Amaury de Leoville/Tom III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Amaury de Leoville |
Data wyd. | 1848 |
Druk | Józef Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amaury |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
1go Maja Antonina przybyła do Ville-d’Avray około 11éj godziny z rana, jak zwykle. P.d’Avrigny o jeden krok jeszcze bliższy był grobu. Od kilku miesięcy, uważała ona, że umysł jego niegdyś tak silny, podległy był nieraz szczególnemu obłąkaniu, niby pomieszaniu w pierwszym jego stopniu.
Dusza w jeden punkt patrząc ciągle, doświadcza oślepienia, jakiego doświadczają w podobnym razie oczy ludzkie. Jedyna myśl, co świeciła wśród mroku tego istnienia, pełnego rozpaczy, pociągała je, jak błędny ogień, w przepaści szaleństwa. — Patrząc ciągle na śmierć i o niéj myśląc jedynie, p. d’Avrigny zaczynał nie pojmować już życia.
1go Maja jednakże p. d’Avrigny, z wielką nad sobą mocą, wypytywał się staranniej niż przedtem o obecne życie siostrzenicy i o plany jéj na przyszłość, jak gdyby czuł, że nie wiele ma czasu do stracenia.
Antonina chciała przerwać tę rozmowę, zawsze dla niéj bolesną, ale p. d’Avrigny nastawał.
— Słuchaj, Antonino, mówił jéj z uśmiechem pogodnym i radosnym, nie łudź się, tak jak ja się już nie łudzę sam. Ja się oddalam ztąd, i dusza moja, co tak się niecierpliwi i spieszy, uprzedza ciało moje, i nieraz opuszczając świat ten przenosi się do innego świata, zapomina o rzeczywistości w marzeniach swoich. Tak, tak jest w rzeczy samej, i ja rad jestem temu. Głowa moja nie zawsze już posłuszna jest woli mój — i to znak śmierci nie dalekiej. Dla tego téż, dopóki jeszcze mam jakąśkolwiek nad nią władzę, chciałbym się zająć losem twoim, ukochana córko siostry mojej, aby matka twoja przyjęła mię z radością tam — wyżéj! — Szczęściem dziś właśnie mam się lepiéj, i będę się starał wysłuchać Cię z uwagą. — Powiedzże mi Antonino togo zwykle przyjmujesz u siebie?
Antonina wymieniła tych dawnych przyjaciół doktora, którzy ją odwiedzali. Z kolei mówiła i o Filipie.
Pan d’Avrigny usiłował zebrać wspomnienia swoje.
— Czy ten d’Auvray, spytał się, nie jest wprzyjaźni z Amorym?
— Tak mój wuju.
— A więc to człowiek wyższego towarzystwa?
— O! nie mój wuju.
— Młody przynajmniej i bogaty, jeśli się nie mylę.
— Tak.
— Szlachcic?
— Nie.
— I on Cię kocha?
— Właśnie się boję tego.
— A ty kochasz go?
— O! bynajmniéj.
— Przynajmniéj mówisz jasno i otwarcie, powiedział P.d’Avrigny. — Ależ przecież niekochasz nikogo?
— Nikogo, oprócz Ciebie, rzekła dziewica wzdychając.
— Nie dość na tém, Antonino, nie dosyć, mówił starzec; bo jakem ci powiedział, za kilka miesięcy mnie już nie będzie, a jeżeli mnie tylko kochasz Antonino, to po mojéj śmierci, któż ci pozostanie?
— O! mój wuju ty się mylisz, ty nie umrzesz jeszcze....
— Nie, dziecko moje, ja się nie mylę; co dzień słabnę więcéj; czuję to — Józef jest o pięć lat starszy odemnie, a jednak bez jego pomocy nie mogę już wyjść powitać ani pożegnać biednéj mojéj Magdaleny. Szczęściem dodał odwracając się ku cmentarzowi, szczęściem okno to właśnie wychodzi na grób jéj; będę mógł umrzeć przynajmniéj patrząc nań. To mówiąc starzec rzucił okiem w tę stronę cmentarza, gdzie spoczywała Magdalena, ale podniósł się nagle, wsparły na poręczy krzesła, silniej niżby się kto spodziewał po jego osłabieniu.
— Ktoś, zawołał on, ktoś jest na grobie Magdaleny. — Co za nieznajomy....
Puczem siadając znowu.
— To nie jest nieznajomy, rzekł, to on!
— Kto on? zawołała Antonina poskoczywszy do okna.
— Amory — wyrzekł z cicha starzec.
— Amory! powtórzyła Antonina, i oparła się o ścianę, bo czuła że nogi jéj drżały.
— Tak, powrócił niezawodnie, i najpierw poszedł na grób jej. To dobrze.
I znowu P. d’Ayrigny wpadł w zwykłe milczenie i bezwładność.
Antonina także milczała, i nieruszyła się z miejsca, ale przyczyna tego inna była.
P. d’Avrigny nie czuł już nic, ona czuła za nadto wiele.
W istocie Amory przybył i był na cmentarzu.
Zbliżył się do grobu z odkrytą głową, kląkł, i modlił się widać, czas niejaki. Potem wstał, udał się drogą ku drzwiom — i nie widać go już było.
Antonina domyśliła się że przyjdzie, i omal nie zemdlała.
W kilka chwil potem słychać było jak szedł po schodach, drzwi się otworzyły i Amory wszedł.
Antonina jakkolwiek spodziewała się go, krzyknęła. Na głos jej, P. d’Avrigny wyszedł na chwilę z osłupienia swego i odwrócił się.
— Amory! zawołała Antonina.
— To ty Amory, rzekł spokojnie P. d’Avrigny, jak gdyby się nie widzieli od wczoraj.
I podał mu rękę.
Amory zbliżył się ku niemu i ukląkł.
— Pobłogosław mię mój ojcze! rzekł Amory.
P. d’Avrigny nie mówiąc ni słowa, złożył obie ręce nad głową młodzieńca. Amory przez chwilę klęczał. Z jego oczu płynęły łzy, i z oczu Antoniny płynęły. P. d’Avrigny tylko zachował zupełną nieczułość lica. Wreszcie młodzieniec powstał, zwrócił się do Antoniny, ucałował jej rękę, i wszyscy jak byli patrzyli po sobie i badali się wzajemnie — i wszyscy milczeli.
Amory dostrzegł, że ośm miesięcy więcéj zmieniły p. d’Avrigny, aniżeli ośm lat zwykłych zmienić mogły. Jego włosy bieliły się jak śnieg, piersi wklęsłe, wzrok bezbarwny, czoło zmarszczkami pokrajane, glłos słaby i drżący był.
Już on był cieniem tylko samego siebie.
Ale Antonina!
Każdy dzień, co nową zmarszczką znaczył czoło starca, każdy dzień darzył nowym wdziękiem młodą dziewicę. Ośm miesięcy to długi czas dla tego co ma lat 17, albo dla tego co ma ich 60. — Antonina była teraz piękniejszą niż kiedykolwiek.
Niewymownego doświadczałeś uczucia patrząc mi jej kibić wytworną, udatną i cieniutką.
Z różowych otworów kształtnego nosa życie tchnęło; a oczy jej czarne, wilgotne, zarówno do tęsknoty i wesołości stworzone, mogły zarówno wyrażać dobroć i złośliwość. — Lace jéj miało świeżość i gładkość brzoskwini, a usta płonęły karminem wiśni; ręce miała malutkie, pulchne, białe, niebieskiemi tylko porysowane żyłkami, a nogi jak gdyby już od lat 5 rosnąć przestały. Była to wreszcie muza, czarodziejka, peri jaka, ale nie ziemska dziewczyna.
Amory patrzał na nią i nie poznawał jéj.
Bo z resztą on patrzał tak rzadko i tak przelotnie na Antoninę, kiedy jeszcze była obok Magdaleny!
Antonina także uważała, że i on się zmienił, i również na lepsze. — Boleść i cierpienie nie skaziły rysów jego, ale na młodéj jego twarzy wycisnęły znamię powagi, z którą mu bardzo dobrze było; i samotność nie szkodziła mu także, ale przyzwyczaiwszy go do częstego zastanawiania się i myślenia, rozszerzyła mu czoło, a wejrzeniu głębokości dodała. Daléj, wycieczki jego w góry wpłynęły na jego krew i siłę fizyczną tak, jak jego myśli i rozwaga wpłynęła na umysł, i dzielność moralną. — Był więcéj blady ale wydawał się za to poważniejszy, nie tak przymuszony, nie tak dziecinny.
Antonina z pod spuszczonych powiek poglądała na niego, i czuła jak tysiąc myśli pomieszanych huczy i kołuje w jej głowie. Doktór zaczął pierwszy.
— Zda mi się, lepiej wyglądasz Amory, rzekł, i ty także uważasz niezawodnie, że i ja lepiéj się mam, dodał tonem znaczącym.
— Prawda, rzekł poważnie młodzieniec, i Ty jesteś szczęśliwy, mój wuju, i winszuję ci serdecznie. — Ale cóż robić? — Bóg panem jest, a natura mię nie słucha tak jak ciebie. Teraz, dodał ponuro postanowiłem żyć, ile się Bogu podoba, — — O! dzięki ci Boże, szeptała Antonina ze łzami w oczach.
— Będziesz żył! mówił dalej doktór, dobrze; zawsze byłeś odważny Amory, zawsze szczery. Żyj — chwalę to. Jeśli mam ci się przyznać, czuję w sobie jak gdyby radość dziecięcą i doświadczam uczucia jakiejś biednéj próżności, kiedy pomyślę, że wreszcie boleść ojca była silniejsza i bardziej śmiertelna niż boleść kochanka; ale wyrzucam sobie radość tę i próżności téj się wstydzę.
Bo kiedy zastanowię się nad tém. to widzę że umrzeć ze smutku nie tak może jest pięknie, jak żyć ze smutkiem swym; żyć w sieroctwie swoim samemu, z powagą i poddaniem się, i przy tém wszystkiem, zdać się na co dla ludzi, mieszać się w sprawy ich i nie pogardzać niemi, i znać myśli ich, nie dzieląc ich wcale.
— W rzeczy samej takie życie czeka mię na przyszłość; i powiedz mi ojcze mój czyż nie ten więcej wycierpi kto dłużej czekać będzie?
— Ach! przerwała Antonina zabita prawie tym podwójnym stoicyzmem. — Wy jesteście oba ludzie tak silnej woli, tak wielcy, że oba możecie mówić podobnie, ale zwróćcie uwagę swą na to że ja tu jestem z wami, że mimowoli słyszę co mówicie. Przestańcie rozmawiać tak dziwnie, w obec kobiety słabéj i lękliwéj, która was pojąć nawet nie zdoła. — Zostawcie Pani wielkie pytania życia i śmierci, błagam was; i mówmy raczéj o twoim powrocie Amory, i o radości jaką nam sprawia..... O! ja jestem bardzo szczęśliwa, że cię widzę! rzekła w prostocie swéj, nie mogąc dłużéj władać sobą i ujęła obie ręce młodzieńca. I mężczyźni też oba nie mogli się oprzeć temu instynktowi cudownemu, i usposobieniu młodéj dziewicy pociągającéj, pełnej prostoty. I Pan d’AVrigny musiał uledz dziecięcym pieszczotom Antoniny.
— Dobrze! rzekł, ten dzień wszak do was należy — uczcie więc cały, dzieci moje. Bo z resztą jest to jeden z ostatnich już dni jakie wam dać mogę.
I od téj chwili z niewymowną dobrocią oddał się sprawom dwojga młodych ludzi. Amory i Antonina przypomnieli sobie jedną z długich i przyjemnych rozmów, jakie niegdyś uprzyjemniały im czas. P. d’Avrigny pytał się młodzieńca o jego zamiary, plany; poprawił, z łagodnością, kilka myśli zbyt młodych, zbyt bez warunkowych; a na błędy jego i niektóre tkliwe złudzenia 2Qgo roku, uśmiechał się uśmiechem wątpiącego, bo doświadczonego człowieka. — I z radością wyraźną widział, ile to serce, nie uznające się samo, miało jeszcze potęgi i zapału. Amory jednak, mówił o obojętności dla świata z wielkim uniesieniem, i z ogniem rozprawiał o wygasłych namiętnościach swoich; on nic chciał już żyć dla siebie, ale dla innych tylko, i przyjmował ciężar życia z filantropii jedynie. Przenikliwy doktór wstrząsał głową poważnie na wszystkie marzenia te, i gestem pobłażającym pochwalał te utopie młodego wieku.
Antonina z zachwyceniem patrzała na tę szlachetność i zapał młodzieńca.
Po obiedzie przyszła koléj i na nią: mówiono o jéj życiu i o jéj zamiarach na przyszłość.
O 7éj godzinie wieczorem znowu byli razem. Amory, rzekł Pan d’Avrigny, miej nad nią opiekę, kiedy mnie już nie będzie na święcie. Nieszczęście uczyniło cię dojrzałym, chcesz być oddalony od świata; dla tego lepiéj będziesz mógł sądzić o wypadkach i ludziach; bądź jéj doradzcą, mój drogi, bądź przewodnikiem, bądź bratem jéj.
— Dobrze, odrzekł Amory z szczerością, dobrze; przysięgam Ci, opiekunie mój drogi, szczęśliwy jestem, że przyjąć mogę te obowiązki ojcowstwa jakie wkładasz na mnie, i będę ich dopełniał święcie aż do dnia tego, w którym będę je mógł przelać na męża, coby ją kochał i był godzien jéj.
— Właśnie mówiliśmy o tém, kiedyś wszedł, rzekł p. d’Avrigny. O! jakże byłbym rad, gdybym przed rozstaniem się z wami mógł ją ujrzeć szczęśliwą, w domu jéj własnym, pod opieką godnego jéj męża!
Słuchaj Amory, czyż nie znasz nikogo między znajomymi swoimi?
Amory milczał.
— I cóż? spytał p. d’Avrigny podnosząc głowę.
— Jestto ważne pytanie, warte, zapewne, zastanowienia. Prawda że większa część naszéj arystokratycznej młodzieży, dobrze mi jest znajoma....
— No! to wymień że nam, choć kilku, rzekł doktór.
Amory szukał wzroku Antoniny, chcąc poradzić się jéj w tym względzie; ale Antonina miała oczy ciągle spuszczone.
— Naprzód, rzekł Amory przymuszony wreszcie dać odpowiedź naprzód Artur de Lancy.
— Prawda, rzekł żywo — d’Avrigny, prawda; wszak on młody, dobrze wychowany, ma piękne imię i piękny majątek.
— Ale nieszczęściem nie może się przydać dla Antoniny; jest to rozpustnik który udaje zepsutego człowieka, i stara się o sławę Don Juana albo Lovelasa: są to wyborne przymioty w oczach szaleńców podobnych jemu, ale zbyt słaba to, zda mu się, rękojmia szczęścia dla przyszłéj żony.
Antonina odetchnęła, i niby dziękowała mu spojrzeniem.
— To weźmy kogo innego, mówił starzec.
— Wołałbym już Gastona de Sommervieux, rzekł Amory.
— W samej rzeczy, mówił p. d’Avrigny, on równię jest bogaty i dobrze urodzony jak Artur, i słyszałem o nim przed tém, że to skromny i porządny chłopiec.
— Tak, ale kiedy już chcieli wszystkie jego wyliczyć przymioty, rzekł Amory, to mogli dodać że to ograniczony zupełnie człowiek, który się zręcznie maskuje w samej rzeczy: ale kto zajrzy tylko nieco głębiej i zechce zastanowić się nad tém poważném milczeniem i tą powagą udaną, znajdzie na dnie bardzo nędzne i mierne zdolności, wierzaj mi panie.
— Ale, rzekł p. d’Avrigny przypominając już sam sobie i widząc, że mu Amory bardzo źle pomaga, podobnoś mi przedstawił kiedyś jakiegoś Leona de Guerignou?
— Prawda, rzekł Amory rumieniąc się.
— Zdawało mi się wtedy, że tego człowieka świetna czeka przyszłość.
— To prawda, ale on nie bogaty.
— Czyż Antonina niedosyć jest bogata sama?
— A daléj, rzekł Amory z pewną cierpkością, jego ojciec nie zbyt zaszczytną rolę odegrał podczas rewolucyi, jak mówią.
— W każdym razie, to nie ojciec jego ale dziadek; a z resztą choćby oskarżenia te były prawdziwe, czyż w naszych czasach za winy przodków odpowiadają potomkowie? — A więc Amory, przedstawisz tego młodzieńca Antoninie, rozumie się za pośrednictwem p. de Mengis, i jeżeli się jéj podoba...
— Ach! przepraszam, zawołaj Amory, jakże ja jestem roztargniony; przez kilka miesięcy nieobecności wszystko mi się w głowie przewróciło. Zapomniałem, że Leon poprzysiągł żyć i umierać kawalerem. — Jest to rodzaj monomanii i najmłodsze i najpiękniejsze piękności arystokratyczne z przedmieścia S. Germana, nie mogły przemódz tego dzikiego postanowienia.
— No! rzekł p. d’Avrigny, a gdybyśmy wrócili do Filipa Auvray?
— Mówiłem ci mój wuju... zaczęła Antonina.
— Pozwól jemu mówić, moje dziecię, rzekł’ d’Avrigny.
— O! mój drogi opiekunie, mówił Amory, wyraźnie w złym humorze, nie pytaj mnie o tego pana Filipa; ja się już z nim nigdy nie zobaczę. Antonina przyjęła go mimo moje odradzanie, i teraz może go przyjmować, jeśli się jéj to podoba, ale ja nigdy mu nie przebaczę tego niegodnego zapomnienia....
— Zapomnienia? jakiego? spytał d’Avrigny.
— Zapomnienia Magdaleny.
— Magdaleny? a to jak? zawołali razem p. d’Avrigny i Antonina.
— W jednej chwili osądzicie sami tego człowieka. On kochał Magdalenę; powiedział mi to i prosił mię, abym jego zamiary oświadczył tobie, mój dobry opiekunie; i to właśnie w ten sam dzień, kiedy jéj ręka była mnie przyrzeczona. I cóż? dziś kocha znowu Antoninę, tak jak kochał Magdalenę, jak kochał tyle, i będzie kochał drugie tyle jeszcze, być może. — Osądźcie teraz, co za zaufanie można miéć dla serca co się tak szybko przemienia i tak zupełnie, i w którém nie cały rok czasu wygładza zupełnie uczucie, które niby — to wieczne być miało!
Antonina schyliła głowę pod tém głębokiem uniesieniem młodzieńca i stała jak wryta na miejscu.
— Zbyt jesteś surowy Amory, rzekł p. d Avrigny.
— O! zanadto surowy, zdaje mi się, wtrąciła bojaźliwie Antonina.
— Więc bronisz go? pytał żywo Amory.
— Bronię biednéj ludzkiéj natury, odrzekła dziewica; nie wszyscy ludzie posiadają tak nieugiętą duszę jak ty Amory, nie wszyscy taką stałość posiadają; i z twojej strony szlachetną byłoby rzeczą, przynajmniéj litować się nad słabościami, którym podległy nie jesteś.
— A więc, odrzekł Amory cierpko, przebaczacie Filipowi i Antonina....
— I Antonina słusznie mówi, rzekł p. d’Avrigny patrząc na młodzieńca, jak gdyby chciał przejrzeć głąb jego duszy. — Za zbyt nielitościwie potępiasz mój Amory.
— Ale mnie się zdaję.... zaczął tamten....
— Tak, mówił starzec, wasz wiek namiętny wcale się łaskawością, nie odznacza, wiem o tém, i nie chce nigdy pogodzić się z nieudolnością serca ludzkiego: ale białe włosy nauczyły mię pobłażania; i być może, że ty sam, własnym kosztem dowiesz się kiedyś, że najsilniejsza wola traci swoją moc nareszcie, i że wśród straszliwéj gry namiętności, nikt nie może odpowiadać za siebie, bodaj najsilniejszy; i najdumniejszy nie może rzec: Jutro będę tam! A więc nie sądźmy nikogo surowo, abyśmy surowo sądzeni nie byli sami, bo nie sami kierujemy sobą, ale słuchamy losu naszego.
— A więc, zawołał Amory, przypuszczasz pan, że i ja kiedyś mogę zdradzić świętą pamięć Magdaleny?
Antonina zbladła i oparła się o róg kominka.
— Ja nic nie przypuszczam, rzekł starzec, wstrząsając głową; ja żyłem, widziałem i wiem. Jakkolwiek bądź, ponieważ chcesz być, jakeś się sam wyraził, młodym ojcem dla Antoniny, staraj się przedewszystkiem, mój drogi, abyś był łagodny i dobry.
— I nie gniewaj się na mnie, rzekła Antonina z lekkim odcieniem niezadowolenia, żem na chwilę utrzymywała, iż utraciwszy Magdalenę można inną kochać bez zbrodni; nie gniewaj się, ja żałuję tego com rzekła.
— O! któżby się mógł gniewać na Ciebie, aniele dobroci? rzekł Amory, który się uniósł był mimo woli, i zaczął się teraz usprawiedliwiać.
— W téj chwili, Józef, wierny wydanym poleceniom, oznajmił, że godzina wybiła i że kareta dla Antoniny już gotowa.
— Czy pojadę z Antoniną? spytał Amory doktora.
— Nie, mój kochany, odpowiedział p. d’Avrigny; mimo ojcowstwo twoje, młody jesteś Amory i potrzeba koniecznie, nie dla was zapewne moje dzieci ale dla świata, abyście względem siebie wzajemnie najściślejszą zachowali przystojność.
— Ale, rzekł Amory, ja przyjechałem pocztą i odesłałem konie.
— To rzecz najmniejsza, drugą karetę każę Ci zaprządz. Ale słuchaj mię, na ulicy Angouleme dłużej mieszkać nie możesz; kiedy więc będziesz chciał odwiedzić Antoninę, proszę Cię, abyś był zawsze w towarzystwie którego z moich dawnych znajomych. De Mengis naprzykład, odwiedzają trzy razy w tydzień, o pewnej godzinie. On z przyjemnością zaprowadzi cię do niéj. Wszak on tęż samą przysługę świadczy ciągle p. Filipowi Auvray, jak mi mówiła Antonina.
— Więc jestem obcy zupełnie?
— Nie Amory, w moich oczach i w oczach Antoniny tyś synem moim, ale świat widzi w tobie 25cio letniego młodzieńca, i nic więcéj.
— Jakże to będzie zabawnie, spotykać się wiecznie z tym Filipem, którego cierpieć nie mogę, i którego miałem nigdy już przecie nie widzieć.
— O! pozwól, niech przychodzi, zawołała Antonina, choćby dla tego, abyś się mógł przekonać jak go przyjmuję, i jak musi być nieustraszony, kiedy dotąd nie zaprzestał wizyt swoich.
— Doprawdy? spytał Amory.
— Sam osądzisz.
— Kiedy?
— Jutro zaraz możesz. Hrabia Mengis i żona jego poświęcają dla mnie wieczory we wtorek, czwartek i sobotę. Jutro sobota, przyjdź jutro.
— Jutro? mówił Amory z cicha, wahając się.
— O! przyjdź, przyjdź, proszę Cię, mówiła daléj Antonina, takeśmy się dawno nie widzieli, i tyle musimy mieć do powiedzenia sobie wzajemnie.
— Idź, idź, Amory, porzucił p. d’Avrigny.
— Do widzenia więc Antonino, do jutra, rzekł młodzieniec.
— Do jutra, bracie mój, rzekła Antonina.
— A ze mną, dzieci moje, do przyszłego pierwszego, rzekł p. d’Avrigny, który z tęsknym uśmiechem słuchał ich rozmowy; a w ciągu miesiąca — ba! jeżeli będziecie potrzebować mojéj pomocy w ważnéj jakiéj sprawie, upoważniam was, przyjdźcie do mnie.
I wsparty na ręku Józefa, odprowadził ich do powozu; potem ściskając ich z kolei:
— Żegnam was dzieci moje, mówił im.
— Do widzenia Ojcze dobry, odpowiedzieli.
— Amory, wołała Antonina, pamiętaj: wtorek, czwartek i sobota.
Potem do woźnicy rzekła:
— Na ulicę Angouleme.
— Na ulicę des Mathurins, mówił swojemu Amory.
— A ja, wyrzekł p. d’Avrigny, kiedy oni oddalili się, a ja na grób córki mojéj.
I przy pomocy Józefa, starzec udał się ku cmentarzowi pożegnać Magdalenę do jutra.
Tak robił co dzień.