Amaury de Leoville/Tom III/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Amaury de Leoville |
Data wyd. | 1848 |
Druk | Józef Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amaury |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Muszę kilka godzin zabawić w Lille i piszę do ciebie, Antonino. Kiedym przebywał bramy miasta, oś mego powozu się złamała; musiałem zatrzymać się w pierwszéj lepszéj oberży, i otóż zabieram się, samolubnie, powiększać boleść twoją całém ciężarem mojéj boleści.
Ledwom wyjechał za rogatki, uczułem, że nie mogę oddalić się tak, nie pożegnawszy się z Magdaleną; kazałem więc jechać naokoło przez bulwary, i w dwie godziny byłem w Ville-d’Avray.
Wszak znasz cmentarz; nizki mur go otacza. Nie chciałem aby kto wiedział o obecności mojéj; dla tego nie poszedłem do zakrysiyana po klucze, ale przeskoczyłem mur i byłem na cmentarzu. Było może wpół do 9éj wieczorem: dość ciemno. Przypatrzywszy się dobrze, wśród mroku postępowałem po całem, ciesząc się radością ponurą z téj ciemność co mię kryła przed oczyma wszystkich i z téj cimoności, która mi pozwalała być sam na-sam z boleścią moją.
Ale przybliżając się do grobu, ujrzałem jakby cień jaki na niem leżący. Zbliżyłem się nieco jeszcze; poznałem p. d’Avrigny.
Przez chwilę drżało wszystko we mnie. Ten człowiek więc wydzierał mi ją nawet w grobie! Żyła ~ był ciągle przy niej; umarła — nie opuszcza jej! oparłem się o drzewo; chciałem czekać póki nie oddali się.
Klęczał na ziemi; głowę miał pochyloną, ustami prawię dotykał ziemi świeżéj; mówił do niéj z cicha.
— „Magdaleno, mówił, jeśli prawda że cokolwiek z nas po śmierci pozostaje, jeśli dusza żyje po zgonie ciała, jeśli tajemnicze jakie miłosierdzie opatrzności, pozwala zmarłym odwiedzać żyjących, czy to w dzień czy w nocy, czy we śnie czy na jawie, Magdaleno, na tę miłość nieskończoną jaką mam ku tobie, zaklinam cię, ukaż mi się jak najrychléj i ukazuj mi się jak najczęściéj; bo każdej chwili czekam na Ciebie, aż do téj godziny kiedy złączę się z tobą na wieki.
„Uprzedzał mię więc we wszystkiem — właśnie chciałem ją błagać o toż samo.
On mię widział i poznał.
— Amory, rzekł mi, zostawiani cię z Magdaleną. Pojmuję ja te zazdrość łez, ten egoizm cierpienia; czekasz póki nie odejdę. Wtedy klękniesz na grobie naszym: zostawiam więc cię. — Ty odjeżdżasz wszak, a ja zostanę. Ja mogę zobaczyć grób ten jutro, pojutrze, codziennie; ty ujrzysz go dopiero gdy wrócisz. Bądź zdrów Amory.
I posyłając jeszcze pocałunek swej córce oddalił się wolnemi kroki nie czekając odpowiedzi, i znikł mi w ciemności.
Zaledwo zostałem sam jeden, padłem na grobie jéj, i powtarzałem prośbę p. d’Avrigny, nie głosem spokoju i poddania się kornego, ale w śród łez i łkania rozpaczy.
O! to mi wielką ulgę przyniosło; potrzebowałem jeszcze tego wzruszenia. I teraz, wspomniawszy tylko na to, płaczę znowu, i niewiem jak przeczytasz list mój Antonino! bo każda litera skropiona łzami mojémi.
Niewiem jak długo byłem tam; byłbym pewno pozostał noc całą, gdyby pocztylion nie zawołał mię.
Ułamałem gałązkę róży zasadzonej na grobie jéj. Obchodząc całowałem kwiat każdy, bo w każdym zdało mi się, czułem jéj tchnienie.
O! Antonino, Antonino droga, co to był za anioł Magdalena nasza!...
Czekałem całą noc, cały dzień i noc całą jeszcze czekałem, nie przyszła!
Jestem w Ostendzie.
Raz w Ville-d’Avray, kiedy ona miała lat 8 a ja 12, zrobiliśmy plan mały, a na myśl samą biło nam serce z radości i strachu. Obcięliśmy bez wiedzy wszystkich zupełnie, pójść sami przez las, do ogrodnika w Glatigny po kwiaty, na imieniny doktora. Pamiętasz Magdalenę kiedy miała lat 8? pamiętasz tę główkę anielską, białą, różową, świeżą, i te włosy złociste, w lokach? Tylko jéj dwóch skrzydełek brakowało.
O! droga, ukochana Magdaleno!
Plan nasz był wielce ważny, i ponętny; nie mogliśmy się oprzeć mu, i w wilję imienin, kiedy cudowna pogoda nam sprzyjała, i nieobecność pana d’Avrigny, udając, że się bawimy, że biegamy tylko, wymknęliśmy się z ogrodu do parku a ztąd przez furtkę zieloną do lasku. Tam stanęliśmy. Serce nam biło i patrzyliśmy na siebie, zatrwożeni zbytnią śmiałością. Widzę ją jakby dziś: miała suknię muślinową białą, przepaska była niebieska.
Znałem mniéj więcej drogę, bośmy raz tędy wszyscy szli. I Magdalena była wtedy z nami, ale drogie dziecię całą drogę biegało, za motylkami, za ptaszkami, i kwieciem; jednakże niemniéj przeto weszliśmy w las śmiało, a ja dumny jak Cesarz z odpowiedzialności jaką brałem na siebie, podałem ramię moję, nie rękę Magdalenie; ona biedna, drżała jak gdyby żałowała już tego, co zrobiła. Ale oboje byliśmy zbyt dumni, aby się cofnąć, i kierując się za pomocą drogoskazów, szliśmy prosto do Glatigny. Przypominam sobie, że droga wydała się nam bardzo długa; że kozła jakiegoś wzięliśmy za wilka, a trzech wieśniaków za rozbójników. Kiedyśmy widzieli przecież, że ten wilk na nas nie napada, że ci rozbójnicy spokojnie postępowali swoją drogą, wtedy odwaga wróciła, kroki nasze były pewniejsze, i w godzinę jaką przybyliśmy szczęśliwie do Glatigny.
Najpierw pytaliśmy się o ogrodnika co przedaje kwiaty. Pokazano nam dom jego o dwa kroki od nas. Weszliśmy i w pośród rozkosznych kwater okrytych lasem daléj ujrzeliśmy miłego staruszka, który patrzał na nas z uśmiechem i spytał czego żądamy?
— Kwiatów, proszę pana, rzekłem mu, idąc ku niemu; za te wszystkie pieniądze, mówiłem dalej pokazując z powagą dwie pięcio frankowe monety — summę naszych połączonych majątków. Magdalena pozostała w tyle nieco, i rumieniła się bojaźliwa.
— Chcecie kwiatów moje dzieci, i za te wszystkie pieniądze?
— Tak, rzekła Magdalena, i pięknych jeśli można, bo to na imieniny dla mego ojca doktora d’Avrigny.
— O! jeśli to dla doktora d’Avrigny, rzekł ogrodnik, słusznie mówicie moje dzieci, dla niego niema nic zanadto pięknego: wybierajcie więc same. Cały ogród przed wami, zaraz wam otworzę oranżeryę, i wyjąwszy kilka kwiatów rzadkich i drogich, które wam pokażę, weźmiecie sobie co się wam podoba.
— Wszystko co się nam podoba? wołałem klaszcząc rękami.
— Wszystko? wszystko? pytała Magdalena.
— Ile tylko uniesiecie, moje dzieci.
— O! strzeż się pan, my silne jesteśmy.
— Ale ztąd do Ville d’Avray nie blisko wcale.
Nie słuchaliśmy go już, biegaliśmy po szpalerach i zbieraliśmy kwiaty — kto znajdzie piękniejsze? Ogrodnik szedł za nami. Biedne motyle i pszczoły musiały się lękać żebyśmy ich do szczętu nie zniszczyli.
Potem nuż zarzucać pytaniami dobrego ogrodnika.
— Możemy wziąć ten?
— Rozumie się.
— A ten?
— I ten także.
— A tamten?
— Naturalnie.
— O! to dopiero piękny kwiatek, ale pan go nam nie dasz, prawda?
— I owszem, weźcie.
Radość nasza była niezmierna, zabraliśmy nie dwa bukiety ale dwa snopy kwiatów.
— Ale wy nie zabierzecie tego wszystkiego sam rzekł mi ogrodnik.
— Zabierzemy, zabierzemy, wołaliśmy oboje unosząc każde swój bukiet.
— I wam pozwalają tak samym chodzić po lesie?
— Rozumie się, odpowiedziałem dumnie, wiedzą że znam drogę.
— To nie chcecie, aby was kto odprowadził do domu?
— A to na co?
— No, to bądźcie zdrowe moje dzieci, i powiedźcie doktorowi, że te kwiaty są od ogrodnika z Glatigny, któremu on córkę ocalił.
Nie potrzeba nam było mówić dwa razy, ruszyliśmy z pękiem kwiatów na ręku, z radością w sercu.
Pojmujesz Antonino, doktór ocalił córkę tego człowieka, obcą, a nie mógł ocalić własnéj!
Jedyna rzecz nas trwożyła: gdyby spostrzeżono naszą nieobecność! — Gdyby p. d’Avrigny wrócił i spytał się o nas.... Cały zbiór zajął nam przynajmniéj dwie godziny czasu. Nie było, nas więc w domu już ze trzy godziny.
W tak trudnych okolicznościach przypomniałem sobie na nieszczęście, uboczną drogę nieco krótszą. Magdalena już się nie tak bała wilkowi zbójców. Zresztą ty wiesz Antonino, jakie anielskie zaufanie Magdalena miała we mnie. Szła więc ze mną niesprzeciwiając się wcale.
Skutkiem téj ufności było, że puściliśmy się śmiało drożyną, która mi się wydała znajomą oddawna; ona doprowadziła nas do innej ścieżki, potem do miejsca, w którém drogi się na wszystkie strony rozchodziły; wreszcie weszliśmy w taką gmatwaninę dróg, pięknych prawda ale zupełnie pustych, iż po godzinie chodzenia, musiałem przyznać się, iż się zbłąkałem, i nie wiedziałem gdzie byliśmy, ani którędy nam iść wypadało.
Magdalena zaczęła płakać. Osądź jak mię to bolało, kochana Antonino. Musiała być obiadowa godzina, bo nam się jeść chciało bardzo; zresztą z ogromnemi bukietami było bardzo ciężko, i zmęczyliśmy się okropnie. — Przyszedł mi na myśl Paweł i Virginia: i oni biedni, nierozważnie zbłąkali się, tak jak my; ale mieli przynajmniéj Dominga ze sobą i psa ku pomocy. Prawda że lasy w Ville d’Avray nie tak są samotne jak na Ile de-France; ale dla nas to było prawie wszystko jedno.
Nareszcie, ponieważ narzekania i płacze nie mogły nas wybawić z tego kłopotu, szliśmy odważnie jeszcze z godzinę, ale labyrint, zdało się, zwiększał się pod naszemi stopami; przepaliliśmy ze szczętem. Magdalena padła zmęczona i spłakana pod drzewem, i ja także czułem, że mi bardzo nie dobrze.
Przez kwadrans może siedzieliśmy — byłto kwadrans rozpaczy nie odpoczynku. Jedną razą słyszymy szelest jakiś po za sobą. Odwracamy się i widzimy, że biedna kobieta jakaś wychodzi z lasu z dziecięciem. — Krzyknęliśmy z radości: byliśmy ocaleni.
Rozbitki Meduzy nie ucieszyli się szczerzéj, kiedy im na widnokręgu żagiel Argoski zajaśniał, jak my, spostrzegłszy tę wieśniaczkę wśród lasu.
Powstałem i pobiegłem ku niéj, spytać się o drogę; ale nędza spieszyła się więcej niż obawa, ona mię uprzedziła.
— O! mój piękny paniczu i moja piękna panienko, zlitujcie się nademną i nad biedném dziecięciem mojém. — Dajcie grosz jaki.
Sięgnąłem do kieszeni, Magdalena zrobiła toż samo; ale cóż? całe dziesięć franków wydaliśmy na kwiaty. Poglądaliśmy po sobie, zawstydzeni i zakłopotani; żebraczka sądziła, że się namyślamy.
— Zlitujcie się nademną mówiła daléj, od trzech miesięcy odumarł mię mąż; na jego chorobę wydałam się co do grosza, a śmierć jego odebrała mi jedyne utrzymanie; mam dwoje dzieci, jedno jeszcze w kolebce. Biedny dzieciaczek, nie jadł od wczoraj, i roboty nie mam, i jałmużny nikt nie da. Zlituj się nademną mój piękny paniczu, i moja kochana, piękna panienko!
Dziecko, bezwątpienia wyuczone, płakać zaczęło.
Magdalena patrzała mnie: byliśmy wzruszeni, rozczuleni.
Myśmy nie jedli od rana i tak się nam jeść chciało, a biedna dziecina, młodsza i słabsza od nas jeszcze, nie jadła od wczoraj!
— O! mój Boże jakże oni są nieszczęśliwi! zawołała Magdalena swoim anielskim głosem.
Dwie łzy błyszczały pod powiekami; ale ze zwykłą sobie szybkością i wdziękiem, już wiedziała co zrobi.
— Moja dobra kobieto, rzekła, nie mamy wcale pieniędzy przy sobie; jeszcze do tego zabłąkaliśmy się wracając z Glatigny do Ville-d’Avray; ale wyprowadźcie nas na drogę, dobra kobieto, chodźcie z nami do domu doktora d’Avrigny, a jeżeli kto na świecie pomódz wam może, to on niezawodnie.
— O! mój Boże! — dziękuję, w imieniu sierot moich, rzekła biedaczka składając ręce. Ale jakżeście się zabłąkali? Jesteście o kilka kroków od Ville-d’Avray, i idąc tą ścieżką na lewo, ujrzycie wnet pierwsze domy wsi waszéj.
Wtedy wróciły nam siły i odwaga. Wstaliśmy weseli i spokojni. Ale radość nasza znikła wnet, na myśl przyjęcia jakie nas w domu czekało. Ja przyznam się, straciłem wszelką odwagę i postępowałem z wolna za moją mężną Magdaleną, która szła naprzód słuchając opowiadań żebraczki.
Jednakowoż, gdyśmy zieloną furtkę przebyli, na parku już usłyszeliśmy głos Panny Brown, która wołała nas prawie z rozpaczą. — Magdalena obróciła się ku mnie.
— A teraz Amory, rzekła mi, co zrobiemy, albo raczéj co powiemy?
Mistres Brown ujrzała nas i przybiegła.
— Ach! nie dobre dzieci, zawołała, jakieście mię niespokojności nabawiły; ledwo żyję! Dokąd-że biegaliście? P. d’Avrigny przyjechał i pyta się o was. — Ja udałam, że idę po was, a ponieważ już jesteście, nie powiem mu nic o waszej wycieczce! niezawodnie miałabym za swoje; chociaż chwała Bogu, nie moja wtem wina, dodała.
— O! co za szczęście! zawołałem w pierwszém uniesieniu.
— Tak! ale ta biedna kobiéta? rzekła mi Magdalena.
— To cóż!
— Co? a jakże damy jéj cośmy obiecali, jeżeli nie powiemy, żeśmy się zabłąkali i że ona wyprowadziła nas na drogę.
— Będą nas łajać, odpowiedziałem.
— Ale ona głodna, i dzieci jéj — rzekła Magdalena. Czyż nie lepiéj być połajanym, i nakarmić biednych ludzi?
Biedna ukochana Magdalena — w téj odpowiedzi widzisz ją całą! —
Łatwo jednak przewidzieć, że p. d’Avrigny łajał nas ściskając oboje, — Biedna wdowa, po zebraniu potrzebnych wiadomości była odesłana do folwarku de Meursan: i teraz trzy serca więcej modli się za duszę naszej Magdaleny.
I pomyśl tylko, kochana Antonino, że od tego czasu 10 lat dopiero upłynęło!
Otóż jest wszystko co chciałem ci napisać, chociaż morze przedemną. — Niestety! moja boleść nieskończona, ukochała wspomnienia dzieciństwa i żyje w nich, jak ocean bez granic igra z muszlami wybrzeża, i kocha je.
Nessun e maggior dolore,
Che ricordarsi del tempo feluce,
Nella miseria!....”
Dziwna rzecz! Dopókim nie miał dziecka, nie wierzyłem w życie przyszłe. Od dnia urodzenia Magdaleny — zacząłem się spodziewać.
Od dnia jéj śmierci — uwierzyłem.
O sobie pisać ci nie będę Amory: ale w liście tym pomówię o wuju dobrym moim, o Magdalenie i o Tobie nareszcie.
Widziałam P. d’Avrigny onegdaj 1° Września. Pamiętasz zapewne, pozwolił mi widywać się co pierwszego każdego miesiąca. Jednakże stary Ja-kób, którego on przysyła do Paryża, aby się o mnie dowiadywał, daje mi o nim samym częste wiadomości. Mój wuj nie mówił, prawie do mnie; i dzień upłynął cały a myśmy milczeli oboje: zdało mi się, że ciągle roztargniony, i bałam się sprzeciwić mu. Czasami tylko poglądałam nań ukradkiem i musiałam poprzestać na tém.
Zmienił on się i bardzo; chociaż oczy obojętne nie dostrzegą z razu tego. Ale jego czoło więcéj daleko pomarszczone, jego wzrok więcéj mętny a cała postawa jego więcéj zbiedzona. A przecież te dwa miesiące choroby Magdaleny dosyć go już przygniotły. Kiedym przybyła, uściskał mię z zwykłą sobie dobrocią; spytał, czy nie mam czego nowego powiedzieć mu o sobie i o nowém życiu mojém. Odpowiedziałam mu, że nie, że odebrałam dwa listy od Ciebie Amory, i chciałam mu dać ten drugi, mówiąc, że pełen wspomnień o Magdalenie.
Ale niechciał przyjąć go, i mimo prośby moje nawet nie czytał.
— Tak, tak, szeptał tylko: tak, ja wiem, co on może powiedzieć. Cały w przeszłości jak ja. Ale ja mam 35 lat więcéj od niego — i ja przybędę pierwszy.
To powiedziawszy, nie przemówił już do mnie ani słowa prawie. Czasami tylko — i to o rzeczach obojętnych. — Mój Boże! — ja lękam się widząc go tak zatopionego, tak obcego już wszystkiemu co żyje. Po obiedzie, przy którym, wyjąwszy kilka zwykłych frazesów, usta nasze jeśli nie myśli, milczały — uściskałam go ze łzami w oczach. Odprowadził mnie aż do powozu: a Jakób co nas przywiózł rano — bo Mistres Brown była ze mną odwiózł nas do Paryża.
I oto całe moje z wujem widzenie, kochany Amory; ale kiedy Jakób przyjeżdża do Paryża pytam się go o Pana. Wuj nie zabronił mu odpowiadać. Teraz, wszystko mu już jedno. Wiem więc jak on żyje i co robi. — Co ranek, jakakolwiek jest pogoda wychodzi; idzie na cmentarz, powiedzieć, jak nazywa, dzień dobry Magdalenie.
Tam pozostaje z godzinę. Wróciwszy, i zjadłszy śniadanie w pięć minut — bo je tyle tylko ile koniecznie do utrzymania życia potrzeba — idzie do swego gabinetu, bierze kąjeta, u których, odkąd męzkiego doszedł wieku, co wieczór zapisuje dnia całego wypadki. — A ponieważ, przez 18 lat życia Magdaleny, ojciec żył życiem dziecka swojego, za tém poszło, iż oprócz własnych czynności p. d’Avrigny zapisywał najmniejsze wypadki tyczące się ukochanej córki. Jeśli chodziła na przechadzkę — to dokąd; jeśli robiła — to co takiego; jeśli mówiła — to jak i o czém. I tym sposobem może teraz powtarzać sobie codziennie: Jest temu lat 5, 10, 15 — ona była tu, albo tam; razem chodziliśmy tam; rozmawialiśmy o tém.... Sceny przeszłości, wesołe, czułe i poważne, kolejno stają przed jego oczyma, i on słucha, uśmiecha się, płacze: ale na końcu płacze zawsze; bo wypadek wszystkich tych wspomnień zawsze jeden.
Bo kiedy mówi do siebie: w piątym roku była taka żywa; w 10tym taka dowcipna, w 15 taka wdzięczna, — to zawsze musi skończyć na tém: dziś i żywość ta i dowcip i wdzięki zginęły, bo dziś już nie żyje!.. a jeśliby wątpić się odważył, że wdzięków tyle umrzeć mogło — otworzy okno — a z okna widzi grób jéj.
I na tém to smutném przeglądzie, mój biedny wuj całe dni trawi; i to jest źródłem tysiącznych wrażeń dla niego. Jednakże nie kładzie się spać, nie poszedłszy wprzód powiedzieć dobry wieczór Magdalenie, jak powiedział dzień dobry. — Potem o 10téj, 11téj godzinie wieczorem, wraca, zerwawszy z krzaka róż, co nad jéj grobem, białą różę — i chowa ją aż do jutra blisko siebie w karafce czeskiéj, która stała w pokoju Magdaleny. Słyszą często jak mówi do portretu córki swéj. Znasz ten cudowny portret Champmartaina, który tak mieć pragnąłeś. Zresztą nie otworzy ani jednéj książki, ani gazety, ani pakietu, ani listu żadnego; nie przyjmuje nikogo, nie chodzi do nikogo.
Bo dla żywych umarły jest; dla umarłej tylko żyje.
Teraz więc Amory, wiesz nie gorzéj odemnie, co się dzieje w Ville d’Avray. Płaczą po Magdalenie. Toż samo przy ulicy Angouleme gdzie ja jestem; toż samo gdzie ty się znajdujesz.
Któżby mógł widzieć ją godzinę tylko i po niéj nie płakać? Dziękuję Ci więc, żeś mi mówił o niéj. Ty ją lepiej jeszcze znałeś odemnie. Pisz mi o niéj zawsze. Kiedy o niéj teraz pomyślę — to chyba jak o posłańcu nieba, co się we śnie oczom moim ukazała. I w rzeczy samej nie byłaż ona świętą, którą Bóg zesłał nam, abyśmy naśladowali ją? — Ty wiesz o jednym jéj dobrym uczynku Amory; ale ja, powiernica jéj, której ona pozwalała patrzeć na nie i dzielić je czasem — ja wiem o tysiącu innych, i wierz mi, nie jeden ubogi zna ją po imieniu jéj.
Danniéj modliłam się do Boga, teraz modlę się do Boga i do niéj. — Mów mi o Magdalenie Amory, często, bardzo często.
Mów mi także i o sobie. Ach! kiedy to piszę serce mi bije i ręka drży, boję się obrazić ciebie, albo ci przykrość uczynić! Gdybyś mię obwinił o ciekawość albo płochość! Ran twoich może się tylko dotknąć ręka łagodna i delikatna.... i Magdalena tylko miałaby prawo pisać do Ciebie to co ja w téj chwili napisałam; ale gdzież drugą znaleść Magdalenę?
Ja mam tylko instynkt serca mego i szczerą a dawną przyjaźń ku tobie.
Ach! mój Boże! dla czegóż nie jestem rzeczywiście siostrą twoją? Powiedziałbym ci, i musiał — byś mię słuchać; powiedziałbym Ci: Amory, bracie mój drogi, ja niechcę pocieszać ciebie, ani ci radzić abyś zapomniał albo zdradził świętą jéj pamięć. — Już twoja dusza dla miłości zamarła, a serce twoje nie zadrży już na imię, na stąpnięcie, na głos kobiety. Bądź więc wierny zmarłej kochance; to dobrze jest, i słusznie i sprawiedliwie; ale jeżeli miłość, jest najlepszą rzeczą na święcie — czyż oprócz niéj nie ma już nic pięknego? — Sztuki, nauki, losy narodów, toż to wzniosłe są rzeczy!
Jesteś młody, bogaty — czyż nie masz obowiązków względem bliźnich twoich?
Gdybyś tylko o jałmużnie pomyślił, czyż litość nie ma w solne choć nieco, miłości? Ty niejednego uszczęśliwić możesz; ty jesteś bogaty — a ponieważ i siostra twoja Antonina, niestety! jest także bogata — podwójnie jesteś bogaty. Ja nie chciałam smucić wuja odmową z méj strony, ale życie moje zanadto przesiąkło goryczą, abym się mogła odważyć sprzęgnąć je z inném jakiem życiem. Czyż mogę zrobić lepszy użytek z tego majątku, jak powierzając go tobie Amory? Niech więc on służy szlachetnym dobrodziejstwom albo rozumnej ambicyi. W lepsze ręce, jak twoje, bracie mój, oddać go nie mogę — a ja....
Ale teraz nie o mnie chodzi ale o ciebie.
Tobą zająć się pragnę; pragnę wynaleźć wyrazy jakie, dowody — coby przekonały ciebie. Ty nie myślisz już o śmierci? — prawda? To byłoby okropnie — to byłaby zbrodnia! — Wuj mój — dobiega kresu dni swoich — a ty dopiero żyć zaczynasz. Ja nie wiem, mój Boże, ja nie mam zapewne dosyć wiadomości w tych rzeczach, ale mi się wydaje, że między twoim losem i jego wielka zachodzi różnica, i między twemi i jego obowiązkami.
Ty nie możesz już kochać — to prawda; ale ciebie wreszcie kochać mogą; a w istocie błogo być musi — być ukochanym. — Nie umieraj Amory, nie umieraj; — myśl o Magdalenie wiecznie; ale kiedy jesteś nad oceanam patrz nań i porównaj z nim boleść twą. O! dla czegóż nie mam dość wymowy aby przekonać Cię. — Pozwól przynajmniej niech cię przekona wszystko piękne, na które patrzysz, i ta wieczna natura któréj zima przygotowaniem jest do wiosny, a śmierć do zmartwychpowstania. Słuchaj Amory, pod twą boleścią i pod strapieniem twoim, jak pod temi śniegami i lodem zimowym, leży i żyje życie silne i pełne ognia. — Nie odwracaj oczu od dzieł boskich Amory; poddaj się pod wolę Jego — pozwól pocieszyć się — kiedy to się Jemu podoba, i nie wzbraniaj się żyć — kiedy On każę.
Daruj mi Amory, że mówię do Ciebie tak, w szczerości serca mojego; ale kiedy pomyślę że jesteś tam, daleko, bardzo daleko, sam jeden, opuszczony, i w takim smutku, w takiej rozpaczy — czuję dla ciebie wtedy współczucie żywe i szczere jak siostra — jak matka. 1 to właśnie dodaje mi siły i odwagi z jaką do towarzysza dzieciństwa mojego odzywam się wołaniem narzeczonej jego: nie umieraj Arnory!....
Jestem w Amsterdamie. — Wiesz kochana Antonino, że postanowiłem zupełnie obcym być dla wszystkiego co zewnątrz mnie się dzieje, bo sobą jedynie zajęty jestem i niby schylony nad przepaścią bezdenną, która wszystkie moje nadzieje pochłonęła — patrzę w jéj ciemne głębie. Mimo to jednak nie mogę nie widzieć a nawet nie przypatrywać się baczniéj ludowi holenderskiemu: systematyczny i czynny, chciwy i niedbały, siedzący i wiecznie w podróżach, chętnie płynie do Javy, do Malabaru, do Japonii, nigdy do Paryża. Holendrzy — to Chińczycy w Europie; to bobry wśród rodzaju ludzkiego. Odebrałem list twój w Anvers; wielką mi przyniósł ulgę kochana Antonino. Pociechy twoje słodkie mi są, ale i rana moja głęboka. Nic nie szkodzi — mimo to przyszlij mi jeszcze takich dobrych słów kilka — i donieś mi co o sobie. Proszę cię oto, żądam, zaklinam. — Źle to z twéj strony, że mnie uważasz za tak obojętnego na to, co ciebie się tyczy.
Widziałaś p. d’Avrigny piszesz mi, że bardzo zmieniony. Niech cię to nie trwoży Antonino, bo wreszcie każdemu trzeba życzyć, czego sobie sam pragnie. Im więcéj skołatany jest, tém szczęśliwszy, Wierzaj mi; a im gorzej ci się wydaje, tém więcej on z siebie zadowolony będzie.
Pragniesz, abym ci ciągle o Magdalenie opowiadał. Tym sposobem nastręczasz mi sposobność częstszego pisania do Ciebie; bo w reszcie o czem — że mógłbym ci pisać jeśli nie o niéj? — ona wiecznie jest, przedemną, we mnie, w około mnie; nic nie pociesza tyle biednego serca ile wieczne o niéj wspomnienie. — Cbcesz więc abym Ci powiedział jakeśmy się sami wzajemnie dowiedzieli że kochamy się oboje?
Był wieczór wiosenny. Już temu półtora roku. Siedzieliśmy w ogrodzie pod lipą. Z okna swego gabinetu możesz widzieć to miejsce.
Pozdrów je w mojém imieniu Antonino; pozdrów ogród cały, bo niema miejsca w tym ogrodzie, któregoby jej noga nie deptała, bo niema drzewa, któreby jej szarfa, jéj chustka lub ręka nie tknęła, i nie ma kącika małego gdzieby jéj głos anielski nie dźwięczał. Był więc wieczór. — I my oboje — usposobieni wcale do szczebiotania, wyczerpawszy teraźniejszość śmiało puściliśmy się w przyszłość. Wiesz ile mimo zwykłą melancholiczność lubiła się śmiać czasem, moja ukochana Magdalena. Zaczęliśmy więc, śmiejąc się, o małżeństwie; nie mówiliśmy jeszcze o miłości.
Jakie przymioty podbiłyby serce Magdaleny?
Jakie wdzięki wzruszyłyby moje serce?
I wnet stanął programmat doskonałości, jakich wymagalibyśmy po wybranej istocie na męża lub żonę; porówmywając marzenia nasze zobaczyliśmy, że nie wiele się od siebie różniły.
— Naprzód, mówiłem, jabym chciał znać od — dawna tę, której oddałbym duszę moję, obciąłbym umieć ją na pamięć.
— O i ja także rzekła Magdalena; kiedy nieznajomy jaki jest, co jak mówią uroczyście, stara się o rękę naszą, nigdy nie widzimy twarzy ale maskę — i z maską tylko mamy do czynienia. — Pretendent wraz z czarném ubraniem wdziewa na siebie formę dawno ulaną — dla tego dopiero po szlubie nazajutrz zaczyna się znajomość robić z swym mężem.
— A więc, rzekłem z uśmiechem, już pierwszy punkt. Ja bym chciał przez długą poufałość pewnym być przymiotów dobrych ukochanej mojéj. Wymagałbym, aby tyczyła w sobie trzy zalety konieczne: piękność, dobroć i ukształcenie — wszak nie wymagam za dużo, jest to najprostsza rzecz na świecie.
— Ale najrzadsza odpowiedziała Magdalena.
— To nie skromnie wcale, odpowiedziałem jéj.
— I owszem, rzekła; i ja z méj strony chciałabym, aby przyszły mąż posiadał przymioty odpowiednie tym jakich ty wymagasz, mianowicie, udatność, poświęcenie się, wyższość umysłową.
— O! ba! rzekłem, możesz długo szukać Magdaleną.
Nie ceń że się tak wysoko, rzekła śmiejąc się Magdalena i kończ raczéj obraz przyszłéj twojéj.
— O! prawdę mówiąc kilka tylko zostaje zrobić rysów co mniejszych. Naprzykład czy byłoby to dzieciństwem żądać, aby była znakomitego jak ja urodzenia?
— I owszem Amory; mój ojciec który łączy szlachetność rodu ze znakomitością zdolności, z tego twego żądania wysnuje ci wysokie teorye towarzyskie, jeżeli z nim o tém mówić będziesz. Ja nie wiem dla czego ale zgadzam się zupełnie z tobą i chciałabym, aby mąż mój równie szlachetnego był rodu.
— Nareszcie, rzekłem ja, chociaż nie jestem chwała Bogu chciwy, chciałbym jednak dla samej żony mojéj, dla równości moralnej między nami, aby była tak prawie zamożna jak ja; bo wtedy wszelkie myśli natrętne usuwają się z téj strony, i unika się miałkich kwestyi pieniężnych.
Jak tobie się zdaje Magdaleno?
— Zupełnie tak samo. Amory; i chociaż będąc bogatą za dwoje, nie myślałam wcale o tém, zdaje mi się, że i w tém masz słuszność.
— Teraz zostaje tylko jedyna rzecz.
— Co takiego?
— Oto, kiedy, już znajdę moją wymarzoną czarodziejkę, którą będę kochał, trzeba jeszcze dowiedzieć się czy ona mię kochać będzie!
— Ciebie, Amory?
— Dla czegożby cię kochać nie miała?
— Ba! czy ręczysz mi za to?
— Zupełnie Amory, i obowiązuję się zamiast niéj. Ale mnie czyby on kochał?
— Ubóstwiałby Cię Magdaleno, odpowiadam za niego.
— No! dobrze, rzekła Magdalena, zamieńmy nieco marzenia nasze na rzeczywistości; szukajmy w około siebie, między znajomymi naszymi czynie widzisz nikogo, coby odpowiadał żądaniom. Bo ja....
I zatrzymała się nagle rumieniąc.
Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu. Prawda zaczęła przenikać do naszych pomieszanych umysłów. Utkwiłem oczy w Magdalenę i powtarzałem niby pytając sam siebie.
— Kochanka oceniona, i znana od dzieciństwa.....
— Kochanek w którego sercu mogłabym czytać jak w mojém własném, rzekła Magdalena.
— Dobra, piękna, ukształcona.
— Piękny, szlachetny, obdarzony wyźszemi zdolnościami.
— Bogata i znakomitego rodu....
— Dobrze urodzony i bogaty....
— Ależ to wszystkie twoje przymioty Magdaleno!..
— To twoje zalety Amory!...
— O! zawołałem, a serce mi drżało, gdyby taka jak ty mię kochała, mój Boże!
— Jezus! rzekła Magdalena blednąc — czy kiedy myślałeś ty o mnie?
— Magdaleno!
— Amory!
— O tak, — tak — ja Cię kocham Magdaleno!
— Amory ja kocham Ciebie!
Nasze dusze otwarły się na ten wykrzyk podwójny — i niebo rozwarło się przed nami i czytaliśmy jasno w obu sercach naszych.
O! ja źle robię dotykając wspomnień tych.
Pamięć ich słodka ale dolegliwa.
Następny list będziesz łaskawa zaadresować do Kolonji. Ztamtąd też i ja do ciebie napiszę.
Bądź zdrowa siostro ma. Kochaj mię choć cokolwiek, i żałuj mię wiele.
To szczególna, mówił do siebie Amory, pieczętując list, i przebiegając myślą treść jego, to szczególna, — ze wszystkich kobiet które znam, jedna Antonina mogłaby urzeczywistnić moje dawniejsze marzenia, gdyby marzenia moje nie były, zmarły wraz z ukochaną moją Magdaleną. Antonina jest podobnież przyjaciółką dzieciństwa, równie jest piękna, ukształcona, bogata i ród jéj równie szlachetny, ale i to prawda, dodał uśmiechając się smutnie, że ja nie kocham Antoniny, że Antonina mię nie kocha.
Widziałam znowu wuja, Amory; znowu przeżyłam z nim jeden dzień podobny zupełnie do tego, którym ci już opisała: uważałam też same oznaki wycieńczenia; słyszałam od niego i mówiłam mu też same prawie wyrazy co wtedy. Zupełnie więc nic nowego o nim donieść ci nie mogę.
I o sobie także nic. Przez wrodzoną ci dobroć pragniesz, abym ci o sobie pisała, Amory. Ale cóż ci powiem, mój Boże? — Myśli moje — Bóg sam widzi i sądzi; moje czynności — powtarzają się, zawsze jednakie i proste, wierzaj mi.
Starania około gospodarstwa zabierają mi cały dzień prawie, a potem moje dziewczęce roboty, haftowanie albo muzyka. Czasem jaka wizyta dawnych znajomych P.d’Avrigny przerwie na chwilę te zatrudnienia tak mało urozmaicone. — Ale z przyjemnością dwa tylko słyszę imiona. Naprzód Hr. Mengis; bo on, i żona jego są dla mnie bardzo dobrzy i postępują ze mną jak z córką. — Drugie imię, mamże ci powiedzieć? jest twego przyjaciela Amory, Filipa d’Avray.
W saméj rzeczy, Filip Avray z odwiedzających mnie, jeden tylko ma mniéj niż sześćdziesiąt lat. Przyjmuję go z przyjemnością, naturalnie wprzytomności panny Brown. I czemuż on winien ten przywilej? — Bez wątpienia nie wdziękom swej nudnéj rozmowy, która co chwila kona z osłabienia i zabija znudzeniem;, ale jeśli trzeba powiedzieć — winien to przyjaźni swojéj ku tobie, mój bracie. Wprawdzie on nie mówi mi wiele o tobie, ale ja za to mówić mogę do woli — bo on cię zna, i korzystam z tego ile mogę.
Wchodzi on, kłania się, siada; jeśli kto jest, milczy ciągle dopóki osoba ta nie wyjdzie i przestoje na tém, że na mnie patrzy z uporem takim, że to mię gniewa nareszcie. Jeśli jestem sama z Panną Brown, bywa nieco śmielszy.
Ale jego śmiałość ogranicza się na peryodyczném kilku słów wymówieniu, które na mnie jedną wkładają cały prawie ciężar rozmowy; a rozmowy téj treścią jest zawsze prawie Magdalena albo ty Amory.
Bo i dla czegóż miałabym się kryć przed tobą, Amory, co masz serce tak delikatne, tak szlachetne? Dusza łaknie przywiązania, jak pierś powietrza — a z tobą łączy mię jedyne przywiązanie przeszłości a może jedyne i w przyszłości mojéj nie jasnéj. Wreszcie, słuchaj Amory, zgadzam się z tobą — samotność w której żyję, męczy mię. To téż z całą prostotą żalę się przed tobą, bo nigdy nie umiałam maskować się przed drugimi, ani przed sobą samą, — Może źle to jest, ale czuję iż mi potrzeba jakiego roztargnienia, potrzeba mi wyjść na powietrze, i ogrzać się słońcem, i widzieć ludzi — potrzeba mi żyć jedném słowem. — W tych wielkich pokojach zimno mi i straszno: a kiedy jestem sam na sam z temi białemi biustami i portretami nieruchomemi, jakieś dziwne mię uczucie ogarnia. Dla tego milczący i wiecznie zadumany Filip przedstawia mi przynajmniéj tę korzyść, że żartuję z niego w duszy i śmieję się z niego, sama dopóki jest, a z Panną Brown, kiedy już wyjdzie: nie potrzebuję go przynajmniéj szanować — a i to wiele.
Gniewaj się na mie, mój drogi, gniewaj się za te szyderskie obchodzenie się z tym, do którego ty jesteś być może przywiązany. Gniewaj się Amory, bo ty, sądzę, jeden tylko, mógłbyś poprawić wady moje, gdybyś ten trudny obowiązek chciał wziąć na siebie.
Ale mój Amory, niechciałabym aby on tylko, mówił mi o tobie; wołałabym słyszeć ciebie samego. W jakiem teraz usposobieniu jesteś? Co myślisz i czujesz co? — Smutne jest położenie moje, między wujem i tobą. Podwójna ta rozpacz przestrasza mię i zabija. Miej nieco zaufania we mnie, proszę Cię bracie mój; nie zostawiaj duszy mojéj w opuszczeniu takiem, i ulituj się istoty słabej, co się lęka i płacze.
Wierz mi są dnie, w których zazdroszczę szczerze Magdalenie. Ona umarła kochana — i szczęśliwa jest w niebiosach: ją pogrzebiona jestem za życia, pogrzebiona w samotności i zapomnieniu.
Piszesz mi Antonino, że nie dosyć donoszę ci o sobie; Dobrze! na ukaranie cię posyłam list pełen egoizmu, jak tylko można. Będę ci na dwóch lub trzech kartkach pisał o sobie, to może i zyskam prawo na końcu parę wierszy wcisnąć tyczących się ciebie. Czy będziesz wtedy zadowolona?
Otóż jestem w Kolonii, albo raczéj naprzeciw Kolonii, w Deutz. Z okien mojego hotelu widzę Ren i miasto całe. Widok jest cudowny. Słońce zachodzi za starem miastem, a kiedy piękne są dni i chłodne, tworzy tło promieniste, na którém ogromne domy i szczyty wież kościelnych rysują się ponuro-czarno, wspaniale. Rzeka toczy się nizko z wielkim szumem, a odcień wody jéj, to czerwonawy to ciemny, prawie zawsze złowieszczy, ale nadzwyczajnej piękności. Po godzinach patrzę w zachwyceniu na ten obraz cały nad którym panują dwa olbrzymie odłamy katedry, chwała Bogu nieskończonéj dziś jeszcze. O! kiedy zapłaceni z próżności mularze przyjdą kończyć dzieło architektów, którym wiara natchnienie zesłała, o! wtedy słońce już nie będzie w stanie uczynić, aby Bóg z pod dzieła ludzkiego był widny, i aby ta przepaść utworzona przez oba odłamy zamieniła się w piec ognisty.
Wszystkie te widoki, jak artystę mnie zajmują. W istocie lubię to miasto, stare i nowe zarazem, zalotne i cześć nakazują, ono myśli i działa.
Ach! gdyby Magdalena była tu! gdyby mogła ze mną razem patrzeć na słońce kiedy za katedrę zachodzi!
Mój bankier gwałtem dał mi bilet do tutejszego kassino. Domyślasz się, że nie chodzę na wieczory; ale w dzień, kiedy zwykłe zatrudnienia wyludniają te ogromne salony, chętnie rano kilka godzin przesiedzę czytając gazety. Jednakże przyznam ci się, Antonino, dużo potrzeba mi było siły, nimem przezwyciężył wstręt mój na widok pierwszych gazet, co mi wpadły w rękę. Te dwanaście kolumn, w których nie ma ani jednego słowa o tém, co mię najbardziej obchodzi, ten świat paryki, co śmieje się i bawi jak zwykle, i ta równowaga europejska na którą boleść pojedynczego człowieka, bodaj najstraszniejsza i okropna najbardziéj, najmniejszego wpływu nie wywiera; wszystko to budziło we mnie niesmak, pobudzało do gniewu prawie. — Alem mówił znowu sam sobie: Cóż śmierć Magdaleny mojéj drogiej może znaczyć dla obojętnych? Umarła — i jedną kobietą mniéj na ziemi, jednym Aniołem więcéj w niebie. Wielki to jest egoizm chcieć, aby wszyscy ludzie dzielili moję boleść i strapienia, kiedy ja ich smutku nie dzielę!
Wziąłem więc gazety, ktorem był odrzucił, a reszta nie wygasłéj ciekawości skłoniła mię do czytania.
A wszak to trzy miesiące jakem się z Paryża oddalił! — W istocie, lękam się niekiedy, myśląc, że dni tak szybko płyną czy w radości, czy w smutku.
Wczoraj Magdalena leżała na swem łożu, ja trzymałem ją za jedną rękę, ojciec za drugą, a ty Antonino, napróżno chciałaś rozgrzać zimne już jéj nogi........
Za granicą dopiero, Antonino, przekonać się można o téj wielkiej prawdzie, że tylko życie paryzkie istotnem jest życiem: reszta świata wegetacye mniéj więcéj silnie.
W Paryżu tylko widzisz ruch i postęp myśli. A przecież, Antonino, sądzę, że długo jeszcze pozostałbym tutaj, gdybym miał z kim o niéj rozmawiać, gdybyś ty była ze mną i podziwiała te piękne widoki natury, i cieszyła się razem ze mną temi cudownemi krajobrazami, które Ren rozwija przed niemi oczyma, a słońce szczodrze pozłaca.
O gdybym mógł rękę uścisnąć życzliwą! — Teraz w spokojném i milczącem zachwyceniu po całych godzinach stoję w oknie, sam jeden!
O! gdybym mógł ujrzeć wzrok wzruszony, co by mi moje wrażenia odbijał — gdyby była dusza z którą mógłbym się memi podzielić myślami! Ale nie! — mój los teraz żyć i umrzeć samotnie......
Pytasz się, co się dzieje ze mną? I po cóż mam troskami swemi zasmucać twe piękne serce, które w prostocie wyznaje, że samotność zabija je, że ono pragnęło by żyć życiem serca drugiego. Oby pragnieniu twemu stało się zadość, Antonino; obyś mogła znaleźć duszę któréj szuka dusza twoja; oby Bóg zesłał ci całe szczęście miłości, oszczędzając ci jéj uragany. Bo i cóżby się z tobą stało, kiedy burze te zmogły mnie!
Ach! bo ty jeszcze nie wiesz Antonino, co to miłość jest?
Miłość to radość i boleść, upojenie i gorączka, napój zbawienny i trucizna! Upaja ona ale zabija. Od balkonu Julii do grobu, ileż uśmiechów, ale i łez ile!
Szczęśliwy kto umiera pierwszy.
Ale kiedy Romeo znajduje kochankę swoją zimną, umarłą — już mu wtedy życie nie życiem; wtedy śmierć pragnieniem jego. I śmierć tę sam sobie zadaje.
Ja staranie to życiu mojemu zostawiam. Kiedy się kocha, Antonino, to serce już nie bije w piersi twojéj ale w piersiach ukochanéj osoby. Kiedy kochasz, wyrzekasz się sam siebie, a byt twój nie jest twoim bytem — a przecież żyjesz nim. Kiedy kochasz, poisz się rozkoszą nieba, dopóki śmierć zabierając połowę jedną duszy twéj nie zmieni ci raju na piekło. Wtedy już wszystko skończone; a kto przeżyje, czeka tylko śmierci, bo ona rozdzieliwszy łączy znowu.
Ale ty Antonino, tak pełna życia, młodości i przyszłości, tak wdzięczna i wesoła, nie poddawaj się tym boleściom rozpaczy, które mnie i p. d’Avrigny do grobu schylają. Strata siostry nie powinna zniszczyć wszystkiego w nas tak, jak strata córki lub kochanki. Tyle jeszcze uczuć ci zostaje. A przecież smutną jesteś, biedna Antonino! Widzę ja chorobę na którą cierpisz. Miłość cię trawi, działalność myśli twojej pragnie i wyzywa cię do ruchu, budzi namiętności. Pragniesz żyć, bo dotąd zaledwo znasz przedmowę życia — a xięga jego tajemnicza nie otworzyła się jeszcze przed twoim wzrokiem dziewiczym. Pragniesz używać bogatych i potężnych zdolności jakiemi cię Bóg obdarzył. Cóż może być sprawiedliwszego? Nie rumień się więc, siostro kochana; pragnienia twoje święte są i prawe; w nich nie tylko leży szczęście twoje, ale i innej istoty wybranéj.
Nie wstydź się więc przeznaczenia swego, i natury twéj Antonino: idź śmiało w świat, co ci otworem stoi, i pod opieką szlachetnych i szanownych przyjaciół, staraj się wśród tłumu odszukać serce godne serca twojego.
Ja z grobu Magdaleny braterskiemi oczyma poglądać będę za tobą.
Ale trzeba, abym ci co prędzéj powiedział: serca godne ciebie rzadkie są, i bardzo; a omyłka, śmiertelna jest, pamiętaj Antonino. — Całe życie na kartę stawiasz. Im więcéj możesz wybierać, tém więcéj nieraz sposobności masz omylenia się. To rzecz straszna! Ja, któremu przez szczęśliwe zrządzenie udało się napotkać jakoby na progu miłości zaraz, Magdalenę kochaną i znaną od dzieciństwa, ja mogę powiedzieć myśląc o tém, że straszna jest powierzyć swój los przypadkowi, i duszę swoje ślepym kierować instynktem. — Strzeż się Antonino, strzeż się.
Chciałbym być w Paryżu teraz; chciałbym być przewodnikiem tobie. Chociaż byłbym świadkiem już obojętnym, ale uczucie braterskie i poświęcenie dla ciebie znajdziesz we mnie zawsze. O! ja nie dałbym się łatwo zaspokoić, Antonino. Wiele trzebaby mieć warunków, aby zyskać moje przyzwolenie. Bo słuchaj. Cóż tobie brakuje? Masz wdzięk, majątek, piękne urodzenie: — a wszystkie dary natury cię zdobią, wszystkie bogactwa wychowania blasku dodają! — Ty jesteś szczęściem samem żyjącem.
I możnasz to szczęście oddać temu co go nie pojmuje i nie wart go? To też choć oddalony jestem, weź mię za swego powiernika; chociaż zdaleka będę się starał widzieć i przewidywać, bo zawsze jestem ci cały oddany.
P. S. Zwróć téż uwagę na tego Filipa. Ja go znam i wiem, że zdolny zakochać się w tobie. Chociaż dobrze śmieszny, nie mniéj przeto kompromitujący, — jest to maszyna, która trudno się bardzo rozgrzewa, ale rozgrzana raz, wre i trzeba się obawiać częstych wybuchów. Szczerze mówiąc nie taką prozę pragnąłbym widziéć obok poezyi twojéj.
Nareszcie Bóg mię wysłuchał: zaczynam czuć w sobie zarody zniszczenia, które za 8 lub 10 miesięcy bez wątpienia wtrącą mię do grobu.
Wszak pozwolić sobie umrzeć z choroby, którą Bóg posyła, nie jest to obrażać Go: jest to słuchać go, i owszem.
Bądź wola twoja, o Boże mój, jako w niebie tak i na ziemi!
Jakże ty umiesz mówić o miłości Amory, jakże ty ją czuć musisz! za każdą razą kiedy czytam list twój, a czytam go nieraz, mówię do siebie zadumana: Jakże szczęśliwa była ta, któréj życie takie wieńczyło uczucie, i jakże smutną jest rzeczą, że ten rzadki skarb miłości i poświęcenia, któryś nagromadził u siebie, pozostanie odtąd bezużytecznym, będzie stracony!
Radzisz mi wyjść i zmieszać się ze światem, szukać tam zaspokojenia uczucia, którego mi teraz brak; ależ czyż nie odstręczasz mię zarazem od tego mój Amory, zdejmując zeń całą ułudę, coby mię przywabić mogła? Między wszystkiemi tymi, coby się mogli odezwać do mnie słowami miłości, czyż znajdę kiedy przyjaciela, jakiego miała Magdalena — co dla niéj całe życie swe poświęca. To zaparcie siebie rycerskie, ta wzniosłość serca, jeśli mi wolno tak mówić, czyż właściwe są czasom naszym? Mnie otaczają ludzie politycy, dumni i z niczego, albo próżniacy znudzeni wszystkiém na świecie. Nie wymawiaj imion Romeo i Julii wśród téj tłuszczy prozaicznéj. Romeo i Julia, to marzenia poety, to nie rzeczywistość téj ziemi. Tak sądzę Amory.
To téż całe mienie moje, pójdzie dla biednych, i dusza moja do Boga się zwróci. Taki mój los, Amory. I dla tego śmieję się i szydzę. Kto się śmieje ten nie myśli; a kto szydzi nie skarży się, choć na chwilę.
Ale to za gorzki przedmiot, mówmy o czém inném. I tém inném będzie Filip d’Avray.
Odgadłeś Amory: Filip d’Avray mię kocha; nie dla tego mówię ci to, żeby mi miał objawić swą miłość, bo chwała Bogu, zanadto jest roztropny aby miał odważyć się na podobne zwierzenie; ale, szczerze ci mówię, to rzuca się w oczy; a ja kiedy co podobnego odkryję, nie umiem już milczeć; daruj mi, to nie moja wina.
I dla czegóż zresztą ukrywać?
A! prawda uważasz, że on może mię narazić na jaką przykrość.
Kochany Amory, o sto mil jesteś od nas i od prawdy.
Gdybyś mógł widzieć, choć przez chwilę, biednego chłopca! Gdybyś mógł widzieć jego godną politowania postawę, kiedy się ze mną znajduje, powiedziałbyś, że raczej siebie niż kogo innego na śmieszność wystawia.
Jeśli on wie o miłości swéj, bez wątpienia przeciw niéj walczy. Czasami zdaje się, że go jakieś dręczą wyrzuty, i nagle przeprasza mię i wychodzi, jak gdyby się bał, aby go na gorącym nie schwytano uczynku. Niekiedy wierzę w to, że boi się naruszyć czystość duszy swéj.
W każdym razie, on więcéj sam doświadcza przykrości aniżeli ich sprawić komu może; a kiedy gra w wista z p. dé Mengis wygląda zupełnie jak męczennik, aż mię litość bierze.
A ponieważ z resztą w tém wszystkiem najmniejszego nie ma niebezpieczeństwa, proszę cię mój Amory, zostaw mi ofiarę moją, a ja ci obiecuję, że z sześć dobrych miesięcy przejdzie, nim bojaźliwy pan Filip pozwoli sobie bąknąć jakie słowo, coby podobne było do oświadczenia.
Zdaje mi się nawet, że nie mam potrzeby nudzić p. d’Avrigny temi westchnieniami bez skutku. — Zresztą mój biedny wuj, jest teraz więcéj ponury i bardziéj w sobie zamknięty, niż kiedykolwiek. Boję się, mój Boże, że niedługo połączy się z córką swą. Wszak on tego chce? to jego jedyne szczęście! O! zawsze, ja bardzo płakać będę kiedy on będzie szczęśliwy.
Muszę Ci jeszcze jedną rzecz powiedzieć. Zdaje mi się, że mój wuj śmiertelnie jest ugodzony. Czy to jest same tylko cierpienie? czy jaka inna choroba, którą boleść tak silna zrodziła. Pytałam się oto, tego młodego doktora p. Gaston; w którym tyle pokładasz ufności, i odpowiedział mi, że wielkie wstrząśnienie umysłowe, które żywimy sami, nosi w sobie zarody zniszczenia, szczególnie w pewnym już wieku. Cytował mi kilka chorób, które powstać mogą wskutek smutku, z którego wyleczyć się nie chcemy, i pytał mię dalej, czyby nie mógł choć z pięć minut pomówić z wujem. Przez te pięć minut, mówił mi, mógłby poznać symptomaty choroby, którą p. d’Avrigny jest dotknięty; jeżeli w samej rzeczy ma inną jaką chorobę oprócz boleści swojéj.
Dla tego téż pierwszego Stycznia, kiedym była u wuja, starałam się skłonić go do tego. Powiedziałam mu, że doktór Gaston, którego on wprowadził do domu królewskiego, i który jak wiesz, był jego ulubionym uczniem, chciał go się poradzić względem choroby na którą właśnie leczy; ale on nie dat się oszukać tym wybiegiem.
— Tak, tak, rzekł, wiem ja co to jest, i znam osobę, którą on chce wyleczyć; ale powiedz mu, moje dziecię, że wszelkie lekarstwo byłoby bezskuteczne, bo choroba śmiertelna.
A kiedym słysząc to, płakać zaczęła:
— O! Ależ pociesz się Antonino, mówił daléj wuj, jeśli cię ta osoba obchodzi; bo jakikolwiek postęp choroba uczyni, ta osoba będzie jeszcze żyła ze cztery albo 5 miesięcy, a do tego czasu i Amory powróci!“
O! mój Boże, gdyby, mój wuj umarł w czasie twojej nieobecności, i gdybym ja została sama jedna, sama zupełnie! Pragniesz Amory kogo, z kim mógłbyś podziwiać piękności pola i miasta. Czyż nie więcéj potrzeba mi pragnąć przyjaciela coby dzielił boleść moją, coby płakał ze mną razem? — Ja mam takiego przyjaciela, ale ileż mil nas przedziela, ale i on ma boleść swą, która nas dzieli jeszcze bardziéj niż odległość miejsca. Co robisz tam, Amory? Jak możesz tak skazywać się na samotność, która mnie tak ciężką się zdaje? Co za korzyść z tego, że obojętnie poglądasz na wszystko, co cię otacza? Gdybyś powrócił Amory cierpielibyśmy — razem przynajmniéj.
Dowiedziałam się od pana de Mengis, że jeden z jego Synowców — przejeżdżając przez Heidelberg, słyszał, że ty mieszkasz w tém mieście. Piszę więc do ciebie do Heidelberga, mając nadzieję, że ten list szczęśliwszy będzie od poprzednich, że otrzymam odpowiedź nań.
Cóż się więc z tobą dzieje, mój Boże i dla czegóż tak unikasz tych, co się kochają? Wiesz że od dwóch może miesięcy nie tylko nie wiem gdzie jesteś, ale nawet czy jesteś na święcie? Gdybym nie była kobietą, pojechałabym niezawodnie; i szukałabym cię, i choćbyś się skrył jak najstaranniej, wierzaj mi, wynalazłabym cię nie długo.
Pisałam do ciebie trzy listy, czy nie odebrałeś ich? Oto piszę czwarty — czy ten przynajmniéj odbierzesz? w każdym opisywałam ci moje coraz rosnące strapienia. O! gdybyś je był odebrał, nie miałbyś odwagi milczeć tak długo, wiedząc, że to milczenie — to męka dla mnie straszliwa.
Ale przecież nie umarłeś, bo p. Leon de Mengis słyszał o tobie w Heidelbergu; przecież wiem nareszcie dokąd mam pisać; a jeśli teraz nie odpowiesz mi, będę miała prawo sądzić, że listy moje są przykre dla ciebie — i ja wtedy, mimo woli mojej zamilknę z kolei.
O! Amory ja prawdziwie jestem nieszczęśliwa! Z 3ch osób, co mię kochały, jedna umarła, druga umiera, trzecia zapomina o mnie zupełnie.
Jakimże sposobem; mając serce tak dobre, tak szlachetne i wielkie, nie masz litości dla tych co cierpią? Jeśli ty nie powrócisz, a wuj mój umrze — wtedy Amory za powrotem twoim znajdziesz mię w klasztorze.
Jeśli list ten zostanie bez odpowiedzi, będzie to ostatni z mój strony do ciebie.
- Amory zlituj się nad twoją siostrą.
Pisałaś do mnie kilka listów Antonino, w których objawiłaś mi zmartwienia twoje?
Ja nie odebrałem żadnego.
Słuchaj mię, powiem ci wszystko: ja nie obciąłem ich odbierać. Twój list przedostatni straszne zrobił na mnie wrażenie. Wyjechałem z Kolonii, nie mówiąc dokąd się udaję, nie wiedząc sam, nie uprzedziwszy poczty, aby mi listy moje przysyłała.
Chciałem uciec od świata całego, od ciebie nawet Antonino. A więc to prawda Antonino! P. d’Avrigny umiera, a ja umrzeć nie mogę. Ten człowiek więc we wszystkiém wyższy jest odemnie: w cierpieniu i poświęceniu! Magdalena nas obu czekała; — a ja com mówił, że ją najwięcej kochałem, ja po nim dopiero z nią się złączę.
Ach! i dla czegóż p. d’Avrigny nie pozwolił mi wtedy raz skończyć jak chciałem? Dla czegóż wytrącił, pistolet z ręki méj tą fałszywą maxymą: po cóż się zabijać — umiera się!
W istocie umiera się, kiedy on umiera.
Czyż więc organizacye nasze różne są, czy jemu lata jego w pomoc idą? Może taż sama natura co starca naprzód popycha, młodzieńca cofa w tył?
W każdym razie to pewna, że ja umrzeć nie mogę!
O! to list twój rzucił to straszliwe światło na serce moje! Pomału natura odzyskała prawa swoje, a ja nie czułem tego wcale, i życie odzyskało władzę swą. Co dzień, nie wiedząc jak, mieszałem się do świata co mię otacza. Raz ujrzałem się w salonie: i w samej rzeczy nic mię od reszty mężczyzn nie różniło, chyba krepa na kapeluszu. Wróciwszy, zastałem twój list, i w nim wyczytałem, że p. d’Avrigny słabnąc co dzień, chyli się coraz bardziéj do grobu, wtedy właśnie, kiedy ja co dzień wyżéj podnoszę czoło moje, i coraz więcéj zajmuję się tém co się w około mię dzieje.
A więc dwa są różne rodzaje miłości, miłość ojca i miłość kochanka, miłość z któréj się umiera, i miłość od któréj umrzeć nie można?
W Kolonii zrobiłem kilka znajomości, pozwoliłem już sobie kilku rozrywek....
Chciałem więc uciec od wszystkiego, zerwać ze wszystkiém, być sam ze sobą, aby osądzie w samotności i spokoju, zmianę jaka we mnie zaszła od sześciu miesięcy.
Schroniłem się do Heidelberga.
Tam, zstąpiłem w głąb duszy mej, tam zmierzyłem ranę mą. Czy Izy moje już wypłakałem wszystkie, że płakać więcej nie, mogę? czyż wszystka krew wypłynęła z rany méj, że więcéj nie płynie już?
Czyż podobne do prawdy jest to, żebym się mógł wyleczyć, i czy natura nasza tak jest słaba, że nic w niéj wiecznie trwać nie może, nawet boleść po śmierci kochanki?
W każdym razie to pewna, że ja umrzeć nie mogę!
Czasami zapuszczam się w góry i w tę cudowną dolinę Necker, aby uniknąć zgiełku radości i zabaw téj dzielnéj i dobréj młodzieży uniwersyteckiéj, opuszczam naturę żyjącą i ożywioną dla nieruchoméj natury.
Ale i tam nawet pod tą bezwładnością pozorną widzę soki żywotne, co poprzedzają wiosnę, widzę zarody siły i życia. — Kiełki drzew już się puszczają, ziemia się zieleni, wszystko się odradza; na każdym kroku spotykam życie, a przecież nie szukam życia, ale szukam śmierci.
Tak, wszędzie życie zuchwale wre w żyłach mych, i huczy w mych skroniach i upaja mię i porywa! Oburzony jestem sam na siebie, pełen wzgardy ku niedołęźności niéj, pełen nienawiści dla téj nikczemnéj ludzkości, od któréj niby to wyższy byłem przez chwilę. O! nieraz biurze mię chęć pójść do Afryki, żeby mi tam nędzną głowę roztrzaskały Araby, bo rzucić się ze skał wierzchołka, nie wiem czybym się teraz odważył nawet.
Sądzę że obłąkania dostaję, i nie musisz mię wiele rozumieć.
Przebacz mi, przebacz Antonino, i szaleństwo listu tego i milczenie moje tak długie, i tyle przykrości mi przebacz, jakie ci sprawiło milczenie moje. — Trzeba mi przebaczyć, bo w istocie ja cierpię okropnie. Pamiętasz jaką radę Hamlet dał Ofelii! Idź do klasztoru! Doprawdy gotów jestem powiedzieć Ci jak Hamlet: Get thee to a nunnery!
Tak, tak, idź do klasztoru, biedna Antonino, bo niema przysięgi niezłomnéj, ani boleści prawdziwéj, bo nie ma wiecznéj miłości. Napotkasz człowieka jakiego, co cię kochać będzie, co będzie udawał, że cię kocha, wreszcie co Cię będzie kochał w istocie. — I człowiek ten przysięże Ci nie raz, że życie twoje jego jest życiem, i będzie ci mówił na klęczkach, że umrze jeśli ty umrzesz. A kiedy umrzesz i on będzie chciał umierać — ale sześć miesięcy ledwo upłynie a on będzie się wstydził samego siebie, bo będzie pełen życia, i zdrowia.
Get thee to á nuunery!
Chce jeszcze widziéć się z p. d’Avrigny, przed jego śmiercią. I rzucę mu się do nóg i będę błagał przebaczenia. W tych dniach więc wyjeżdżam do Paryża. Kiedy? sam nie wiem; ale niezawodnie przed 1ym maja. Piękne dni się zbliżają, czas do podróży doskonały. Na brzegi Renu, zjadą się Ci, których znam za nadto, abym nie potrzebował ich unikać — to będzie Paryż drugi. Wiecie przed ludźmi trzeba się chronić do Paryża.
Z resztą ty jesteś tam Antonino, a ja tak jestem winny względem Ciebie! — We wszystkich listach twoich było tyle braterskiego uczucia, tyle bolesnego wdzięku! I listy twe szły w ślad za mną, i listy twe wzruszały głęboko moje serce. — Kiedym je czytał zdało mi się zawsze, że cię widzę przed sobą cudowną w smutku twoim, pełną wdzięku w prostocie twéj, ze łzami w oczach, z uśmiechem na ustach. Tak, żeby zarobić na przebaczenie twe ja ci powierzę mój los, i w życiu mém będę słuchał twoich szlachetnych rad i chęci czynienia dobrze, i w twoje ręce łaskawe złożę moje zbolałe serce.
Doktór Gaston był u mnie, niby chcąc zasięgnąć mojéj rady, ale w rzeczy saméj dla tego tylko, aby mię zobaczył.
Dowiedział się niezawodnie od Antoniny że byłem chory, chciał poznać chorobę. Nie przyjąłem go.
O! Boże Panie mój, ja chowam jak skąpiec ten skarb śmiertelny, któryś mi zesłał, chowam go dla siebie tylko, ukrywam go przed oczyma ludzkiemi. Długo wątpiłem, ale wreszcie symptomaty są tak widoczne i tak dotykalne, że od 7 czy 8 dni przekonany jestem zupełnie. — Zmiękczenie mózgu trapi mię; jest to jedna z rzadkich chorób, co się z wielkich cierpień moralnych rodzą. Ciekawa to rzecz będzie dla nauki, te badania jakie im zostawię nad sobą samym: będzie to zajmująca rzecz dla lekarzy śledzić postęp choroby puszczonej wolno, i liczyć wpływy jéj na organizacyę ludzką; bo choroby téj nic nie wstrzymuje i swobodnie przebiega ona wszystkie swoje doby. Jestem w pierwszym jéj peryodzie; doznaję nieraz jakiegoś obłąkania, po któręm następują niekiedy dziwne zawroty, czuję boleści dotkliwe i przejmujące w głowie, nareszcie kurczenia częściowe, które, wtedy kiedy się najmniej spodziewam, obalają mig na krzesło, albo paraliżują rękę wyciągniętą po cokolwiek.
Za dwa, za trzy miesiące wszystko się skończy.
Trzy miesiące — ach! to tak długo!
O! ja jestem niewdzięczny. Przebacz mi panie!