Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Zielonego Wzgórza Część I-sza |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Rozalia Bernsztajnowa |
Tytuł orygin. | Anne of Green Gables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I-sza Cała powieść |
Indeks stron |
— Jakiż prześliczny dzień! — rzekła Ania, głęboko oddychając. — Czyż nie cudnie jest żyć w takim dniu, jak dzisiejszy? Żal mi tych, którzy się jeszcze nie urodzili i nie mogą napawać się tą pogodą! Choćby przeżyli nie jeden taki rozkoszny dzień, dzisiejszego przecież nie zaznają... I jakie to szczęście, że mamy taką śliczną drogę do szkoły!
— Zapewne, że przyjemniej jest iść tędy, niż gościńcem, na którym jest gorąco i tyle kurzu — odpowiedziała praktyczna Djana, poczem zajrzała do koszyczka ze śniadaniem dla obrachowania, wiele też kęsów smacznego ciastka z malinami przypadnie na jedną uczennicę, jeśli trzy sztuki trzeba będzie podzielić pomiędzy dziesięć koleżanek.
Dziewczynki ze szkoły Avonlei miały zwyczaj składać razem przyniesione śniadania, a gdyby która z nich odważyła się sama, lub nawet wspólnie z najlepszą swoją przyjaciółką zjeść trzy ciastka z malinami, napiętnowanoby ją, jako „wstrętnego sobka“. A jednak trzy ciastka, podzielone pomiędzy dziesięć dziewczynek, mogły tylko zaostrzyć apetyt na nie.
Droga, którą Ania i Djana dążyły do szkoły, była wistocie prześliczna. Ania nie potrafiłaby stworzyć podobnej nawet w swej wyobraźni. Pójście gościńcem było wcale nieromantyczne, natomiast spacer Aleją Zakochanych, wzdłuż Szumu Wierzb, Doliną Fiołków i Ścieżką Brzóz był w wysokim stopniu poetyczny.
Aleja Zakochanych zaczynała się w ogródku za kuchnią Zielonego Wzgórza i wiła się poprzez las tak daleko, jak sięgała posiadłość Cutbertów. Była to droga, którą zwykle chodziły krowy, udając się na pastwiska i kędy zimową porą zwożono drzewo do kuchni. Ania wymyśliła tę nazwę już po kilkutygodniowym pobycie na Zielonem Wzgórzu.
— Wiem dobrze, że żadni zakochani nie chodzą tędy — objaśniała Ania Marylę — ale czytamy właśnie z Djaną śliczną książkę, w której jest Aleja Zakochanych. Dlatego chciałyśmy także mieć podobną. Wszakże to śliczna nazwa, czy nie? Lubię tę ścieżkę, bo można na niej śpiewać i krzyczeć w niebogłosy, a nikt się o to nie gniewa.
Ania wychodziła zazwyczaj wczesnym rankiem i udawała się Aleją Zakochanych aż do jeziora. Tam spotykała Djanę i obie dziewczynki wędrowały pod koronami klonów, dopóki nie doszły do małego mostku.
— Klony są to naprawdę takie towarzyskie drzewa — mawiała Ania. — Wiecznie szepczą i szepcą do nas.
Następnie dziewczynki skręcały ze ścieżki, mijały łąki pana Barrego i Szum Wierzb. Za tym ostatnim znajdowała się Dolina Fiołków — maleńka zielona polanka w cieniu wielkiego lasu pana Bella.
— Zapewne, że teraz niema tam fiołków — opowiadała Ania Maryli — lecz Djana mówi, że na wiosnę są ich miljony. Czy Maryla może to sobie wyobrazić? Dlatego nazwałyśmy to miejsce Doliną Fiołków. Djana mówi, że nie zna nikogo równie zdolnego, jak ja, do nadawania nazw. Bardzo przyjemnie jest być zdolnym w pewnym kierunku. Djana wymyśliła nazwę Ścieżka Brzóz. Prosiła o nią koniecznie, więc zgodziłam się, chociaż z pewnością wymyśliłabym coś o wiele poetyczniejszego. Każdy mógłby ułożyć taką
pospolitą nazwę. Ale pomimo to Ścieżka Brzóz jest jedną z najpiękniejszych na świecie.
I tak było wistocie. Ktokolwiek zabłądził kiedy w ową stronę, mówił to samo. Była to wąska, wijąca się ścieżka wzdłuż pagórka pośród lasu pana Bella, gdzie światło wdzierało się poprzez jasno-zieloną ścianę liści. Z obu stron okalały ją młode brzózki o białych pniach i o gibkich gałęziach. Paprocie i astry, lanuszki i zawilce rosły tu w wielkiej ilości. Powietrze przesycone było delikatnym, żywicznym zapachem, muzyką tonów ptasich, szmerem i śmiechem wietrzyka pośród koron drzew. Jeśli kto szedł cichutko — Ani i Djanie zdarzało się to bardzo rzadko — mógł spłoszyć królika. Niżej w dolinie ścieżka łączyła się z gościńcem, a tuż za pagórkiem, porosłym lasem, znajdowała się szkoła.
Dom szkolny w Avonlei był to biało otynkowany budynek o niskim dachu i wielkich oknach. Wewnątrz mieściły się solidne staroświeckie pulpity dziecinne, dające się otwierać i zamykać, których deski były wyżłobione literami i podpisami hieroglificznemi trzech pokoleń uczni. Dom szkolny mieścił się zdala od drogi; poza nim ciągnął się ciemny las sosnowy i staw, do którego uczniowie i uczennice wstawiali rano swe butelki z mlekiem, aby pozostały do południa zimne i słodkie.
Z wielkim niepokojem wyprawiła Maryla pierwszego września Anię do szkoły. Ania była takiem oryginalnem dzieckiem! Jakże się zgodzi z innemi? I jak potrafi zapanować podczas godzin lekcyj nad swą gadatliwością?
Ale wszystko poszło nadspodziewanie dobrze. Ania powróciła tego dnia rozpromieniona.
— Zdaje mi się, że chętnie chodzić będę do szkoły — oznajmiła na wstępie. — Nauczyciel, co prawda, nie bardzo mi się podoba. Cały czas kręci wąsa i zerka na Prissy Andrews. Prissy jest prawie dorosła, wie Maryla. Ma lat szesnaście i przygotowuje się do zdania wstępnego egzaminu do seminarjum w Charlottetown, w roku przyszłym. Tola Boutler mówi, że nauczyciel jest w niej zakochany. Ma ona śliczną cerę i wijące się ciemne włosy, które bardzo ładnie upina. Siedzi na ostatniej ławce, i on tam często się przysiada... aby jej wytłumaczyć lekcje, jak twierdzi. Ale Ruby Gillis mówi, ze widziała, jak napisał jej coś na tabliczce, a gdy Prissy to przeczytała, zaczerwieniła się jak burak i zaczęła chichotać. Ruby mówi, że jest pewna, iż to nie tyczyło się wcale lekcji...
— Aniu, nie waż mi się nigdy więcej mówić w ten sposób o twoim nauczycielu — rzekła Maryla surowo. — Nie uczęszczasz do szkoły dla krytykowania nauczyciela. Sądzę, że ciebie z pewnością potrafi czegoś nauczyć. Proszę nigdy więcej nie wracać do domu z podobnemi opowieściami. Stanowczo nie pozwalam na to. Więc jakże ci się tam powiodło?
— Bardzo dobrze — odpowiedziała Ania uprzejmie. — Wcale nie było tak strasznie, jak sobie wyobrażałam. Siedziałam obok Djany. Ławka nasza stoi tuż obok okna i możemy spoglądać na Jezioro lśniących wód. Jest bardzo wiele miłych dziewcząt w szkole, więc podczas południowej pauzy bawiłyśmy się znakomicie. To tak przyjemnie mieć towarzyszki zabaw. Rozumie się, że najwięcej ze wszystkich lubię i będę lubiła Djanę. Ubóstwiam Djanę. Ale umiem daleko mniej, niż inni. Wszyscy przechodzą piątą część Wypisów, ja zaś czwartą. Jest to bardzo przykre. Dziś miałyśmy czytanie, geografię, historję Kanady i dyktando. Pan Philips powiedział, że moja ortografja ohydna i podniósł moją tabliczkę wysoko, aby wszyscy mogli ją widzieć. Błędy były grubo podkreślone. Wstydziłam się bardzo, Marylo, ale czy też słusznie było postąpić w ten sposób z uczennicą, która przyszła po raz pierwszy? Ruby Gillis dała mi jabłko, a Zosia Slone przesłała mi śliczną czerwoną kartkę z napisem: „Czy mogę odwiedzić cię jutro?“ Tola Boutler zaś pożyczyła mi swego pierścionka z perełek na całe popołudnie. Czy mogłabym wziąć trochę tych woskowych perełek ze starej poduszeczki od szpilek dla siebie na pierścionek? I czy Maryla wie, że Jania Andrews powiedziała mi, iż słyszała Minię MacPherson mówiącą, że Prissy Andrews powiedziała Sarze Gillis, jakobym miała bardzo ładny nos? Ach, Marylo, jest to pierwszy komplement, który usłyszałam w życiu! Jakiego dziwnego doznałam uczucia! Marylo, czy ja mam naprawdę ładny nos? Wiem, że Maryla powie mi prawdę!
— Owszem, twój nos nie jest brzydki — przyznała Maryla krótko.
Dobrze widziała, że Ania miała wyjątkowo zgrabny nos, lecz nie chciała jej tego powiedzieć.
Upłynęły już trzy tygodnie od pierwszej bytności Ani w szkole, a dotąd wszystko szło pomyślnie. I oto w piękny wrześniowy poranek Ania i Djana, jedne z najszczęśliwszych dziewczynek w Avonlei, dążyły wesoło Ścieżką Brzóz.
— Zdaje mi się, że Gilbert Blythe[1] przyjdzie do szkoły — rzekła Djana. — Całe lato spędził u swych krewnych, skąd powrócił dopiero w sobotę wieczór. Jaki on śliczny, Aniu! Zawsze okrutnie dokucza dziewczynkom. Potrafi umęczyć na śmierć.
Ton mowy Djany wyraźnie dowodził, że chętnie pozwala umęczać się na śmierć.
— Gilbert Blythe? — spytała Ania. — Czy to nie jego imię i nazwisko wypisane jest na ścianie, tuż obok wejścia, pod imieniem Juli Bell? A nad tem ogłoszenie.
— Tak, właśnie — rzekła Djana, potwierdzając skinieniem głowy — lecz jestem pewna, że on wcale tak bardzo nie jest w niej zakochany. Słyszałam, jak mówił, że uczył się tabliczki mnożenia na jej piegach.
— Ach, nie mówże o piegach wobec mnie — prosiła Ania. — To wcale niedelikatnie, bo przecież ja mam ich tyle! Lecz wydaje mi się bardzo niemądrem takie wspólne „ogłaszanie“ imion dziewcząt i chłopców na ścianach. Chciałabym zobaczyć takiego, ktoby się odważył połączyć moje imię z imieniem któregoś z chłopców. Nie przypuszczam wcale, aby kto zechciał to uczynić — dodała śpiesznie.
Westchnęła. Nie pragnęła, aby imię jej było nakreślone na ścianie; jednakże pewnem upokorzeniem była świadomość, że nie ma obawy co do tego zdarzenia.
— Głupstwo — rzekła Djana, której czarne oczy i wspaniałe warkocze robiły takie wrażenie w sercach młodzieży szkolnej, że imię jej było wyryte ze sześć razy na sklepionej ścianie przedsionka. — Przecież to tylko żarty! I nie wmawiaj sobie wcale, że twoje imię nigdy nie będzie tam widniało. Karol Sloan jest tobą zachwycony. Powiedział swojej matce — rozumiesz, matce — że jesteś najrozumniejszą dziewczyną w szkole. To wszakże więcej znaczy, niż być ładną.
— Co to, to nie — odpowiedziała Ania, wielbicielka piękna. — Wołałabym być ładną, niż rozumną. Zresztą niecierpię Karola. Nienawidzę chłopców z wyłupiastemi oczami. Gdyby ktokolwiek odważył się napisać jego imię wraz z mojem, nie przebaczyłabym mu tego nigdy... Ale przyjemnie jest być prymusem w klasie!
— Teraz Gilbert będzie w twojej klasie, a on zwykł być prymusem. Przechodzi dopiero czwartą część Wypisów, pomimo, że ma lat prawie czternaście. Przed czterema laty ojciec jego zachorował i musiał wyjechać do Alberty dla ratowania zdrowia. Zabrał go wtedy i zatrzymał przy sobie prawie całe trzy lata. Nie uczęszczał więc Gilbert wówczas prawie wcale do szkoły, zaczął chodzić dopiero po powrocie. Jednak wobec niego nie będzie ci tak łatwo być prymuską, Aniu.
— Mało mnie to obchodzi — wtrąciła Ania prędko. — Niewielka to chwała być prymuską pomiędzy dziećmi dziewięcio i dziesięcioletniemi. Wczoraj uznali, że jestem pierwszą, dlatego że umiałam odpowiedzieć o „rewolucji“. Józia Pay[2] była pierwszą, ale wyobraź sobie, zaglądała do książki. Pan Philips nie zauważył tego — patrzał na Prissy Andrews — lecz ja widziałam. Rzuciłam jej takie spojrzenie, że zaczerwieniła się jak piwonja i dopieroż plątała się w odpowiedziach!...
— Wszystkie Payówny są znane oszustki — rzekła Djana oburzona.
Wreszcie dziewczynki dostały się na gościniec.
— Czy wiesz, że właśnie wczoraj Gabrynia Pay wstawiła swoją butelkę mleka na miejsce mojej w stawie? Nie rozmawiam z nią.
Podczas gdy pan Philips w głębi pokoju objaśniał Prissy Andrews łacinę, Djana szepnęła do Ani:
— Gilbert Blythe siedzi naprawo od przejścia środkowego, Aniu. Spójrz nań i powiedz, czy nie uważasz, że jest śliczny?
Ania spojrzała we wskazanym kierunku. Mogła to swobodnie uczynić, bo Gilbert Blythe był gorliwie zajęty przypinaniem zapomocą szpilki długiego jasnego warkocza Ruby Gillis do poręczy ławki, siedziała bowiem tuż przed nim. Był to smukły chłopiec, o czarnych kędzierzawych włosach, figlarnych ciemnych oczach i wesołym uśmiechu na ustach.
Po chwili Ruby zerwała się z miejsca, aby przedstawić jakieś zadanie nauczycielowi. Z lekkim okrzykiem padła z powrotem na ławkę, pewna, że zupełnie wyrwała sobie włosy z głowy. Wszyscy spojrzeli na nią, zaś pan Philips tak surowo, że Ruby się rozpłakała.
Gilbert wyciągnął szpilkę i błyskawicznie z najniewinniejszą miną w świecie zatopił się w czytaniu książki. Lecz kiedy się wszystko uspokoiło, zerknął porozumiewawczo ku Ani z wesołą miną zręcznego łobuza.
— Przyznaję, że wasz Gilbert Blythe jest przystojny — zwierzyła się Ania Djanie — lecz uważam, że jest bardzo zuchwały. Cóż to za sposób mrugać ku obcej dziewczynce?
Ale dopiero po południu zaszły ważniejsze sprawy.
Pan Philips siedział w kącie klasy, zajęty objaśnianiem zadania algebraicznego Prissy Andrews, a reszta dzieci robiła, co im się podobało. Jadły zielone niedojrzałe jabłka, szeptały ze sobą, rysowały na swych tabliczkach i prowadziły po pulpitach chrabąszcze, uwiązane na sznurkach. Gilbert Blythe usiłował zmusić Anię do rzucenia nań okiem, lecz nie udawało mu się to wcale, gdyż Ania w tej chwili nie myślała zupełnie ani o nim, ani o żadnym innym uczniu Avonlei, a nawet bodaj czy nie zapomniała o szkole. Z twarzyczką wspartą na dłoniach, z oczami zapatrzonemi w błękitne fale Jeziora lśniących wód, toczącego się za oknem, dziewczynka zatonęła w świecie marzeń, ślepa i głucha na wszystko, co nie było obrazem jej imaginacji.
Gilbert Blythe nie przywykł starać się o to, by która z dziewczynek zechciała nań spojrzeć. Musi spojrzeć nań ta czerwonowłosa Shirleyówna o szpiczastym podbródku i wielkich oczach, jakich nie posiadała żadna inna uczennica w całej Avonlei!
Nagle wychylił się w przejście pomiędzy ławkami, pochwycił koniec jednego z długich warkoczy Ani, pociągnął ku sobie i zawołał przenikliwym szeptem:
— Patrzcie! Marchewka! Marchewka!
Wtedy dopiero Ania rzuciła nań spojrzenie pełne nienawiści.
I nietylko spojrzała. Zerwała się z miejsca, podczas gdy wszystkie jasne jej rojenia pierzchły w jednej chwili. Oczy jej gorzały gniewem, lecz prawie natychmiast przygasiły je łzy wściekłości i upokorzenia.
— Ty nienawistny chłopcze! — zawołała gwałtownie. — Jak śmiałeś!...
I — trzask! Ania cisnęła swą tabliczkę szyfrową w głowę Gilberta, cisnęła z taką siłą, aż tabliczka pękła...
Szkoła rada była każdemu niezwykłemu zdarzeniu. A to było coś bardzo niezwykłego. Każde z dzieci zawołało, „o!“ jednocześnie z przerażeniem i zachwytem. Djana otworzyła usta i oniemiała. Ruby, skłonna do łez, zaczęła płakać. Tomek Slone puścił swój zaprząg chrabąszczy, z otwartemi ustami przyglądając się tej scenie.
Pan Philips wielkiemi krokami zbliżył się do Ani i położył swą ciężką dłoń na jej ramieniu.
— Anno Shirley, co to miało znaczyć? — spytał surowo.
Ania nie odpowiedziała ani słowa. Było to zbyt wiele kazać wyznać biednemu dziecku wobec całej szkoły, że nazwano ją „marchewką“. Ale Gilbert Blythe wystąpił odważnie.
— To moja wina, proszę pana. Ja jej dokuczyłem.
Pan Philips nie zwrócił uwagi na te wyrazy.
— Przykro mi bardzo, że jedna z moich uczennic okazała taki mściwy charakter i gwałtowność — rzekł uroczystym tonem, jak gdyby zaszczyt należenia do jego uczniów powinien był niszczyć wszelkie złe instynkty w sercach małych niedoskonałych śmiertelników. — Aniu, stań przed tablicą. Pozostaniesz tam resztę popołudnia!
Ania wolałaby stokroć zostać wysmaganą biczem, niż znieść tę karę, która przy jej wrażliwem usposobieniu równała się policzkowi. Posłuchała jednak blada, osłupiała. Pan Philips, wziąwszy kredę do ręki, napisał na tablicy nad jej głową:
„Andzia Shirley ma bardzo brzydki charakter. Andzia Shirley powinna się starać panować nad swą złością“, i następnie odczytał głośno te wyrazy, tak aby każdy, kto nie mógłby sam ich odczytać, usłyszał to zdanie.
I Ania stała resztę popołudnia z tym napisem nad głową. Ale nie płakała, ani też nie pochyliła głowy. Gniew w jej duszy wrzał jeszcze zbyt silnie i buntował ją pomimo upokorzenia. Z pałającemi policzkami gniewnie odtrącała pełne współczucia spojrzenia Djany, pełne oburzenia ruchy głową Karola Slone i złośliwy uśmiech Józi Pay. Na Gilberta ani spojrzała. Nigdy już nań nie spojrzy! Nigdy nie przemówi do niego!
Po skończeniu lekcji Ania wyszła z głową wysoko podniesioną. Gilbert stał przed drzwiami sieni, czekając na nią.
— Tak mi przykro, żem zażartował z twoich włosów, Aniu — rzekł błagalnym szeptem. — Mówię szczerze. Nie gniewaj się, proszę!
Ania przemknęła obok niego, nie patrząc i nie chcąc słuchać.
— Aniu, jakżeś mogła! — westchnęła Djana na powrotnej drodze, poczęści z wyrzutem, poczęści z podziwem.
Djana była pewna, że sama nie potrafiłaby oprzeć się błagalnej prośbie Gilberta.
— Nigdy nie wybaczę Gilbertowi — rzekła Ania stanowczo. — W dodatku pan Philips napisał „Andzia“. Żelazo rozdarło moją duszę, Djano!
Djana nie miała pojęcia, co znaczyły te wyrazy, lecz zrozumiała, że musiało to być coś strasznego.
— Nie powinnaś gniewać się tak bardzo o to, że Gilbert zażartował z twoich włosów — pocieszała ją. — Wszakże on żartuje z wszystkich dziewczynek. Wyśmiewa moje warkocze, że są takie czarne. Nazwał mnie wroną z dziesięć razy, a przecież ani razu nie przepraszał mnie za to.
— Wielka jest też różnica być nazwaną wroną a marchewką — rzekła Ania z godnością. — Gilbert zranił moje uczucia w sposób okrutny.
Być może, iż burza ta minęłaby bez dalszych następstw, gdyby nic więcej nie było zaszło. Lecz jedno nieszczęście pociąga za sobą najczęściej drugie.
Dzieci szkoły avonlejskiej spędzały często pauzę południową na zbieraniu żywicy w sosnowym lasku pana Bella. Przebywając tam, mogły z łatwością mieć oko na domek pobliski, w którym pan Philips jadał obiady. Skoro tylko spostrzegały go wychodzącego, natychmiast co tchu pędziły ku szkole. Wobec tego jednak, że ścieżka, którą wracał nauczyciel, była co najmniej trzy razy krótsza od drogi, jaką musiały przebiec, spóźniały się zwykle o parę chwil.
Nazajutrz po awanturze z Anią ogarnął pana Philipsa zjawiający się u niego od czasu do czasu zapał do reform. Idąc na obiad, oznajmił, że życzy sobie, by powróciwszy, zastał wszystkie dzieci na miejscach. Ktokolwiek się spóźni, będzie ukarany.
Wszyscy chłopcy i kilka dziewcząt pobiegło natychmiast do lasku ze stanowczym zamiarem powrócenia na czas. Lecz pod sosnami było tak rozkosznie, a złociste krople żywicy błyszczały jak najpiękniejsze bursztyny!
Więc też opamiętały się dopiero, usłyszawszy przeraźliwy okrzyk Kubusia Glowera, który, siedząc na wierzchołku starej sosny, zawołał, jak mógł najgłośniej: „Nauczyciel idzie!“
Dziewczęta, znajdujące się pod drzewami, skoczyły co sił i nadbiegły do szkoły we właściwej porze. Chłopcy, zmuszeni spuszczać się z drzew, przybyli nieco spóźnieni. Ale najpóźniej zjawiła się Ania — Ania, która bynajmniej nie była zajęta zbieraniem żywicy, lecz pełna zachwytu kroczyła po lesie, brodząc pomiędzy paprociami, sięgającemi jej prawie do pasa. Włożywszy na głowę wianuszek z szafirowych dzwonków, nuciła sobie półgłosem, niby jakaś boginka tych cienistych zakątków. Ania umiała biec, jak sarenka. To też i teraz potrafiła tak doskonale użyć swych długich nóg, że doścignęła chłopców przy drzwiach i wpadła z nimi do pokoju szkolnego, w chwili, gdy pan Philips zawieszał swój kapelusz na kołku.
Gorączkowy zapał wprowadzania reform był już ochłódł, i nauczyciel nie miał wcale ochoty zająć się karaniem kilkunastu spóźnionych uczni. Należało jednakże uczynić coś dla zachowania powagi. Obejrzał się więc za jakimś kozłem ofiarnym i znalazł go w Ani, która właśnie padała na swe miejsce, zgrzana, bez tchu, z wiankiem dzwonków, zawieszonym nad uchem, co jej nadawało wygląd szczególnie nieporządny i łobuzowski.
— Anno Shirley! wobec tego, iż zdajesz się chętnie przebywać w towarzystwie chłopców, uwzględnię twój gust na resztę dzisiejszego popołudnia — rzekł sarkastycznie. — Zdejmij kwiaty z głowy i usiądź obok Gilberta Blythe.
Chłopcy zachichotali. Djana zbladła, przejęta współczuciem, zdjęła wianek z głowy Ani i mocno uścisnęła jej dłoń. Ania, jak skamieniała, patrzyła na nauczyciela.
— Czy Ania słyszała, com powiedział? — spytał pan Philips surowo.
— Słyszałam — odrzekła Ania powoli — lecz nie sądziłam, aby to było powiedziane na serjo.
— Zapewniam cię, że tak — dodał nauczyciel tym sarkastycznym tonem, jaki nienawidziły wszystkie dzieci, specjalnie zaś Ania. — Uczyń natychmiast, com kazał.
Przez chwilę zdawało się, że Ania nie ma zamiaru usłuchać. Lecz zrozumiawszy, że nie było innego punktu wyjścia, wstała dumnie i, przeszedłszy pomiędzy ławkami, usiadła obok Gilberta, wsparła łokcie na pulpicie i ukryła twarz w dłonie. Ruby Gillis, która zdążyła spojrzeć na nią w ostatniej chwili, opowiadała w powrotnej drodze swym koleżankom, iż „nigdy w życiu nie była widziała podobnej twarzy — istna ściana kredowa w drobne czerwone cętki“.
Dla Ani było to okropne przejście. Dość ciężkiem było, że ona jedna z pomiędzy dwunastu winnych została ukarana, że kazali jej zająć miejsce pomiędzy niesfornymi chłopcami. Lecz fakt, że sąsiadem stał się Gilbert Blythe, czynił karę tę policzkiem i upokorzeniem nie do zniesienia. Ania czuła, że nie potrafi przenieść tego. Cała jej istota drżała ze wstydu, upokorzenia i bezsilnego gniewu.
Początkowo reszta dzieci spoglądała w jej stronę; chichotały, szeptały i mrugały ku sobie. Lecz kiedy Ania nie podnosiła głowy ani na chwilę, zaś Gilbert był tak zajęty rozwiązywaniem zadania na ułamki, że utonął w niem całą duszą, one także powróciły do swych zadań i przestały się zajmować Anią.
Kiedy pan Philips odbierał ćwiczenia z historji, Ania nie ruszyła się z miejsca; ale on nie zauważył tego, bo właśnie, gdy uczniowie pisali klasówkę, zajęty był układaniem wiersza „Do Priscilli“ i biedził się nad jakimś trudnym rymem. Korzystając z chwili, kiedy nikt nie patrzał w jego stronę, Gilbert wydobył ze swej szuflady czerwone serduszko z cukru ze złotym napisem: „Jesteś słodka“ i podsunął je pod łokieć Ani. Ale Ania wstała, delikatnie ujęła w dwa palce owo serduszko, cisnęła je na podłogę, skruszyła stopą i usiadła na swem miejscu, nie raczywszy ani jednem spojrzeniem uszczęśliwić Gilberta.
Po skończonych lekcjach Ania doszła do swego pulpitu, ostentacyjnie wydobyła zeń książki i zeszyty, atrament i pióra, i ułożyła wszystko na swej pękniętej tabliczce.
— Czemu to zabierasz? — spytała Djana, gdy znalazły się na gościńcu.
Przedtem nie odważyła się zadawać pytań.
— Nie wrócę już do szkoły — odpowiedziała Ania.
Djana osłupiała ze zdziwienia i spojrzała na przyjaciółkę, aby się przekonać, czy mówi poważnie.
— Czyż Maryla pozwoli ci pozostać w domu? — spytała.
— Musi pozwolić. Nigdy już nie powrócę do szkoły, do tego niegodziwca.
— Ach, Aniu!
Djana zdawała się być bliską płaczu.
— Czy być może? Cóż ja pocznę? Pan Philips niewątpliwie posadzi mnie obok tej wstrętnej Józi Pay. Wiem dobrze, że tak zrobi, gdyż ona siedzi sama jedna. Wróć, Aniu, do szkoły!
— Uczyniłabym dla ciebie wszystko w świecie, prawie wszystko, Djano — rzekła Ania smutnie. — Pozwoliłabym sobie uciąć ręce i nogi, gdybym wiedziała, że to potrzebne dla twego dobra. Tego jednak nie mogę uczynić, więc nie proś mnie. Rozdzierasz mi duszę.
— Pomyśl, ile przyjemności utracisz — skarżyła się Djana. — Mamy właśnie zbudować sobie śliczny domek w pobliżu stawu i zaczniemy od przyszłego tygodnia grywać w piłkę. Tyś nigdy nie grała w piłkę, Aniu. To taka wspaniała zabawa! Będziemy się też uczyły jednej nowej pieśni.. Janka Andrews ćwiczy się już w akompanjamencie. Zaś Alisia Andrews przyrzekła pożyczyć nam nową książkę do wspólnego czytania, podczas gdy odpoczywamy nad strumieniem. A ty umiesz tak ślicznie czytać na głos, Aniu!
Jednakże nic nie było w stanie zachwiać postanowienia Ani. Stanowczo nie powróci już do szkoły pana Philipsa. Oświadczyła to Maryli natychmiast po powrocie do domu.
— Głupstwo! — rzekła Maryla.
— Wcale nie głupstwo — odpowiedziała Ania, spoglądając na Marylę poważnym, pełnym wyrzutu wzrokiem. — Czy Maryla nie rozumie tego? Zostałam znieważona!...
— Znieważona! Zapewne! Pójdziesz jutro, jak zwykle, do szkoły.
— O nie! — Ania przecząco potrząsnęła głową. — Nie powrócę już do szkoły, Marylo. Będę się uczyła w domu, będę się sprawowała możliwie jak najlepiej i będę milczała, ile tylko potrafię. Ale do szkoły nie wrócę!
Maryla widziała, że na drobnej twarzyczce Ani odmalował się opór nie do złamania. Zrozumiała, że w tej chwili nie potrafi jej przekonać i postanowiła nie mówić o tem więcej.
— Pójdę dziś wieczorem do Małgorzaty — pomyślała. — Z Anią nie można teraz rozumować. Jest zbyt rozgoryczona i lękam się, że mogłaby się zaciąć w swym uporze. O ile rozumiem tę całą historję, pan Philips postąpił bardzo nietaktownie. Nie powiem jednak tego dziecku, a rozmówię się z Małgorzatą. Dziesięcioro dzieci posyłała do szkoły, więc ma przecież doświadczenie w tym kierunku. Zresztą opowiem jej dokładnie, co się stało.
Maryla zastała panią Linde zajętą, jak zwykle, robieniem swej kołdry bawełnianej.
— Przypuszczam, że wiesz, w jakiej sprawie przychodzę — rzekła, nieco zmieszana.
Pani Małgorzata skinęła głową potakująco.
— Domyślam się, że to sprawa Ani w szkole — odpowiedziała. — Tola Boutler wracała tędy do domu i opowiedziała mi całą awanturę.
— Nie wiem, co z nią zrobić — rzekła Maryla. — Oznajmiła mi, że nie pójdzie więcej do szkoły. Nie widziałam nigdy równie ambitnego dziecka. Co prawda, spodziewałam się jakichś nieporozumień, gdy tylko zaczęła uczęszczać na lekcje. Dziwiłam się, że wszystko odbywało się tak spokojnie. Wszakże Ania posiada niezwykłą wyobraźnię i wygórowaną ambicję. Cóż ty radzisz uczynić, Małgorzato?
— Jeśli mnie zapytujesz o radę, Marylo — odpowiedziała pani Linde uprzejmie (lubiła niezmiernie być pytaną o radę) — tym razem pozwoliłabym jej postąpić, jak zechce. Ja uważam, że pan Philips nie miał słuszności w tym wypadku. Naturalnie, nie można tego powiedzieć dzieciom. Wczoraj słusznie postąpił, karząc ją za uniesienie się gniewem, lecz dziś to zupełnie co innego. Wszakże należało ukarać tych wszystkich uczniów, którzy spóźnili się jednocześnie z Anią. Tak należało uczynić. A cóż to za sposób karania dziewcząt umieszczaniem ich na ławce obok chłopców? Czy to się godzi? Tola Boutler jest oburzona. Twierdzi, że Ania była niewinna i że cała klasa jest tegoż zdania. Zdaje się, że Ania cieszy się dużą sympatją w szkole. Nie sądziłam nigdy, aby to było możliwe.
— Więc uważasz, że powinnam Anię pozostawić w domu? — spytała Maryla zdziwiona.
— Bezwarunkowo. I nie kazałabym jej pójść do szkoły, zanim sama nie zechce. Przekonasz się, że mam słuszność, Marylo. Po tygodniu mała zapomni i sama chętnie powróci do klasy. A gdybyś ją zmuszała, kto wie, do jakich scen mogłoby dojść w końcu, i kto wreszcie musiałby ustąpić. Mnie się wydaje, że całe to zajście należy bardzo zlekceważyć. Niewiele straci, nie uczęszczając przez tydzień do szkoły. Pan Philips wcale nie jest dobrym nauczycielem. Sposób, w jaki prowadzi szkołę, jest godny potępienia. Młodszym uczniom pozostawia zupełną swobodę, zajmuje się zaś jedynie starszymi, przygotowującymi się do seminarjum.
Z pewnością nie pozostawałby on na swem stanowisku, gdyby wuj jego nie zasiadał w Radzie szkolnej i nie wodził innych członków za nos. Nie rozumiem wistocie, co się stanie ze szkolnictwem na naszej wysepce.
I pani Małgorzata znacząco potrząsnęła głową, jakby chciała dać do zrozumienia, że gdyby ona zasiadała w Radzie szkolnej, sprawy te byłyby lepiej prowadzone.
Maryla posłuchała rady pani Linde, i nie było już mowy o powrocie Ani do szkoły. Dziewczynka odrabiała lekcje w domu, pomagała w gospodarstwie, a o chłodnym purpurowym zachodzie słońca bawiła się z Djaną. Lecz jeśli kiedy spotkała Gilberta na gościńcu, lub zetknęła się z nim w szkole niedzielnej, zawsze mijała go z lodową pogardą, której stopić nie potrafiła bardzo jawna chęć jego pogodzenia się z obrażoną koleżanką. Nawet starania Djany o przywrócenie zgody pomiędzy nimi nie odniosły skutku. Widocznem było, że Ania postanowiła nienawidzić Gilberta do końca życia.
Lecz o ile nienawidziła Gilberta, o tyle gorąco kochała Djanę całem przywiązaniem swego namiętnego serduszka, zarówno zapamiętałego w miłości jak i w nienawiści.
Jednego wieczoru Maryla, wracając z sadu z koszykiem świeżo zerwanych jabłek, zastała Anię u okna, zalaną łzami.
— Co się stało, Aniu? — spytała.
— Ach, to o Djanę chodzi — odpowiedziała Ania, szlochając. — Ja tak bardzo kocham Djanę, Marylo! Nie potrafiłabym żyć bez niej. Lecz wiem dobrze, że gdy dorośniemy, Djana pójdzie za mąż, odjedzie stąd i opuści mnie. A wtedy co ja pocznę? Nienawidzę jej męża, nienawidzę go z całej duszy. Wyobrażam sobie wszystko... wesele i wszystko... Djana w śnieżno-białym stroju, z welonem, piękna i wspaniała, jak królowa. A ja, jako druchna, w ślicznej sukience, to prawda, w rękawach z bufami, lecz z rozdartem sercem pomimo uśmiechniętej twarzy. A wkońcu kiedy trzeba będzie pożegnać Djanę na... na... zawsze...
Tu głos Ani załamał się, i dziewczynka gorzko zapłakała.
Maryla odwróciła się, aby ukryć uśmiech. Ale już było za późno. Padła na najbliższe krzesło i wybuchnęła tak niezwykłą i serdeczną gamą śmiechu, że Mateusz, który właśnie przechodził podwórzem, przystanął zdumiony. Nie pamiętał, czy też Maryla śmiała się kiedy tak serdecznie.
— Uspokój się, Aniu — rzekła Maryla, gdy tylko potrafiła przemówić. — Jak możesz płakać nad urojonemi zmartwieniami? Nie pozwalaj swej wyobraźni stwarzać tak smutnych obrazów, a ciesz się raczej przyjemnościami, jakie ci daje dzień dzisiejszy.