<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Wchodząc do siebie Amory, zastał jednego z przyjaciół, co czekał na niego. Byłto młody Adwokat, z którym razem chodził do szkoły, później na kursa prawa i razem magistrowali się. Był on prawie tego samego wieku co Amory: posiadał niezależny majątek, dochodzący do dwudziestu tysięcy franków dochodu, ale pochodził z familii plebejuszowskiéj, bez żadnéj świetności historycznej: zwał się Filip Auvraj.
Amory, uprzedzony przez lokaja, o tych odwiedzinach niewczesnych, chciał udać się wprost do swego pokoju, pozwalając Filipowi czekać, dopóki mu się podoba. Ale Filip byt tak dobry chłopiec, że Amory pomyślił, iż nie należałoby się tak z nim obchodzić. Wszedł więc do małego gabinetu, do którego wprowadzono już jego przyjaciela. Ujrzawszy go Filip wstał i poszedł ku niemu.
— Do licha, mój kochany, rzekł młody Adwokat, czekam na ciebie może z godzinę; zacząłem już rozpaczać i miałem wyjść, co zresztą zrobiłbym już dawno, gdybym nie przyszedł prosić cię o bardzo wielkiej wagi przysługę.
— Mój Filipie rzekł Amory, wiesz jak cię lubię, nie obrazisz się więc tem, co powiem: przegrałeś w karty, albo masz pojedynek? — bo tych tylko dwóch rzeczy odkładać nie można. — Masz zapłacić dziś — czy masz się bić jutro? — W obu razach mój woreczek i osoba moja są na twe usługi.
— Nie! rzekł Filip, idzie tu o rzecz daleko ważniejszą, ale widocznie nie tak nagłą.
— W takim razie, mój kochany, powiem ci, że w téj chwili wszystko się we mnie przewraca. Zaledwo myśli chwytać mogę. I wszystko cobyś mi powiedział, mimo całą przyjaźń dla ciebie, byłoby zupełnie na próżno.
— Biedny, rzekł Filip, to może ja z méj strony mogę co dla ciebie uczynić?
— Nie! chyba odłożyć na dwa lub trzy dni, zwierzenie, jakie miałeś mi zrobić, i zostawić mię sam na sam z nieszczęściem, które mi się przytrafiło.
— Tyś nieszczęśliwy! — Amory nieszczęśliwy!.. mając jedno z najpiękniejszych nazwisk i majątek jeden z najpiękniejszych we Francyi? Bydź nieszczęśliwym — mając sto tysięcy liwrów dochodu, będąc Hrabią de Leovile! — Doprawdy! przyznam Ci się, trzeba żebyś mi sam to powiedział, inaczej nie uwierzyłbym wcale.
— A jednak, tak jest mój kochany; tak! jestem nieszczęśliwy i bardzo nieszczęśliwy! — i zdaje mi się, że kiedy nasi przyjaciele są nieszczęśliwi, potrzeba ich zostawić sam na sam z ich nieszczęściem. — Słuchaj — jeśli nie rozumiesz tego, to chyba nigdy nie byłeś w nieszczęściu.
— Czy rozumiem czy nie, to wszystko jedno; kiedy mnie o co prosisz, wiesz dobrze Amory, że chętnie to robię czego żądasz. — Chcesz żyć sam, biedny przyjacielu — więc żegnam cię.
— Adieu, rzekł Amory, padając na krzesło;— później, kiedy Filip wychodził.
— Filipie, rzekł, powiedz służącemu, że nie jestem w domu dla nikogo, i że mu zabraniam wejść póki go sam nie zawołam. Niechcę widzieć żadnej postaci ludzkiej.“
Filip dał znak przyjacielowi, że wypełni jego zlecenia i zrobiwszy to oddalił się, szukając na próżno w głowie swéj, co za dziwna okoliczność mogła sprowadzić na jego przyjaciela taki napad gwałtowny mizatropii.
Amory, będąc sam, oparł głowę na obu rękach starając się przypomnieć sobie, w czém mógł zasłużyć na gniew opiekuna. Ale jakkolwiek troskliwie pytał pamięci, nie mógł nic znaleźć w niéj, coby mu objaśniało ten gniew niespodziewany, co nagle spadł na niego; a przecież w jednéj chwili całe życie jego ubiegłe, dzień po dniu, stanęło w myśli jego.
Amory, powiedzieliśmy, był obdarzony szczodrze pod każdym względem. Natura stworzyła go pięknym, udatnym, odznaczającym się. Ojciec umierając, zostawił mu starożytne imię, (które nabrało monarchicznego blasku w wojnach cesarstwa) i majątku blisko półtora miljona. Majątek ten oddany był w ręce P. d’Avrigny, znakomitego lekarza, którego dawna przyjaźń łączyła z starym Hrabią; i Amory wiedział że Opiekun zręcznie kieruje majątkiem, bo wkrótce o jedną trzecią go powiększył. — Ale niedość tego, że P. d’Avrigny starannie się zajmował pieniężnemi sprawami swego wychowańca. On sam czuwał nad wychowaniem jego, jak nad własném dziecięciem. Zatem poszło, że Amory wychowany obok Magdaleny, a tylko trzema czy czterema latanii od niéj starszy, przywiązał się do téj, co go swym bratem nazywała, i pokochał miłością więcéj niż braterską tę, którą długo za siostrę uważał tylko. To też od lat młodzieńczych, te dzieci dwoje, w niewinności dusz swoich, i w czystości serc swoich, postanowiły nie opuścić się nigdy. — Miłość niezmierna jaką P. d’Avrigny, po śmierci żony (zmarłej w 22 roku na piersiową chorobę), córce swéj oddał, jedynemu po niéj dziecięciu, sprawiała, że ani na chwilę młodzi ludzie nie wątpili o jego przyzwoleniu, tem bardziéj, że Amory widział z jak ojcowskiem d’Avrigny jest dla niego uczuciem. — Wszystko więc kołysało w nich nadzieję jednéj i téj samej przyszłości; i to było wiecznym przedmiotem ich rozmowy, odkąd poznali jasno serca swoje. Częsta nieobecność P. d’Avrigny, który cały swój czas musiał poświęcać chorym, szpitalowi, którego był dyrektorem, i Instytutowi którego był członkiem, pozwalała im budować te cudowne z kart pałace; a pamięć przeszłości i nadzieja na przyszłość dawała tym gmachom napowietrznym pozorną trwałość granitowych budynków. W takim usposobieniu więc Magdalena skończyła lat 17, Amory 22, gdy humor P. d’Avrigny zwykle łagodny i pogodny, zmienił się nagle. Zpoczątku myślano, że powodem téj zmiany charakteru, była śmierć siostry ukochanej, która zostawiła córkę, w tém co Magdalena wieku, jéj przyjaciółkę nieodstępną, towarzyszkę nauk i wesołych zabaw. Ale dni, ale miesiące upływały, a twarz P.d’Avrigny, zamiast wypogodzić się z upływem czasu, chmurzyła się coraz bardziej. — I, dziwna rzecz, prawie zawsze gniew ten spadał na wychowańca i czasami, niewiedzieć jak i dla czego zwracał się na Magdalenę, na to dziecię ukochane, której P. d’Avrigny poświęcił cały skarb miłości, jaką może tylko zawierać serca matki. Późniéj przez dziwactwo podobne, żywa i wesoła Antonina stała się ulubienicą P. d’Avrigny i po Magdalenie odziedziczyła prawo wypowiedzenia mu zawsze wszystkiego, co czuła. Oprócz tego, P. d’Avrigny chwalił ją bezustannie przy Amorym, i nieraz dał mu zrozumieć, że byłoby mu po myśli gdyby Amory wyrzekłszy się projektów, jakie sam d’Avrigny niegdyś tworzył dla niego i swéj córki, zwrócił myśl swą ku siostrzenicy. Bo Antonina po śmierci matki mieszkała u P. d’Avrigny, i zdawać się mogło, że wuj więcéj jest do niéj przywiązany, niż do własnego dziecięcia. Jednakowoż, Amory i Magdalena, zaślepieni nawyknieniem, w tych wszystkich dziwactwach P. d’Avrigny widzieli tylko skutki chwilowych przykrości, nie zaś boleści jakiej rzeczywistéj; pozostali więc przy dawnéj zupełnéj poufałości. — Dnia jednego, jak dzieci, igrali biegając w koło billardu. Amory chciał odebrać kwiatek, Magdalena dać mu go niechciała. Nagle drzwi się rozwarły i P. d’Avrigny się ukazał.
— Co to? rzekł z tą goryczą, którą zaczynano czuć w jego słowach, co to znów za dzieciństwa? Czyż masz jeszcze lat 10 Magdaleno; — a ty czy masz 15 lat jeszcze Amory? Czy ci się zdaje, że biegasz po kląbach Leovillskiego zamku? po cóż chcesz odebrać kwiatek Magdaleny, którego ci słusznie nie daje? Sądziłem, że to tylko pasterze i pasterki opery popisują z takiemi sztukami choreograficznemi; musiałem się omylić.
— Ale mój Ojcze, ośmieliła się rzec Magdalena, która sądziła z razu, że P. d’Avrigny żartuje, ale spostrzegła że i owszem niebyt nigdy bardziéj poważnym — ależ mój ojcze — wczoraj jeszcze......
— Co wczoraj było, nie idzie zatem żeby miało być dziś, Magdaleno! rzekł sucho d’Avrigny; poddawać się tak przeszłości, jest to zrzekać się przyszłości; a kiedy tak chętnie robisz to, coś robiła dawniéj, w saméj rzeczy mam wielką ochotę spytać się, dla czego porzuciłaś cacka i lalki dziecięce? Jeżeli sama niewidzisz, że z wiekiem obowiązki i postępowanie się zmienia, ja będę musiał przypominać ci to nie raz.
— O! mój drogi Opiekunie, rzekł Amory, zda mi się zbyt jesteś dla nas surowy; powiadasz, że jesteśmy zanadto dziećmi — a przecież nieraz sam do mnie mówiłeś, że jedną z wad wielkich naszego czasu jest to, że dzieci dorosłych ludzi rolę grają.
— Mówiłem ci to mój Panie? — to się ściągało być może do tych zbiegów szkolnych, co szeroko o polityce rozprawiają, do tych Richelieu dwudziestoletnich, co udają zimnych i znudzonych, do tych poetów w zawiązku, co odczarowanie jak dziesiątą czczą muzę. — Jeżeli nie jesteś wewnętrznie dojrzałym — zachowaj przynajmniéj powierzchowność. — Zresztą przyszedłem pomówić z tobą o rzeczach ważnych. — Magdaleno! możesz odejść. — Magdalena wyszła, rzucając na ojca piękne, błagalne spojrzenie, które niegdyś rozbrajało cały gniew jego; ale P. d’Avrigny bezwątpienia przypomniał sobie teraz, za kim te piękne oczy prosiły — i został jak był, zimny i gniewny.
Pozostawszy sam z Amorym, P. d’Avrigny chodził czas niejaki wszerz i wzdłuż pokoju, nic nie mówiąc; Amory wodził za nim trwożliwemi oczyma; nareszcie zatrzymał się d’Avrigny przed młodym człowiekiem — a twarz jego nie straciła nic surowości i mówił: — „Bydź może dawno już powinienem był powiedzieć ci to, co zaraz usłyszysz; bydź może, żem się opóźnił. — Młody człowiek jak ty, mający lat 21. w żaden sposób nie może zostawać w jednym domu z dwiema pannami, których nie jest krewnym zupełnie. — Bezwątpienia, kosztuje mię to wiele rozstać się z tobą i dla tego tak długo zbierałem się powiedzieć ci, że to rozstanie się było koniecznem. Ale dziś, byłoby błędem z méj strony niedarowanym, gdybym dłużej się ociągał. Nierób mi więc napróżno uwag, nie gotuj zarzutów; twoje syllogizmy nie przekonają mnie; postanowiłem — i nie postanowienia nie zmieni.
— Ale mój dobry, mój kochany opiekunie, rzekł Amory, drżącym głosem, ja sądziłem, żeś ty się tak przyzwyczaił widzieć mię blisko siebie i nazywać swym synem, że nareszcie uważałeś mię za członka familii twojéj albo przynajmniej zostawiałeś mi nadzieję, że kiedyś do niéj należeć będę. — Czyżem cię obraził — bez wiedzy mojéj? — Czyż mię już więcej nie kochasz, że mię na takie wygnanie skazujesz?
— Moje dziecko, rzekł P. d’Avrigny, ja myśliłem, że obowiązkiem moim było zdawać ci tylko rachunki z mojéj opieki; a ponieważ one są w zupełnym porządku, — niceśmy sobie wzajemnie nie winni.
— I owszem! Panie, odpowiedział Amory; ja przynajmniej, nigdy nie powiem, abym był w stanie wypłacić się z długu, jakim na siebie zaciągnął. Ty byłeś mi ojcem przewidującym, i czułym, wychowałeś mię, zrobiłeś tém czém jestem dziś; a cokolwiek mam w głowie i sercu — to od ciebie jest; byłeś dla mnie wszystkiem, czem człowiek może być dla człowieka: opiekunem; ojcem, nauczycielem, przewodnikiem i przyjacielem; przedewszystkiem więc słuchać cię powinienem, i będę słuchał oddalając, się ztąd. — Żegnam Cię. mój ojcze; może kiedy wspomnisz o synu twym...
Po tych słowach Amory zbliżył się do P. d’Avrigny, ujął go, prawie gwałtem za rękę, ucałował ją i wyszedł.
Nazajutrz kazał się oznajmić P. d’Avrigny, niby obcy już człowiek, i oświadczył mu, głosem pewnym, przy którym dziwnie wyglądały oczy łzami błyszczące, że najął mały dom przy Ulicy Mathurins, że rzeczy jego już przeniesiono i że przyszedł pożegnać się z nim. Magdalena była tam — schyliła głowę, biedna lilija zwarzona mroźnym wiatrem ojcowskiego kaprysu; a kiedy ukradkiem spojrzała na kochanka i podniosła głowę, ojciec ujrzał, że była bladą nadzwyczaj — i zadrzał.
Wtedy bezwątpienia pomyślił, że jego fantazya nie wytłumaczona musi się nieznośną córce wydawać; i zdało się, że surowość jego nieco się zmniejszyła, bo podając rękę młodzieńcowi rzekł:
— Amory, ty się mylisz, ja się nie gniewam na ciebie! to rozstanie się nie jest wygnaniem. I owszem, dom mój niech i nadal twoim domem będzie; ile razy zechcesz przyjść do nas, mile widziany będziesz. — Promień radości, który błysnął w pięknych omdlałych oczach Magdaleny, i uśmiech co się wił po bladych jéj ustach, były nagrodą dla P. d’Avrigny. — Ale Amory, jak gdyby przeczuwając, że zwolnienie to zrobił d’Avrigny dla córki-li swojej, skłonił się nisko Opiekunowi, pocałował w rękę Magdalenę, z takim smutkiem w sercu, iż zdało się że boleść przewyższała wtedy miłość samą, — i wyszedł. Od tego też czasu, mianowicie od téj chwili rozstania, młodzi ludzie pojęli do jakiego stopnia kochali się wzajem, do jakiego stopnia jedno dla drugiego koniecznem było. I doświadczyli kolejno, tego pragnienia widzenia się po matem rozstaniu, tego dreszczu mimowolnego przy spotkaniu się znowu, i smutku bez przyczyny — i radości nagłej i wszystkich symptomatów téj choroby serca, której na imię miłość. A bystre oko P. d’Avrigny nie puściło mimo ani jednéj z oznak tych, i nieraz zdało się, że żałuję, iż pozwolił młodemu człowiekowi bywać w swym domu. — Wtedy właśnie miała miejsce scena, którąśmy opisali.
Wszystkie te wypadki, tak jakeśmy je tu przedstawili czytającym, stawały przed oczyma młodzieńca; ale badając wspomnienia swoje nie mógł doszukać się w nich przyczyny téj nagłej zmiany. Jedna tylko myśl mogła jako tako logicznie wytłumaczyć na postępowanie Opiekuna. Amory, uważając związek swój z Magdaleną za rzecz zadecydowaną, nie mówił o nim P. d’Avrigny. Otóż P. d’Avrigny mógł myśleć, że wychowaniec jego, mimo że mieszkał u niego, mimo że później bywał często w domu jego, inne ma zupełnie plany od tych, które się P. d’Avrigny z początku wydały. Wnosił więc Amory, że jego milczenie obraziło miłość własną ojca; zatrzymał się na téj myśli, i postanowił uroczyście napisać do P. d’Avrigny prosząc go o rękę córki. — | wziąwszy pióro do ręki, następujący list napisał.
— Panie!
Mam lat 23, nazywam się Amory de Leoville; imię moje jest starożytne, szanowane na radach, wsławione na wojnach. Po śmierci Ojca i Matki jako syn jedyny, odziedziczyłem blisko trzy miliony majątku, co mi przynosi prawie sto tysięcy dochodu, to wszystko dał mi przypadek bez mego przyłożenia się; wszak dość jest wyliczyć to po prostu: mogę jednak spodziewać się, że z podobnym majątkiem, z takiém imieniem, i pomocą tych, co mnie kochają, mogę dojść do wysokiego stopnia w zawodzie jaki sobie odebrałem — w zawodzie dyplomacji.
Mam zaszczyt upraszać Pana o rękę Panny Magdaleny d’Avrigny, córki Pana.
Mój drogi opiekunie!
Oto jest list urzędowny do P. d’Avrigny, list ściśle napisany jak cyfra, suchy jak fakt; teraz pozwól dziecku twemu przemówić do ciebie z całą duszy wdzięcznością, z całem uczuciem serca.
Kocham Magdalenę, i zdaje mi się, że i ona mię kocha; jeżeliśmy nie uczynili ci przedtem tego wyznania, to dlatego tylko, wierzaj mi, żeśmy się sami dobrze nie rozumieli. — Nasza miłość wzrastała tak wolno, objawiła się tak niespodzianie, że podchwyciła nas jak uderzenie piorunu wśród dnia bez chmury. Wychowałem się przy niéj, pod twojem okiem jak i ona, i nie postrzegłem kiedy z brata zmieniłem się w kochanka. Natychmiast dowiodę ci, że to co mówię prawdą jest. — Pamiętam doskonale zabawy dzieciństwa naszego, któreśmy przeżyli obok siebie w pięknéj twéj villi Ville-d’Avraj, pod okiem dobréj naszéj Mistress Brown. — Mówiłem Magdalenie ty, ona nazywała mię po prostu Amory, biegaliśmy po obszernych alejach, w głębi których zachodziło słońce cudowne; tańczyliśmy pod wielkim kasztanem parku w piękne wieczory lata; a w dzień bawiliśmy się pływając po stawie, albo chodząc po lesie, bez końca. Kochany Opiekunie — to były czasy błogie! I dla czegóż połączeni w jutrzence życia naszego mielibyśmy się rozłączyć, nie doczekawszy nawet południa? Dla czegóźbym nazywając się synem, twoim, nie mógł być w rzeczy samej? Dla czegóż, Magdalena i ja niemielibyśmy wrócić do dawnych naszych nawyknień? Dla czegóż nie miał bym jej mówić ty, dlaczego nie miałaby mię nazywać Amorym? — To mi się tak prostem zdaje, że lękam się, i tysiące przeszkod sam tworzę. Ale czyż one istnieją rzeczywiście, kochany opiekunie, czy istnieją? — Może powiesz, żem zbyt młody i płochy; ale jestem przecież czterema latami od niéj starszy; a ta płochość nie jest potrzebą życia mego; owszem z natury nie jestem płochy, a jeżeli jestem teraz niekiedy, to dla tego, żeś mi tak rozkazał. — Ale tych wszystkich przyjemności sztucznych zrzeknę się, jeżeli chcesz, na jedno słowo twoje, na jedno skinienie Magdaleny: — bo ja ją kocham tyle, ile szanuję Ciebie. Ja uczynię ją szczęśliwą — przysięgam Ci! a im młodszy jestem tém więcéj będę miał czasu ją kochać. Mój Boże! życie moje do niéj należy — życie całe. — Ty wiesz dobrze, ty co ją ubóstwiasz, że kto kocha Magdalenę, to już na zawsze. Bo jakże możnaby przestać ją kochać? Myśl sama szalona jest. — Dość ją widzieć, dość patrzeć na jej piękność, dość zajrzeć do jéj duszy, i zobaczyć te skarby dobroci, wiary, miłości i niewinności, jakie ją zdobią. — Nie! nie ma drugiej takiej kobiéty na ziemi, a dla mnie niebędzie drugiego Anioła w niebiesiech. O! mój opiekunie, mój Ojcze, ja ją kocham duszą całą! — Piszę do ciebie, jak mi słowa przychodzą, bez porządku, bez ciągu, bez uwagi — powinieneś ztego już przekonać się, że ją kocham do szaleństwa.
Powierz mi ją, ojcze drogi, pozostań z nami i bądź przewodnikiem; nie opuścisz nas, będziesz czuwał nad szczęściem naszem. A jeśli kiedy ujrzysz łzę w oczach Magdaleny, łzę smutku i boleści, i kiedy tego smutku, téj boleści, ja będę przyczyną — weź broń jaką chcesz, i skrusz mi czaszkę, albo ugodź w serce — a uczynisz sprawiedliwość, i zrobisz dobrze.
Ale nie! nie obawiaj się wcale. Magdalena płakać niebędzie. I któżby miał odwagę wielki Boże! być przyczyną płaczu tego anioła, tego dziecięcia, co tak słabe, tak miłe a wątłe, że je draśnie przytwarde słowo jedno, że je zazdrosna myśl zabija! O! to byłaby nikczemność, mój Boże! a ty wiesz, kochany opiekunie, że ja nie jestem nikczemny przecież.
Twoja córka będzie szczęśliwą mój ojcze. Patrz, nazywam się Ojcem mym, to także miłe nawyknienie, którego nie zechcesz mię pozbawić; a przecież od niejakiego czasu, ukazujesz mi oblicze surowe, do któregom nie przywykł. Ty gniewasz się na mnie, żem ci dawniéj nie wyjawił tego, co dziś piszę, nieprawdaż? — Ale mi się zda — je usprawiedliwię się z tego łatwo, a środka do tego, tyś sam mi dostarczył.
Gniewasz się na mnie, bo sądzisz, żem nieszczerze dość postępował z tobą, ponieważ skrywałem przed tobą, niby grzech jaki, tę miłość, która nie mogła, nie powinna obrażać ciebie? dobrze! — Czytaj w sercu mém, tak jak Bóg w niem czyta, i powiedz czy winien jestem. — Co wieczór, wiesz to dobrze, zapisuję czyny i myśli dnia całego; jest to zwyczaj, do któregoś mię włożył z dzieciństwa; bo i ty sam przy całem zajęciu, nie uchybiłeś mu ani razu. — Stanąwszy oko w oko z samym sobą, sądzimy się tak codzień, i codzień lepiej się znamy. — To myślenie skierowane w jeden cel, ta krytyka własnego postępowania, nadaje czynom pewność, życiu ciąg jeden. — Naśladując przykład twój, do dziś postępowałem podobnie, i cieszę się z tego dziś więcej niż kiedy, bo będziesz mógł czytać w otwartej księdze duszy mojéj — a tam niema kłamstwa. W tém zwierciadle ujrzysz miłość moję, obecną wiecznie, ale niewidzialną mniej samemu; bo doprawdy, wtedy dopiero poznałem o ile Magdalena drogą mi była, kiedyś mnie z nią rozłączył; i w chwili w któréj widziałem, że stracić ją mogę, uczułem dopiero ile ją kocham. A kiedy mię poznasz, jak ja znam siebie samego, powiesz, czym na twój szacunek zasłużył.
Teraz, ojcze drogi, jakkolwiek ufny w te dowody i twoje przywiązanie, z niecierpliwością jednak bolesną czekam wyroku, jaki wydasz o mojéj przyszłości, bo przyszłość moja, w twoim ręku jest teraz. — Miéj litość — nie rozbij mi jéj, błagam cię — jak błagałbym Boga samego. O! gdybym mógł wiedzieć teraz, życie czy śmierć mi oznajmisz? — Noc jedna, godzina jedna, jak długą się niekiedy wydaje!
Żegnam Cię kochany opiekunie! oby Bóg sprawił, żeby uczucie ojca złagodziło surowość sędziego. Żegnam cię; wybacz gorączce mojéj, nieporządek listu tego daruj mi. Zacząłem go od zimnych w sprawie poważnej wyrzeczonych wyrazów, ale chcę skończyć głosem płynącym z głębi serca mojego, który powinien znaleść oddźwięk w sercu twojem: — kocham Magdalenę, mój Ojcze, i umarłbym chyba, gdybyś ty, albo Bóg chciał mię z nią rozłączyć kiedy!
Twój przywiązany i wdzięczny wychowaniec.

Amory de Leoville.

Napisawszy to, Amory wziął dziennik, w którym co dzień zapisywał swoje myśli, uczucia i wypadki życia. — Zapieczętował wszystko razem, na pakiecie położył adres P. d’Avrigny, i zadzwoniwszy na sługę, rozkazał mu zanieść ten list natychmiast według adresu.
A potem czekał i serce mu biło mocno, bo wątpił, bo się obawiał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.