami
Przecichej tej ofiary! niech zostaną sami!...
XXXVI.
Jadu się napił Adonais — biada! Jakaż to żmija w kielich młodociany Wlała truciznę?! Dziś byłaby rada Skryć się na zawsze ni to płaz nieznany! Czuje, że zamilkł hymn ten rozegrany, Co dusze z złego wyrywał obieży I, oprócz jednej piersi, w swe kajdany Zamykał wszystko —: Dziś już nie uderzy
Mistrz w struny swe, dziś z zimną on już ręką leży.
XXXVII.
Żyj! a twa hańba niech nie będzie-ć sławą! Oto ma klątwa! niechaj cię nie mija! Sam bezimienny, plamą bądź plugawą, — Na czci imieniu! Bądź, czemś jest, ty — żmija!
Niech cię obryzga, gdy ci szczęście sprzyja, Jad ten, co złożył Adonajsa w grobie! Gardź samym sobą! Niech ci krew wypija Wyrzut! niech czoło wstyd wypali tobie!
Jak pies, którego biją, drżyj, jak drżysz w tej dobie!
XXXVIII.
Przestańmy płakać, że zdala od sfory, Spragnionej żeru, Zachwyt nasz ulata: Śród nieśmiertelnych czuwa on tej pory! Twój byt poziomy z nim się tam nie zbrata! Idź, proch do prochu! Cnych duchów zapłata, Że powracają do płomiennej rzeki, Z której wytrysły: Bez zmian, w żar bogata. Cząstka wieczności lśnić będzie na wieki,
Ty w popiół się zamienisz, w hańby brudne ścieki!
XXXIX.
Cicho!... on żyje! on nie umarł wcale! On się z ciężkiego zbudził snu żywota! Nasz to duch pragnie w bezwładnym zapale Dosięgnąć ostrzem swojego brzeszczota, Gdy nami burza płonnych złudzeń miota, To nic, którego nie zranić! My — trupy, Żyjemy pośród gnijącego błota: Ból nami szarpie; robak ścierwa kupy,
A tu nadzieje toczą naszych ciał skorupy...
Mgły naszej nocy nad nim się nie wznoszą: Zawiść i potwarz i ból chorej duszy — Owy niepokój, który swą rozkoszą Już mu skwapliwych nie zada katuszy, — Troska, co trawi świat, już go nie wzruszy... Że włos mu zbielał, już się nie poskarży — Że serce zziębło w pustych dążeń głuszy, I że do urny, gdy się duch nie żarzy,
Popioły złożył zimne bez płaczących straży.
XLI.
On żyje! czuwa! W grobie śmierć się grzebie, Nie on! Precz z łzami! W blaski promieniste Przemień swe rosy, ty świcie na niebie! Duch ten przy tobie, po którym łzy czyste Ronisz! Zmilknijcie, jaskinie lesiste! Nie płaczcie, kwiaty, zdroje! Ty powietrze, Co na twarz ziemi kiry rzucasz mgliste, Niechaj żałoba twa dla gwiazd się przetrze,
By żar ich nam okrasił lica coraz bledsze...
XLII.
On stał się jednem z Naturą! On wnika W jej wszystkie dźwięki swym głosem! Jest w grzmocie I w czarującej melodyi słowika! Czuć go i widać w cieniach, w światła złocie;
Wciela się w głazy, w najmniejsze paprocie — Wszystko, gdzie tylko ta siła panuje, Z którą się dzisiaj zlał w bytu ochocie, Co światem wieczną miłością kieruje,
Co z góry go zapala, dołem podtrzymuje.
XLIII.
Jest częścią Piękna, które sam przetworzył O! i w piękniejsze jeszcze odział puchy; On z twórczym bytem w jedną moc się złożył I zmusza wszechświat, leniwy i głuchy, Aby się wiązał w nowych form łańcuchy. Uporna glina, na jego wskazanie Rychło przyjąwszy podobne mu ruchy, Pnie się, gdy czasem i mocą się stanie
W drzewie, człeku, zwierzęciu, gdzie nieba zaranie.
XLIV.
Nie gasną światła na czasów sklepisku, Choć w mrok się tulą. Do przeznaczeń szczytu Pójdą, jak gwiazdy o promiennym błysku. Śmierć-mgła jasnego nie gasi błękitu, Tylko przyćmiewa... Gdy nad poziom bytu Serce się wzniesie, a o ziemskim losie Rozstrzyga Miłość z Życiem, u zenitu Spotka umarłych, co — żyją: jak w rosie
Blask, jak iskry w burz płomiennym włosie.
Schodzą dziedzice niespełnionej sławy Z tronów, wzniesionych z daleka od roju Myśli śmiertelnych: Wybladły i łzawy Chatterton z piętnem podniosłego znoju; Sydney, jak walczył i jak upadł w boju, Duch przełagodny i bez żadnej skazy;
Lukan, co śmierć swą w szczytnym zniósł spokoju — Wszyscy ci schodzą, a zapomnień płazy
Znikają, jakby ciężkie otrzymały razy.
XLVI.
I inni schodzą, choć w mgle ich nazwiska, Lecz których odblask nie będzie w zatracie: Wszak ogień żyje, choć już skra nie błyska, Co go wznieciła, — w nieśmiertelnej szacie Schodzą, witając: «Dawno czeka na cię Gwiazda, co dotąd kryje się bez pana W tych niedostępnych zmroków majestacie; Śród nieb dźwięczących w pieśń nierozśpiewana!
Hesperze! tron obejmij!» — woła brać wybrana.
XLVII.
Któż jeszcze płacze?... Odejdź, nędzne plemię! Poznaj się z własną i z jego istotą; Bijącem sercem ogarniaj tę ziemię, Blaski twej duszy niech wszechświat oplotą,
Pókąd swą siłą nie wypełnią złotą Pustych przestworzy. Potem niech z nich będzie Blask jeden w nocy jak i w dniu! Ochotą Napełnij serce, byś nie padł, gdy w pędzie
Nadzieje na najstromsze porwą cię krawędzie.
XLVIII.
Lub spiesz do Romy! Idź, gdzie nie on w grobie, Lecz gdzie pod darnią pochowano świeżą Nasze wesele! Cóż, że tam w żałobie Wieki, religja, państwa w gruzach leżą! Z tych, których sławę wargi świata szerzą, Blask nań nie spłynie: on im będzie chwałą, On, jeden z władców, co moc ducha dzierżą, Co ze zniszczeniem przeszli walkę całą
I żyją, choć z przeszłości nic już nie zostało!
XLIX.
Do tego raju spiesz, o spiesz do Romy, Do tej pustyni, miasta i mogiły, Gdzie szczyty ruin sterczą, jak gór złomy: Gdzie dla Zniszczenia obnażonej siły Przewonne krzewy bujny wian uwiły; Spiesz, aż duch miejsca twoje stopy drżące Wstrzyma, gdzie ogród przywita cię miły, Gdzie, jak śmiech dziecka, nad śmiercią płonące
Zdrój światła leją kwiaty po zielonej łące.
W koło mur szary; żre go czas ospały — Zwolna, jak płomień, wilgną strawę chłonie: Tu piramidy szczyt wystrzela śmiały; Pod nią już skruszał ten, co to ustronie Zmienił w swój pomnik; szczyt, jak ogień, płonie, Stężały w marmur; tu się wdzięczy dalej W uśmiechu niebios nowe śmierci błonie, Pole to młodsi dla siebie wybrali,
Co tchem zaledwie zgasłym dziś go przywitali.
LI.
Tu się zatrzymaj! Zbyt świeże to groby, By porósł smutek, co nad ich spokojem Ciąży... Jeżeli na źródle żałoby Jakowejś duszy, utrudzonej znojem, Ujrzysz tu pieczęć, nie rwij jej... Wszak w swojem Wnętrzu, wróciwszy, doznasz, co to męka — Z własnym się spotkasz łez i żółci zdrojem... Od burz niech Śmierci wybawia cię ręka:
Być tem, czem Adonais, przecz się duch nasz lęka?!
LII.
Wielość przemija, lecz jedni nie zmaże Czas: trwa blask niebios, ziemskie giną cienie, Życie, jak barwne katedry witraże, Jasne wieczności przyciemnia promienie!
Kończ, gdy wejść pragniesz, dokąd twe dążenie Zmierzać powinno; gdzie wszystko się chowa... Lazury Rzymu, jego pieśni tchnienie, Zwaliska, statuy — niczem! niczem mowa,
By chwałę tego celu zamknąć w godne słowa.
LIII.
Czemu się wahasz, o serce? Nadzieje Już wyprzedziły krok twój! Uszły z świata — Czas zejść i tobie! Na życia koleje Blask już nie pada! ze smutkiem cię brata I to, czem była twa miłość bogata! Patrz! jak się niebo łagodne weseli, Jaki nad tobą słodki powiew wzlata! To Adonais cię woła! «Idź śmielej!
Co może śmierć połączyć, niech życie nie dzieli!»
LIV.
Światłość, co wszechświat pieści swym uśmiechem, Piętno, żyjące w wszelkim życia tworze, Łaska, co w walce z pierworodnym grzechem W pomrokach nocy zagasnąć nie może, Miłość, zwierciadło, czarujące, boże, Co odzwierciedla żądzę swego płodu — Zwierzę, człek, ziemia, niebo, mórz przestworze Ogniem jej płoną — dziś już bez zawodu
Zdzierają ze mnie resztki śmiertelnego chłodu.
I schodzi ku mnie duch, któregom w pieśni
Mojej przyzywał; i od lądu zdala
Byt mój żegluje, wolny od tej cieśni —
Od tego strachu, co iść nie pozwala
Z burzą w zapasy; i zrywa się fala
Górą i dołem, i w ciemnościach tonie
Łódź ma, a oto skra się w mgłach zapala:
Adonaisa duch to w owej stronie,
Gdzie goszczą nieśmiertelni, dla mnie gwiazdą płonie...