Amaury de Leoville/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Amaury de Leoville |
Data wyd. | 1848 |
Druk | Józef Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amaury |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Na początku maja 1838 roku, koło 10-téj godziny z rana, otworzyła się brama domu, przy ulicy Maturins położonego, i wyjechał z niéj młody człowiek na pięknym bułanym koniu, którego nogi cienkie i nieco przydłuższa szyja, wydawały pochodzenie angielskie. Z téj saméj bramy tegoż samego pałacu, w przyzwoitéj odległości wyjechał lokaj, ubrany czarno, na rasowym równie koniu; jednakże oko znawcy dojrzałoby w nim mniéj czystéj krwi niż w pierwszym wierzchowcu.
Na pierwszy zaraz rzut oka, łatwo można było odgadnąć, że jeździec ten był z liczby młodzieży, którą zwyczajem anglików, w języku świata nazywają lwami. Był to młody człowiek, mogący mieć lat 23 lub 24. Ubiór jego prosty ale wyszukany, zdradzał w nim te nawyknienia arystokrackie, które we krwi już mieć potrzeba, bo żadne wychowanie stworzyć ich tam nie może, gdzie ich natura nie dała. Potrzeba także dodać, że fizjonomja dziwnie zgodnie odpowiadała ułożeniu i kształtowi ciała: bo trudnoby wymarzyć coś bardziéj eleganckiego i delikatnego jak twarz jego otoczona czarnemi włosami i faworytami, napiętnowana charakterem szczególnéj znakomitości, blada bladością młodzieńczą, bez połysku. — To też ten młody człowiek, potomek jednej z najznakomitszych familij z czasów monarchji, zwał się starém imieniem; a imiona takie codziennie bardziéj nikną, i wkrótce znajdziesz je tylko w historji: zwał się Amory de Leoville.
Teraz jeśli od uwag zewnętrznych przejdziemy do wewnętrzniejszych, od obrazu oblicza do obrazu głowy i serca, jeżeli odmalowawszy powierzchowność zapragniemy rzeczywistych bardziej rysów, przekonamy się, że pogoda twarzy jest bezpośrednim wypływem pogody młodego serca. Ten uśmiech, co się od czasu do czasu na jego ustach pojawia, odpowiada marzeniom duszy jego — to uśmiech ulubieńca fortuny. Idźmy więc w ślad za tym człowiekiem, tak szczodrze obdarzonym przez los, co dostał od razu w podziale urodzenie znakomite i majątek, młodość i piękność, znaczenie i szczęście — bo on jest bohaterem naszéj powieści.
Wyjeżdżając od siebie, puścił on konia małym kłusem, i dojechawszy ciągle tym samym krokiem do bulwaru, minąwszy ulicę Magdaleny, puściwszy się po przedmieściu Ś. Honorjusza, wjechał na ulicę Angouleme. Tam lekkiem poruszeniem powstrzymał nieco konia a oczy jego dotąd błędne i obojętne, zaczęły się nieco mocniej wpatrywać w jeden punkt ulicy, w którą wjeżdżał właśnie. Punkt ten, był to cudowny pałacyk położony między podwórcem pełnym kwiatów i zamkniętym sztachetą, a obszernym ogrodem, które codzień chętniéj w przemysłowym Paryżu ustępują miejsca tym massom kamieni, bez powietrza, bez przestrzeni, bez zieloności, co wcale niewłaściwe zwą się domami. Kiedy do tego przybyli miejsca, koń zatrzymał się sam przez się, jakby za dawném idąc przyzwyczajeniem; ale pan jego rzuciwszy długie spojrzenie na dwa okna, których zasłony hermetycznie zsunięte niepozwlały nic dojrzeć zupełnie — ruszył daléj; ale nie raz jeden zwrócił wtył głowę, nie raz jeden zapytał się zegarka, czy doprawdy nie nadeszła jeszcze godzina, która miała mu, widać, otworzyć bramy tego mieszkania.
Odtąd naszemu młodzieńcowi wyraźnie szło oto tylko, aby czas zabić co najzręczniej. Naprzód wstąpił do Lepaża, rozbił kilka lalek, przeszedł do jajek, od nich znowu do mniejszych jeszcze celów. — Wszelkie popisywanie się ze zręcznością obudzą miłość własną. — Chociaż więc strzelający nie mógł mieć innych widzów oprócz posługujących chłopców, jednak ponieważ on strzelał doskonale, a oni, niemając co robić, zgromadzili się w okół i patrzyli na niego, dla tego zeszło mu takim sposobem blisko trzy kwadranse czasu. — Potem siadł na koń, ruszył kłusem drogą ku laskowi i w kilka minut był już w alei Madryckiéj. Tam spotkał jednego ze znajomych, rozmawiał z nim ostatniem polowaniu i o zbliżających się wyścigach w Chanhlly, co mu znowu zajęło z pół godziny. Wreszcie koło bramy Saint-James napotkali trzeciego, który od trzech dni wrócił ze Wschodu, i on im z takiém zajęciem opisywał życie, jakie prowadził w Kairze i Konstantynopolu, że jeszcze godzina upłynęła bez zbytniej niecierpliwości. Ale kiedy ta już godzina wybiła, nasz bohater nie mógł wytrzymać dłużéj; żegnając swych przyjaciół puścił konia cwałem, i nie zatrzymując się ani zmieniając prędkości, jednym tchem wrócił na róg ulicy Anguleme, który wychodzi na Elizejskie pola. Tam stanął, spojrzał na zegarek, a zobaczywszy że pokazuje pierwszą godzinę, zsiadł z konia, rzucił cugle swemu słudze, zbliżył się do domu, przed którym zatrzymał się był rano, i zadzwonił.
Jeżeli Amory doświadczał jakiej obawy, obawa ta, była bezzasadną zupełnie; bo po uśmiechu, co się kolejno ukazywał na ustach sług, od stróża, co mu kratę otworzył aż do lokaja siedzącego w przedsieni, można było wnosić, że młody hrabia dobrze jest znajomy w tym domu. To też kiedy zapytał się, czy P. d’Avrigny jest u siebie, służący przypuszczając, ze mu wolno pominąć pewne ceremonie w postępowaniu, odpowiedział: „Nic Panie Hrabio, ale damy są w małym salonie“ — Następnie znowu, kiedy służący chciał pójść wpierw i oznajmić jego przybycie, Amory dał znak, że i to nie jest potrzebne, i sam, świadom drogi, udał się małym korytarzem, na który wychodziły wszystkie drzwi, i po chwili stanął przededrzwiami salonu, które, że były nieco otwarte, dozwoliły jego oku przeniknąć w wnętrze pokoju. Przez chwilę stał na progu.
Dwie młode dziewice mogące mieć po lat 18 lub 19, siedziały prawie naprzeciw siebie i haftowały w jednych krośnach; tym czasem u oku siedziała stara guwernantka, angielka; przed nią leżała otwarta książka ale oczy Mistress Brown zwrócone były na jéj dwie wychowanice. Bo też nigdy malarstwo, ta królowa sztuk, nie stworzyło cudniejszej gruppy nad tę, jaką tworzyły te dwie piękne głowy zbliżone do siebie, których charakter tak był odmienny, że rzekłbyś Rafael postawił je obok umyślnie, aby mieć przed oczyma dwa typy zarówno wdzięczne, chociaż sprzeczne ze sobą. Jedna z nich blondynka, blada, z długiemi włosami w loki angielskie zawiniętemi, oczy miała błękitne, szyję może nieco przydłuższą. Patrząc na nią sądziłeś, że to jest wątła i przezroczysta dziewica Ossjana, stworzona na to tylko, aby się unosić wśród mgły, którą wiatr północny pędzi na czoła nagie gór Szkocyi, albo chłodne równiny Wielkiej Brytanii. Było to jedno z tych zjawisk pół ludzkich, jakie Szekspir tylko widywał i rzez moc genjuszu swego w rzeczywistości ubrał sukienki; cudowne to utwory, których nikt nie przewidział przed jego urodzeniem, do których nikt nie doszedł po jego śmierci, którym on słodkie podawał imiona Ofelii, Kordelii albo Mirandy.
Druga przeciwnie, miała włosy czarne, i podwójny ich warkocz oplatał twarz rumianą; oczy jéj błyszczące, usta z purpury, ruchy żywe i pewne. Widok jéj przypominał jedną z tych dziewic, z twarzą śniadą słońcem italskiem, które Boccacio zebrał w willi Palmieri, aby słuchały wesołych powiastek Dekameronu. — Wszystko w niéj tchnęło życiem i zdrowiem, a dowcip nie mogąc wydobyć się przez usta, igrał w jéj oczach; i smutek jéj — bo najweselsza twarz ma swoje pochmurne chwile — smutek nie mógł zasłonić wyrazu wiecznie śmiejącego się oblicza: po za smętnością domyślałeś się uśmiechu, jak domyślasz się słońca poza letnim obłokiem.
Takie były te dwie dziewice, które, jakeśmy rzekli, siedząc naprzeciw siebie, nachylone nad jednemi krosnami, wyrabiały piękny bukiet kwiatów; ale i tu pozostały wierne charakterowi swemu: jedna tworzyła białe lilije i blade hyacynty, druga ożywiała świetnemi barwy tulipany i gwoździki.
Amory w milczeniu przypatrywał się im minut kilka, poczem otworzył drzwi. Na szelest jaki zrobił, obie dziewice odwróciły się i wydały okrzyk nieznaczny, niby dwie podchwycone gazelle; tylko lekki ale przelotny odcień karminu ukazał się na licu blondynki, gdy towarzyszka jéj zbladła nieznacznie.
— Widzę, żem źle zrobił niekazawszy się oznajmić, rzekł młodzieniec zbliżając się żywo do złotowłosej dziewicy i niezwracając uwagi na jéj przyjaciółkę, bom cię przestraszył Magdaleno. Daruj mi, ale ja jeszcze uważam się za syna przysposobionego P. d’Avrigny i postępuje sobie w tym domu zupełnie tak, jakbym miał prawo należeć jeszcze do niego.
— I dobrze robisz Amory, odpowiedziała Magdalena, a zresztą, sądzę nie umiałbyś robić inaczej, choćbyś chciał; w sześć tygodni nie można się pozbyć nawyknień lat ośmnastu; ależ przywitaj się z Antoniną......
Amory podał z uśmiechem rękę brunetce.
— Przepraszam cię, rzekł, kochana Toni, ale musiałem naprzód wytłumaczyć się z mojéj niegrzeczności przed tą, którą nabawiłem strachu. Słyszałem głos Magdaleny, i pobiegłem do niéj.
Potem obracając się do guwernantki.
— Mistress Brown! rzekł, dzień dobry!
Anton na uśmiechnęła się ściskając rękę młodzieńca, ale w uśmiechu jéj był mały odcień smutku, bo właśnie myślała sobie, że i ona podobnie Magdalenie na widok młodzieńca okrzyk wydała, ale go Amory nie słyszał.
Mistress Brown nic nie widziała albo raczéj widziała wszystko, ale wzrok jéj ślizgał się po powierzchni tylko rzeczy.
— Nie usprawiedliwiaj się jéj Panie Hrabio, rzekła: i owszem, dobrzeby częściej robić to co zrobiłeś, choćby dla tego, aby oduczyć to piękne dziecko od téj lękliwości bezzasadnej i tych drżeń nagłych.
Wiesz pan zkąd to pochodzi? — z jéj marzeń. Ona stworzyła sobie świat osobny, i zamyka się w nim, kiedy tylko nie utrzymuje się jéj w święcie rzeczywistym. Co się tam dzieje w tym święcie? ja nic nie wiem; ale to wiem dobrze, że jeżeli tak dłużej potrwa, to nareszcie ona musi świat jeden dla drugiego poświęcić, a wtedy marzenia jéj staną się życiem, a życie będzie jéj marzeniem.
Magdalena podniosła na młodzieńca długie i słodkie spojrzenie, i niby mówiła mu tém spojrzeniem: Ty wiesz Amory o czém ja marzę w mych marzeniach. Antonina widziała to spojrzenie, stała przez chwilę zamyślona, potem zamiast siąść do krosienek, siadła przy fortepianie i puściła palce po klawiszach, grając z pamięci fantazję Talberga.
Magdalena wzięła się do roboty, Amory siadł przy niéj.
— Co to za męka, kochana Magdaleno, rzekł z cicha, że teraz tak rzadko sami i wolni być możemy....
Czy to przypadek tak rzeczy składa, czy to jest rozkaz wyraźny twego ojca?
— O! ja nic nie wiem, mój drogi, odpowiedziała dziewica, ale wierzaj mi, ja równie na tem cierpię jak ty. Kiedyśmy mogli widzieć się co dzień, co godzina, nie czuliśmy szczęścia naszego; i tutaj jak wszędzie, potrzeba było ciemności aby za słońcem zatęsknić.
— Ale czy nie mogłabyś powiedzieć Antoninie albo przynajmniéj dać jéj poznać, że zrobiłaby nam wielką łaskę, gdyby też czasami zabrała tę dobrą pannę Brown. Wszak ona pozostaje z nami więcéj z przyzwyczajenia, jak przez roztropność jaką; z resztą, nie dostała, sądzę wyraźnego rozkazu pilnowania nas.
— Nie raz mi to przychodziło do głowy, mój Amory, ale nie wiem, co za uczucie mię wstrzymuje. Kiedy tylko otwieram usta chcąc mówić o tobie z Antoniną, głosu mi brak zupełnie; a jednak nic bym jéj nowego nie powiedziała. Ona Wie dobrze, że cię kocham.
I ja to wiem także Magdaleno, ale potrzeba mi abyś mi to głośno mówiła. Słuchaj! — kiedy cię widzę, jestem szczęśliwy; ale zda mi się, że wołałbym się pozbawić tego szczęścia nawet, aniżeli widzieć cię w obec ludzi obcych, zimnych, obojętnych, którzy każą ci hamować głos, układać twarz twoją; i nawet teraz, w téj chwili, niepodobna wypowiedzieć jak przykre wrażenie sprawia na mnie ten przymus.
Magdalena wstała uśmiechając się z lekka.
— Amory! rzekła, pomożesz mi zebrać kwiatków w ogrodzie i oranżeryi; zaczęłam robić bukiet, wczorajsze kwiaty mi zwiędły, chciałabym mieć świeże.
Antonina powstała żywo.
— Magdaleno! rzekła, porozumiewając się z dziewicą, nie powinnaś wychodzić wcale; dziś tak pochmurno i chłodno; pozwól mi, ja pójdę po kwiatki i postaram się, żebym się za nie wstydzić nie potrzebowała.
— Moja kochana Panno Brown, mówiła daléj, bądź tak dobra, idź do pokoju Magdaleny i weź bukiet, który znajdziesz pani na stoliku w japońskim wazonie, i przynieś mi go do ogrodu, bo muszę patrząc na niego taki sam drugi ułożyć. Po tych słowach Antonina wyszła przez okno duże tworzące drzwi, i po schodkach zbiegła do ogrodu; a tymczasem Mistres Brown, która z resztą niedostała żadnego szczególnego rozkazu co do młodych dwojga łudzi, a wiedziała jakie ich łączyły związki od dzieciństwa, wyszła bocznemi drzwiami, nierobiąc żadnéj uwagi. — Amory patrzał za odchodzącą guwernantką, i widząc wreszcie, że sam jest z Magdaleną, ujął jéj rękę.
— „Nareszcie droga Magdaleno, mówił jéj z wyrazem gorącej miłości, nareszcie jesteśmy sami na chwilę. — Duszo moja, spiesz się, patrz na mnie, powiedz mi, że mnie kochasz zawsze; bo doprawdy, od czasu dziwnéj zmiany ojca twego w postępowaniu ze mną, zaczynam wątpić o wszystkiem. O! bo ja — ty wiesz że cię kocham!
— O tak, rzekła ona, westchnąwszy radośnie, jak się wzdycha, kiedy pierś szczęściem wzbierze, tak mów mi, że kochasz mię, bo zdaje mi się, że będąc tak słabą, jak jestem, twoją tylko żyję miłością; patrzaj Amory, kiedy ty jesteś przy mnie oddycham lekko, i czuję siłę w sobie niezwykłą; ale nim przyjdziesz, albo gdy już odejdziesz duszno mi — brak mi powietrza; a ciebie tak często niema od czasu jak przestałeś mieszkać z nami! — I kiedyż będę miała prawo nie opuścić już ciebie, ciebie tchnienie moje, duszę moją!
— Słuchaj Magdaleno, niech się stanie co chce, dziś wieczór jeszcze, napiszę do twojego ojca.
— I cóż się stać może? chyba to, że piany naszego dzieciństwa urzeczywistnią, się nareszcie! Kiedyś skończył lat 20 a ja 15, czyż od tego czasu nieprzywykliśmy uważać siebie za przeznaczonych sobie nawzajem? — Napisz śmiało do mego ojca Amory, zobaczysz, że nie oprze się twemu listowi i proźbom moim gorącym.
— Clhciałbym być równie pewnym jak ty Magdaleno; ale doprawdy, od niejakiego czasu twój ojciec dziwnie się zmienił dla mnie — Postępując przez lat 15 ze mną jak z synem własnym, pomału doszedł do tego, że mnie za obcego zupełnie uważa, nieprawdaż? — A i ty, któraś mię prawie za brata przedtem uważała, teraz czyś nie krzyknęła, kiedym wszedł bez oznajmienia?
— Ach! to był okrzyk radości, mój Amory; nigdy mię nie znajdziesz nie przygotowaną, zawsze czekam na ciebie; ale jestem tak słaba, tak nerwowa, że wszystkie uczucia moje zdradzają się przez ruchy niezwykłe. — Nie uważaj na to, mój kochany; postępuj ze mną jak z tym kwiatkiem, którysmy dręczyli, pamiętasz.. wtedy, dla zabawy, niemyśląc o tém, że i mi ma życie jak i my, że mi to cierpienie sprawia, być może. I ja jestem jak on. Twoja obecność obdarza mie szczęściem jakiegom doświadczała w dzieciństwie bawiąc się na kolanach matki mojéj. Bóg biorąc mi ją dał ciebie, abyś jéj miejsce zastąpił. — Jéj winnam pierwsze życie, tobie drugie. — Ona mi dała życie ciała, tyś mi dał życie duszy. —Jeżeli chcesz Amory abym się częściej tak odradzała, patrz na mnie często, mój drogi!
— O! zawsze, zawsze, wołał Amory, chwytając rękę dziewczyny, i przyklejając do niéj gorące usta. — O Magdaleno! ja kocham, kocham Ciebie!
Ale uczuwszy ten pocałunek biedne dziecko, wstało drżące, gorączkowe, i kładąc rękę na sercu:
O! nie tak, nie tak! — rzekła. Twój głos zbyt jest namiętny, wstrząsa całem jestestwem mojem. Usta twoje palą mię. — Oszczędzaj mnie, mój drogi. Przypomnij sobie biedny kwiatek; chodziłam wezmą zobaczyć go.. już nie żył.
— Dobrze więc Magdaleno, dobrze — będzie jak chcesz. — Usiądź, kochanie, pozwól mi siąść na téj poduszce, u nóg twoich; a ponieważ miłość moja przykrość ci sprawia, będę mówił z tobą po bratersku, szczerze — serdecznie; — i przestanę na tém. — O! dzięki Bogu! — Lica twoje przybierają zwykły swój kolor; nie mają już tego blasku dziwnego, który mię zatrwożył w téj chwili, ani téj strasznej bladości, co je kryła, kiedym przyszedł. — Lepiéj ci? — dobrze Ci? Magdaleno, siostro moja, kochanko moja!
Młoda dziewica, padła raczéj nie siadła na krzesło, oparta na ręku, pochyliła naprzód głowę osłoniętą długiemi jasnemi włosami; a końce ich igrały z czołem młodzieńcza. — I tchnienie jéj mieszało się z tchnieniem kochanka.
— Tak, tak, mówiła, Amory! ja blednę i rumienię się według téj woli. — Tyś dla mnie tem, czem słońce dla kwiatów.
— Oj! co to za upojenie, ożywiać cię, wzrokiem swojem wlewać siłę — słowem jednem! Magdaleno, kocham cię, kocham!
I była chwila milczenia i zdało się, że dusze obie w oczach się zbiegły. Jedną rażą lekki szelest dał się słyszeć z tyłu. — Magdalena podniosła głowę, Amory obróci! się. Pan d’Avrigny, stał za niemi, i patrzał na nich surowo.
— Mój Ojcze! zawołała Magdalena, pochylając się w tył.
— Mój drogi Opiekunie, rzekł zmięszany Amory, powstając i kłaniając się.
P. d’Avrigny nic nie odpowiedział, zdjął z wolna rękawiczki, położył kapelusz na krześle i nieruszywszy z miejsca, po chwili milczenia, która się godziną męki młodym wydała, głosem przerywanym rzekł: „Jeszcze tu jesteś Amory? — Wiesz co, zostaniesz bardzo zręcznym dyplomatą, jeżeli będziesz daléj uczył się polityki w buduarach, i jeśli będziesz badał potrzeby i korzyści narodu patrząc na haftowanie; niedługo poszlą cię niezawodnie na Ambasadora wprost, do Petersburga albo do Londynu, jeżeli będziesz zgłębiał myśli Talejrandów i Meternichów w towarzystwie młodej pensjonarki.
— Panie! rzekł Amory, a w jego głosie mieszała się miłość synowska z obrażoną dumą, może być, że w oczach pana zaniedbuję nieco naukę stanu do jakiego podobało się i mię przeznaczyć, ale Minister nigdy się na moją opieszałość nie skarżył, a wczoraj, kiedym mu czytał robotę, jaką mi powierzył....
— Minister ci powierzył robotę? a jaką? o czem? o założeniu drugiego Jockéj — klub, o zasadach boxów i fechtowania, o prawidłach, polowania w ogólności i jego szczególnych rodzajach? Jeżeli tak jest, to nie wątpię — że był zadowoliły z twej pracy.
— Ależ, mój kochany Opiekunie, mówił Amory z lekkim uśmiechem, pozwól mi zrobić uwagę, że wszystkie te przyjemności, którym, jak mi zarzucasz, zanadto się oddaję, z ojcowską prawie troskliwością zalecałeś mi sam; robienie bronią i konna jazda, mówiłeś mi nieraz, są przy językach obcych którymi mówię, dopełnieniem wychowania dobrze urodzonego człowieka XIX wieku.
— Tak, wiem to dobrze, mój Panie, kiedy się z tego robi rozrywkę po pracy poważnéj, nie zaś kiedy się im poświęca tę pracę. — Ach! doskonałym jesteś typem ludzi naszego czasu, którym się zdaje, że wszystko wiedzą, niczego się nie ucząc; którzy posiedziawszy godzinkę w Izbach z rana, godzinkę w Sorbonnie popołudniu, godzinkę w teatrze wieczorem, uważają się za Mirabeau, za Cuvier, za Geoffroy; sądzą o wszystkiem z wysokości geniuszów swoich, i rzucają pogardliwe swoje salonowe zdania na szale, na któréj ważą się losy świata! — Minister chwalił Cię wczoraj, mówisz? bravo! żyj temi świetnemi nadziejami, zbywaj te pyszne pochwały, a gdy przyjdzie dzień wypłaty zbankretujesz niezawodnie- — Ponieważ mając lat 23, zasłonięty przez wygodnego Opiekuna, ujrzałeś się doktorem prawa, magistrem sztuk, umieszczonym przy poselstwie; ponieważ chodzisz na bale dworskie w mundurze, którego kołnierz złotem świeci; ponieważ ci obiecano krzyż legii honorowej, tak samo może, jak obiecują wszystkim, co go niemają — dla tego zdaje ci się, że wszystko zrobione, i trzeba czekać tylko na los szczęśliwy założywszy ręce. Jestem bogaty, mówisz sobie, a więc mogę pozostać nieużytecznym; i przez to piękne rozumowanie twój tytuł szlachecki służy ci za patent lenistwa!..
— Ależ mój Ojcze kochany, zawołała Magdalena, przestraszona rosnącym ciągle ogniem słów Pana d’Avrigny, co też ty mówisz? Nigdy nie mówiłeś tak do niego.
— Panie, Panie, jąkał Amory.
— Tak! mówił Pan d’Avrigny nieco spokojniej ale z większą jeszcze goryczą, wyrzuty moje bolą cię, tém bardziéj, żeś na nie zasłużył, nie prawdaż? A jednak trzeba ci się przyzwyczaić do nich, jeżeli chcesz daléj prowadzić to życie bez celu, jakiem żyjesz teraz; albo musisz wyrzec się widoku opiekuna kwaśnego i wymagającego. — O! od wczoraj dopiero, usamowolniony jesteś mój kochany. Mój stary przyjaciel Hrabia Leoville zostawił mi opiekę nad tobą. Stosunki nasze prawne ustały już, ale moralny związek łączy nas jeszcze. Dla tego powinienem cię uprzedzić, że w tych czasach zawichrzeń, kiedy majątki i honor zależą od kaprysu tłuszczy albo zamieszania pospólstwa, na siebie tylko liczyć potrzeba, i że przy wszystkich twoich milionach i hrabiostwie, ojciec familii, dobrze położony w towarzystwie, odmówiłby ci ręki swej córki — i zrobił by rozsądnie: bo twe triumfy na wyścigach i stopnie twoje w Jockejclub zbyt słabą dają rękojmię.
Pan d’Avrigny uniósł się słowy własnemi, stąpał wielkiemi kroki, nie patrząc ani na córkę drżącą jak listek, ani na młodzieńca co stał, marszcząc brwi gniewne: — Amory, którego zaledwo uszanowanie od wybuchu powstrzymało, poglądał to na Pana d’Avrigny rozjątrzonego, to na Magdalenę osłupiałą równie jak on sam, bo oboje niemogli pojąć przyczyny gniewu.
— Ale nie pojąłeś-że, ciągnął daléj P. d’Avrigny, zatrzymując się przed młodą parą, oniemiałą od tego nieczekanego gniewu, niepojąłeś więc, mój Amory, dla czegom cię prosił, abyś dłużéj z nami nie mieszkał? Wszakże nieprzystoi młodemu człowiekowi mającemu imię i majątek, trawić czas marnie na gawędce z młodemi dziewczętami; wszakże to co uchodzi w 12 roku, staje się śmiesznem w 23 — i zresztą przyszłość córki mojéj — choć niema nic wspólnego z twoją przyszłością — może równie jak twoja ucierpieć na tych ciągłych wizytach.
— O! Panie, Panie! zawołał młodzieniec, miéj-że litość nad Magdaleną! widzisz dobrze, że słowa twe ją zabijają.
Wrzeczy saméj Magdalena, bielsza od posągu, padła nieruchoma na krzesło, bo straszne słowa ojca ugodziły ją w serce.
— Moja córko, moja córko!... wołał P. d’Avrigny blednąc równie jak ona — córko moja! — Ach! to ty ją zabijesz Amory!...
I skoczył do Magdaleny, wziął ją na ręce swoje, jak dziecię, i uniósł do blizkiego pokoju — Amory chciał iść za nim.
— Zostań Pan, rzekł zatrzymując go we drzwiach; zostań! rozkazuję Ci.
— Ale, mówił Amory załamując ręce, ona potrzebuję pomocy.
— To cóż? rzekł P d’Avrignv, nie jestemże lekarzem?
— Przepraszam Pana, wyjąknął Amory, ale ja sądziłem.... ja niechciałbym się oddalić nie dowiedziawszy się...
— Dziękuje, ślicznie dziękuję mój drogi, za troskliwość. — Ale bądź spokojny — Magdalena zostanie z ojcem, a ja nie odnmówię jéj starań. A więc bądź zdrów — do widzenia.
— Do widzenia! rzekł młodzieniec.
— Do widzenia! odpowiedział P. d’Avrigny zimno poglądając, i pchnął nogą drzwi, które się zawarły za nim i za Magdaleną.
Amory pozostał na miejscu nieruchomy, w rozpaczy. W téj chwili usłyszał dzwonek; wołano służącej — i Antonina weszła z Panną Brown.
„Boże! zawołała Antonina, co tobie jest Amory? zkąd ta bladość i smutek? gdzie Magdalena?
— Umiera — Umiera! wołał młodzieniec. Idź, idź Panno Brown! idź do niéj ona potrzebuję twéj pomocy.
— Mistress Brown pobiegła do pokoju, który jéj wskazał Amory.
— Ale dla czegóż ty nie wejdziesz? rzekła mu Antonina.
Bo mię wypędził! zawołał Amory.
— Kto taki?
— On! P. d’Avrigny, ojciec Magdaleny!
I wziąwszy kapelusz wybiegł jak szalony z mieszkania.
Wchodząc do siebie Amory, zastał jednego z przyjaciół, co czekał na niego. Byłto młody Adwokat, z którym razem chodził do szkoły, później na kursa prawa i razem magistrowali się. Był on prawie tego samego wieku co Amory: posiadał niezależny majątek, dochodzący do dwudziestu tysięcy franków dochodu, ale pochodził z familii plebejuszowskiéj, bez żadnéj świetności historycznej: zwał się Filip Auvraj.
Amory, uprzedzony przez lokaja, o tych odwiedzinach niewczesnych, chciał udać się wprost do swego pokoju, pozwalając Filipowi czekać, dopóki mu się podoba. Ale Filip byt tak dobry chłopiec, że Amory pomyślił, iż nie należałoby się tak z nim obchodzić. Wszedł więc do małego gabinetu, do którego wprowadzono już jego przyjaciela. Ujrzawszy go Filip wstał i poszedł ku niemu.
— Do licha, mój kochany, rzekł młody Adwokat, czekam na ciebie może z godzinę; zacząłem już rozpaczać i miałem wyjść, co zresztą zrobiłbym już dawno, gdybym nie przyszedł prosić cię o bardzo wielkiej wagi przysługę.
— Mój Filipie rzekł Amory, wiesz jak cię lubię, nie obrazisz się więc tem, co powiem: przegrałeś w karty, albo masz pojedynek? — bo tych tylko dwóch rzeczy odkładać nie można.
— Masz zapłacić dziś — czy masz się bić jutro? — W obu razach mój woreczek i osoba moja są na twe usługi.
— Nie! rzekł Filip, idzie tu o rzecz daleko ważniejszą, ale widocznie nie tak nagłą.
— W takim razie, mój kochany, powiem ci, że w téj chwili wszystko się we mnie przewraca. Zaledwo myśli chwytać mogę. I wszystko cobyś mi powiedział, mimo całą przyjaźń dla ciebie, byłoby zupełnie na próżno.
— Biedny, rzekł Filip, to może ja z méj strony mogę co dla ciebie uczynić?
— Nie! chyba odłożyć na dwa lub trzy dni, zwierzenie, jakie miałeś mi zrobić, i zostawić mię sam na sam z nieszczęściem, które mi się przytrafiło.
— Tyś nieszczęśliwy! — Amory nieszczęśliwy!.. mając jedno z najpiękniejszych nazwisk i majątek jeden z najpiękniejszych we Francyi? Bydź nieszczęśliwym — mając sto tysięcy liwrów dochodu, będąc Hrabią de Leovile! — Doprawdy! przyznam Ci się, trzeba żebyś mi sam to powiedział, inaczej nie uwierzyłbym wcale.
— A jednak, tak jest mój kochany; tak! jestem nieszczęśliwy i bardzo nieszczęśliwy! — i zdaje mi się, że kiedy nasi przyjaciele są nieszczęśliwi, potrzeba ich zostawić sam na sam z ich nieszczęściem. — Słuchaj — jeśli nie rozumiesz tego, to chyba nigdy nie byłeś w nieszczęściu.
— Czy rozumiem czy nie, to wszystko jedno; kiedy mnie o co prosisz, wiesz dobrze Amory, że chętnie to robię czego żądasz. — Chcesz żyć sam, biedny przyjacielu — więc żegnam cię.
— Adieu, rzekł Amory, padając na krzesło;— później, kiedy Filip wychodził.
— Filipie, rzekł, powiedz służącemu, że nie jestem w domu dla nikogo, i że mu zabraniam wejść póki go sam nie zawołam. Niechcę widzieć żadnej postaci ludzkiej.“
Filip dał znak przyjacielowi, że wypełni jego zlecenia i zrobiwszy to oddalił się, szukając na próżno w głowie swéj, co za dziwna okoliczność mogła sprowadzić na jego przyjaciela taki napad gwałtowny mizatropii.
Amory, będąc sam, oparł głowę na obu rękach starając się przypomnieć sobie, w czém mógł zasłużyć na gniew opiekuna. Ale jakkolwiek troskliwie pytał pamięci, nie mógł nic znaleźć w niéj, coby mu objaśniało ten gniew niespodziewany, co nagle spadł na niego; a przecież w jednéj chwili całe życie jego ubiegłe, dzień po dniu, stanęło w myśli jego.
Amory, powiedzieliśmy, był obdarzony szczodrze pod każdym względem. Natura stworzyła go pięknym, udatnym, odznaczającym się. Ojciec umierając, zostawił mu starożytne imię, (które nabrało monarchicznego blasku w wojnach cesarstwa) i majątku blisko półtora miljona. Majątek ten oddany był w ręce P. d’Avrigny, znakomitego lekarza, którego dawna przyjaźń łączyła z starym Hrabią; i Amory wiedział że Opiekun zręcznie kieruje majątkiem, bo wkrótce o jedną trzecią go powiększył. — Ale niedość tego, że P. d’Avrigny starannie się zajmował pieniężnemi sprawami swego wychowańca. On sam czuwał nad wychowaniem jego, jak nad własném dziecięciem. Zatem poszło, że Amory wychowany obok Magdaleny, a tylko trzema czy czterema latanii od niéj starszy, przywiązał się do téj, co go swym bratem nazywała, i pokochał miłością więcéj niż braterską tę, którą długo za siostrę uważał tylko. To też od lat młodzieńczych, te dzieci dwoje, w niewinności dusz swoich, i w czystości serc swoich, postanowiły nie opuścić się nigdy. — Miłość niezmierna jaką P. d’Avrigny, po śmierci żony (zmarłej w 22 roku na piersiową chorobę), córce swéj oddał, jedynemu po niéj dziecięciu, sprawiała, że ani na chwilę młodzi ludzie nie wątpili o jego przyzwoleniu, tem bardziéj, że Amory widział z jak ojcowskiem d’Avrigny jest dla niego uczuciem. — Wszystko więc kołysało w nich nadzieję jednéj i téj samej przyszłości; i to było wiecznym przedmiotem ich rozmowy, odkąd poznali jasno serca swoje. Częsta nieobecność P. d’Avrigny, który cały swój czas musiał poświęcać chorym, szpitalowi, którego był dyrektorem, i Instytutowi którego był członkiem, pozwalała im budować te cudowne z kart pałace; a pamięć przeszłości i nadzieja na przyszłość dawała tym gmachom napowietrznym pozorną trwałość granitowych budynków. W takim usposobieniu więc Magdalena skończyła lat 17, Amory 22, gdy humor P. d’Avrigny zwykle łagodny i pogodny, zmienił się nagle. Zpoczątku myślano, że powodem téj zmiany charakteru, była śmierć siostry ukochanej, która zostawiła córkę, w tém co Magdalena wieku, jéj przyjaciółkę nieodstępną, towarzyszkę nauk i wesołych zabaw. Ale dni, ale miesiące upływały, a twarz P.d’Avrigny, zamiast wypogodzić się z upływem czasu, chmurzyła się coraz bardziej. — I, dziwna rzecz, prawie zawsze gniew ten spadał na wychowańca i czasami, niewiedzieć jak i dla czego zwracał się na Magdalenę, na to dziecię ukochane, której P. d’Avrigny poświęcił cały skarb miłości, jaką może tylko zawierać serca matki. Późniéj przez dziwactwo podobne, żywa i wesoła Antonina stała się ulubienicą P. d’Avrigny i po Magdalenie odziedziczyła prawo wypowiedzenia mu zawsze wszystkiego, co czuła. Oprócz tego, P. d’Avrigny chwalił ją bezustannie przy Amorym, i nieraz dał mu zrozumieć, że byłoby mu po myśli gdyby Amory wyrzekłszy się projektów, jakie sam d’Avrigny niegdyś tworzył dla niego i swéj córki, zwrócił myśl swą ku siostrzenicy. Bo Antonina po śmierci matki mieszkała u P. d’Avrigny, i zdawać się mogło, że wuj więcéj jest do niéj przywiązany, niż do własnego dziecięcia. Jednakowoż, Amory i Magdalena, zaślepieni nawyknieniem, w tych wszystkich dziwactwach P. d’Avrigny widzieli tylko skutki chwilowych przykrości, nie zaś boleści jakiej rzeczywistéj; pozostali więc przy dawnéj zupełnéj poufałości. — Dnia jednego, jak dzieci, igrali biegając w koło billardu. Amory chciał odebrać kwiatek, Magdalena dać mu go niechciała. Nagle drzwi się rozwarły i P. d’Avrigny się ukazał.
— Co to? rzekł z tą goryczą, którą zaczynano czuć w jego słowach, co to znów za dzieciństwa? Czyż masz jeszcze lat 10 Magdaleno; — a ty czy masz 15 lat jeszcze Amory? Czy ci się zdaje, że biegasz po kląbach Leovillskiego zamku? po cóż chcesz odebrać kwiatek Magdaleny, którego ci słusznie nie daje? Sądziłem, że to tylko pasterze i pasterki opery popisują z takiemi sztukami choreograficznemi; musiałem się omylić.
— Ale mój Ojcze, ośmieliła się rzec Magdalena, która sądziła z razu, że P. d’Avrigny żartuje, ale spostrzegła że i owszem niebyt nigdy bardziéj poważnym — ależ mój ojcze — wczoraj jeszcze......
— Co wczoraj było, nie idzie zatem żeby miało być dziś, Magdaleno! rzekł sucho d’Avrigny; poddawać się tak przeszłości, jest to zrzekać się przyszłości; a kiedy tak chętnie robisz to, coś robiła dawniéj, w saméj rzeczy mam wielką ochotę spytać się, dla czego porzuciłaś cacka i lalki dziecięce? Jeżeli sama niewidzisz, że z wiekiem obowiązki i postępowanie się zmienia, ja będę musiał przypominać ci to nie raz.
— O! mój drogi Opiekunie, rzekł Amory, zda mi się zbyt jesteś dla nas surowy; powiadasz, że jesteśmy zanadto dziećmi — a przecież nieraz sam do mnie mówiłeś, że jedną z wad wielkich naszego czasu jest to, że dzieci dorosłych ludzi rolę grają.
— Mówiłem ci to mój Panie? — to się ściągało być może do tych zbiegów szkolnych, co szeroko o polityce rozprawiają, do tych Richelieu dwudziestoletnich, co udają zimnych i znudzonych, do tych poetów w zawiązku, co odczarowanie jak dziesiątą czczą muzę. — Jeżeli nie jesteś wewnętrznie dojrzałym — zachowaj przynajmniéj powierzchowność. — Zresztą przyszedłem pomówić z tobą o rzeczach ważnych. — Magdaleno! możesz odejść. — Magdalena wyszła, rzucając na ojca piękne, błagalne spojrzenie, które niegdyś rozbrajało cały gniew jego; ale P. d’Avrigny bezwątpienia przypomniał sobie teraz, za kim te piękne oczy prosiły — i został jak był, zimny i gniewny.
Pozostawszy sam z Amorym, P. d’Avrigny chodził czas niejaki wszerz i wzdłuż pokoju, nic nie mówiąc; Amory wodził za nim trwożliwemi oczyma; nareszcie zatrzymał się d’Avrigny przed młodym człowiekiem — a twarz jego nie straciła nic surowości i mówił: — „Bydź może dawno już powinienem był powiedzieć ci to, co zaraz usłyszysz; bydź może, żem się opóźnił. — Młody człowiek jak ty, mający lat 21. w żaden sposób nie może zostawać w jednym domu z dwiema pannami, których nie jest krewnym zupełnie. — Bezwątpienia, kosztuje mię to wiele rozstać się z tobą i dla tego tak długo zbierałem się powiedzieć ci, że to rozstanie się było koniecznem. Ale dziś, byłoby błędem z méj strony niedarowanym, gdybym dłużej się ociągał. Nierób mi więc napróżno uwag, nie gotuj zarzutów; twoje syllogizmy nie przekonają mnie; postanowiłem — i nie postanowienia nie zmieni.
— Ale mój dobry, mój kochany opiekunie, rzekł Amory, drżącym głosem, ja sądziłem, żeś ty się tak przyzwyczaił widzieć mię blisko siebie i nazywać swym synem, że nareszcie uważałeś mię za członka familii twojéj albo przynajmniej zostawiałeś mi nadzieję, że kiedyś do niéj należeć będę. — Czyżem cię obraził — bez wiedzy mojéj? — Czyż mię już więcej nie kochasz, że mię na takie wygnanie skazujesz?
— Moje dziecko, rzekł P. d’Avrigny, ja myśliłem, że obowiązkiem moim było zdawać ci tylko rachunki z mojéj opieki; a ponieważ one są w zupełnym porządku, — niceśmy sobie wzajemnie nie winni.
— I owszem! Panie, odpowiedział Amory; ja przynajmniej, nigdy nie powiem, abym był w stanie wypłacić się z długu, jakim na siebie zaciągnął. Ty byłeś mi ojcem przewidującym, i czułym, wychowałeś mię, zrobiłeś tém czém jestem dziś; a cokolwiek mam w głowie i sercu — to od ciebie jest; byłeś dla mnie wszystkiem, czem człowiek może być dla człowieka: opiekunem; ojcem, nauczycielem, przewodnikiem i przyjacielem; przedewszystkiem więc słuchać cię powinienem, i będę słuchał oddalając, się ztąd. — Żegnam Cię. mój ojcze; może kiedy wspomnisz o synu twym...
Po tych słowach Amory zbliżył się do P. d’Avrigny, ujął go, prawie gwałtem za rękę, ucałował ją i wyszedł.
Nazajutrz kazał się oznajmić P. d’Avrigny, niby obcy już człowiek, i oświadczył mu, głosem pewnym, przy którym dziwnie wyglądały oczy łzami błyszczące, że najął mały dom przy Ulicy Mathurins, że rzeczy jego już przeniesiono i że przyszedł pożegnać się z nim. Magdalena była tam — schyliła głowę, biedna lilija zwarzona mroźnym wiatrem ojcowskiego kaprysu; a kiedy ukradkiem spojrzała na kochanka i podniosła głowę, ojciec ujrzał, że była bladą nadzwyczaj — i zadrzał.
Wtedy bezwątpienia pomyślił, że jego fantazya nie wytłumaczona musi się nieznośną córce wydawać; i zdało się, że surowość jego nieco się zmniejszyła, bo podając rękę młodzieńcowi rzekł:
— Amory, ty się mylisz, ja się nie gniewam na ciebie! to rozstanie się nie jest wygnaniem. I owszem, dom mój niech i nadal twoim domem będzie; ile razy zechcesz przyjść do nas, mile widziany będziesz. — Promień radości, który błysnął w pięknych omdlałych oczach Magdaleny, i uśmiech co się wił po bladych jéj ustach, były nagrodą dla P. d’Avrigny. — Ale Amory, jak gdyby przeczuwając, że zwolnienie to zrobił d’Avrigny dla córki-li swojej, skłonił się nisko Opiekunowi, pocałował w rękę Magdalenę, z takim smutkiem w sercu, iż zdało się że boleść przewyższała wtedy miłość samą, — i wyszedł. Od tego też czasu, mianowicie od téj chwili rozstania, młodzi ludzie pojęli do jakiego stopnia kochali się wzajem, do jakiego stopnia jedno dla drugiego koniecznem było. I doświadczyli kolejno, tego pragnienia widzenia się po matem rozstaniu, tego dreszczu mimowolnego przy spotkaniu się znowu, i smutku bez przyczyny — i radości nagłej i wszystkich symptomatów téj choroby serca, której na imię miłość. A bystre oko P. d’Avrigny nie puściło mimo ani jednéj z oznak tych, i nieraz zdało się, że żałuję, iż pozwolił młodemu człowiekowi bywać w swym domu. — Wtedy właśnie miała miejsce scena, którąśmy opisali.
Wszystkie te wypadki, tak jakeśmy je tu przedstawili czytającym, stawały przed oczyma młodzieńca; ale badając wspomnienia swoje nie mógł doszukać się w nich przyczyny téj nagłej zmiany. Jedna tylko myśl mogła jako tako logicznie wytłumaczyć na postępowanie Opiekuna. Amory, uważając związek swój z Magdaleną za rzecz zadecydowaną, nie mówił o nim P. d’Avrigny. Otóż P. d’Avrigny mógł myśleć, że wychowaniec jego, mimo że mieszkał u niego, mimo że później bywał często w domu jego, inne ma zupełnie plany od tych, które się P. d’Avrigny z początku wydały. Wnosił więc Amory, że jego milczenie obraziło miłość własną ojca; zatrzymał się na téj myśli, i postanowił uroczyście napisać do P. d’Avrigny prosząc go o rękę córki. — | wziąwszy pióro do ręki, następujący list napisał.
— Panie!
Mam lat 23, nazywam się Amory de Leoville; imię moje jest starożytne, szanowane na radach, wsławione na wojnach. Po śmierci Ojca i Matki jako syn jedyny, odziedziczyłem blisko trzy miliony majątku, co mi przynosi prawie sto tysięcy dochodu, to wszystko dał mi przypadek bez mego przyłożenia się; wszak dość jest wyliczyć to po prostu: mogę jednak spodziewać się, że z podobnym majątkiem, z takiém imieniem, i pomocą tych, co mnie kochają, mogę dojść do wysokiego stopnia w zawodzie jaki sobie odebrałem — w zawodzie dyplomacji.
Mam zaszczyt upraszać Pana o rękę Panny Magdaleny d’Avrigny, córki Pana.
Mój drogi opiekunie!
Oto jest list urzędowny do P. d’Avrigny, list ściśle napisany jak cyfra, suchy jak fakt; teraz pozwól dziecku twemu przemówić do ciebie z całą duszy wdzięcznością, z całem uczuciem serca.
Kocham Magdalenę, i zdaje mi się, że i ona mię kocha; jeżeliśmy nie uczynili ci przedtem tego wyznania, to dlatego tylko, wierzaj mi, żeśmy się sami dobrze nie rozumieli. — Nasza miłość wzrastała tak wolno, objawiła się tak niespodzianie, że podchwyciła nas jak uderzenie piorunu wśród dnia bez chmury. Wychowałem się przy niéj, pod twojem okiem jak i ona, i nie postrzegłem kiedy z brata zmieniłem się w kochanka. Natychmiast dowiodę ci, że to co mówię prawdą jest. — Pamiętam doskonale zabawy dzieciństwa naszego, któreśmy przeżyli obok siebie w pięknéj twéj villi Ville-d’Avraj, pod okiem dobréj naszéj Mistress Brown. — Mówiłem Magdalenie ty, ona nazywała mię po prostu Amory, biegaliśmy po obszernych alejach, w głębi których zachodziło słońce cudowne; tańczyliśmy pod wielkim kasztanem parku w piękne wieczory lata; a w dzień bawiliśmy się pływając po stawie, albo chodząc po lesie, bez końca. Kochany Opiekunie — to były czasy błogie! I dla czegóż połączeni w jutrzence życia naszego mielibyśmy się rozłączyć, nie doczekawszy nawet południa? Dla czegóźbym nazywając się synem, twoim, nie mógł być w rzeczy samej? Dla czegóż, Magdalena i ja niemielibyśmy wrócić do dawnych naszych nawyknień? Dla czegóż nie miał bym jej mówić ty, dlaczego nie miałaby mię nazywać Amorym? — To mi się tak prostem zdaje, że lękam się, i tysiące przeszkod sam tworzę. Ale czyż one istnieją rzeczywiście, kochany opiekunie, czy istnieją? — Może powiesz, żem zbyt młody i płochy; ale jestem przecież czterema latami od niéj starszy; a ta płochość nie jest potrzebą życia mego; owszem z natury nie jestem płochy, a jeżeli jestem teraz niekiedy, to dla tego, żeś mi tak rozkazał. — Ale tych wszystkich przyjemności sztucznych zrzeknę się, jeżeli chcesz, na jedno słowo twoje, na jedno skinienie Magdaleny: — bo ja ją kocham tyle, ile szanuję Ciebie. Ja uczynię ją szczęśliwą — przysięgam Ci! a im młodszy jestem tém więcéj będę miał czasu ją kochać. Mój Boże! życie moje do niéj należy — życie całe. — Ty wiesz dobrze, ty co ją ubóstwiasz, że kto kocha Magdalenę, to już na zawsze. Bo jakże możnaby przestać ją kochać? Myśl sama szalona jest. — Dość ją widzieć, dość patrzeć na jej piękność, dość zajrzeć do jéj duszy, i zobaczyć te skarby dobroci, wiary, miłości i niewinności, jakie ją zdobią. — Nie! nie ma drugiej takiej kobiéty na ziemi, a dla mnie niebędzie drugiego Anioła w niebiesiech. O! mój opiekunie, mój Ojcze, ja ją kocham duszą całą! — Piszę do ciebie, jak mi słowa przychodzą, bez porządku, bez ciągu, bez uwagi — powinieneś ztego już przekonać się, że ją kocham do szaleństwa.
Powierz mi ją, ojcze drogi, pozostań z nami i bądź przewodnikiem; nie opuścisz nas, będziesz czuwał nad szczęściem naszem. A jeśli kiedy ujrzysz łzę w oczach Magdaleny, łzę smutku i boleści, i kiedy tego smutku, téj boleści, ja będę przyczyną — weź broń jaką chcesz, i skrusz mi czaszkę, albo ugodź w serce — a uczynisz sprawiedliwość, i zrobisz dobrze.
Ale nie! nie obawiaj się wcale. Magdalena płakać niebędzie. I któżby miał odwagę wielki Boże! być przyczyną płaczu tego anioła, tego dziecięcia, co tak słabe, tak miłe a wątłe, że je draśnie przytwarde słowo jedno, że je zazdrosna myśl zabija! O! to byłaby nikczemność, mój Boże! a ty wiesz, kochany opiekunie, że ja nie jestem nikczemny przecież.
Twoja córka będzie szczęśliwą mój ojcze. Patrz, nazywam się Ojcem mym, to także miłe nawyknienie, którego nie zechcesz mię pozbawić; a przecież od niejakiego czasu, ukazujesz mi oblicze surowe, do któregom nie przywykł. Ty gniewasz się na mnie, żem ci dawniéj nie wyjawił tego, co dziś piszę, nieprawdaż? — Ale mi się zda — je usprawiedliwię się z tego łatwo, a środka do tego, tyś sam mi dostarczył.
Gniewasz się na mnie, bo sądzisz, żem nieszczerze dość postępował z tobą, ponieważ skrywałem przed tobą, niby grzech jaki, tę miłość, która nie mogła, nie powinna obrażać ciebie? dobrze! — Czytaj w sercu mém, tak jak Bóg w niem czyta, i powiedz czy winien jestem. — Co wieczór, wiesz to dobrze, zapisuję czyny i myśli dnia całego; jest to zwyczaj, do któregoś mię włożył z dzieciństwa; bo i ty sam przy całem zajęciu, nie uchybiłeś mu ani razu. — Stanąwszy oko w oko z samym sobą, sądzimy się tak codzień, i codzień lepiej się znamy. — To myślenie skierowane w jeden cel, ta krytyka własnego postępowania, nadaje czynom pewność, życiu ciąg jeden. — Naśladując przykład twój, do dziś postępowałem podobnie, i cieszę się z tego dziś więcej niż kiedy, bo będziesz mógł czytać w otwartej księdze duszy mojéj — a tam niema kłamstwa. W tém zwierciadle ujrzysz miłość moję, obecną wiecznie, ale niewidzialną mniej samemu; bo doprawdy, wtedy dopiero poznałem o ile Magdalena drogą mi była, kiedyś mnie z nią rozłączył; i w chwili w któréj widziałem, że stracić ją mogę, uczułem dopiero ile ją kocham. A kiedy mię poznasz, jak ja znam siebie samego, powiesz, czym na twój szacunek zasłużył.
Teraz, ojcze drogi, jakkolwiek ufny w te dowody i twoje przywiązanie, z niecierpliwością jednak bolesną czekam wyroku, jaki wydasz o mojéj przyszłości, bo przyszłość moja, w twoim ręku jest teraz. — Miéj litość — nie rozbij mi jéj, błagam cię — jak błagałbym Boga samego. O! gdybym mógł wiedzieć teraz, życie czy śmierć mi oznajmisz? — Noc jedna, godzina jedna, jak długą się niekiedy wydaje!
Żegnam Cię kochany opiekunie! oby Bóg sprawił, żeby uczucie ojca złagodziło surowość sędziego. Żegnam cię; wybacz gorączce mojéj, nieporządek listu tego daruj mi. Zacząłem go od zimnych w sprawie poważnej wyrzeczonych wyrazów, ale chcę skończyć głosem płynącym z głębi serca mojego, który powinien znaleść oddźwięk w sercu twojem: — kocham Magdalenę, mój Ojcze, i umarłbym chyba, gdybyś ty, albo Bóg chciał mię z nią rozłączyć kiedy!
Twój przywiązany i wdzięczny wychowaniec.
Napisawszy to, Amory wziął dziennik, w którym co dzień zapisywał swoje myśli, uczucia i wypadki życia. — Zapieczętował wszystko razem, na pakiecie położył adres P. d’Avrigny, i zadzwoniwszy na sługę, rozkazał mu zanieść ten list natychmiast według adresu.
A potem czekał i serce mu biło mocno, bo wątpił, bo się obawiał.
W téj samej chwili, kiedy Amory pieczętował swój list P. d’Ayrigny wychodził z pokoju córki, i szedł do swego gabinetu. — Był blady i drżący; ślady głębokiej boleści widocznie rysowały się na twarzy. Zbliżył się do stołu pokrytego książkami i papierami, i oparłszy głowę swą na rękach obu, przez czas niejaki marzył gorzko; — później wstał, przeszedł się kilka razy po pokoju widocznie pomieszany; zatrzymał się przed biurkiem, wyjął z kieszeni klucz mały, i kilka chwil obracając go w palcach, otworzył nim nareszcie biurko, wydobył zeszyt papierów i poszedł do stołu. Ten zeszyt byłto dziennik jego, w którym podobnie jak Amory, P. d’Avrigny, co dzień zapisywał co mu się przytrafiło. — I stał — a oparłszy się ręką o stół, czytał ostatnie wyrazy w wilię skreślone; — wreszcie, jak gdyby, nad sobą triumfując bolesne jakie uczynił postanowienie, siadł, wziął pióro w drżącą rękę, i po chwili wahania się, tak pisał
piątek 12 Maja 5ta po południu.
„Bogn dzięki, Magdalena ma się lepiej — śpi; kazałem zamknąć wszystko w jéj pokoju, i przy blasku nocnej lampy widziałem, że twarz pomału nabiera koloru życia, że oddech uspokojony regularnie wznosi jéj piersi. — Wtedy ucałowałem czoło jéj wilgotne a palące, i wyszedłem na palcach. Antonina i Mistres Brown, są przy niéj — będą miały o niéj staranie. A ja, sam na sam ze sobą potępiać się muszę.
„ — Tak — byłem niesprawiedliwy, postąpiłem okrutnie. Tak! — ugodziłem bez litości w dwa czyste i niewinne serca, które mię jeszcze kochają: przezemnie córka moja zemdlała z boleści, wątłe dziecię, które lada tchnienie obala. — I po raz drugi wygnałem wychowańca z domu mego — syna najlepszego przyjaciela, dziecko tak dobre, ze teraz nie wie nawet ile ja jestem złośliwy. — I dla czegóż to wszystko?
„Dla czego? nie śmiem wyznać przed sobą samym. Jestem tu, z piórem w ręku, i na tych kartkach, na których składam wszystkie myśli m<oe, tego napisać nieśmiem. I dlaczegóż ta złośliwość, dla czegóż tyle barbarzyństwa w postępowaniu z osobami, które kocham przecie? Bo jestem zazdrosny! — Nie wszyscy mię zrozumieją, wiem to dobrze, ale może ojciec, który mię pojmię; jam zazdrosny o córkę moją, o tę miłość, którą obdarza innego, o jéj przyszłość, o jéj życie zazdrosny jestem.
„Smutno to jest tak mówić, ale to prawda. Najlepsi nawet ludzie, a każdy za takiego się ma, w głębi duszy swój chowają tajemnice sromotne i myśli straszliwe; znam je tak dobrze jak Pascal. Jako lekarz, niejedno serce badałem na śmiertelnej pościeli, niejedno rozbierałem sumienie; ale wytłumaczyć się z swojem własnem to może najtrudniej. Kiedy rozmyślam o tém, tak jak teraz, w swoim gabinecie, a więc zdala od niéj, z zimną rozwagą — obiecuję sobie, że się zwyciężę, wyleczę; — ale niech znowu ujrzę namiętne Magdaleny spojrzenie na niego rzucone, niech pomyślę, że w sercu dziecka mego, które tak kocham, drugie już tylko zajmuję teraz miejsce — wszystkie postanowienia za nic! dziki instynkt ojcowskiego egoizmu budzi się nagle, i ja się zaślepiam, szaleję, wpadam w wściekłość.
„A przecież to bardzo naturalną jest rzeczą, że oni się kochają: on ma lat 23, a ona 19. — Oboje młodzi, piękni oboje.....
Niegdyś, kiedy Magdalena dzieckiem była, milion razy z roszkoszą myśliłem o tym ich związku. Teraz doprawdy, pytam się sam siebie, czy myśląca istota, czy człowiek, którego nazywają znakomitym w nauce, może postępować jak ja?
„Nazywają mię znakomitym człowiekiem! — dla tego, że mi się udało zbadać nieco więcéj tajemnic organizacji człowieka; że po biciu pulsu poznać mogę mniéj więcéj — każdą chorobę; żem wyleczył takich, których inni, mniéj jeszcze odemnie świadomi mieli za nieuleczonych. Ale każcie wyleczyć najmniejszą boleść moralną — zobaczycie całą nieudolność nauki mojéj, zobaczycie jak duma moja musi schylić nisko swe czoło.
„Z resztą czyż niema innych chorób, które żartują z całej mądrości ludzkiej. — A taż choroba straszna, która mi zabiła ukochaną kobietę, matka Magdaleny?
„Tak! — wystawcie sobie: — żona umiera, młoda i piękna, kochająca i kochana — i jako jedyną pociechę i nadzieję ostatnią zostawia ci Anioła, obraz swój, niby swą duszę odmłodniałą, niby piękność swą rozkwitającą. — I przywiązujesz się do téj radości jedynéj, i całujesz drobne rączęta, co cię na téj ziemi utrzymują. — Przyszłość twoja stracona — ale masz innę, która po niéj nastąp niby ciąg dalszy — i możesz być jeszcze szczęśliwy szczęściem jakie uczynisz. — To téż całe twoje istnienie zlewa się z istnieniem tego miłego i wątłego stworzenia, i tchnienie jego, zda się, piersi ci wznosi. — To też świat ten, co bez twego dziecięcia byłby ci straszną pustynią, ożywia się obecnością jego, okrywa się kwieciem pod drobnemi jego stopami. — Od dnia, w którym umierająca matka powierzyła ci je, ani na chwilę nie tracisz go z oczu; i wednie, kiedy się bawi wesoło, i w nocy, kiedy zasypia spokojnie, twój wzrok na niem spoczywa. — Co chwila badasz tchnienie, badasz i puls jego; każda bladość lica cię przestrasza, każdy rumieniec nagły trwoży. — Gorączka jego pali ci arterye, i kaszel jego rozdziera ci piersi; a śmierć — to widmo straszliwe, które na drodze życia towarzyszy nam, niewidzialne dla innych jedno dla nas nieszczęśliwych lekarzy — śmierć dotknięciem jednem może zniszczyć kwiat twój i tchnieniem jednem zabić nadzieję twą. — I mówisz widmu temu: — weź mię, a pozwól żyć dziecięciu! I śmierć się oddaliła, nie dla tego, że usłuchała słów twych, ale że czas jéj nie przyszedł. A w miarę jak się oddalała, czułeś jak odradzałeś się sam; a za jéj zbliżeniem znowu — niknąłeś z dzieckiem swojem.
„Ale niedość, że córka twa wrócona do życia, potrzeba ją stworzyć dla świata. Jest piękna, to trzeba, dodać wdzięku jéj piękności; i dobroci jéj trzeba nadać kierunek, i myśl trzeba w pewien rozminąć sposób. I co godzina, co chwila wznosisz budynek myśli jéj, kształtujesz serce. I ubóstwiasz ją i trzeba, aby inni ubóstwiali ją równie: — Dla innych ledwo się chwieje na nóżkach — dla ciebie chodzi już. — Dźwięk najmniejszy jéj głosu — to mowa doskonała dla ciebie; — a ledwo zacznie składać syllaby — słuchasz jak cudownej deklamacji. — I zniżasz się sam — aby być maluczkim jak ona, i dziwisz się, że powiastki dziecinne mają więcéj ponęty niż Homer.
„Jaki znakomity uczony, jaki poeta wielki, jaki mąż stanu, chodząc z tobą po ogrodzie, rozprawia ci o oderwanych pojęciach nauki, rozwija wzniosłe teorye poezyi, przedstawia najsubtelniejsze rachuby polityki. I zdaje mu się, że słuchasz uważnie mowy jego, bo kiwniesz czasem głową i niby rozważasz jego kombinacye, teorye, rachuby. Biedny polityk! biedy uczony, biedny poeta! ani słyszysz tego co mówi, bo patrzysz za ukochanem dziecięciem, co igra w sąsiedniej allei, i myślisz o tym przeklętym stawie, w który wpaść może biegając, albo o świeżości wieczoru, która zaziębić ją może.
„Bo przypominasz ciągle sobie, że matka jéj w 22 roku życia umarła na tę chorobę co nieprzebacza nigdy.
„Jednak Magdalena twa wzrasta, myśl jéj rozjaśnia się, i wyobraźnia się rozwija, — i rozumie cię kiedy jéj mówisz o poetach, o wdziękach natury o Bogu. I kocha cię już, nie instynktownie tylko. Kiedy przechodzi, już ją chwalić zaczynają w około. Ale jéj na niczem zbywać nie powinno. Wszak potrzeba aby była bogatą? — Dla ciebie nic nie potrzeba, — ale musisz mieć wszystko dla niéj. A więc do pracy! dla niéj stań się ambitnym i skąpym, i z sławy twej zrób dla niéj wieniec i z trudów twoich zbierz dla niéj skarb. — Procent jaki kraj wierzycielom od papierów zapewnia, jest niepewny; to jéj kup piękną wioskę: parę lat pracy i będzie ją miała. Ale bogactwa nie dosyć — potrzeba dla niéj przepychu; przy takich malutkich nóżkach, które zaledwie ją unieść mogą, potrzeba jéj powozu. To będzie cię kosztowało miesiąc oszczędności — czy warto o tém mówić nawet! — A jeżeli czujesz się słabym na ciele, biedny ojcze, powiedz jéj niech popatrzy na ciebie; a jeśli się czujesz słabym na myśli — powiedz jéj niech się uśmiechnie do ciebie. — Teraz, kiedy już ma wioskę i powóz — potrzeba jéj klejnotów. Bo czyż jest ojciec jaki coby żałował duszy i ciała, byle córka jego najozdobniéj ubraną była? Za każdą zmarszczkę czoła możesz jéj kupić perłę, a za rubin każdy zapłacisz jednym włosem siwym twéj głowy; jeszcze kilka kropel krwi — a całe pudełko klejnotów gotowe. — I za kilka lat życia twego, córka będzie ci jaśniała jak królowa. — Z resztą wszystkie te usiłowania i starania i trudy przyjemnością są dla ciebie — a na nagrodę niedługo poczekasz. Jeszcze kilka miesięcy i z dziecka będzie kobieta. A co to za radość widzieć, że myśl jéj pojmuje wszystkie myśli twoje i serce jéj czuje całą miłość twoją!
„Odtąd ona będzie ci przyjaciółką, powiernicą, towarzyszką; i owszem będzie więcéj niż to wszystko, bo żadne ziemskie uczucie nie może wmieszać się do miłości waszéj wzajemnéj; — ona — to Anioł, któremu Bóg pozwolił objawić się oczom twoim. Tak! jeszcze nieco cierpliwości, i będziesz zbierał, coś posiał, i oszczędności twoje stokrotny ci procent dadzą, i boleści twoje w nieskończoną się zamienią radość.
„Wtedy to, jakiś obcy człowiek przechodzi, widzi córkę twoją, szepnie jéj słów parę po cichu, i po tych słowach kilku, ona go kocha więcéj niż ciebie; porzuci ciebie dla obcego człowieka, i obcemu odda życie swoje — które twojem jest życiem. — Jest to prawo natury; natura patrzy naprzód. A ty!.... ty — strzeż się pisnąć słówko; ściskaj z uśmiechem rękę zięciowi twemu, to jest temu; co cię okradł z szczęścia całego, bo inaczej powiedzą o tobie: To Sganarell, co nieobce aby jego córka Lucinda poszła za klitandra.
„Bo Molier zrobił straszliwą z tego komedję miłość lekarzem, w któréj, jak wszędzie u Moliera, wesołość to maska, co zasłania twarz łzami zalaną. Ach! co znaczą te mowy kochanków o zazdrości? Czemże jest szaleństwo Maura z Wenecji przy rozpaczy Brabantio i Sachett’y? — Kochankowie! — czyż oni żyli 20 lat ciągle życiem bóstwa swojego? Czyż stworzywszy je raz, tracili tysiące razy i ocalali znowu? czyż ona jest dla nich jak dla nas ojców, ich krwią, ich duszą, ich córką? — Córką! w tém wszystko jest powiedziane. Zdradzi ich dla innego, i wołają głosem wielkim: to zbrodnia! ależ ona nas zdradziła już przed tém dla nich — i to uważają za rzecz bardzo prostą. A! jeszcze niepowiedziałem, co najstraszliwszem jest w tém wszystkiem. — Naszéj boleści i opuszczenia niczem nagrodzić nie można; — tracą kochankowie miłość, zostaje im obecność i przyszłość. A ojcowie! — ojcowie żegnają się z przyszłością, z obecnością, z przeszłością, ze wszystkiego. Kochankowie są młodzi — ojcowie są starzy. — Dla nich to pierwsza namiętność, dla nas to ostatnie uczucie. Mąż oszukany, kochanek zdradzony, tysiące innych wynajdzie; dla tysiąca miłości późniejszych zapomni o pierwszéj miłości.
„Ojciec — skąd innéj dostanie córki?
„I ci młodzi sentymentalni ludzie śmią boleść swą równać z naszą boleścią. — Gdzie kochanek zabija — Ojciec siebie poświęca; ich miłość z dumy jest — nasza z poświęcenia; oni kochają żonę lub kochankę dla siebie; my córki nasze kochamy dla nich samych.
„A jednak przyjmijmy i tę ostatnią ofiarę najokrutniejszą, bodaj śmiertelną; niech żaden egoizm niekazi we mnie tego uczucia świętego, boskiego i pełnego poświęceń, — uczucia miłości ojcowskiéj. Im bardziéj dziecię nasze odwraca się od nas, tém więcej zwracajmy się do niego, i im obojętniejsze jest, tém lepsi bądźmy dla niego; więcéj róbmy! kochajmy kogo ona kocha, oddajmy ją temu, co ją nam porywa. — Niech ona będzie wolna — a ja zostanę ze smutkiem moim.
„Czyż nie tak robi Bóg, — który kocha tych, co go nienawidzą, który jest ojcem miłującym?
„Tak — za trzy miesiące Amory zaślubi Magdalenę, chyba... O! mój Boże, mój Panie! nie śmiem pisać więcéj!....
I w rzeczy saméj po tych wyrazach pióro wypadło z rąk Pana d’Avrigny, westchnął i opuścił głowę na ręce.
W téj chwili drzwi gabinetu się otworzyły, weszła młoda dziewica, i zbliżywszy się na palcach do P. d’Avrigny, przez niejaki czas patrzała na niego ze smutkiem dziwnie odbijającym od śmiejącego oblicza, potem dotknęła lekko ramienia jego.
Pan d’Avrigny zadrzał i podniósł głowę.
— Ach! to ty moja dobra Antosiu, rzekł, cieszę się, że cię widzę.
— Czy za chwilę powiesz to samo wujaszku?
— I dla czegóż bym miał zmienić się dla ciebie moję dziecię?
— Bo przychodzę cię połajać nieco.
— Ty — mnie!
— Tak, ja.
— A wczemże zasłużyłem na naganę — mów...
— Mój wuju, to co ci mam powiedzieć bardzo wielkiéj jest wagi.
— Doprawdy!
— Tak wielkiej wagi, że nie śmiem...
— Ty Antosiu moja ukochana, nie śmiesz do mnie mówić; cóż masz mi powiedzieć takiego?
— Mój wuju, to się nie zgadza ani z moim wiekiem ani z położeniem.
— Nic nie znaczy Antonino; mimo wesołość twą wiem żeś myśląca; mimo płochość całą, nieraz okazałaś najwięcej rozsądku z nas wszystkich; mów, szczególniej jeżeli to może się ściągać do Magdaleny.
— Właśnie, mój Wuju, chciałem ci mówić o niéj.
— Dobrze, cóż więc mi powiesz?
— Mam ci powiedzieć mój dobry Wuju — O! przebaczysz mi, prawda? Mam ci powiedzieć, że zbyt kochasz Magdalenę — ty ją zabijesz....
— Ja — zabiję ją! — Mój Boże — co ty mówisz?
— Mówię, mój wuju, że lilja twoja, jak ją nazywasz, jest blada i wątła i że między tą podwójną miłością, zwiędnie, zniszczeje...
— Nie rozumiem Cię, Antosiu — rzekł P. d’Avrigny.
— O! i owszem rozumiesz, rzekła Antonina, zarzuciwszy oba ramiona na szyję doktora O! tak, ty mię rozumiesz, choć mówisz co innego..... a rozumiem cię doskonale....
— Ty mię rozumiesz — ty? zawołał P. d’Avrigny, z wyrazem podobnym do przestrachu.
— Rozumiem!
— Niepodobieństwo!
— Mój drogi wuju, odrzekła ona (a mówiąc uśmiechnęła się tak smutnie, że trudno pojąć jak jéj różowe usta mogły się do takiego uśmiechu ułożyć) mój drogi wuju, dla wzroku tych, co kochają nie ma serca zamkniętego: ja czytałam w sercu twojém.
— I jakież uczucie w niém spostrzegłaś?
Antonina patrzała przez chwilę na niego z pewném wahaniem.
— Mów, powiedział d’Avrigny; czyż nie widzisz że jestem jak na torturach?
Antonina zbliżyła usta do ucha P. d’Avrigny i rzekła mu po cichu.
— Jesteś zasdrosny!..
— Ja! krzyknął P. d’Avrigny.
— Tak, mówiła daléj, i ta zazdrość robi cię złośliwym.
„O mój Boże, zawołał P. d’Avrigny pochylając głowę o mój Boże! — a ja myślatem że Ty tylko Boże i ja znamy tę straszną tajemnicę.
— I cóż jest tak okropnego w tém wszystkiem mój wuju? — prawda, że zazdrość brzydka namiętność, ale ją można pokonać....
I ja także byłam zazdrosną....
— Ty — czego?
— Tak, ja, rzekła spuszczając oczy; zazdrosna byłam, że mię Amory pozbawiał siostry: Im kiedy on był przy niéj, nie miała ani jednego dla mnie spojrzenia.
— A więc doświadczyłaś tego co ja?
— Tak, tego samego, albo prawie tego. — alem pokonała zazdrość moję, bo przychodzę powiedzieć ci mój wuju, że oni kochają się namiętnie; trzeba połączyć ich, bo umrą inaczej.
P. d’Avrigny potrząsał głową i nie mówiąc słowa, wskazał na ostatnie wiersze, które tylko co napisał i Antonina przeczytała głośno:
„Tak, za trzy miesiące Amory zaślubi Magdalenę, chyba. — O mój Boże, mój Panie! nie śmiem pisać więcéj...
— Uspokój się mój Wuju, rzekła Antonina, ani razu niezakasłała.
— O mój Boże! zawołał P. d’Avrigny, poglądając na siostrzenicę z głębokiem podziwieniem, o mój Boże! ona odgadła wszystko, wszystko pojęła.
— Tak, mój dobry, mój kochany Wuju, pojęłam wszystkie skarby przywiązania, wszystkie bogactwa miłości serca twego. Ale powiedz mi, czyż nie jest konieczną rzeczą, aby Magdalena kiedykolwiek za mąż poszła, i opuściła nas? — a kiedy to koniecznie nastąpić musi, nie lepiéjże jest, iż kocha jego zamiast, żeby innego kochać miała? Czyż jéj szczęście ma być nieszczęściem dla nas, i czyż możemy jéj mieć za zbrodnię radość jéj. Nie! i owszem niech będą szczęśliwi — szczęśliwi razem. Nie pozostaniesz jednak sam jeden kochany wuju, Ojcze mój: ja będę przy tobie, ja córka twéj biednéj siostry! A ja cię kocham, i nikogo prócz ciebie kochać nie będę, i nie opuszczę cię nigdy. Nie zastąpię ja prawda Magdaleny, ale będę prawie twą córką, nie bogatą jak Magdalena, nie piękną jak ona, córką któréj kochać nie będą — bądź pewny, a choćby ją i kochano, ona nikogo miłością nie obdarzy; przysięgam ci na to. — Ja poświęcę ci życie nie, ja cię będę pocieszała — a dla mnie, ty będziesz pociechą.
— Ale czyż Filip d’Avray nie kocha ciebie, czż i ty go niekochasz?
— Ach mój wuju zawołała Antonina z wyrazem wyrzutu, Ach! jakżeś mógł myśleć....
— Dobrze, dziecko moje, niemówmy więc o tém. Tak. zrobię, co mi mówisz; i zresztą sam już postanowiłem był to zrobić; ale przynajmniéj potrzeba, aby Amory wytłumaczył się... Gdybyśmy się téż zawiedli! gdyby on nie kochał Magdaleny?
— O! nie omyliłeś się wuju mój — tak! on ją kocha! ty wiesz o tém dobrze, tak dobrze jak ja.. P. d’Avrigny zamilkł, bo w głębi serca swego zgadzał się zupełnie z Antoniną. — W tym samym czasie drzwi gabinetu otworzyły się, i Józef powiemy sługa P. d’Avrigny, oznajmił mu, że służący P. Dr. Amory de Leoville, prosi o pozwolenie oddania listu od Pana swego.
P. d’Avrigny i Antonina pojrzeli na siebie, a wtem spojrzeniu widać było, że wiedzą naprzód, co się w tym liście zawiera. — Następnie z widocznem przymusem, któremu towarzyszył tęskny uśmiech Antoniny:
— Józefie, rzekł p. d’Avrigny, przynieś mi ten list, a służącemu powiedz, żeby poczekał na odpowiedź.
W pięć minut, potem list był w ręku P. d’Avrigny, który patrzał nań w milczeniu, nie mając siły złamać pieczątki.
— Dalej! odważnie mój wuju, rzekła Antonina, rozpieczętuj i czytaj.
P. d’Avrigny usłuchał, machinalnie odpieczętował, przeczytał z wolna raz i drugi i oddał list Antoninie; ale ona go odsunęła ręką.
— O! mój wuju, rzekła, ja wiem, co on mógł napisać.
— Nie prawdaż, rzekł p. d’Avrigny z goryczą, odpowiadając jak szekspirowski Polonius: words words, words; — słowa — słowa — słowa!
— Więceś słowa tylko znalazł w tym liście? zawołała Antonina, wyrywając go z rąk wuja i przebiegając oczyma.
— Tak — słowa, mówił P. d’Avrigny, ale za pomocą słów tych ci piękni twórcy frazesów, ci doskonali wielbiciele metafor, wydzierają nam serca córek naszych, nam, którzy je kochać tylko umiemy. I dla tej to właśnie retoryki i one idą za nimi.
— Wuju mój, rzekła poważnie Antonina, miłość, jaką Amory kocha Magdalenę jest prawdziwa, prawa i szczera. 1 ja przeczytałam ten list, i ręczę Ci, że z serca pochodzi.
— A więc, Antonino?
Antonina podała mu pióro; P. d’Avrigny wziął je i napisał to tylko:
— A dla czego nie dziś wieczór? spytała Antonina, czytając w miarę jak P. d’Avrigny pisał.
— Bo to byłoby za dużo znowu wzruszenia na dzień jeden; powiedz jej tylko, żem do niego napisał dziś wieczór, i że ty sądzisz, iż powinien przyjść jutro.
I zawoławszy służącego oddał mu odpowiedź, na którą kazał mu był czekać.
Nazajutrz Magdalena wstała razem ze słońcem i z ptakami, to jest ze słońcem i ptakami Paryża — o 9téj z rana. Zadzwoniła na służącą i kazała otworzyć kno. — Gęsty jaśmin, okryty kwiatami cały, piął się po ścianie, i nieraz ona puszczała długie jego ramiona do pokoju, który się zapachem jego napełniał. Jak wszyscy nerwowi Magdalena lubiła bardzo mocne zapachy, które jéj przecież szkodziły. — I teraz Magdalena żądała swego jaśminu.
Antonina przeciwnie w prostym muślinowym szlafroczku, już po ogrodzie chodziła. To zdrowie doskonałe, którem się zawsze cieszyła było przyczyną, że pozwalano jéj to, co było wzbronione Magdalenie. Magdalena, w łóżku, dobrze okryta i zasłonięta od zimna, musiała kwiaty sprowadzać do siebie. — Antonina żywa, zdrowa doskonale, biegła do kwiatów, jako ptaszek polny, nie lękając się ani chłodu poranka, ani rosy wieczornej. 1 tego jednego mogła jéj zazdrościć Magdalena, z resztą piękniejsza i bogatsza.
Ale tą rażą, Antonina niebiegała od kwiatka do kwiatka, jak motylek lub pszczółka, ale poważnie po alejach chodziła, zadumana, prawie smutna. — Magdalena, unosząc się na łóżku patrzała na nią przez chwilę, z niejaką niespokojnością; potem kiedy Antonina znikła jéj nieco z oczu, przybliżywszy się do domu, i znowu ukazała się oddalając w głąb ogrodu, Magdalena rzuciła się na łóżko i westchnęła.
— Cóż jest kochanej mojej Magdalenie? spyta P. d’Avrigny, który widząc, że córka się obudziła wszedł po cichu, i widział tę lekką walkę zazdrości z dobrocią swej córki.
— Mój ojcze — Antonina bardzo jest szczęśliwa! ona jest zupełnie wolna — a ja w wiecznej żyję niewoli. — Słońce w południe dla mnie za gorące, powietrze z rana i wieczór za zimne. I na cóż mi się przydadzą nogi moje, które tak by chciały pobiegać sobie. — Ja zupełnie jestem jak ten kwiat w cieplarni, co wiecznie żyć musi sztuczném powietrzem. — Czyż jestem chora, mój ojcze?
— Nie, moja Magdaleno, aleś ty słabej budowy i delikatnej; dobrześ powiedziała, jesteś jak kwiat, który biorą do cieplarni — ale też kwiaty takie są najdroższe, najmilsze. Z resztą czegóż pragnąć mogą? Czyż nie mają tego wszystkiego, co inne? Czyż nie cieszą się widokiem nieba? czyż nie ogrzewa ich ciepło słoneczne? prawda, że to wszystko przez szybę okna, ale ta szyba broni od wiatru i deszczu, który łamie inne kwiaty i niszczy.
— Ach! mój ojcze, wiele jest prawdy w tém, co mi mówisz; ale jabym wołała być ogrodowym fiołkiem, albo polną stokrotką jak Antosia, aniżeli tą drogą rośliną, ale wypieszczoną i słabą. Patrz — włosy jéj na wiatr rozpuszczone, i wiatr ten musi oświeżać jéj czoło; a moje — patrz ojcze — jak pali.
I Magdalena ujęła rękę ojca i przyłożyła ją do czoła.
— Właśnie, moje drogie dziecko, właśnie dla tego, że twoje czoło cię pali, boję się, aby to zimne powietrze nie zaziębiło go. — Postaraj się, aby marzenia serca twego nie rozpalały ci czoła, a ja ci pozwolę, jak Antosi, biegać z rozpuszczonemi włosami, na wolném powietrzu; albo jeżeli chcesz już koniecznie wyjść z twej cieplarni i żyć w ogrodzie, zawiozę cię na Hyery, do Nicy, do Neapolu, i tam w jednym z tych trzech rajów, gdzie złote jabłka rosną, dam ci wolność zupełną, pozwolę robić, co zechcesz.
— A... a... rzekła Magdalena, patrząc na ojca, a on pojedzie z nami?
— Bez wątpienia, ponieważ jego obecność tak ci potrzebna.
— I nie będziesz się gniewał na niego, jak wczoraj niedobry ojcze!
— Nie! — widzisz, że żałuję za grzech mój, kiedym napisał do niego, aby przyszedł.
— I dobrześ zrobił; bo gdyby mu zabroniono mię kochać, to by on kochał Antoninę; a gdyby on kochał Antoninę o! to jabym umarła z boleści.
— Nie mów mi o śmierci, Magdaleno, rzekł P. d’Avrigny ściskając rękę córki; kiedy mówisz o śmierci, z uśmiechem takim, chociaż ja wiem, że żartujesz, zdaje mi się, że widzę dziecko, co się bawi bronią ostrą i zatrutą.
— Ale i ja nie chcę także umrzeć, mój ojcze; wierzaj — zanadto jestem szczęśliwa. Z resztą ty jesteś pierwszym lekarzem w Paryżu i niepozwoliłbyś umrzeć swej córce.
P. d’Avrigny westchnął.
— Mój Boże! rzekł, gdybym miał taką władzę jak mówisz, moję dziecię, miałabyś jeszcze matkę — ale czemuż tracisz czas w łóżku? Wkrótce dziesiąta, a niesiesz, że Amory ma przyjść o 11téj?
— O i owszem, wiem mój Ojcze, ale zawołam Antosi, to będę gotowa wnet. — Ty mię zawsze nazywasz wielkim leniuchem — mój ojcze!?
— Prawda.
— Bo widzisz ojcze, w łóżku tylko zupełnie dobrze mi jest. — Inaczej czuje zawsze jakieś zmęczenie albo boleść.
— Cierpiałaś więc w tych dniach Magdaleno? i nie mówiłaś mi nic?
— Nie! mój ojcze; z resztą wiesz dobrze, to czego ja doświadczam, to nie jest cierpienie; ton niemoc głucha i gorączkowa, a czasami — ale nie teraz, — teraz ty jesteś przy mnie i Amory wkrótce przyjdzie. O! teraz jestem szczęśliwa i zdrowa...
— O! patrz — rzekł P. d’Avrigny, otóż i twój Amory.
— Gdzie? — W ogrodzie z Antoniną. — Musiał się omylić w godzinie, rzekł z uśmiechem P. d’Avrigny; napisałem mu o 11, musiał przeczytać o 10téj.
— W ogrodzie z Antosią? rzekła podnosząc się Magdalena — Tak, prawda; mój ojcze, zawołaj Antosi, proszę Cię: ubiorę się, będę potrzebowała jej pomocy.
Za chwilę, Antonina weszła, i P. d’Avrigny oddalił się, zostawiając je same. W pół godziny Antonina znowu była sama, a P. d’Avrigny i Magdalena czekali w tym samym saloniku, w którym odegrała się scena dnia poprzedniego — czekali póki Amory nie przyjdzie. Wkrótce oznajmiono P. Hr. de Leoville.
Amory wszedł.
P. d’Avrigny poszedł ku niemu z uśmiechem na ustach, Amory podał mu rękę bojaźliwie, a P. d’Avrigny ująwszy ją, poprowadził go do swej córki, która patrzała na to z podziwianiem, i rzekł:
— Magdaleno! przedstawiam Ci Hr. Amory de Leoville, twego przyszłego męża; — Amory! mówił daléj zwracając się do młodzieńca, to Magdalena d’Avrigny, twoja przyszła żona.
Magdalena wydała okrzyk radosny, Amory padł na kolana przed ojcem i córką, ale wnet powstał, bo ujrzał, że Magdalena się zachwiała; P. d’Avrigny zaledwo miał czas podsunąć krzesło, Magdalena usiadła uśmiechająca, ale gotowa zemdleć za chwilę. Wszystkie wstrząśnienia tak silnie działały na tę wątłą organizacyę, a radość równie jej była niebezpieczną jak boleść.
Magdalena otwierając oczy, ujrzała kochanka swego u nóg swych, i uczuta ojca uściśnienie. — Amory całował ręce jej; ojciec nazywał ją najsłodszymi imionami. Pierwszy jej ratunek był dla ojca, ale pierwsze spojrzenie dla kochanka.
A oni oba byli zazdrośni.
— Jesteś więźniem moim na cały dzień, mój kochany wychowańcze, rzekł P. d’Avrigny; będziemy we troje tworzyli projektu na przyszłość, jeśli wszelako zechcecie ojca srogiego przypuścić do waszej poufałości.
— A więc mój dobry ojcze, rzek Amory, bo teraz wszak mi wolno Cię tak nazywać, a więc ja przeczułem, że przyczyną zimnego ze mną obejścia się ostatniemi czasy, byt brak zaufania w tobie?
— Tak, tak, mój kochany, rzekł P. d’Avrigny z uśmiechem; tak, tak, już wszystko skończone. Przebaczam wam waszą skrytość, pod warunkiem że mi przebaczycie mój zły humor. A więc teraz ja niegdyś wyrodny tyran i wy niewdzięczne i nieposłuszne dzieci — teraz myślmy o tém tylko, żebyśmy się kochali wzajemnie.
A kiedy już rzeczy do tego doszły, trzeba było oznaczyć czas zaślubin. Z początku Amory był bardzo nalegający, i na każdą zwłokę głośne wydawał okrzyki; ale pomału, pewny szczęścia swego, zgodził się na powody P. d’Avrigny. Zresztą i p. d’Avrigny bronił się dobrze. „Świat, mówił on nie lubi aby go niespodzianie podchwycono, a szczególniéj w podobnéj okoliczności, i za swoje zadziwienie płaci zwykle oszczerstwem.“
Potrzeba z resztą była, aby p. d’Avrigny miał czas przedstawić go, jako zięcia swojego. Amory przystał na to, ale żądał, aby przedstawienie miało miejsce jak można najprędzej. Postanowiono więc, że przedstawienie odbędzie się za dni 8, a ślub za dwa miesiące.
Na wszystko to zgodzono się w obec Magdaleny. — Ona nie rzekła ani słowa, ale nie puściła też mimo ani słowa, z tego co mówiono, — i rumieniąc się, niespokojna, młoda dziewica była czarująca swoim radosnym blaskiem. — Z tém szczęściem było jéj tak pięknie! Oczy jéj, to na Ojca to na kochanka poglądały, — i cudownym wdziękiem i pięknością swą czarowały ich obu. Kiedy wszystko skończone było P. d’Avrigny wstał — i dał znak wychowańcowi, żeby poszedł za nim, a zwracając się do Magdaleny:
— Sprobój teraz chorować, zepsute dziecko, rzekł; to zemną już będziesz miała do czynienia.
— O! mój ojcze uzdrowiłeś mię dziś zupełnie, rzekła, i będę silna i zdrowa na wieki. Ale dokąd mi go zabierasz?
— Przykro mi to, ale nieobecność jego konieczna; — po miłosnej poezyi następuje proza małżeństwa; ale uspokój się drogie dziecię, choć oddalamy się, nie przestaniemy jednak myśleć o twém szczęściu.
— To już idźcie, rzekła Magdalena, która zrozumiała o co chodzi.
— Bądź spokojna, Magdaleno, nie długo tam będę, rzekł Amory, korzystając z kilku kroków jakie P. d’Avrigny naprzód zrobił, — i ucałował piękne jej włosy.
W samej rzeczy pozostawało ułożyć warunki przedślubnej umowy. P. d’Avrigny znał doskonale majątek swego pupilla, bo nim zarządzał i podwoił go prawie; Ale Amory nie miał wyobrażenia o majątku swego teścia. Majątki jednak oba były równe prawie: P. d’Avrigny dawał milion posagu swej córce.
Amory posłyszawszy o téj summie, której nie spodziewał się jéj wcale, sądził, że odkrył prawdziwą przyczynę dla czego P. d’Avrigny, po cichu sprzeciwiał się miłości jego. Być może pragnął on znaleźć dla Magdaleny człowieka, jeżeli niebogatszego, to przynajmniéj takiego, którego znaczenie byłoby większe, a położenie towarzyskie już ustalone, a nie mające się dopiero ustalić kiedyś, jak jego. — 1Izastanowił się nad tém, bo to mu się wydało bardzo logicznem. — Z resztą usunął wnet z głowy te wsteczne myśli; w przeszłość zwracają się ci tylko, dla których przyszłość zamknięta; ale ci dla któréj ona otworem stoi, rzucają się naprzód.
Wszystkie te szczegóły trwały blisko pół godziny, poczem P. d’Avrigny, widząc niecierpliwość przyszłego zięcia, ulitował się nad nim, i pozwolił mu wrócić do Magdaleny.
Magdalena była w ogrodzie, Amory zastał samą Antoninę w salonie. Ujrzawszy go, młoda dziewica chciała się oddalić, ale myśląc, że gdyby się oddaliła w ten sposób nie rzekłszy ani słowa, mogłoby się zdawać, iż nie dzieli wcale szczęścia jego, zatrzymała się i zwracając się do niego z miłym uśmiechem rzekła:
— I cóż, kochany Amory, oto żeście zupełnie szczęśliwi — nieprąwdaż?
— O! zupełnie, kochana Antonino, i chociaż mogłem nieco wnosić z słów twoich rano, nieprzewidywałem wcale tego co nastąpiło. — A ty! rzekł dalej Amory, sadzając ją na krześle, kiedyż tobie będę mógł powinszować?
— Mnie Amory, a czego’?czyż sądzisz, że będziesz mógł mi czego kiedy winszować?
— Męża, męża! sądzę. Wszak ani twój ród, ani wiek, ani piękność nie pozwalają ci zostać wieczną panną.
— Mnie Amory? rzekła Antonina. Słuchaj, co ci powiem. Dziś uroczysty dzień jest dla Ciebie, i na długo Ci będzie pamiętny. — Słuchaj więc, ja nie pójdę za mąż nigdy! W téj odpowiedzi młodéj dziewicy było coś bardzo głębokiego i pewnego, i Amory zadziwił się nie mało.
— O! doprawiły! rzekł, chcąc w żart obrócić te projekta, gdybyś to komu innemu powiedziała, mógłby ci wierzyć jeszcze — ale ja, co znam szczęśliwego człowieka, który zmieni postanowienia twoje......
— Wiem, co chcesz powiedzieć, rzekła z tęsknym uśmiechem Antonina; ale mylisz się Amory; ten o którym mówisz, nie myśli bynajmniej o mnie. Bo i ktoby chciał wziąść sierotę bez majątku? — z resztą i ja też nie pragnę nikogo.
— Bez majątku? rzekł Amory, tego nie mów. Siostrzenica P. d’Avrigny, siostra Magdaleny, nie jest bez majątku. Masz dwakroć posagu Antonino, a w teraźniejszych czasach, nie jedna córka para Francji zaledwo ma trzecią część tego.
— Mój wuj szlachetne ma serce, rzekła Antonina, wiem o tém dawno, i nie potrzeba było tego nowego dowodu; ale tém ci bardziéj strzedz mi się wypada niewdzięczności. On będzie mieszkał sam jeden; ja zostanę przy nim, jeśli mię zechce zatrzymać przy sobie. A po nim, przyszłość moja Bogu się należy tylko.
Antonina mówiła to z takiem przekonaniem, że Amory pojął, iż na teraz przynajmniéj nie można było żadnego uczynić zarzutu. Wziął ją za rękę i uścisnął czule, bo ją kochał jak siostrę. — Ale Antonina usunęła rękę żywo. Amory odwrócił się domyślając, że nie bez przyczyny to zrobiła. Magdalena stała we drzwiach i patrzała na nich blada, jak róża śnieżysta, którą zerwała w ogrodzie, i z gustem właściwym młodym tylko dziewczętom, przypięła do włosów.
Amory pobiegł do niéj.
— Co tobie, moja piękna Magdaleno, rzekł jéj, co tobie? jesteś cierpiąca? — takaś blada?
— To nic Amory, nic, odpowiedziała; Antonina raczéj jest chora, spojrzyj tylko na nią!
— Antonina jest smutna; pytałem się jéj o przyczynę smutku tego, rzekł Amory. — Może ty wiesz co? dodał po cichu; powiada, że nie pójdzie za mąż nigdy. — Potem ciszej jeszcze rzekł: może kocha kogo?
— Tak, odpowiedziała Magdalena, z szczególnym wyrazem, tak, w istocie Amory, sądzę żeś odgadł, kocha kogoś. Ale mówmy głośniej i chodźmy do niéj, bo uważasz, nasze szeptania męczą ją jak tortura.
I w rzeczy saméj zdało się, że Antoninie źle się robiło. Oboje więc zbliżyli się do niéj, ale nie mogli skłonić jéj, żeby siadła; pod pozorem pisania listu, udała się do swego pokoju. — Po oddaleniu jéj, Magdalena wolniej odetchnęła. I zaczęli tworzyć plany przyszłości swojéj. I marzyli o podróżach do Włoch, o wiecznym ze sobą pobycie, i o tych słowach miłości, zawsze tych samych, — a nowych zawsze; — i tém wszystkiem mieli się cieszyć nie po długich latach czekania, ale za dwa maluczkie miesiące, co przelecą błyskawicą — boć przecież codziennie widzieć się mieli, jak teraz.
I czas w rzeczy samej biegi szybko, bo już oto noc się zbliżała a Magdalena i Amory sądzili, że chwilę dopiero byli z sobą.
Zadzwoniono na obiad. Wtedy P. d’Avrigny i Antonina weszli każde przez inne drzwi, każde z uśmiechem na ustach. — Amory siedział u nóg Magdaleny; ale już P. d’Avrigny nie gniewał się na niego jak wczoraj, tylko patrzał przez chwilę nagruppę jaką tworzyli, potem zbliżył się ku nim wyciągnął do nich obie ręce mówiąc: Moje dzieci, moje kochane dzieci!
Antonina zaś czy to umiejąc władnąć sobą, czy li też prosto idąc za popędem zmiennego humoru, była wesoła, dowcipna, doskonała; choć obojętny kto, mógłby łatwo w téj wesołości nagłej do strzedz nieco gorączki. Ale Magdalena i Amory tak byli zajęci sobą, że nie mieli czasu badać uczuć cudzych, i zapominali się w swym egoizmie. Tylko czasami Magdalena trącając kochanka przypominała mu obecność ojca. — Wtedy tylko słowo młodéj dziewicy jakie, uogólniało rozmowę, ale wkrótce panujące uczucie górę brało. — Takie zatopienie się w sobie samych, tém dotkliwiéj czuć dawało biednemu starcowi ofiarę, jaką dzieci jego czynili z siebie, obdarzając go spojrzeniem, słowem, pieszczotą jaką, niby jałmużną.
To też P. d’Avrigny nie mógł znaleść w sobie dość odwagi, aby patrzeć jak Magdalena, za zgodą narzeczonego, wydzielała mu po cząstce przywiązania swego ku niemu. O 9téj pod pozorem zmęczenia nocy poprzedniej, oddalił się zostawiając ich dwoje z Panną Brown; ale nim się oddalił poszedł do córki, wziął ją za rękę, i nieznacznie puls policzył. — Wtedy twarz jego zasępiona, rozjaśniła się radością nagłą i niewymowną: krew Magdaleny biegła spokojnie i regularnie. Arterya nie pokazywała żadnéj oznaki wzruszenia, a piękne jéj oczy przezroczyste, co nieraz paliły ogniem gorączki, w téj chwili jaśniały szczęściem jedynem.
Potem zwrócił się ku młodzieńcowi, przycisnął go do serca szepcąc:
— O! gdybyś ty ją mógł ocalić!
I radosny szczęściem, które dorównywało prawie szczęściu młodéj pary, oddalił się do gabinetu, aby zapisać do dziennika swego wrażenia dnia, tak rozmaite, a tak ważne.
Wkrótce potem i Antonina oddaliła się także; ale ani Magdaleną ani Amory nie postrzegł jéj nieobecności, i sądzili zapewne, że jeszcze jest z niemi, kiedy o 11téj godzinie Mistres Brown, zbliżyła się do nich i przypomniała Magdalenie, że P. d’Avrigny nigdy jéj nie pozwalał czuwać dłużej. Pożegnali się więc, obiecując sobie nazajutrz dzień równie rozkoszny.
Amory wrócił do siebie najszczęśliwszy z ludzi; przeżył on dzień szczęścia zupełnego, a człowiek dwóch takich dni w życiu swém nie naliczy; przeżył dzień, którego nic nie zepsuło, nic nie zamroczyło, którego wszystkie wypadki mijały szybko jak czas, i zlały się w jedną harmonijną całość, niby szczegóły cudownego krajobrazu, który znowu łączy się niewidzialnie z niebieskim sklepem. Ani jedna zmarszczka nie naruszyła gładkich wód dnia tego; ani jedna plama nie zbrudziła czystych wspomnień, co na wieki pozostać po nim miały.
Dla tego też, Amory wrócił do siebie prawie przestraszony szczęściem tak wielkiem, i szukał i przewidywał z któréj strony pierwsza nadpłynie chmura, co zaciemni to niebo promienne, — ale szukał na próżno.
Słodkie marzenia były dalszym ciągiem dnia szezęścia, któryśmy starali się opisać. Amory obudził się, usposobiony jak najlepiéj do przyjęcia swego przyjaciela Filipa, którego mu służący oznajmił, gdy tylko zadzwonił.
W istocie Amory przypomniał sobie wnet, że onegdaj Filip był u niego żądając, jak mówił, jakiejś przysługi. — Ale on, zajęty jedynie myślami swemi, niezdatny do niczego zgoła innego, na inny dzień tę sprawę był odłożył. Otóż Filip, z punktualnością, która stanowiła tło jego charakteru, przyszedł dowiedzieć się, czy Amory był w lepszem usposobieniu dnia tego, niż był onegdaj.
Amory tak byt szczęśliwy, że chciałby aby tém szczęściem jego cały świat się radował. I kazał natychmiast wprowadzić Filipa i czekał go z obliczem wesołem.
Ale, jak na przekor Filip wszedł krokiem mierzonym, poważny nadzwyczaj. — Ubiór jego był czarny, rękawiczki białe, chociaż była dopiero 9 godzina.
Czekał, póki służący nie wyjdzie; a zobaczywszy, że już się oddalił zupełnie:
— No! mój kochany Amory, rzekł tonem uroczystym, czy masz dziś więcéj chęci dać mi posłuchanie, niżeli onegdaj?
— Mój Filipie, odpowiedział Amory, źle robisz jeżeli się gniewasz za tę małą odwłokę, boć łatwo mogłeś widzieć onegdaj, że mi się prawie przewróciło w głowie wtedy; — wybrałeś złą godzinę i cała rzecz. Dziś przeciwnie przychodzisz w sam raz. A więc witaj mi dzisiaj; siadajże i rozwiń przedemną tę ważną sprawę, która ci tyle powagi i sztywności dodaje.
Filip niby się uśmiechnął, i jak aktor, co niepeny skutku jaki sprawi, nabiera tchu nim rozpocznie jaką tiradę rzekł:
— Proszę cię Amory, pamiętaj o tém, że jestem adwokatem, a zatem masz słuchać mię cierpliwie; nie będziesz mi przerywał ani mi odpowiadał, póki nie skończę; z mej strony, ja obiecuję ci, że mowa moja nie potrwa dłużej kwadransa.
— Strzeż się, rzekł Amory śmiejąc się, zegar stoi naprzeciw mnie — jest dziesięć minut na jedenastą.
Filip dobył zegarka, porównał go z tamtym zegarem z komiczną powagą, która mu z resztą była właściwa i odwracając się do przyjaciela rzekł:
Twój zegar spieszy się 5 minut.
— Czyś tylko pewny tego, odpowiedzią! Amory śmiejąc się ciągle, czy nie ty czasem się spóźniasz. Wiesz mój biedny Filipie, żeś bardzo podobny do tego, co przyszedł na świat dniem później, i nie mógł nigdy złapać dnia tego.
— Prawda, rzekł Filip; wiem, że to mój zwyczaj albo raczej mego niezdecydowanego charakteru. że nie mogę w porę nic zrobić, bo mię zawsze kto uprzedzi. Ale tą razą, Bogu dzięki, spodziewam się, że wcześnie przychodzę.
— Strzeż się! bo jeżeli będziesz tracił tak czas na gadaniu, inny użyje go na swą korzyść, i tą razą znowu będziesz musiał należeć do maruderów.
— A wtedy ty będziesz winien, bom przecież prosił Cię, abyś mi nieprzerywał, a chwała Bogu wtrąciłeś się jakeś tylko mógł najprędzéj.
— Mów więc, już słucham. Cóż mi masz powiedzieć?
— Opowiem ci zdarzenie, które znasz tak dobrze jak ja; muszę jednak zacząć od niego, aby dojść do wypadku, jakiego żądam.
— Ba! mój kochany, odpowiedział Amory, zdaje się, że powtórzymy scenę Augusta z Cyntią. — Myślisz może, że złe jakie zamiary przeciwko Tobie knuję?
— Otóż już drugi raz przerywasz mi Amory, mimo obietnicy; a potem powiesz, żem mówił dłuzéj aniżelim przyrzekł, i będziesz się gniewał.
— Nie mój kochany, przypomnę sobie tylko, że jesteś Adwokatem.
— Nie śmiejmy się Amory! kiedy idzie o rzeczy ważne, trzeba poważnie słuchać.
— Patrzaj! rzekł Amory opierając się na łóżku, i przybierając minę najobojętnéj poważną, tak dobrze? — z taką więc twarzą będę słuchał całej twej mowy.
— Amory, mówił Filip na wpół poważny przedsiewzięciem swojém, na wpół żartobliwy mimowoli, przypominasz sobie pierwszy rok kiedyśmy chodzili na prawo. Wychodziliśmy z kollegium oszlifowani tylko co filozofią; mądrzy jak Sokrates, rozumni jak Arystoteles. Hippolyt pozazdrościłby nam serc naszych, bo gdybyśmy pokochali jaką Aricyę, to marzeniem chyba nadziemskiem. Na pierwszym z prawa examinie, trzy gałki białe, Symbol czystości naszej, wynagrodziły gorliwość i pracę, uradowały familje nasze.
Ja, mój kochany, byłem wzruszony cały pochwałami professorów i błogosławieństwem rodziców, i wierzyłem, że umrę jak Śty Anzelm, w dziewiczej sukience. — Ale zapomniałem o djable, o miesiącu Kwietniu i o 18 latach moich; zatem poszło że ten piękny plan, gwałtownie się wstrząsnął niedługo.
Aż dotąd, z okien moich, widziałem tylko dwa okna, za któremi niekiedy ukazywała się kwaśna twarz obrzydliwej kreatury, istny typ hiszpańskiéj ochmistrzyni. — Była to stara, szkaradna, wrzaskliwa baba. Jedynym jéj towarzyszem był pies brzydki jak ona; i kiedy się okno przypadkiem otworzyło, wyciągał na niem swe łapy i poglądał na mnie przez długą ich szerść, zabłoconą. Obrzydziłem sobie i psa i panią. — I staranność z jaką zamykałem okno, i zasuwałem rolety, niezawodnie nie mało się przyczyniła do tego, żem tak świetnie wystąpił, w roku zeszłym, w zawodzie Kujasa i Delvincourt’a.
„Pewnego dnia, a było to jakoś koło Marca, z radością ujrzałem tablicę sześć cali wysoką, a na stopę szeroką, na której czytałem te pocieszające słowa: pokój i gabinet od kwietnia do najęcia.”
„Jasna rzecz, że mogę pozbyć się sąsiadki, i że jakieś przecie ludzkie stworzenie zastąpi miejsce téj strasznej baby, która od dwóch lat szpeciła mi widok. Czekałem więc niecierpliwie pierwszego kwietnia.
„31 — Marca odebrałem list od mego poczciwego wuja, od tego samego co mi zostawił 20 tysięcy dochodu, list w którym zapraszał mnie, abym nazajutrz przyjechał do jego Villi d’Enghien. — Nazajutrz miała być niedziela. Ponieważ nieco zostałem w tyle w kursie nauk tygodniowym, pracowałem znaczną część nocy, aby w poniedziałek dogonić ciebie i innych kolegów. Zatem poszło, że zamiast wstać o 7 rano wstałem o 8; zamiast wyjechać o 8 wyjechałem o 9, i zamiast przybyć na miejsce o 10 przybyłem dopiero o 11.
„Kończono właśnie śniadanie.
„Opóźnienie to, jak możesz wnosić, nie odjęło mi apetytu. — Siadłem do stołu, obiecując wszystkim, że ich dogonię; ale jakkolwiek dobrze się wziąłem do tego, i jakkolwiek moje szczęki czynnie pracowały, całe towarzystwo jednak skończyło wcześniej. — Dzień był cudowny, a ponieważ miano zamiar przejechać się po jeziorze, powiedzieli mi więc, że nim ja skończę pójdą się nieco przejść na szosę, a potem siądziemy razem na łódkę. — Zostawiono mi 10 minut, i ja obrachowawszy się, oświadczyłem im, że więcéj nie będę potrzebował czasu.
„Ale zapomniałem o kawie; usłużna kucharka nie zostawiła jéj na stole bojąc się, aby nie ostygła, ale postawiła na ogniu i podała mi gorącą zupełnie.
„Pozostawiłem sobie 2 minuty na jéj skonsumowanie, i w zwyczajnym stanie rzeczy więcej nie potrzeba było wcale. Ale dzięki niezwykłemu cieplikowi, musiałem dmuchać z 17i minuty i jeszcze kawa tak bytu gorąca, że znowu 1½ minuty musiałem użyć na jéj wypicie.
„Spóźniłem się więc całe 60 sekund.
„Na nieszczęście w towarzystwie tém znajdował się matematyk, to jest jeden z tych ludzi, u których wszystko wyrachowane jest jak na kampusie, wszystko idzie jak zegarek, a zegarek zawsze ze słońcem. — Po 10 więc minutach, które mi dano, wydobył swój chronometr, oświadczył towarzystwu, że ja się spóźniam, wsadził wszystkich w łódkę i zaczął ją odwiązywać.
„W téj samej chwili, stałem już na progu drzwi i jednym rzutem oka pojąłem żart, jakim mi grozili: chcieli mię wyraźnie pozostawić na szosse. — Wziąwszy więc nogi za pas, przyleciałem nad brzeg wtedy właśnie, kiedy czółno odpływać zaczęło; zaledwo 4 stopy oddzielały mię od niego, zdawało mi się, że odemnie zupełnie zależy, przemienić śmiechy z jakiemi mię przyjęto, w okrzyk tryumfu. Przypomniawszy sobie więc wszystkie prawidła gymnastyki, skoczyłem — i wpadłem w jezioro...
— Biedny Filip! zawołał Amory, szczęściem pływasz jak ryba.
— „To mi też pomogło. Ale nieszczęściem było w wodzie 2 czy trzy stopnie niżej zera; dostałem się do brzegu dzwoniąc zębami, a tymczasem mój Matematyk rachował, ile linij potrzeba było, abym był skoczył na brzeg łódki zamiast w wodę. — Kąpiel zimna, w pewnych okolicznościach jest bardzo niezdrowa, wiesz o, tém. I dreszcze moje zamieniły się na gorączkę, która mię zatrzymała trzy dni w Eughien. — Trzeciego dnia wieczorem doktór powiedział mi, żem wyleczony zupełnie, a wuj zrobił uwagę, że dłuższy pobyt na wsi może mi zaszkodzić co w examinie.
„Wróciłem więc do Paryża, i około 10 wieczorem — byłem znowu w stancyi swojej, przy Ulicy Szczygléj.
„Ale nimem poszedł do siebie udałem się do twego mieszkalni. Ciebie nie było w domu. Szczegół ten zapomniałem z początku; dobrze żem sobie przypomniał.
— Ale do czegóż chcesz dojść u licha, z tém wszystkiem?
— Zobaczysz zaraz. Szanując twoją nieobecność, czy też sen twój, poszedłem spać. Spałem jak reconwalsscent, i nazajutrz obudziło mię szczebiotanie ptaków dość głośne. Zdało mi się, że jestem na wsi. A ponieważ szczygieł, którego imieniem moja ulica nazywała się, już bardzo dawno nie żyje, albo jest tylko bajką, zacząłem więc, otworzywszy oczy, szukać zieloności, kwiatów, i skrzydlatego śpiewaka, (jak mówi V. Debile), którego dźwięczny głos do mnie dochodził. I z wielkiem podziwieniem znalazłem to wszystko. Znalazłem nawet więcej jeszcze, bo przez okno, u którego zapomniałem zapuścić, rolety, ujrzałem w pośród lewkonij i krzaków różanych, niby w ramkach cudownych, śliczną gryzetkę, jaką kiedy spotkać można, która sentymentalnie zielem jakiemś pokrywała klatkę. — W tej klatce mieszkało pięć czy sześć ptaków rozmaitego gatunku; były tam, Czeczotki, kanarki, szczygły, które dzięki widać łagodnéj władzy, co rządziła niemi, mimo różność rass, żyły w najlepszej zgodzie.
„Był to prawdziwy obraz Mieris’a.
„Wiesz, że lubię obrazy. Przez całą więc godzinę cieszyłem się tym widokiem, który mi się o tyłe zdał więcej pociągającym, o ile obrzydła mi ta stara baba i jej stare psisko, na którą przez dwa lata patrzeć musiałem. — Podczas nieobecności mojej, Tizifona widać ustąpiła miejsca ślicznej gryzetce.
„Tegoż samego dnia, postanowiłem zakochać się szalenie w mojej miluchnéj sąsiadce, i przy pierwszéj sposobności dać jéj poznać to postanowienie.
— Widzę już, do czego dążysz, rzekł uśmiechając się Amory. — Ale sądziłem, żeś już zapomniał, o tym małym wypadku w którym nieszczęśliwie stanąłem ci na przeszkodzie, — i jakoś uprzedziłem Cię kilką dniami.
— O! i owszem, mój kochany Amory. Ponieważ ja doskonale pamiętam wszystkie te szczegóły, a ty nie wiesz o nich może, pozwolisz mi, że opowiem ci je, abyś poznał całą wielkość twojego względem mnie przewinienia.
— Ba! to może już przyszedłeś mię wyzwać na pojedynek za przeszłość?
— Nie! i owszem, przyszedłem żądać od ciebie ważnej przysługi. A dla tego opowiadam ci całą tę historyę, abyś zrozumiał, że nie tylko przyjaźń niezmienna, co nas łączy, powinna ci kazać zrobić dla mnie to, o co cię będę prosił, ale jeszcze chęć wynagrodzenia uchybień popełnionych.
— Dobrze wróćmy do Florencji.
— A! Ona się nazywała Florencja! zawołał Filip, śliczne imię. A wiesz że nie wiedziałem dotąd jej imienia. Wróćmy więc do Florencji, jak mówisz. Uczyniłem zatem dwa postanowienia, jakem ci to powiedział w swoim czasie i miejscu. Dwa postanowienia! to było wiele dla mnie, bo wiesz dobrze, że na jedno nie łatwo się decyduję; chociaż i to prawda, że kiedy raz co postanowię, to zrobić muszę. — Pierwsze z tych postanowień zasadzało się na tém, aby się szalenie zakochać w sąsiedzce; i to było łatwiejsze, i wprowadziłem je też w wykonanie tego samego dnia. Drugie było, aby objawić jej płomienie moje przy pierwszéj sposobności, i to nie tak łatwo wykonać można było.
„Naprzód potrzeba było znaleźć tę sposobność, następnie odważyć się z niéj korzystać.
„Przez dni trzy wciąż śledziłem ją; pierwszego dnia, z pozafiranki: bałem się przestraszyć ją ukazując się zbyt nagle; drugiego dnia przez szyby, bom się nie mógł zdobyć na to, aby otworzyć okno; trzeciego dnia już przez otwarte okno.
„Postrzegłem z radością, że moja śmiałość nieprzestraszała jéj.
„Trzeciego dnia pod wieczór dojrzałem, że zapinała kalosze i narzucała szalik na ramiona; widocznie miała zamiar wyjść.
„To była właśnie oczekiwana chwila, i ja gotów byłem iść za nią. Na prędce zrobiłem sobie plan: miałem ją zatrzymać, gdybym się notabene ośmielił, ofiarować jéj me ramie, pójść z nią tam dokąd szła, a przez drogę wyliczyć jéj wszystkie okropne męczarnie, jakie mi sprawia jej zadarty nosek, jej uśmiech i białe ząbki.
„Wziąłem więc laskę, kapelusz, surdut, i zlazłem z piątego piętra mojego; ale jakkolwiek szybko starałem się odbyć tę operacyę, kiedym wyszedł na Ulicę, ona była o 30 może kroków odemnie. Musiałem więc ją dogonić. Ale rozumie się, w sposób przyzwoity, zbliżając się pomału, aby się nie zlękła. — Na ulicy. Ś Jakóba, jużem zyskał 10 kroków; na rogu Ulicy Rasyna miałem już 20; nareszcie na Ulicy Vaugirard, byłbym ją niezawodnie dopędził, aż tu jedną razą, skoczyła przez próg bramy, weszła na podwórze, przebiegła je i poszła na schody, których ostatnie nawet stopnie, mogłem widzieć z ulicy. Przez chwilę miałem myśl pilnować jej śladów, i poczekać na nią na podwórzu; ale właśnie stróż zamiatał, i stróż ten nabawił mię trwogi. Niezawodnie spytałby się mnie dokąd idę, jabym nie wiedział, co mu odpowiedzieć, bo nawet nie wiedziałem imienia mojej pięknéj gryzetki. — Musiałem więc czekać na ulicy, i zacząłem wartę, która mi raz na zawsze obrzydziła gwardyę narodową. — Przeszła godzina, dwie, pół trzeci godziny przeszło, a bożyszcze myśli moich, nieukazywało się wcale. Miałżebym przestraszyć lękliwą gazellę?
„Tymczasem zbliżała się noc; a ja nie miałam ani tajemnicy ani cnoty Jozuego, aby zatrzymać słońce. — Aż tu, przy blasku lampy, co oświecała schody, dojrzałem suknię mojego zbiega; ale zarazem widziałem i koniec płaszcza jakiegoś mężczyzny, którego okuta laska sztukała po stopniach schodów. — Czy to był jej brat? — mógł być i kochanek! Przypomniałem sobie prawidło mędrca; w wątpliwości wstrzymaj się — i wstrzymałem się.
„Gryzetkai jej kawaler, przeszli o 4 kroki odemnie, nie spostrzegłszy wcale; taki gęsty byt już mrok. — Ten wypadek zmienia moją taktykę; podobne okoliczności mogły się częściej wydarzyć. Z resztą w głębi serca mego wyrzucając sobie słabość taką, mówiłem sobie, że ta odwaga, którą zdala od niéj szafowałem, mogła mię łatwo opuścić, gdybym się zbliżył. Lepiej więc było napisać list.
„I zasiadłem zaraz do stolika, z zamiarem wykonania tego nowego planu.
„Ale napisać list miłosny, rzecz nie tak łatwa; tém bardziéj, kiedy od niego miało zależeć wyobrażenie sąsiadki o mnie, a tém samem, prędsza lub wolniejsza droga do jéj serca. Zresztą pisałem po raz pierwszy.
„Większą część nocy pisałem na brudno;odczytałem nazajutrz, niepodobała mi się zupełnie. Napisałem po raz drugi, i trzeci, nareszcie zdobyłem się na list taki:
Filip wyciągnął z pugilaresu brulion listu, i czytał
„Widzieć ciebie, jest to kochać Cię. — Ja cię widziałem i kocham. Cu rano widzę Cię, jak karmisz ptaszki, szczęśliwe, że im tak piękna rączka żywność podaje; jak podlewasz róże, nie tak różowe jak usta twoje, i lewkonje, nie tak wonne jak oddech twój.
„I te kilka chwil, napełniają myślami o tobie dni moje, marzeniami o Tobie nocy całe.
„Pani! Nie wiesz kto ja jestem, ja nie wiem zupełnie kto Pani jest; ale kto cię widział bodaj chwilkę jedną, łatwo domyślić się może, jak czuła i ognista dusza, kryje się pod taką powierzchownością. — Myśl twoja bezwątpienia tak poetyczna jest, jak wdzięki twoje; i sny twoje, są niezawodnie takie cudowne jak spojrzenia. Szczęśliwy, kto mógłby urzeczywistnić te słodkie marzenia; bezbożny, ktoby odważył się rozbić te śliczne ułudy!
Prawda! mówił daléj Filip zadowolony z siebie samego, prawda, żem nieźle wcale naśladował styl naszego czasu?
— Właśnie miałem ci to powiedzieć, rzekł Amory, gdybyś mi niezabronił przerywać Ci wcale
Filip czytał daléj:
„Widzisz więc Pani, — że ja znam Ciebie.
„A tobie Pani, czy jaki tajemniczy głos nie szepnął, że tam, niedaleko, na przeciw zaraz, nieco wyżéj, pewien człowiek młody, posiadacz niezłego majątku, ale sam i opuszczony na tym świecie, potrzebuje serca, coby go pojęło, pokochało. Że aniołowi, coby zstąpił z niebios dla uzupełnienia bytu jego, oddałby swą krew, i życie, i duszę swoją by oddał; bo miłość jego niebyłaby wcale kaprysem równie bluźnierczym jak śmiesznym, ale ubóstwianiem codzienném, co godzinném, wieczystém. — Jeżeliś mię Pani nie widziała, niedomyślałaś się przynajmniej?
Tu Filip zatrzymał się po raz drugi spoglądając na Amorego, niby pytając, jak mu się ten drugi peryod podobał? Amory pochwalił kiwnięciem głowy, i Filip ciągnął daléj:
„Przebacz mi więc Pani, żem niemógł oprzeć się gwałtownej żądzy objawienia ci tych głębokich i niezmiennych uczuć, jakie sam widok twój we mnie wzbudził. Przebacz mi, żem wyjawił przed tobą tę miłość skromną a namiętną, która odtąd życiem jest dla mnie. — Nie obrażaj się wyznaniem serca, które cię szacuje; a jeżeli uwierzysz szczerości poświęcenia tego serca, pozwól mi pójść, i nie zimnym już listem, ale żywym głosem wyrazić ci ile w tém sercu jest szacunku, ile uczucia dla ciebie. Pozwól mi Pani, oglądać z bliska bóstwo moje. — Nie żądam żadnéj odpowiedzi, o! nie, nie mam tyle zarozumienia; jedno słowo Twoje, skinienie — a ja pobiegnę, padnę do nóg twych Pani — i pozostanę tak na wieki.
Ulica Saint-Nikolas-de Chardonneret, na piątem piętrze; — w te drzwi u których wisi zajęcza łapka.
— Rozumiesz mię Amory? nieżądając niby odpowiedzi, co byłoby może zbyt śmiało, położyłem jednak mój adres, bo nareszcie moja piękna sąsiadka mogła się zmiękczyć tym biletem, i odpowiedzieć nań niespodzianie.
— Bez wątpienia odrzekł Amory, doskonała ostrożność.
— Jednak wcale nieużyteczna, jak to zaraz zobaczysz. — Skończywszy ten list zręczny i płomienisty, trzeba było tylko doręczyć go jéj. Ale jak? jaką drogą? Przez miejską pocztę? Nie wiedziałem imienia bóstwa mojego. Oddać przez struża, ofiarując jakie kilka groszy? — Alem słyszał o strużach, których przekupić niepodobna. Przez faktora? to byłoby nieco za prozaicznie, i może niezbyt bezpiecznie: mógłby się zjawić, w obecności jéj brata. — Bo widzisz, zawyrokowałem, że to jéj brat ją wtedy odprowadzał. — Przez chwilę miałem myśl, powierzyć Tobie całą tę trudną sprawę; ale ponieważ wiedziałem, że w tych rzeczach daleko jesteś śmielszy, balem się żebyś się nie śmiał ze mnie. Ztąd poszło, że napisawszy list, zapieczętowawszy go i położywszy na stole, dwa dni przemyśliwałem nad trudnem mojém położeniem.
„Nareszcie, wieczorem, trzeciego dnia, korzystając z nieobecności mojéj pięknéj, siadłem w oknie, i zapuściłem oba oczy w głąb jéj mieszkania, którego okna były otwarte na oścież. I patrząc ujrzałem, jak liść z jéj róży oderwał się, i uniesiony wiatrem przeleciał przez ulicę i uderzył w okno, o piętro niżej odemnie.
„Żołądź, co spadła na nos Newtona, odkryła mu tajemnicę systematu Świata. Liść różany, niesiony wiatrem, naprowadził mię na środek kommunikacyi, którego oddawna szukałem. List mój okręciłem więc koło laski laku, i rzuciłem ją zręcznie przez Ulicę, z mojej stancyi do stancji sąsiadki; potem wzruszony takim zbytkiem odwagi, zamknąłem co prędzej okno i czekałem.
„Ale zaledwo dokonałem tego zuchwałego czynu zadrżałem na myśl, jakie skutki może za sobą pociągnąć. Gdyby sąsiadka wróciła z bratem, i gdyby podjął mój list — byłaby straszliwie zawstydzona. —
„Czekałem więc, zakryty firankami, z sercem pełnym trwogi. — Wkrótce ujrzałem ją — na szczęście była sama jedna — odetchnąłem! Przeszła dwa czy trzy razy po stancyi, lekka, skoczna jak zwykle, niewidząc listu wcale; ale przypadkiem nastąpiła na niego, schyliła się i podniosła. —
„Serce mi biło, mało niepękło — porównywałem się z Lauzuném, Richelieu, Lowelasem. — Jakiem ci powiedział wieczór był już, zbliżyła się więc do okna chcąc przekonać się naprzód z której strony Ulicy mógł się zjawić u niéj ten list, następnie, chcąc go przeczytać.
„Zdawało mi się wtedy, że właśnie nadeszła stanowcza chwila; że najlepiej ukazać się jéj i obecnością swoją uzupełnić wrażenie jakiegom się spodziewał po liście. Otworzyłem więc okno. Na szelest ten sąsiadka zwróciła się w moją stronę patrzała to na mnie, to na mój list; wtedy ja gestem wymownym, dałem jej poznać, że jestem autorem pisma. Złożyłem ręce, niby prosząc ją, aby czytała. — Zdało się, że się wahała przez chwilę, nareszcie zdecydowała się.
— No co?
— Na to, aby przeczytać — rozumie się. Widziałem, jak paluszkami odwijała list mój, jak na mnie poglądała znowu, i uśmiechała się, i zaczęła czytać i uśmiechała się ciągle, i czytała dalej i parsknęła nagle od śmiechu.
„Ta wesołość zbiła mię z początku nieco z tonu. Ale ponieważ przeczytała list od jednego końca do drugiego, przy końcu więc czytania niejaka nadzieja wstąpiła w serce moje. — W tém patrzę, chce go podrzeć. — Tylko com nie krzyknął; ale pomyśliłem sobie, że bez wątpienia, obawia się, aby brat jej nie znalazł go czasem i dla tego tylko dopuszcza się względem listu mego, tego aktu zbytniej ostrożności.
„To mi się zdało rozsądnem i pochwalałem to; ale potem znowu wydało mi się, że z niepotrzebną wcale zawziętością darła mój papier. Na cztery kawałki podrzeć — dobrze; na ośm — ujdzie jeszcze, ale na 16, ale na 32, ale na 64, ale podrobić go na cząstki zaledwo dojrzane — to już było dzieciństwo; ale zamienić go prawie na atomy — to było okrucieństwo; A przecież ona to zrobiła! a kiedy już cząstek niepodobna było dzielić na mniejsze, otworzyła dłoń i puściła na przechodzących cały ten deszcz elegijacki. Potem roześmiawszy mi się po raz drugi, otwarcie, prosto w oczy, zamknęła okno. Tym czasem zuchwały powiew wiatru, przyniósł mi urywek mego listu i jaki jeszcze wystaw sobie, mój kochany! ten sam, na którym było napisane: Śmiesznym wszystkiemi głoskami.
„Małom nie oszalał ze złości; — ale ponieważ, zresztą ona temu ostatniemu wypadkowi wcale nie była winna, za który mógłbym tylko mieć żal do jednego z 4 głównych wiatrów, zamknąłem więc okno z nadzwyczajną godnością i zacząłem rozważać nad środkami zwyciężenia tego oporu, niesłychanego w szlachetnem zgromadzeniu gryzetek.
W pierwszych planach moich widać było naturalnie rozdrażnienie, w jakiem byłem. — Były to najokropniejsze kombinacye, postanowienia najdziksze. — Przed myślą moją na prędce przesunęły się tę wszystkie katastrofy miłosne, co tyle strachu narobiły na świecie, od Otella aż do Antony. Ale nie mogąc poprzestać na żadnej, postanowiłem przetrwać noc w gniewie moim, na zasadzie zdania: noc przynosi radę. — I w istocie, nazajutrz przebudziwszy się byłem szczególnie spokojny. Moje projekta gwałtowne ustąpiły miejsca postanowieniem daleko łagodniejszym i skończyło się na tém, że miałem czekać do wieczora, iść do niéj, zadzwonić, wejść, zaniknąć drzwi za sobą na zasówkę, rzucić się jej do nóg, i żywym głosem, namiętnie, powiedzieć to, com wczoraj był napisał. Gdyby mną wzgardziła — ha! wtedy możnaby uciec się do środków ostatecznych.
„W planie dosyć było odwagi, ale autor planu jéj nie miał. Wieczorem doszedłem odważnie, aż do schodów mojej infantki, — ale zatrzymałem się tam. Nazajutrz wszedłem aż na drugie piętro, alem jeszcze prędzej zeszedł, nie puszczając się dalej. Na trzeci dzień byłem już na jej piętrze, i na tém ograniczyła się odwaga moja; byłem jak Cherubin, nie śmiałem ośmielić się.
„Wreszcie czwartego dnia poprzysiągłem sobie raz na zawsze z tem skończyć wreszcie, nazywając się już tchórzem, niedołęgą, gdybym miał zrobić tak jak dni poprzednich.— Poszedłem do kawiarni, wypiłem sześć filiżanek czarnéj kawy jedna po drugiéj, i nabrawszy zuchwałości za te trzy franki, przeleciałem wszystkie piętra, i gorączkową dłonią, nie zostawiając sobie czasu do rozwagi i namysłu, pociągnąłem za sznurek.
„Na odgłos dzwonka tylko com nie skoczył na sam dół schodów, ale przysięga zatrzymała mię. Słyszałem zbliżające się kroki.... Otworzono mi. Wpadłem do przedpokoju ciemnego, obróciłem klucz we drzwiach, i głosem dosyć pewnym jak na to okropne położenie zawołałem: Pani!.. .. Ale ledwom to wymówił czułem jak mię ujęła jakaś męzka ręka, i ciągnąc do drugiej stancyi przyprowadziła przed tę, któréj szukałem. Dziewczyna na widok mój powstała uprzejmie, a mój przyjaciel Amory, mówił do niéj:
„Przedstawiam Ci kochanie, mego przyjaciela Filipa Auvray; dobry z niego chłopiec, mieszka naprzeciw ciebie, i oddawna już pragnie poznać się z Tobą.
— Resztę wiesz, mój kochany Amory, zostałem z 10 minut, w waszem miłem towarzystwie, a przez cały ten czas nic nie widziałem, nic nie słyszałem, bo mi w obu uszach dzwoniło straszliwie, i zdało mi się, że jakaś mgła mroczy mi wzrok. Potem podniosłem się, wybełkotałem słów kilka i oddaliłem się, wśród wybuchów śmiechu panny Florencji i nowych zaprosili na przyszłość.
— No i po cóż było przypominać całą tę awanturę, mój kochany? — Gniewałeś się na mnie, nawet dość długo, wiem o tém, ale sądziłem, żeś mi później przebaczył.
— W istocie przebaczyłem, mój kochany; ale przyznam ci się, że przebaczenie było zupełne dopiero wtedy, kiedyś mię wprowadził do domu opiekuna swego, — i kiedyś mi przyrzekł uroczyście, że na przyszłość, zrobisz mi wszelką przysługę, jaka tylko będzie w twej mocy. Otóż widzisz, Amory. Chciałem ci przypomnieć naprzód winę twoją, później ci przypomnę obietnicę.
— Mój Filipie, rzekł Amory wesoło — za winę żałuję; o przyrzeczeniu pamiętam, i czekam tylko sposobności zadość uczynienia?
— Dzień właśnie nadszedł, rzekł uroczyście Filip.
— Słuchaj Amory kocham........
— Ach! ba! wołał Amory, doprawdy?
— Tak, mówił daléj Filip, doktorskim tonem, ale tą razą, nie o dziecinnéj ja mówię miłości. Miłość moja jest prawdziwa, głęboka i długotrwała, skończy się chyba z życiem.
Amory uśmiechnął się: myślił o Antoninie.
— I przyszedłeś mię prosić mówił, abym był tłumaczem uczuć twoich. Drżę na myśl samą. Ale nic nie szkodzi — mów daléj. Jakże się ta miłość zjawiła w tobie, i kto ję rozniecił w twem sercu?
— Kto? O! to już nie gryzetka, Amory, którą można szturmem zdobyć, ale szlachetnego rodu dziewica, z którą może mię chyba złączyć związek święty i nierozerwany. Długi czas nie obciąłem powiedzieć tego, nawet tobie, najlepszemu memu przyjacielowi;.... ależ, nareszcie, choć nie szlachcic, jestem z dobrej i uczciwej familii. — Mój Wuj umierając zeszłego roku zostawił mi 20 tysięcy dochodu i dom d’Eughien. Odważam się więc i przychodzę do Ciebie, Amory, jak do przyjaciela, do brata, który jakieś sam wyznał, ma nagrodzić mi dawne przewinienie, przychodzę prosić cię, abyś zechciał przemówić za mną do twego opiekuna, prosząc o rękę panny Magdaleny.....
— Magdalen)! wielki Boże! co ty mówisz mój biedny Filipie — zawołał Amory.
— Mówię odpowiedział Filip ciągle uroczyście, że przychodzę prosić Ciebie, mego przyjaciela i brata, który jakieś się przyznał, ma wynagrodzić mi dawne uchybienia, abyś przemówił za mną do opiekuna twego, prosząc dla mnie o rękę panny.....
— Magdaleny?
— Tak jest......
— Magdaleny d’ Avrigny?
— No! tak!
— A więc nie w Antoninie jesteś zakochany?
— Nigdy mi to na myśl nie przyszło.
— A więc kochasz Magdalenę?
— Magdalenę, i przychodzę prosić Cię.....
— Ależ nieszczęśliwy! zawołał Amory, znowu zapóźno przychodzisz, ja ją także kocham.
— Ty!
— Tak. i.....
— I cóż?
— Prosiłem wczoraj o jéj rękę i otrzymałem ją.
— O rękę Magdaleny?
— Tak.
— Magdaleny d’Avrigny?
— Bezwątpienia.
Filip uchwycił się obiema rękami za głowę, jak apoplexyą tknięty; później ogłuszony, osłupiały, bezrozumny, powstał chwiejąc się na nogach, chwycił machinalnie za kapelusz i wyszedł nie rzekłszy ani słowa.
Amory tknięty współczuciem, chciał z razu pobiedz za nim. Ale właśnie wybiła dziesiąta, i przypomniał sobie, że o 11 Magdalena będzie czekała na niego.
Przynajmniéj nie opuszczę córki mojej; pozostaną przy mnie, na to już się zgodzili; albo raczéj ja zostanę przy nich, i pójdę dokąd oni pójdą, będę mieszkał, gdzie oni zechcą. — Chcą przepedzić zimę we Włoszech. Ja przez bojaźliwą ostrożność podałem im tę myśl — napiszę prośbę do króla, aby mię uwolnił od obowiązków nadwornego swego lekarza, i pojadę z niemi. — Jestem dosyć bogaty, kiedy Magdalenie na niczem nie zbywa......Bo i cóż dla mnie potrzeba? — Jeżelim cokolwiek zostawił u siebie, to dla tego jedynie, abym jéj miał co dać jeszcze. Wiem, że odjazd mój wielu ludzi zadziwi, zechcą mię zatrzymać w imię nauki, przypomną mi całą klientelę jaką opuszczam. — Ale cóż mnie to wszystko obchodzi? — Nad córką przedewszystkiem czuwać powinienem: jest to nie tylko dla mnie szczęściem, ale i powinnością świętą. Dzieci moje nie obejdą się bezemnie. Będę ich kassyerem. Bo trzeba, aby Magdalena błyszczała, przepychem tak jak błyszczy przed innemi pięknością, i ich majątek wystarczyć temu powinien. Najmiemy pałac w Neapolu na Villa-Reale, ku południowi zwrócony. I moja Magdalena zakwitnie tam, jak krzew na rodzinną przeniesiony ziemię. Będę im urządzał bale, będę prowadził ich dom, będę wreszcie ich intendentem. Uwolnię ich od wszystkich materyalnych starań życia. Będą mogli być szczęśliwi i kochać się — a i to ileż czasu pochłonąć może.
Nie dosyć na tém; chcę także, aby ta podróż na którą oni patrzą jak na przyjemność tylko, posłużyła ambicji młodego dyplomaty naszego. Nie mówiąc mu ani słowa, wyjednałem wczoraj dla niego u ministra posłannictwo tajemne w sprawie wielkiéj wagi. I całego doświadczenia zebranego przez 30 lat obcowania ze znakomitymi ludźmi, i całéj znajomości ludzi, jakiej nabyłem przez 30 lat badając fizyczną i moralną strony człowieka, wszystkiego tego nie będę szczędził dla niego w téj sprawie. Nie tylko będę mu w niéj pomagał, ale sam zrobię wszystko. Będę siał za niego, — on — niech już zbiera tylko. Słowem, ponieważ majątek mój, moje życie i myśli do córki należą, oddając mu ją, tem samem oddałem mu i to wszystko.
Będę żył cały przez nich i dla nich; za to niech mam tylko prawo widzieć niekiedy uśmiech Magdaleny, słyszeć głos jéj, patrzeć na jéj radość i piękność.
Nie opuszczę jéj — to moja jedyna pociecha, to powtarzam sobie co chwila, o tém myślę ciągle, aby nie zapomnieć przypadkiem. Porzucę Instytut, i Klientów, i Króla, który już przysyłał dziś dowiedzieć się, czym nie chory czasem. Żal mi tylko szpitalów. Inni moi chorzy są bogaci, łatwo innego wziąść mogą lekarza; ale ktoby miał staranie o biednych gdybym ja do nich nie poszedł?
A jednak, jadąc z córką moją, muszę i ich nawet opuścić.
Są chwile, w których pytam siebie, czy mam w saméj rzeczy prawo to zrobić.
Ależ, dziwnem by było, gdybym miał poświęcać się dla kogo innego, przed dzieckiem własnem!
Trudno uwierzyć do jakiego stopnia umysł osłabnąć może. Najoczywistsze rzeczy — wątpliwemi się wydają. Będę prosił kogo, aby mię przez ten czas zastąpił — i tym sposobem oddalę się spokojniejszy.
W istocie oni są tak weseli, że radość ich odbija się na mej nawet twarzy; tak są szczęśliwi, Że szczęście ich i mnie ogrzewa. Czuję ja, że miłość jéj ku mnie, winienem tylko zbytniéj dla niego miłości; ale są chwile w których, ja, biedny zapomniany, uwodzę się nią, tak jak słuchając komedyi uwodzimy się opowiadaniem które, wiemy dobrze, jest tylko zmyśloną powiastką. Dziś on przyszedł z twarzą tak radosną, że widząc jak idzie - przez podwórze, wstrzymałem się przededrzwiami córki prawie, aby nie potrzebował powściągać swej radości w obec mnie. W życiu tak mało jest chwil podobnych, że grzechem jest liczyć je innym.
W kilka minut potem chodzili po ogrodzie.
Ten ogród, to ich raj. Tam są samotni, a jednak nie sami; bo tam są drzewa, po za któremi mogą uścisnąć sobie ręce, i są jeszcze zakręty w których mogą zbliżyć się ku sobie. Ukryty za firanką okna mego, patrzyłem na nich, i po za lilij krzakami widziałem, jak ich ręce szukały się wzajem, jak wzrok tonął we wzroku.
I byli pełni życia i kwiatu, jak wszystko, co ich otaczało. O wiosno! tyś młodością roku!
O młodości tyś wiosną życia!
A jednak, wzruszenia te, chociaż ze szczęścia są, napełniają mię trwogą. Magdalena jest tak wątła, że upada od zbytku szczęścia, jak inni pod ciężarem boleści. Czyż kochanek jéj będzie miał dla niéj troskliwość Ojca? czyż będzie mierzył jak ja, wiatr, by nie szkodził drogiéj owieczce bez runa? czy dla wątłego i delikatnego kwiatu, stworzy atmosferę ciepłę wonnę, gdzie by słońce nie paliło, i burze nie grzmiały? Ten namiętny młodzieniec z uczuciem swem i obłędem miłości, w jednym miesiącu, może zniszczyć cierpliwe dzieło moje lat 17stu. Ale tak być musi; ty czółno moje łomkie pójdziesz na taką burzę straszliwę! szczęściem ja Ci będę sternikiem, ja Cię nie opuszczę.
O! gdybym się rozstał z tobą, biedna moja Magdaleno, coby się stało z życiem mojém?
Wiem, żeś słaba, dziecię moje, i miałbym Cię ciągle przed oczyma cierpiącą, zbolałą.
Któżby ci mówił co dzień, co chwila: Magdaleno, słońce południa zbyt pali! Magdaleno wieczorny wiatr już za chłodny; — Magdaleno! okryj głowę twoję — weź szal na siebie. Nie! — on będzie cię kochał, i o miłości swéj myśleć będzie tylko, ja będę myślal o tém, abyś nam żyła.
Niestety! Otóż raz jeszcze, marzenia moje się rozwiały; otóż jeszcze dzień jeden, w którym wstając czekałem radości — ale Bóg posłał smutek.
Amory przyszedł dziś rano, wesół i radosny jak zwykle. Jak zwykle zostawiłem ich samych z panną Brown, i poszedłem do mych obowiązków. Cały dzień myśliłem z rozkoszą o tém, że dziś wieczór oznajmię mu poselstwo otrzymane dla niego, i moje projekta na przyszłość. Kiedym wrócił biła piąta, i mieliśmy siąść do stołu. Amory już wyszedł, aby wrócić wcześniéj zapewne. Ale widać było, że dopiero co odszedł. Cały blask szczęścia, błyszczał jeszcze na twarzy Magdaleny. Biedne, dobre dziecię! — nigdy jeszcze nie miało się tak dobrze, powiada. Omyliłem się więc! może miłość ta, któréj się lękałem tak bardzo, była przeznaczoną na wzmocnienie téj słabej budowy“? Natura ma przepaści do których nie wedrze się najwprawniejsze oko, i myśl najpotężniejsza. Siadła do fortepianu; ja chodząc po ogrodzie słyszałem dźwięk sonaty, i ta melodija, co mi od córki méj przychodziła, napełniała serce lubością. Słuchałem może przez kwadrans. I chodząc ciągle, na umyślnie, tom się oddalał to zbliżał do tego źródła dźwięków.
Na końcu alei, zaledwie słyszałem muzykę i tylko wysokie noty przebiegały przestrzeń, i dolatywały uszu moich, mimo odległość. — Wtedy się znowu wracałem i wchodziłem jak w krąg czarowny harmonii a kilka kroków w innym kierunku postawionych oddalało mię od niego nanowo. Przez ten czas noc się zbliżała, i ciemności pokrywały wszystko.
Jedną razą muzyka ustała. Uśmiechnąłem się: Amory przybył.
Szedłem ku salonowi, ale inną aleją, ciemną, co szła wzdłuż muru. Na téj alei, zastałem Antoninę na ławce, samą, zadumaną. Od dwóch dni chciałem z nią pomówić. Zdało mi się, że czas był stosowny — i zatrzymał się przed nią. Biedna Antonina, mówiłem do siebie, bezwątpienia, ona będzie nieco psuła nam trojgu życie, jakie sobie obiecywałem. Uczucia serdeczne i tak poufałe, najmniejszych nie lubią świadków; bez niéj podróż nasza dalekoby mogła być przyjemniejszą. Ale nie chciałem jéj samej zostawić tutaj. — Można by to biedne dziecko zostawić, chyba szczęśliwe i otoczone temi samemi uczuciami, którym Magdalena, Amory i ja mamy szczęście nasze być winni. Kocham ją, kochałem siostrę moję, i nie mogę inaczej postąpić. To też przygotowawszy wszystko dla Magdaleny — i dla niéj przygotowałem wszystko.
Ujrzawszy mię, uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę ku mnie.
— I cóż mój wuju? rzekła, nie powiedziałam Ci, że będziesz szczęśliwy ich szczęściem? i cóż? czyż szczęście ich niedotrzymało Ci słowa. Czyż nie jesteś szczęśliwy?
— Prawda! moje dziecko, rzekłem jéj, ale nie dość na tém, abym ja i oni, byli szczęśliwi. Potrzeba jeszcze, abyś i ty szczęśliwą była.
— O! ja? mój wuju, mnie już dobrze; cóż mi potrzeba? ty mię kochasz jak ojciec; Magdalena i Amory kochają mnie jak siostrę, czegóż mogę żądać więcej?
— Kogoś, coby Cię kochał jak żonę, dziecko moje — i takiego ja Ci znalazłem.
— Wujo! rzekła Antonina, a tonem swej mowy niby prosiła mię, abym nie mówił daléj.
— Słuchaj mię Antonino, odpowiedziałem, a potem powiesz mi swe zdanie.
— Mów, wuju.
— Znasz P. Juljusza Rajmond?
— Tego młodego prawnika, któremu powierzasz swe interessa wszystkie?
— Właśnie. Jak Ci się zdaje?
— Doskonały — na prawnika, mój wuju.
— No! nie żartuj Antonino. — Masz wstręt do niego?
— Mój wuju! tylko Ci, co kochają mogą doświadczać tego przeciwnego uczucia. — Kiedy się żadnego nie kocha, wszyscy są obojętni zarówno.
— Otóż, kochana Antonino, p. Rajmund był wczoraj u mnie, i jeżeliś ty na niego niezwróciła uwagi, on widział Cię dobrze. P. Rajmond należy do tych ludzi, dla których wszystko otwarte, bo przyszłość całą mają w swym ręku. Otóż on chce podzielić tę przyszłość z tobą; wie że masz dwakroć posagu — i —
— Mój wuju, przerwała Antonina, to tak jest piękne, i szlachetne, że nim daléj mówić będziesz, muszę Ci podziękować przedewszystkiem. P. Rajmond między ludźmi swego powołania, jest rzadkim wyjątkiem. Ja cenię to; ale zdaje mi się, żem już oświadczyła Ci, wuju mój, że jedynem mojém życzeniem byłoby zostać przy tobie. Inne, go szczęścia nie pojmuję, i taką sobie przyszłość wybieram. Chyba, że mi sam inną przeznaczasz!.
Chciałem nalegać, chciałem jéj pokazać korzyści, jakieby mieć mogła z tego związku. Człowiek, któregom jej przedstawiał, jest młody, bogaty, szanowany — ja, wszak wiecznie żyć nie będę? co robiłaby bez opieki, bez podpory?
Ona słuchała mię spokojnie a gdym skończył — rzekła:
— Mój wuju, powinnam Cię słuchać jak Ojca i Matki, bo oni umierając zostawili mię zupełnie pod twoją opieką. Rozkazuj więc — ja będę posłuszna; ale nie chciéj mię przekonać, bo w takim usposobieniu głowy i serca, w jakiem jestem, jeżeli mi wolność zostawią, odmówiłabym każdemu, ktoby ręki mojej żądał, bodaj był milionowy, bodaj xiąże!
A w głosie jéj i w ruchach było pewności tyle, że łatwo pojąłem, iż nastawać dłużej, byłoby to, jak mówiła, nie przekonywać ale rozkazywać. Upewniłem więc ją, że będzie wiecznie mogła według swojéj woli rozrządzać ręką i sercem, i rozwinąłem jéj wszystkie plany, które za chwilę miałem przedstawić moim dzieciom.
Powiedziałem jej, że będzie nam towarzyszyła w podróży, i że zamiast we troje, będziemy żyć szczęśliwie we czworo, i cała rzecz.
Ale ona pokiwała głową, i rzekła mi, że dziękuje mi z całego serca, ale nie pojedzie z nami.
Wtedy zacząłem nalegać.
— Słuchaj wuju mój, rzekła mi, Bóg co rządzi losami ludzi, przeznaczył szczęście dla jednych, a drugim zostawił smutek. — Moim udziałem jest samotność. W przeciągu lat piętnastu straciłam ojca i matkę, sama nie mając jeszcze 20. — Nie lubię hałasu, ruchu długiej podróży, i szybko mijającego widoku miast i narodów. Pozostanę sama z panną Brown. Będę na was czekała w Paryżu. Z domu wyjdę chyba do kościoła albo do ogrodu, i za powrotem zastaniecie mię na tém samem miejscu, gdzieście mię zostawili, z tym samym spokojem w duszy, i tym samym uśmiechem na ustach; a i ten spokój nawet bym stracić musiała, gdybyś ty mój dobry wuju, chciał przemienić tryb życia mojego; ono właśnie takim być powinno, jakim jest.
Dałem jéj pokój, ale pytałem się sam siebie, przez chwilę, co za przyczyna być mogła, że Antonina wśród świata zakonnicą być chciała, i pragnęła mieszkanie swoje zamienić na celę klasztorne — ona, dziewiętnastoletnia dziewczyna, piękna, dowcipna, często wesoła, mając do tego wszystkiego dwakroć sto tysięcy posagu!
Ale zresztą, co mi tam było do tego? i dla czegóż traciłem czas badając niewytłumaczone kaprysy młodéj dziewczyny? Dla czegóż pocieszałem ją, żałowałem, dodawałem odwagi, dla czegom zaraz nie poszedł do salonu?!
I Bóg wie, jak długo zostałbym z tą długą córką moją, gdyby ona zmieszana zapewne wzrokiem mojém, lękając się nowych zapytań, nie prosiła mię sama o pozwolenie oddalenia się do siebie.
— Nie! dziecię moje, rzekłem, zostań tu, ja pójdę. Ty moja kochana Antonino możesz śmiało zostać w ogrodzie wśród nocy. Chciałbym bardzo, aby Magdalena była tak zdrowa jak ty.
— O mój wuju, zawołała Antonina powstając, przysięgam ci w obec tych gwiazd, co na nas patrzą, wobec księżyca, co tak ślicznie świeci, przysięgam ci, że gdybym mogła, natychmiast bym zdrowie moje Magdalenie oddala. Bo lepiejby było stokroć, abym ja raczéj narażona była na te niebezpieczeństwa ciągłe, ja biedna sierota, — aniżeli ona szczęśliwa wszystkiém a nadewszystko szczęśliwa miłością!
W głosie jéj było tyle czucia, tyle prawdy, że wątpić grzechemby było. I uścisnąłem ją.
Siadła — a ja poszedłem ku salonowi.
Gdym na pierwszy wstępował wschodek, słodki głos Magdaleny, jak głos anioła, rozjaśnił smęńtność moję. Zatrzymałem się, nie aby posłuchać co mówią, ale by samym dźwiękiem głosu pocieszyć się. W tém kilka słów wpadło mi do ucha. Nie dość już było słuchać; chciałem słyszeć.
Okno wychodzące na ogród było otwarte i firanka była zapuszczona dla chłodu wieczora, a po za firanką widziałem cienie dwóch głów nachylonych ku sobie.
Rozmawiali po cichu. Słuchałem.
A słuchałem niemy, nieruchomy, bez władzy, bez tchu, bo każde ich słowo, padało mi na serce, niby krople mrozem ścięte.
— Magdaleno, mówił Amory, co to za szczęście dla mnie będzie widzieć Cię ciągle i co dnia; a po nad głową twoją widzieć piękne niebo Neapolu i Sorrenty, równie cudne i wdzięczne jak twoje oblicze.
— Tak, Amory mój drogi, odpowiedziała Magdalena, piękny to kraj, i piękne to niebo, gdzie pomarańcza dojrzewa ale twa miłość w któréj cały raj szczęścia jaśnieje, stokroć dla mnie jest piękniejsza.
— O mój Boże! rzekł Amory wzdychając, a w westchnieniu znać było małą niecierpliwość.
— Cóż Ci takiego? spytała Magdalena.
— Dla czegóż potrzeba, aby każde szczęście miało cień swój, choćby najlżejszy?
— Co rozumiesz przez to?
— Że Włochy byłyby dla nas istnem Eldorado, że powtarzał bym ci: tam, tam to kochać trzeba, tam tylko czuje się życie; — ale jedna rzecz będzie smuciła miłość naszą....
— I jaka? proszę Cię.
— Boję się powiedzieć Ci Magdaleno.
— No! powiedz mój drogi.
— Widzisz, mnie się zdaje, że do zupełnego szczęścia potrzeba, abyśmy mogli być zupełnie sami; mnie się zdaje, że miłość jest uczucie tak delikatne i święte, że obecność trzeciego, ktokolwiek on jest, warzy ją i zabija; mnie się zdaje, że aby się oddać sobie zupełnie, zlać się niejako w jedno tylko, — nie potrzeba być nawet we troje!....
— Nie rozumiem Cię Amory.
— O! ty wiesz dobrze...
— Czy dla tego tak mówisz, że ojciec mój ma z nami pojechać? ale zważ tylko, co by to była za niewdzięczność, gdybyśmy mu choć cokolwiek domyślić się dali, że obecność jego możebyć nam przeszkodą do szczęścia, które jemu winniśmy przecie. Mój ojciec to nie ktoś obcy, nie trzeci — to jedna trzecia część nas obojga. Bo on nas kocha, Amory, i my również powinniśmy go kochać.
— Dobrze! rzekł Amory, z lekką obojętnością, dobrze! ponieważ inaczej sądzisz odemnie, zapomnij, com ci powiedział, i nie mówmy lepiej o tém więcéj.
— Mój drogi! rzekła żywo Magdalena, gniewasz się na mnie! ależ ja obrazić ciebie nie chciałam. Czyż nie wiesz o tém, ty złośliwy zazdrośniku, że nie tak się kocha ojca jak kochanka?
— O! mój Boże, rzekł Amory, ja wiem dobrze to wszystko, ale miłość ojców nie jest tak zazdrosna i wyłączna jak nasza. Twój ojciec przyzwyczaił się widzieć cię co dzień — i cała rzecz. Dla mnie widzieć Cię — to niezwyczaj, to potrzeba! Ech! wszakże Biblia, ten wielki głos ludzkości, powiedziała już 2500 lat temu: I opuścisz ojca twego i matkę twoją, i pójdziesz za mężem twoim.
Chciałem im przerwać, chciałem zawołać, że Biblia powiedziała także o Racheli: „I nie chciała pocieszoną być, bo dzieci jej nie były z nią.“
Ale byłem jakby przybity do miejsca, byłem nieruchomy i niemy; jakieś bolesne zadowolenie przejęło mię, gdy córka mię broniła; ale zdało mi się, że nie dość było bronić, że powinna była oświadczyć mu, że potrzebowała koniecznie mieć mię przy sobie, tak jak ja jej potrzebowałem i spodziewałem się, że powie to.
Ona odpowiedziała:
— Tak, tak, Amory, być może masz słuszność poniekąd, ale nie możemy uniknąć obecności ojca. loby mu straszną boleść sprawiło, jestem przekonana. Zresztą, jeśli on w pewnych chwilach krępować może nieco uczucia nasze, w innych znowu będzie nam pomagał i uzupełniał nam myśli.
— Nie, nie Magdaleno! odpowiedział Amory, nie łudź się wcale. Czyż będę mógł w obec P. d’Avrigny powiedzieć Ci jak teraz, że kocham ciebie? — A kiedy pod cieniem tych pomarańcz, o których mówiliśmy, chodzić będziemy, albo po nad brzegiem jeziora błękitnego i czystego jak zwierciadło, nie we dwoje ale we troje, czyż będę mógł objąć cię rękami memi, albo błagać ust twoich o pocałunek, którego mi dotąd odmawiają? Czyż będę mógł, kiedy on z tyłu iść będzie? Czyż powaga jego nie spłoszy naszej radości? Czyż on może zrozumieć w tym wieku dziecięce nasze uniesienia? Zobaczysz, zobaczysz Magdaleno jaki cień rzuci twarz jego surowa na radość naszą! — Tymczasem gdybyśmy sami byli w podróżnej karecie, według woli, mówilibyśmy ze sobą i znowu byśmy milczeli — patrząc i rozmawiając oczyma tylko. Z ojcem twoim nigdy nie będziemy wolni. Trzeba będzie milczeć, kiedy będziemy mieli ochotę rozmawiać; trzeba będzie mówić, kiedy wolelibyśmy milczeć znowu. A rozmawiać trzeba będzie zawsze jednym tonem, zawsze poważnie. Z nim nie będzie już żadnych wypadków w podróży, żadnych śmiałych wycieczek, żadnych przyjemnych inkognito; wiecznie bity gościniec, wiecznie prawidła, ceremonie. O! zrozumiej mię dobrze Magdaleno! Ja czuję dla ojca twego całą wdzięczność i szacunek, ja kocham go nawet, ale czyż towarzysz podróży powinien szacunek tylko w nas wzbudzać? Powiedz mi, czyż ciągła baczność na najdrobniejsze szczegóły nie sprawia przykrości w podróży? — Możeś ty, kochana Magdaleno, i nie myśliła o tém wcale, przy twej miłości dla niego, przy twéj naiwności dziecięcéj. Ale teraz, widać z twéj twarzy, że zastanawiasz się; a im więcej rozważać to będziesz, tém więcej przekonasz się, że ja się nie mylę; i że kiedy troje podróżuje razem, to przynajmniej dwoje się nudzi.”
Z bolesnem uczuciem czekałem na odpowiedź Magdaleny; po kilku chwilach milczenia rzekła wreszcie:
— No dobrze! Amory, przypuściwszy nawet, że zgadzam się z tobą, powiedz mi, jak sobie postąpić? Podróż już zadecydowana; ojciec wszystko już do niéj przygotował dla nas i dla siebie. Choćbyś miał słuszność w tém, co mówisz, to teraz już za późno. I zresztą, któżby miał serce powiedzieć biednemu ojcu, że obecność jego przykrość nam sprawia? Może ty Amory? Bo w każdym razie, ja się niepodejmuję tego bynajmniéj.
— Ba! ja wiem to wszystko, i to właśnie do rozpaczy mię przywodzi. P. d’Avrigny, człowiek tak znakomitych zdolności, tak przenikliwy i uważny, który tak doskonale czyta w księdze naszej materyalnéj organizacji, powinienby umieć przeniknąć i myśli, aby nie wpadać w tę wieczną manię starych ludzi, narzucania się ciągłego młodym. Nie chcę cię obrazić obwiniając go, ależ doprawdy nie jestże to przykre zaślepienie ojców, co nie umieją odgadnąć dzieci swoich, i zamiast zostawić ich uczuciom wiekowi właściwym, chcą gwałtem nagiąć do zwyczajów i pragnień swoich lat? Ot! podróż nasza naprzykład, byłaby cudowna, gdyby nie ta fatalna....
— Ciszéj! przerwała Magdalena kładąc palec na ustach jego, ciszej niedobry! nie przestaniesz-że tak mówić!? Słuchaj mój Amory, nie mogę ci mieć za złe wymagań, które mi twej miłości dowodzą, ale....
— Ale uważasz je za niedorzeczne, rzekł Amory, nieco w złym już humorze.
— Nie, odpowiedziała Magdalena, nie, złośniku; ale mówmy ciszej, bo to co ci powiem, tak mi się zdaje bezbożnem, że sama siebie usłyszeć boje się; (i w saméj rzeczy zniżyła nieco głos) i owszem, nie tylko mi się nie wydają niedorzecznemi żądania twoje, ale ja podzielam je wcale; ale niechciałam ci wyznać tego, bom nie chciała wyznać sama przed sobą. Ale cóż chcesz mój najdroższy, będę cię tak pięknię prosiła, będę ci tak często mówiła, że cię kocham, iż nareszcie potrzeba, abyś i ty coś dla mnie uczynił, i abyś poddał się temu, czego zmienić nie można, tak jak ja się poddaję!
Jużem nie pragnął słyszeć więcéj. To ostatnie słowo przedarło się do serca mego, niby zimny sztyletu ostrz. A więc ja zaślepiony samolub, widziałem, że Antonina zawadzała mi, a nie postrzegłem, że i ja byłem dla nich zawadą!...
Zresztą reakcya była gwałtowna i zupełna. Smutny ale spokojny szedłem do salonu, a stukając umyślnie po wschodkach, uprzedziłem ich o mém przybyciu.
Magdalena i Amory powstali gdym się zbliżył; pocałowałem ją w czoło, jemu podałem rękę.
— Czy wiecie dzieci moje smutną nowinę? rzekłem im.
A chociaż po głosie mogli poznać, że im przynajmniéj, żadne nie grozi niebezpieczeństwo, zadrżeli oboje. Muszę pożegnać się ze wszystkiemi projektami? Pojedziecie sami, bezemnie. Król w żaden sposób nie chce mi dać urlopu, o który prosiłem dziś. Jego Królewska Mość raczył mi powiedzieć, że jestem dla niego użyteczny, nawet potrzebny; i prosił mię, abym się nie oddalał teraz. Cóż miałem na to odpowiedzieć? prośby Królewskie — to dla nas rozkazy.
— Ach! ojcze, to źle, rzekła Magdalena, przenosisz Króla nad córkę!
— Cóż robić! kochany opiekunie, rzekł Amory, nie mogąc, pod sztucznym smutkiem widocznéj ukryć radości — choć nieobecny, niemniéj przeto będziesz z nami.
Chcieli dłużej się nad tém rozwodzić, alem nagle zwrócił rozmowę na inny przedmiot; ich niewinne udawanie strasznie mię bolało.
Powiedziałem Amoremu, com mu miał powiedzieć, o tém poselstwie otrzymaném dla niego, i o myśli jaką miałem, aby z podróży przedsiębranéj li dla przyjemności, wyciągnąć korzyść dla jego dyplomatycznej karyery.
Zdało mi się, że bardzo był za to wdzięczny, ale w téj chwili jedyna go myśl zajmowała — myśl o miłości jego.
Kiedy odchodził, Magdalena odprowadzała go. Przypadkiem stałem wtedy koło samych drzwi; poszedłem był do stolika po książkę. Magdalena mię nie widziała.
— I cóż Amory? rzekła, nie możnaby powiedzieć, że wypadki rozumieją nas i słuchają. Cóż mówisz o tém?
— Mówię, odpowiedział Amory, że zapomnieliśmy zupełnie o ambicyi, i że ludzie niesłusznie tak na nią krzyczą. Są wady, co nieraz więcéj robią dobrego, niż zalety niektóre.
A więc córka moja będzie myśliła, że przez ambicyę pozostaję, kiedy ona odjeżdża!?
Niech i tak będzie. Może to i lepiéj.
Od téj chwili nic już nie mroczyło radości młodej pary.
Dwa czy trzy dni upłynęło a uśmiech zdobił wszystkie usta. Ale z czterech serc, dwa zajęte były jakimś uczuciem głgbokiem, które w samotności dopiero spędzało wesołość z twarzy i nadawało jéj wyraz prawdziwszy.
P. d’Avriigny uśmiechał się wesoło; ale obawiał się ciągle o zdrowie Magdaleny i badał ją troskliwie przez krótkie chwile, które był razem z nią. Odkąd związek Magdaleny z Amorym byt postanowiony, ona daleko lepiéj wyglądała w oczach wszystkich; ale oczy lekarza i ojca widziały oznaki choroby fizycznej i moralnéj, które co chwila się objawiały. Na lica Magdaleny blade zwykle, wróciły prawda rumieńce, ale rumieńce te żywe, jakby najczerstwiejszego zdrowia dowody, zanadto się zbiegały w górnej części policzków; tymczasem cały krąg tworzy, pokryty był bladością straszną i bladość tg cieniowała tylko niby pajęcza siatka niebieskawych żyłek, które niewidzialne prawie u innych, znaczyły wyraźnemi dosyć śladami cieniuchną i przezroczystą skórę młodéj dziewicy.
Ogień, co błyszczał w oczach Magdaleny, był dla wszystkich ogniem młodości i namiętnego uczucia; ale P. d’Avrigny między temi iskrami, co sypały się z nich obficie, dostrzegał niekiedy złowieszcze błyski gorączki. — Magdalena przez cały dzień była silna i żywa; skakała rozkosznie po salonie, albo biegała po ogrodzie, jak dziecko swawolne. Ale rano nim Amory przyszedł, albo wieczorem, kiedy już odszedł, cały ten zapał młodzieńczy gasnął nagle, jak gdyby obecność tylko kochanka mogła go rozniecić i sycić. Wtedy jej ciało wątłe i słabe, choć nie krępowane niczem zgoła, gięło się jak trzcina, zbierało się w sobie, i szukało podpory już nie dla chodzenia, ale dla wytchnienia samego. — Nadto sam charakter jéj tak słodki zawsze, tak pełen dobroci, od kilku dni, względem jednej wprawdzie osoby, zmienił się dziwnie. Jakkolwiek Antonina, przed dwoma laty jak siostra przez Magdalenę przyjęta, nie zmieniła się dla niéj wcale, Magdalena przecież nie była taż sama dla siostry. I p. d’Avrigny widział to dobrze. — Kiedy Antonina wchodziła do salonu, i kiedy Magdalena widziała włosy jéj czarne jak kruczę skrzydło, i oczy pełne życia, i usta karminowe, i całą tę młodość i zdrowie rozlane po jej osobie — wtedy jakieś uczucie instynktownéj boleści owładało nią, prawie bez jej wiedzy, i fałszowało w jéj oczach wszystkie czynności przyjaciółki. A uczucie to bardzo podobne było do zazdrości, jeśli wszelako zazdrość mogła się mieścić w anielskiem sercu Magdaleny.
Jeżeli Antonina była w swoim pokoju i Amory rozmawiając z Magdaleną pytał się o nią, — kilką przykremi słowy odpowiadała zwykle na tę prostą oznakę przyjacielskiej troskliwości. — Jeżeli Antonina była z niemi, i jakie wejrzenie młodzieńca zatrzymało się na niéj przydłużéj, Magdalena zadąsana ciągnęła kochanka do ogrodu. Jeżeli Antonina była w ogrodzie, a Amory nie wiedząc nawet o tém proponował Magdalenie przechadzkę, wtedy pod jakimkolwiek pozorem zostawała w salonie, bądź że słońce za gorące, bądź że wieczór za zimny. — Jedém słowem Magdalena tak cudowna, tak miła dla wszystkich, względem swéj towarzyszki rozwijała wszystkie wady zepsutego dziecka, jakie ono nie tylko ma, ale mieć i pokazać chce drugiemu dziecku, które mu się niepodoba i zawadza.
Antonina przez jakieś tajemne przewidzenie, uważając postępowanie Magdaleny za naturalne wcale, nie zwracała żadnej prawie uwagi na te wszystkie małe kaprysy, które inną razą obraziłyby jéj serce i dumę; i owszem ona ubolewała nad Magdaleną, najpierwsza przebaczyła jéj, błagała nic ledwie o przebaczenie sama. I nim Amory przybył, albo kiedy już odszedł, Antonina pierwsza zbliżała się do Magdaleny — a tamta, jakby pojmując wtedy całą wielkość swojéj niesprawiedliwości, wyciągała ku niéj szczerą rękę, i nie rzadko ściskała ją serdecznie, gotowa zalać się łzami żalu.
Musiał w głębi serca tych dwóch dziewic być głos tajemny jaki, który milczał w obec innych i rozumiany był przez nie tylko.
I p. d’Avrigny często starał się wytłumaczyć uchybienia Magdaleny przed drugą córką swoją, ale zaledwo pierwsze wymawiał wyrazy, Antonina z uśmiechem kładła mu palec na ustach, nakazując milczenie.
Dzień balu się zbliżał.
W wilię, obie długo rozmawiały o ubiorach jakie przygotować miały, i ku wielkiemu podziwieniu kochanka, Magdalena daleko więcéj zajmowała się toaletą kuzynki niż swoją własną.
Z początku wedle dawnego zwyczaju, Antonina oświadczyła kuzynce, że się ubierze tak jak i ona, w suknię białą tiulową na atłasowym spodzie. Ale Magdalena utrzymywała, że Antoninie daleko lepiéj w różowem, i prawie natychmiast dobra kuzynka przystała na to i powiedziała, że się chętnie ubiorze różowo. — Potem, kiedy już zgodziły się na wszystko, nie mówiły więcéj o ubraniu. Nazajutrz po téj rozmowie, to jest w sam dzień, w którym p. d’Avrigny miał objawić wszystkim szczęście swych dzieci, Amory przez cały czas był z Magdaleną. Ale jak we wszystkiem tak i w przygotowaniach do balu młoda oblubienica pokazywała wiele namiętnego wzruszenia; i tém bardziéj dziwił się temu Amory, że znał naturalną prostotę swéj narzeczonéj. I pytał się sam siebie, poco się ona tak męczy? jak gdyby nie wiedziała, że dla niego będzie zawsze najpiękniejszą? — Amory pożegnawszy się z Magdaleną o 5éj, wrócił o 7éj; bo chciał jeszcze z godzinę jaką nacieszyć się nią nim przybędą zaproszeni goście, chciał jeszcze napatrzeć się na nią do woli i pomówić z cicha, nie zwracając uwagi obojętnych i obcych.
Kiedy wszedł do Magdaleny, była zupełnie ubrana, wyjąwszy głowę, na którą miała włożyć wieniec z białych kamelij. Ale z ubioru nie była zadowolona bynajmniéj. — Bladość jéj mierzyła go. Cały dzień zszedł jéj na ciągłych przeciwnościach, które spotrzebowały wszystkie jéj siły; i tylko gwałtowna moralna reakcya i wcale gorączkowa energia, utrzymywała ją na nogach. — I dla tego nie spotkała kochanka ze zwykłym uśmiechem, ale na widok jego nie mogła ukryć pewnéj niecierpliwości; a ponieważ widziała i w nim niejakie zadziwienie: „prawda, Amory, rzekła, żem szkaradna dzisiaj?” i uśmiechnęła się gorzko, ale są dni, w których mi się nic nie udaje, i dziś właśnie taki jest dzień. Włosy mi ułożono najgorzéj, suknia zrobiona najniezgrabniéj, jestem straszna, okropna!.....
Biedna szwaczka była tam i protestowała jak mogła.
— Ty straszna! rzekł Amory, ty Magdaleno! i owszem ubiór głowy doskonały, i suknia leży cudownie. Jesteś piękna i wdzięczna jak Anioł.
— A więc to ani wina szwaczki ani fryzjera, ale moja własna już wina; bo ja wcale nie jestem ani do tego ubioru, ani do téj sukni. Jak ty możesz mię kochać Amory? Trzeba mieć nadzwyczaj zły gust.
Amory zbliżył się i chciał ją pocałować w rękę; ale nie widziała tego, bo patrzała w zwierciadło, i pokazując szwaczce zmarszczek zaledwo dojrzany w staniku, rzekła:
— Patrz panna! jaki zmarszczek; potrzeba koniecznie aby go nie było, bo inaczéj uprzedzam pannę, że wyrzucę tę suknię i wezmę pierwszą lepszą na siebie.
— O! proszę Pani! to najmniejsza jest rzecz; za chwilę nie będzie ani śladu zmarszczka tego, jeśli Pani chce; trzeba tylko stanik przerobić nieco.
— Słyszysz Amory? musisz wyjść z tąd; bo przecież nie mogę zostawić tego zmarszczka Z którym wyglądam jak straszydło.
— I wolisz abym wyszedł? Dobrze, wyjdę, bo nie chciałbym się stać winnym zbrodni obrażonéj — piękności.
I Amory oddalił się a Magdalena zajęta cała swą suknią, by najmniejszego nie zrobiła poruszenia, aby go zatrzymać.
Ponieważ poprawka bardzo krótko trwać miała, Amory pozostał w sąsiednim zaraz pokoju, siadł i wziął dla przepędzenia czasu jakieś pismo peryodyczne, co się przypadkiem na stole znalazło. Ale czytając słuchał mimo woli; bo czytał oczyma tylko nie myślą, bo myśl jego była przy Magdalenie, od któréj go ledwo jedne drzwi oddzielały.
A Magdalena gniecona, niecierpliwa, nie szczędziła wymówek fryzjerowi swemu i szwaczce.
I Amory słyszał każde jéj słowo, nawet słyszał ten stuk urwany, jaki wydawała mała jéj nóżka uderzając o posadzkę.
W téj chwili właśnie, drugie drzwi naprzeciw zupełnie będące, otworzyły się i Antonina weszła. Idąc za radą Magdaleny, miała na sobie prostą, suknię z krepy różowéj, bez żadnych kwiatów, bez ozdób, bez drogich kamieni. Trudno było prościej się ubrać jak ona, a mimo to, a może i dla tego, była prześliczna.
— Ach! rzekła, ty tutaj Amory, niewiedziałam; i chciała odejść.
— Pocóż odchodzisz? poczekaj przynajmniéj niech się napatrzę na Ciebie. Istotnie jesteś zupełnie piękna dzisiaj.
— Ciszej! rzekła Antonina, kładąc palec na lista swe, Ciszej! nie mów tego!
— Z kimże to rozmawiasz Amory? rzekła Magdalena otwierając drzwi nagle, okryta dużym kaszmirowym szalem, i mierząc gwałtownym spojrzeniem biedną Antoninę, która cofnęła się nieco.
— Widzisz przecież droga Magdaleno, odpowiedział młodzieniec, że z Antoniną rozmawiam; chwaliłem właśnie jéj ubiór.
— Bez wątpienia tak szczerze jak i mój przed chwilą chwaliłeś?! Lepiejbyś przyszła pomódz mi, aniżeli masz słuchać pochwal tego brzydkiego podchlebcy.
— Tylko com weszła, rzekła młoda dziewica; a gdybym wiedziała, że mię potrzebujesz, byłabym przyszła wcześniéj do ciebie.
— Któż ci to robił tę suknię? pytała Magdalena.
— Ja sama; wszak wiesz, że na nikogo się zwykle w tém nie spuszczam.
— I dobrze robisz, bo nigdy szwaczka takiéj sukni nie zrobi.
— Wszak chciałam zrobić i dla ciebie, ale nie przystałaś na to.
— A kto Cię ubierał?
— Ja sama.
— A włosy?
— Także ja, wszak zwykle noszę tak; widzisz żem nic nie dodała.
— Bardzo słusznie, rzekła Magdalena z gorzkim uśmiechem, tobie nic nie potrzeba, zawsze piękna jesteś.
— Magdaleno! rzekła Antonina zbliżając się do swej kuzynki, i mówiąc tak cicho, że jéj Amory usłyszeć nie mógł, jeżeli dla jakiejkolwiek przyczyny chciałabyś, żebym nie pokazała się na tym balu, powiedz słowo tylko — a ja pozostanę u siebie.
— I dla czegożbym miała pozbawiać Cię téj przyjemności? rzekła głośno Magdalena.
— O! wierzaj mi kochana Magdaleno, że ten bal nie jest nadzwyczajną przyjemnością dla mnie.
— A ja sądziłam, odpowie Magdalena nieco cierpko, że każda radość moja jest przyjemnością dla Antoniny, mojéj dobréj przyjaciółki.
— Słuchaj Magdaleno! czyż aby dzielić radość twoją i szczęście twoje, czyż na to potrzeba mi hałasu muzyki i blasku świateł i zgiełku balu? Nie! W moim samotnym pokoju, przysięgam ci, goręcej modlę się o szczęście dla Ciebie, aniżeli wśród uroczystości najświetniejszéj, i najbardziéj ożywionéj; ale dziś jestem cierpiąca......
— Cierpiąca? ty? zawołała Magdalena, z tymi błyszczącemi oczyma, z tym rumieńcem żywym na twarzy. A cóż powiem ja, z moją bladą twarzą i zapadłemi oczyma? — Tyś cierpiąca?!
.....Proszę Pani! rzekła szwaczka, suknia gotowa.
— Mówiłaś mi, że mogę ci pomódz spytała bojaźliwie Antonina. Cóż każesz mi robić?
— Rób, co ci się podoba, odpowiedziała Magdalena; zda mi się, nie mam prawa rozkazywać tobie. Chodź ze mną jeśli chcesz, albo zostań z nim jeśli Cię to bawi.
I weszła do buduaru, widocznie w złym humorze. I Amory nie mógł nie dostrzedz tego.
— I ja pójdę, rzekła Antonina, i weszła za kuzynką przymykając drzwi za sobą.
— Ależ co jéj jest na miłość Boga?! szeptał Amory utkwiwszy wzrok we drzwi.
— Co jéj jest? — chora! rzekł głos z tyły. Wszystkie te wzruszenia nabawiają ją gorączki, a gorączka ją zabija.
— Ach! to ty mój ojcze, mówił Amory, poznawszy P. d’Avrigny, który wysłuchał całej téj sceny. O! bądź przekonany, że nie robiłem wyrzutu Magdalenie, ale siebie pytałem tylko. Bałem się, czy nie zrobiłem czego, coby się nie podobało twéj córce.
— O! nie! bądź spokojny; nie jesteś winny więcéj jak Antonina, i cała chyba wina twoja jest, że cię Magdalena kocha zbyt żywo.
— O! mój ojcze, jakżeś dobry, że mię tak uspokajasz.
— Teraz, odpowiedział p. d’Avrigny, przyrzeknij mi, że nie będziesz namawiał jéj do tańca, a szczególniej do walca; a po kontredansach, od których ci się wymówić nie podobna, bądź przy niéj ciągle, mów z nią o przyszłości waszéj.
— O! bądź spokojny ojcze!
W téj chwili usłyszano nieco mocniejszy głos Magdaleny.
— O! mój Boże, moja pani N... jakieś nie zręcznie dzisiaj! pozwól Antoninie, i niechże się to raz przecież skończy.
I przez chwilę było cicho i potem nagle zawołała:
— No! i cóż tam robisz Antonino!
I wykrzyknikowi towarzyszył szelest podobny temu, jaki wydaje rozdzierana materya.
— To nic, rzekła Antonina z uśmiechem, to szpilka tylko zaczepiła o atłas i cała rzecz. Bądź spokojna, i tak będziesz królową balu.
— Królową balu! o! zapewne, żartuj ze mnie Antonino, to szlachetnie bardzo z twéj strony. Królową balu będzie ta, której wszystko do twarzy, którą zdobi wszystko, ale nie ja, którą ubrać trudno, a uczynić piękną nie podobna.
— Magdaleno! siostro moja! co ty mówisz! rzekła Antonina łagodnym głosem wyrzutu.
— Mówię, że będzie jeszcze dość czasu w salonie zwrócić na mnie wszystkie żarty i poniżyć, mię szyderstwem i tryumfującą twą zalotnością; i że to wcale niepięknie ścigać mię aż do mego pokoju w przedwczesném zwycięztwie.
— Więc oddalasz mię Magdaleno rzekła Antonina, ze łzami w oczach.
Magdalena milczała. Była to straszna odpowiedź.
Antonina wyszła nie mogąc powściągnąć płaczu.
P. d’Avrigny zatrzymał ją; Amory zadziwiony tą sceną, pozostał bezwładny prawie na krześle.
— Chodź dziecię moje, córko moja, Antonino moja chodź! — mówił jéj z cicha.
— O! mój ojcze, mój ojcze! szeptała ona; jestem bardzo nieszczęśliwa.
— Nie to chciałaś, nie to powinnabyś powiedzieć, rzekł P. d’Avrigny. Powinnaś powiedzieć raczej, że Magdalena niesprawiedliwa zbyt jest; ale to nie Magdalena mówi, to gorączka; nie gniewaj się na nią, nie obwiniaj jéj, ale mnie żałuj. Ze zdrowiem wróci jéj i myśl lepsza i wtedy żałować będzie uniesień swoich i prosić cię będzie o przebaczenie za niesprawiedliwość swoją.
Magdalena dosłyszała szeptanie dwóch głosów i sądziła, że to Amory rozmawia z Antoniną, popchnęła nagle drzwi, których Antonina nie zamknęła dobrze, i nie patrząc kto był w salonie — Amory! rzekła tonem krótkim i rozkazującym. Wtedy Amory powstał: zobaczyła, że był sam jeden; a w głębi sali rysowała się postać Antoniny i ojca. Te głosy więc, które słyszała — była to ich cicha rozmowa. Rumieniec nagły wystąpił na jéj lice; Amory wziął ją za rękę i wszedł z nią do buduaru.
— Magdaleno moja droga! mówił jéj — a w głosie drżała widoczna zbyt obawa — co tobie jest, powiedz przez Boga? Nie poznaję Cię wcale!
Cały gniew jéj ustąpił wtedy. Padła na krzesło i płakać zaczęła.
— O! tak! tak! rzekła, jestem zanadto złośliwa — prawda Amory? Prawda, że miałeś to na myśli, ale mi powiedzieć tylko niechciałeś? tak, obraziłam moją biedną Antoninę, a wam co mię kochacie tak, robię tyle przykrości. Ale to też wszystko jest złośliwe dla mnie dzisiaj, nawet przedmioty nieżywe; wszystko mię drażni, wszystko przykrość sprawia: meble o które zawadzam, powietrze którem oddycham, wyrazy które mówią do mnie inni, i wszystkie rzeczy bodaj najlepsze, bodaj najobojętniejsze. I kiedy wszystko uśmiechać się do mnie powinno, kiedy szczęście tak blizkie, zkądże ta gorycz, która wszystko zatruwa? Dla czego wszystko obraża nerwy moje rozdrażnione: i dzień i mrok, i cichość i zgiełk? Raz wpadam w przykre marzenia, to znowu unoszę się gniewem bez przyczyny i celu. Gdybym była chora albo nieszczęśliwa, nie dziwiłabym się temu wcale. Ależ przecież jesteśmy szczęśliwi, prawda Amory? O! powiedz mi, że szczęśliwi jesteśmy!
— Yak Magdaleno! tak kochanie drogie, tak! jesteśmy zupełnie szczęśliwi. Bo i jakże mogłoby być inaczej? Ja Cię kocham, jestem kochany od ciebie, a za miesiąc będziemy połączeni na wieki. I czegóżby więcéj mogło żądać dwoje wybranych, którymby Bóg pozwolił urządzić życie wedle własnéj ich woli?
— O! ja wiem dobrze, że ty mi to wszystko przebaczysz; ale Antonina, moja Antonina, z którą się tak niegodziwie obeszła!...
— I ona nie ma urazy do ciebie, moja ukochana Magdaleno, ręczę ci za to. E! mój Boże, czyż każdy człowiek nie ma w snem życiu chwil nudy i smutku? Nie męcz się więc tém wcale, proszę cię na wszystko; deszcz, burza, chmurka co się przemknie po niebie, wszystko to wywiera niekorzystny czasem wpływ na nas, którego sami wytłumaczyć nie umiemy, i staje się przyczyną nagłéj zmiany temperatury w nas moralnéj. Chodź, chodź mój drogi opiekunie, mówił daléj Amory postrzegłszy wchodzącego p. d’Avrigny, chodź! powiedz jéj, że my wszyscy zanadto jesteśmy przekonani o dobroci jéj serca, abyśmy się mieli obrażać jakim jéj kaprysem, albo się niepokoić chwilą nieusposobienia.
Ale p. d’Avrigny nic nie mówiąc, zbliżył się. trwożliwy do Magdaleny, patrzał na nią przenikliwie i wziął za puls.
— Drogie dziecię, rzekł po chwili milczenia, (podczas którego łatwo można było widzieć, że wszystkie władze jego zbiegły się na to badanie), drogie dziecię, o jedną łaskę prosić cię mam. Słuchaj! Magdaleno, mówił daléj przyciskając ją do serca, trzeba abyś obiecała staremu ojcu, że mu nieodmówisz prośbie jego.
— O! mój Boże, zawołała Magdalena, ojcze! ty mię przestraszasz!
Amory zbladł, bo w błagalnym głosie p. d’Avrigny wiele się przebijało obawy.
I znów było cicho przez chwile, i mimo wszelkie staranie z jakim p. d’Avrigny krył uczucia swoje, czoło jego zasępiało się coraz bardziéj.
— A więc mój ojcze, mów! rzekła Magdalena drżąc cała. Powiedz, co mam zrobić? Czy jestem chora więcéj, niż sądzę sama?
— Moja córko ukochana, mówił p. d’Avrigny nic odpowiadając na pytanie Magdaleny, nie śmiem Cię prosić, abyś zupełnie nie była na tym balu, chociaż to byłoby może najlepiéj; mogłabyś powiedzieć, że zanadto wymagam od Ciebie; jednak błagam Cię, przyrzeknij mi, że nie będziesz tańczyć, a szczególniej też walca. Choć nie jesteś chora, twoje nerwy jednak tak są rozdrażnione, że ruch podobny mógłby ci je osłabić jeszcze bardziéj.
— O! ojcze! ależ to straszne żądanie! zawołała Magdalena na wpół gniewna.
— I ja wcale tańczyć nie będę, rzekł z cicha i żywo Amory.
Magdalena dobra była nadzwyczaj w gruncie serca swojego, chociaż gorączka zmieniała niekiedy nagle jéj charakter. Takie pobłażanie ze strony tych, co ją otaczali wzruszyło ją nie mało.
— Dobrze więc rzekła, a w oczach błyszczały łzy rozczulenia i żalu, a na ustach powstawał i niknął uśmiech łagodny — dobrze więc! poddaje się. Wszak muszę odpokutować za moją złośliwość; muszę wam dowieść, że nie zawsze jestem dziwaczką i samolubem. Ojcze mój! nie będę tańczyła zupełnie!
P. d’Avrigny wydał okrzyk radości.
— A ty Amory, mówiła daléj, ponieważ przedewszystkiem musisz szanować zwyczaje świata i zachowywać towarzyską grzeczność, ty możesz tańczyć, ile ci się tylko podoba; pozwalam ci, byle ci się nie zanadto podobało znowu i byłeś czasami zechciał pozostać chwil kilka koło mnie, i podzielić się ze mną tą bierną rolą, na jaką mię mądrość lekarska i troskliwość ojcowska skazuje.
— O! kochana Magdaleno, dziękuje ci, miljon razy dziękuję, rzekł p. d’Avrigny.
— Jesteś nieoceniona, i ja kocham cię do szaleństwa, rzekł jéj pocichu Amory.
Służący właśnie oznajmił, że pierwsze powozy zajechały na podwórzec. Czas więc było zejść do salonu. Ale Magdalena kazała przedewszystkiem poprosić Antoniny do siebie. Ledwo wyrzekła słowo i objawiła życzenie, zasłona uniosła się lekko i Antonina weszła. A oczy jéj jeszcze były czerwone, chociaż uśmiech śmiał się na ustach.
— Ach! moja biedna siostro ukochana! rzekła jéj Magdalena biegnąc ku niéj, gdybyś ty wiedziała.....
Antonina nie data jéj dokończyć, ale zarzuciwszy ramiona koło szyi jéj, tłumiła pocałunkiem każde słowo, które Magdalena wyrzec chciała. I zgoda nastąpiła wnet; i obie dziewice weszły do salonu trzymając się za ręce. Ale Magdalena była jeszcze blada i zmieniona, Antonina już żywa i pełna radości.
Z początku szło jak najlepiéj. Magdalena mimo cierpienie i bladość była tak piękna, tak pociągająca, że jednozgodnie królową balu została. Jedna tylko Antonina pełna życia, blasku i zdrowia miałaby prawo, być może, podzielać z nią panowanie. — Zresztą, ledwo się pierwsze dźwięki ozwały, Magdalena doświadczyła tego wpływu magnetycznego, jaki sprawia dobrze kierowana i żywa orkiestra. Wrócił na lica rumieniec, wrócił jéj uśmiech na usta; i siły jéj, których napróżno szukała przed kilką minutami, zdało się, rosły pod czarowną potęgą muzyki. Nadto, jedna rzecz więcéj niż wszystko nadawała jéj życia i napełniała serce niewymowną radością. — P. d’Avrigny każdéj znaczniejszej osobie, która wchodziła, przedstawiał młodego Hrabię de Leoville jako zięcia przyszłego; a wszyscy ci, którym oznajmiano tę nowość, poglądali na Magdalenę, to znowu na niego, i zdawało się, niby mówili, że szczęśliwy — i bardzo — byt ten, co miał być mężem tak cudownéj dziewczyny.
Z swojéj strony Amory dotrzymywał słowa danego. W długich przerwach tańczył on dwa czy trzy kontredanse, z dwiema czy trzema damami, które grzeczność kazała mu prosić do tańca; ale w tych przerwach wracał ciągle do Magdaleny. Ona lekkiem ściśnięciem ręki dziękowała mu za to, a oczyma mówiła mu ile była szczęśliwa.
Niekiedy też Antonina przychodziła do swej kuzynki, jako wassal z hołdem winnym Królowéj; Pytała o zdrowie, i żartowała z nią razem z tych nieszczęśliwych figur, które wślizną się na każdy bal, bodaj najbardziéj elegancki, jak gdyby dla tego tylko, aby tancerzom, co nie wiedzą o czém mówić, dostarczyć obfitego przedmiotu do rozmowy.
Po jednéj takiéj wizycie Antoniny, Amory siedząc obok Magdaleny, rzekł do niéj:
— A teraz, szlachetna Pani moja, czyż nie powinienem przetańczyć choć raz z Antoniną, żeby zadosyć uczynienie tém zupełniejsze było z naszéj strony?
— Z Antoniną? — bez wątpienia, rzekła Magdalena; w saméj rzeczy nie myślałam o tém; masz słuszność, znowu by się na mnie gniewała.
— Gniewałaby się? a za cóż?
— Bezwątpienia! pewiedziałaby jeszcze, żem ja ci zabroniła z nią tańczyć.
— Co też ty mówisz! zawołał Amory. Jakże podobne dzieciństwo mogłoby nawet przyjść do głowy twej kuzynce?
— O! w saméj rzeczy! zapewne! odrzekła Magdalena z przymuszonym uśmiechem, to byłoby wcale niedorzecznie z jéj strony: ale wreszcie to mogłoby się zdarzyć, i dla tego dobrześ zrobił, żeś pomyśli! o tém. Idź więc! ale spiesz się; widzisz jakie ją mnóstwo otacza!
Amory nie dostrzegając lekkiego odcienia przykrości w słowach Magdaleny, zrozumiał je literalnie i poszedł powiększyć na chwilę grono tancerzy, co się tłumnie zebrało koło Antoniny; potem po dość długiéj z nią rozmowie, powrócił do Magdaleny, która ani na chwilę nie spuszczała oczu swych z niego.
— I cóż? rzekła Magdalena, przybierając minę najprostszą w świecie, do któregoż kontredansa?
— Ba! odpowiedział Amory, jeśli ty jesteś królową balu, Antonina drugie zaraz ma miejsce, i zdaje się, żem się nieco zapóźnił; tancerze ubiegają się jeden przed drugim, i na kartce jéj tyle jest imion, że ani jedno nie zmieści się już.
— Więc nie tańczycie z sobą? rzekła żywo Magdalena.
— I owszem; ponieważem prosił w twojem mieniu, Antonina przez szczególną łaskę obiecała mi, że pozwoli sobie małego nadużycia, względem jednego z tych panów, bodaj czy nie mego przyjaciela Filipa, i obiecała mi N. 5.
— Piąty? mówiła Magdalena i zaczęła liczyć; to będzie walc?
— Być może, rzekł obojętnie Amory.
Od téj chwili Magdalena była roztargniona, zamyślona. Na wszystko, co jéj mówił Amory, odpowiadała zaledwo, nie odwracając wzroku od Antoniny, która wśród zgiełku, światła i ogólnego ożywienia odzyskała zwykły swój charakter; uśmiechająca się, wesoła, otoczona tłumnie, lekka i wdzięczna jak Sylfida, rozlewała wesołość oczarowanie, gdziekolwiek tchnęła.
Filip zimny był dla swego przyjaciela. W obrażonéj dumie swojéj postanowił był z razu nie być wcale na tym balu; przyszedł nareszcie, kiedy pomyślił, jak to będzie głaskało miłość jego własną, kiedy będzie mógł powiedzieć nazajutrz: byłem na tym wielkim balu, który p. d’Avrigny dawał dla swéj córki. Zresztą po tém co zaszło, Filip sądził, że mu wypadało być o tyle grzecznym dla Antoniny, o ile zimnym względem Magdaleny. Nieszczęściem, Amory ani słowa nie wspomniał przed niemi, i żadna niewiedziała o jego spóźnieniu się niezręczném; dla tegoż nie postrzegły ani jego zbytniej uprzejmości dla jednéj, ani rozmyślnéj oziębłości dla drugiéj.
A p. d’Avrigny tymczasem, zdaleka zwracał baczną uwagę na córkę. W przerwie, po kontredansie poszedł do niéj.
— Niedobrze Ci? idź lepiej do siebie! rzekł jéj.
— O! i owszem, bardzo mi dobrze, doprawdy mój ojcze, doprawdy, rzekła Magdalena, głosem przerywanym, uśmiechając się dziwnie.
— Magdaleno! — zaczął p. d’Avrigny.
— Mój ojcze! nie żądaj odemnie, żebym się ztąd oddalała. Mylisz się, ojcze, jeśli sądzisz, że cierpię. I owszem nigdy mi lepiéj nie było jak w téj chwili.
I w saméj rzeczy w tym gorączkowym stanie, Magdalena była cudownie piękna, i w około powtarzano to — i ona słyszała sama. Antonina z swéj strony, z niespokojnością badała Magdalenę, w miarę jak się zbliżał walc przyrzeczony jéj narzeczonemu; niekiedy oczy młodych dziewic spotykały się ze sobą; wtedy Antonina opuszczała wzrok swój ku ziemi, a w oczach Magdaleny migał jakiś dziwny ogień, niby błysk w ciemną noc. P. d’Avrigny patrzał ciągle, i niespokojny, widział ten ogień nie zwykły, co świecił w jéj oczach, i pożerał łzy jéj, co się rwały z pod powiek; widział te dreszcze gorączkowe, których powściągnąć nie była wstanie, i drżał wraz z nią. Nareszcie nie mógł wytrzymać dłużej, zbliżył się do niéj, wziął za rękę i tonem głębokiego smutku i łagodności niewysłowionéj rzekł jéj:
— Pragniesz czego Magdaleno? Zrób, czego pragniesz, dziecię moje. Lepiéj może będzie zaspokoić żądanie, aniżeli cierpieć wewnętrznie jak cierpisz.
— Doprawdy mój ojcze! pozwalasz zrobić mi, co zechcę?\
— Niestety, muszę!
— Pozwolisz mi przetańczyć jednego walca z Amorym? jednego tylko!..
— Ziób co chcesz, powtórzył jeszcze p. d’Avrigny.
— A więc! Amory, zawołała Magdalena, następnego walca, dobrze?
— Ale... odpowiedział Amory radosny i pomięszany, zdaje mi się, że Antonina przyrzekła mi go właśnie.
Magdalena odwróciła się nagle do swej kuzynki i nierzekłszy ni słowa, pytała się jéj ognistém spojrzeniem.
— O! ja tak jestem zmęczona, spiesznie powiedziała Antonina, że gdyby Magdalena chciała mię zastąpić, i gdybyś ty się na to zgodził Amory, bardzobym chętnie odpoczęła sobie przez chwilę.
Promień radości błysnął pod suchą powieką Magdaleny. W téj chwili pierwsze takty walca zabrzmiały: powstała, chwyciła gorączkową ręką jego rękę i pociągnęła go w tłum, który zaczął już ten wir szalony.
— Oszczędzaj jéj przez Boga! rzekł po cichu p. d’Avrigny, kiedy Amory przechodził mimo niego.
— Bądź spokojny ojcze, odrzekł młodzieniec, kilka razy tylko.
I puścili się oboje.
Grano walc Webera, ognisty a poważny, jak myśl znakomitego autora; a walc taki porywa w krainy marzenia. Takt był z początku powolny, ale w miarę jak walc zbliżał się ku końcowi, miała i skorość jego się zwiększać. Amory utrzymywał, o ile mógł, oblubienicę swoją, a wszelako po trzech czy czterech kołach zdało mu się, że słabnie?
— Magdaleno, rzekł jéj, może chciałabyś zatrzymać się na chwilę?
— Nie! nie! odrzekła, nieobawiaj się, jestem silna. A zresztą jeśli przestaniemy, ojciec być może, nie pozwoli więcéj.
I sama porywając znowu kochanka, wpadła w takt, daleko już szybszy i przyspieszała go jeszcze.
Nic téż nie mogło być piękniejszego nad widok tych dwojga młodych, pięknych pięknością tak rozmaitą, kiedy opasani ramiony swemi, ślizgali się po samej powierzchni posadzki i najmniejszy szmer nie wydawał ich kroków. Magdalena giętka i udatna, opierała kibić swą, gibką jak palma wyniosła, na ręku kochanka, który znowu upojony szczęściem nadzwykłém, zapominał o widzach, o zgiełku, o muzyce saméj, co unosiła go, zapominał o świecie całym. Utopiwszy wzrok w na wpół przymkniętych oczach Magdaleny, i zmieszawszy dech swój z jéj tchnieniem, przysłuchiwał się podwójnemu serc biciu; a serca te, zastępując dźwięk głosu, rozumiały się doskonale w swoich magnetycznych porywach, i zdało się biegły, ku sobie. Wtedy upojenie, które opanowało Magdalenę, udzieliło się i jemu. Zapomniał o zaleceniu p. d’Avrigny, o obietnicy swojéj, zapomniał o wszystkiém — w tym szale dziwnym, niesłychanym, nieznanym. Zdało się, że oboje na skrzydłach unoszą się tym gorączkowym taktem, a jednak co chwila Magdalena szeptała: „prędzéj! prędzéj! I Amory słuchał jéj; bo Magdalena mówiąc to, nie była już wątła i blada, ale promienna blaskiem, miotała ogień z ucz żywych, a na czole jéj jaśniał wieniec, niby z gwiazd pełnych życia uwity. — I tańczyli ciągle, chociaż najsilniejsi przestawali już nieraz; tańczyli ciągle i coraz prędzéj, nic nie widząc, nie słysząc nic. Światło i osoby wszystkie, i cała sala toczyła się z niemi w około. Nie raz zdało się Amoremu, że słyszy drżący głos p. d’Avrigny, który wołał: przestań o! przestań już Amory! ale po każdym takim rozkazie słyszał także gorączkowy głos Magdaleny, która mu do ucha szeptała: prędzéj! prędzéj! Amory. I zdało się, że oboje już nie należą do tego świata, uniesieni boskiem marzeniem w ten wir miłości i szczęścia. Oboje wlepiwszy w siebie chciwe oczy powtarzali urywanym głosem: kocham Cię! kocham! i w tém jedném słowie, nowe czerpiąc siły, nadludzkie prawie, naglili jeszcze takt: i myślili, że umrą tak, bo nie czuli, że są na ziemi, bo sądzili, że są już w niebie.
Nagle, Magdalena opuściła się całym ciężarem ciała swego na ramię kochanka. — Blada, pochylona, rzucona w tył, miała oczy zamknięte, usta na wpół otwarte. Zemdlała.
Amory krzyknął. Serce jéj przestało bić zupełnie, jak gdyby pękło. Sądził, że umarła.
I jego krew wstrzymała swój bieg; ale wnet potokiem silnym rzuciła się na skroń. Przez chwilę, byt nieruchomy, niby posąg; potem na ręku swym wyniósł Magdalenę z salonu, jak dzieciątko jakie malutkie.
P. d’Avrigny poskoczył za niemi. Ani jednego wyrzutu nie zrobił Amoremu; wszedłszy do buduaru, wziął tylko światło i świecił im, idąc przodem aż do pokoju córki. Potem kiedy już chora na łóżku leżała, ojciec cały zajęty swą córką, jedną ręką liczył bicia jéj pulsu, a drugą podawał flakonik, aby odetchnęła orzeźwiającemi kroplami.
Po kilku sekundach Magdalena przyszła do siebie. Ojciec cały był ku niéj pochylony; Amory klęczał u łoża i prawie zasłonięty był zupełnie; jednakże oczy jéj otwarłszy się, na niego spojrzały najpierw.
— Ach! Amory! rzekła, co to się stało? Czyśmy umarli? czy w niebiesiech jesteśmy z aniołami?
Amory rzewnie płakać zaczął. Ona patrzała na niego z podziwieniem.
— Mój kochany, rzekł mu z cicha p. d’Avrigny, bądź łaskaw pożegnaj gości odemnie. Antonina pomoże służącym rozebrać i położyć ją w łóżko. Przyszlę Ci dać znać, jak się mieć będzie. Nie oddalaj się, a jeśli chcesz być blizko niéj, każ sobie przygotować posianie w swoim dawnym pokoju.
Amory ucałował rękę Magdaleny; ona patrzała za nim z uśmiechem, kiedy wychodził.
Wszyscy już porozjeżdżali się, jak przewidział Amory. Dla tego też on, kazawszy przygotować sobie posłanie, wrócił podedrzwi Magdaleny i chodził i podsłuchiwał, chcąc jakiśkolwiek zachwycić dźwięk głosu. W pół godziny, może, dopiero, p, d’Avrigny wyszedł i zbliżył się ku niemu.
— Lepiéj się ma cokolwiek, rzekł, biorąc go za rękę. Będę czuwał przy niéj noc całą. A ty Amory, idź lepiéj odpocznij. Miejmy nadzieję. Jutro pokaże.
Amory wszedł do dawnego swego pokoju, i żeby być gotowym na każde wezwanie, nie kładł się w łóżko, ale jak był ubrany przysunął krzesło do ognia i siadł. — P. d’Avrigny poszedł do biblioteki, i pomiędzy dziełami najsławniejszych lekarzy szukał długo takiego, któregoby mógł się poradzić; ale za każdym przeczytanym tytułem, kiwał głową, myśląc niezawodnie, że się niczego z tych książek nie dowie. Nareszcie spostrzegł małą książeczkę, oprawną w skórę jaszczurową, ze srebrnym krzyżem na okładce; wziął ją a wróciwszy do pokoju śpiącéj Magdaleny, siadł w głowach jéj łóżka i czytał. — Tytuł téj książki był: „Naśladowanie Jezusa Chrystusa.” — P. d’Avrigny niczego niemógł już czekać od ludzi, ale wszystkiego mógł się spodziewać od Boga.