Artur (Sue)/Tom IV/Rozdział czternasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 14.
PORTRET. ―
Serval 10 Grudnia 18**

Sam zaledwie mogę uwierzyć temu, co dzisiaj widziałem.
Dziwaczne też to moje przeznaczenie!
Dziś rano, jakeśmy się umówili, pojechałem do folwarku...
Była to rocznica urodzin Maryi; miała mi dozwolić wejść do tajemniczego gabinetu, który zajmuje w jednéj z wieżyczek. Tam to umieściła harfę i fortepian, świeżo z Nantes przybyłe.
— Pójdź pan zobaczyć moje ustronie, — rzekła do mnie Maryn po śniadaniu.
Idziemy do wieżyczki z panią Kerouët...
Wchodzimy: cóż widzę.
Naprzeciwko mnie... w szerokich ramach złoconych.... portret rozbójnika z Porquerolles! sternika z Malty!...
— Jakim sposobem masz pani ten portret?.. Czy wiecie kto jest ten człowiek? — zawołałem, obracając się do obu kobiét, które patrzały na mnie z największém podziwieniém.
— To ja odmalowałam ten portret.... a ten człowiek jest pan Belmont, — rzekła do mnie prosto-dusznie Marya.
— Pan Belmont!
— Tak jest, to mój mąż.... Ale cóż to ci, panie Arturze?... Dla czegóż to zadziwienie, to osłupienie? — Czy pan napotkałeś gdzie pana Belmont! — spytała mnie pani Kerouët.
Sądziłem że mnie sen łudzi, i że jestem igraszką nadzwyczajnego podobieństwa.
— Istotnie, — rzekłem do pani Kerouët, — jużem napotkał pana Belmont podczas moich podróży... lub raczéj kogoś co bardzo był do niego podobny.... Gdyż niektóre okoliczności niedozwalają mi sądzić, aby osoba, o któréj chcę mówić, była istotnie panem Belmont którego tutaj widzę portret.
— Jest sposób bardzo łatwy dowiedzenia się czy pański Belmont jest naszym Belmontem, to jest Belmontem wystawionym na tym portrecie... Jakież on ma zęby, ten pański pan Belmont? — rzekła do mnie ciotka Maryi...
— Niema już żadnéj wątpliwości... to on! — pomyślałem. — Ma zęby takie, jakich nikt nie ma, — rzekłem, — niezmiernie spiczaste, i niezmiernie porozdzielane...
— Otóż to właśnie, — rzekła pani Kerouët śmiejąc się. — To też żartami nie raz nazywaliśmy go ludożercą...
Był to on niezawodnie!
Wszystko jasno się tłómaczyło.
Na balu w zamku, amhbassador Angielski uwiadomił mnie iż miano już ślad morskiego rozbójnika, i że miano nadzieję doścignąć go; bal ten odbył się w połowie stycznia, właśnie wtedy gdy Belmont powrócił do Nantes, aby przyspieszyć swe połączenie z Maryą.
Nasze spotkanie w teatrze Rozmaitości, i obawa zostania odkrytym, były zapewne przyczyną niespokojności, którą pani Kerouët właśnie wtedy spostrzegła.
Gdyby też nie uwiadomienie, które go uprzedziło o przybyciu kommissarza i oficera od żandarmów, nędznik ten zostałby był pochwycony w sam dzień swojego ślubu. Nakoniec, doskonale pojmowałem że pan Duvallon, świadek morskiego rozbójnika, wystawił go w oczach Maryi i jej ciotki jako ofiarę polityczną, aby przed nimi ukryć prawdziwy powód poszukiwań jego osoby.
Ten Duvallon wiedział że o niegodném rzemiośle Belmonta? lub czy także był przez niego złudzony?
Wszystkie te myśli potrącały się zmięszane w méj głowie, i tak nie mocno zajmowały, iż opuściłem folwark wcześniéj jak zwykle, dając za pozór migrenę, i zostawiając Maryę i ciotkę niespokojne i zmartwione moim nagłym odjazdem.
Ten dzień, który miał być dla nas pewnym gatunkiem małéj uroczystości, skończył się tym sposobem bardzo smutnie.
Cóż mam czynić?
Kocham Maryę wszystkiemi siłami mojéj duszy. Nie jest już teraz zbrodnią wydrzeć ją Belmontowi, temu rozbójnikowi, temu zabójcy; jest to czyn szlachetny, wspaniałomyślny.
Marya została niegodnie oszukaną. Jéj rodzina sądziła że ją połączą z walecznym, uczciwym żeglarzem a nie z człowiekiem bez czci i wiary... To małżeństwo było nieważném obliczu rozumu i honoru, powinno więc także nieważném być w obliczu ludzi! Dziś jeszcze uwiadomię o wszystkiém, te nieszczęśliwe kobiéty...
Lecz, czyż będą mi wierzyły? Jakież im dam dowody tego co utrzymuję?
A potém, w tém zaskarżeniu z méj strony jest cóś podłego, co we mnie wstręt wznieca.
Zresztą, Maryn jest prawą małżonką Belmonta, kocham Maryę ta miłość stawia prawie tego człowieka w równi ze inną.
Teraz jestto jawne passowanie się pomiędzy nim a mną. Już mam dla siebie znaczną korzyść, gdyż jest nieobecny; nie byłoby szlachetnie zwiększać jeszcze moją przewagę zaskarżeniem i wydaniem go.
Nakoniec, jeśli Marya tyle mnie kocha, że będzie mogła przezwyciężyć dla mnie swoje skrupuły, zapomniéć swych obowiązków względem człowieka, którego sądzi uczciwym i dobrym, nie byłżebym bardziej dumny mojém szczęściem, jak wtedy, gdyby sądziła iż mi tylko poświęca człowieka, jéj niegodnego? człowieka, którego sprawiedliwość może sobie co chwila przywłaszczyć, jako łup do niéj należący?
Jużem sobie postanowił że nic nie powiem...
Lecz jeśli ten człowiek powróci?.... O mój Boże co za myśl okropna!
Marya jest przecie jego żonę, i sam tylko przypadek uchronił ją iż niezostała skalaną przez tego niegodnego człowieka.
Skrupuły moje są szalone, głupie, niedorzeczne.. Sam nie wiem, dla czego wacham się wszystko Maryi powiedzieć...
Ale na cóż się to zda? czyż to wyjawienie zapobieży powrotowi tego człowieka?
Co chwila może przyjechać..
Co czynić... co czynić?...




Serval 12 Grudnia 18**

Marya już wie kto ja jestem.
Wczoraj poszedłem do folwarku.
Zawsze jeszcze byłem niepewny co miałem powiedzieć względem morskiego rozbójnika.
Rozmawiałem z Maryą i jéj ciotką, gdy rządca moich dóbr wszedł.
Niezmiernie się zapłoniłem i zakłopotałem: gbur niepostrzegł tego; ukłonił mi się głęboko i z jak największém uszanowaniem.
— Patrzcie, to asan znasz pana Artura? — spytała go pani Kerouët.
— Czy mam zaszczyt znać pana Hrabiego?.. — powtórzył rządca z podziwieniem.
— Pana Hrabiego! — krzyknęły razem pani Kerouët i Marya, powstając z pomieszaniem.
Lękając się aby ten człowiek nietłómaczył sobie na złe, powód który mnie skłonił do ukrycia mego nazwiska, rzekłem do niego. — Bardzo jesteś niezręczny mój kochany panie Riviere. Życzyłem sobie własnemi oczami rozpatrzyć się w tym folwarczku, którego dzierżawę zamyślani podwyższyć, a waćpan przychodzisz wszystko mi popsuć... Proszę, chciéj się udać do Serval i tam na mnie poczekać: będę miał o czém z waćpanem pomówić w tym przedmiocie. —
Rządca dóbr wyszedł.
— Pan nas zwiodłeś, panie Hrabio!... rzekła do mnie pani Kerouët z wielką godnością. — To bardzo źle z pańskiej strony...
Marya niewyrzekła ani słowa, i zniknęła niespojrzawszy nawet na mnie.
— I dla czegóż to źle? — rzekłem do téj nieoszacowanej kobiety. — Gdybym był wymienił moje nazwiska, sam niewiem jakie może skrupuły byłyby niedozwoliły pani, okazać mi téj szczeréj i uprzejméj przychylności, które mi zawsze okazywałaś... Byłbym dla pani panem tego folwarku, a nie jéj przyjacielem...
— Przyjaźń jest tylko pewną i istnieć tylko może pomiędzy równemi, panie Hrabio, — rzekła pani Kerouët z miną zimną.
— Lecz w czemże nasze położenie jest tak bardzo zmienione w téj chwili? Jeśli moja przyjaźń podobała się paniom aż do dnia dzisiejszego.... dla czegóż zrywać te stosunki?.... dla czegóż zapominać o czterech czy pięciu miesiącach najroskoszniejszéj poufałości?...
— Niezapomnę o nich, panie Hrabio; lecz ustąpię miejsca uczuciom daleko stosowniejszym do skromnego położenia Maryi i mojego.
Dziewczyna folwarczna weszła, prosząc panię Kerouët aby poszła do Maryi.
Ukłoniła mi się z największém uszanowaniem i wyszła.
Opuściłem folwark niezmiernie zagniewany przeciw rządcy mych dóbr...
Potém zastanowiłem się że przecie to inkognito niemogło trwać na zawsze, i że to odkrycie, chociaż zraziło Maryę, niemogło w niczém nadwerężyć jéj miłości ku mnie.




Serval 15. Grudnia 18**

Widziałem się znowu z Maryą.
Przez kilka dni znalazłem ją smutną i strapioną z powodu mojéj dyssymulacyi, któréj wytłumaczyć sobie nie może.
Spytała mnie dla czego tak ukrywałem moje nazwisko; odpowiedziałem, iż wiedząc że pogłoski, równie fałszywe jak niekorzystne, doszły aż do jéj uszu, i przedstawiały mnie w kolorach najmniéj pochlebnych, wolałem zachować inkognito.
Z trudnością mi uwierzyła; lecz przecie dokazałem usunąć z jéj myśli te nieszczęśliwe wrażenia.
Chociaż pani Kerouët jeszcze niekiedy swarzy się ze mną, nasze stosunki, zrazu nieco ostygłe, znowu dawny swój powab przybrały.




Serval 20. Grudnia 18**

Marya mnie kocha... kocha mnie!... niemogę już dłużéj o tém wątpić... Niechaj pamięć dnia dzisiejszego żyje na zawsze w mojém sercu!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Serval 30. Grudnia 18**

Co za wypadek!... Nie, nie tysiąc razy nie; ona ztąd nie pojedzie Teraz mam prawo czuwać nad jéj przyszłością.... nigdy jéj nieopuszczę...
Dzisiaj parobek folwarczny przybił do zamku.
Przyniósł mi bilet od Maryi.
Prosiła mnie abym przybył natychmiast.
Za godzinę już byłem w folwarku.
Zastałem Maryę i jéj ciotkę; obie łzami zalane.
— Co wam takiego?... zawołałem.
— W tym liście, — rzekła pani Kerouët, — pan Duvallon pisze nam iż przybywa dzisiaj po Maryę... z rozkazu pana Belmont.
— I pozwolisz jéj pani odjechać?.... — zawołałem.
— I ty na to przystaniesz, Maryo?...
Marya, blada jak śmierć, przesunęła ręce po oczach, i zawołała: — Co za przebudzenie... o mój Hoże.... co za przebudzenie!.... Jestem zgubiona!...
Dałem Maryi skinienie poznać aby milczała... Ciotka cała zajęta swym żalem, nie słyszała jéj.
— O! mój Hoże! — mówiła pani Kerouët, — opuszczać moje dziecię!... nigdy na to nie będę miała dość siły.
— Nieopuścisz jéj, nie możesz jéj opuścić dobra mamo!... a nadewszystko aby ją oddać w ręce takiego człowieka jak ten Duvallon.
— Niestety! panie, jakiż zarzut możemy uczynić?.... pan Duvallon nie jestże poufałym przyjacielem pana Belmont? czyż nieodebrał od niego rozkazów?
— Dla tego też właśnie że jest poufałym przyjacielem pana Belmout, należy wam strzedz się tego człowieka.
Marya i pani Kerouët spojrzały na mnie z podziwieniem... — Mówiłem daléj: — Posłuchajcie mnie... ty, pani Kerouët... i ty, Maryo... Pozwólcie mi przyjąć pana Duvallon; już ja na siebie biorę rozmówić się z nim i wyperswadować mu... Kiedyż ma przybyć?
— Jeśli przyjedzie, jak donosi, dyliżansem z Bourges, będzie tutaj dziś o trzeciéj godzinie, — powiedziała mi pani Kerouët.
— Nieobiecuj nic; przyślij mi go... miéj nadzieję, lub raczej wszyscy miejmy nadzieję...
I, odpowiadając na niemy znak Maryi, wyszedłem....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niezadługo, około piątéj, posłyszałem turkot bryczki na podwórzu zamkowém. Niemogłem powściągnąć uniesienia gniewu; uczułem jak w skroniach gwałtownie mi biło...
Zaanonsowano pana Duvallon.
Postrzegłem wchodzącego człowieka tęgiego wysokiego, mającego blisko lat piędziesiąt; cera jego była rumianna, mina opryskliwa, ułożenie pospolite, lecz pełne w sobie zaufania, ubiór francuza w podróży, to jest jak najskąpszy...
Wskazałem mu aby usiadł: usiadł więc.
— Mości panie, — rzekłem; — przepraszam żem panu zrobił subiekcyę; odebrałem polecenie od pani Kerouët, która trzyma w dzierżawie jeden z moich folwarków, i która pokładała we mnie niejaką ufność...
— O! wiem! jéj siostrzenica także ma ufność w panu... i wielką ufność! — zawołał ten człowiek, przerywając mi po grubijańsku.
— To prawda, — rzekłem wstrzymując się; gdyż mam zaszczyt należeć do rzędu przyjaciół pani Belmont...
— A ja do rzędu przyjaciół pana Belmont! Mości panie... i jako jego przyjaciel, odebrałem polecenie sprowadzenia jego żony do Nantes, gdzie pozostanie pod dozorem mojéj małżonki, aż do powrotu mego przyjaciela Belmonta, który pewno niezadługo przyjedzie.
— Pan jesteś poufałym przyjacielem pana Belmonta? — rzekłem do pana Duvallon wpatrując się w niego bystro. — A wieszże pan kto jest ten człowiek?
— Ten człowiek... ten człowiek, wart tyle co i inny, do licha! — zawołał Duvallon zrywając się żywo.
Ja ciągle siedziałem.
— Ten człowiek jest rozbójnikiem, Mości panie!... ten człowiek jest zabójcą... Mości panie!... — i do każdego mego zaskarżenia dodawałem śmiałe i nakazujące spojrzenie.
— Gdybyś pan nie był we własnym domu!.. — rzekł Duvallon ściskając pięści.
— Nie jestem dziecięciem, Mości panie; pańskie groźby są śmieszne. Mówmy otwarcie, i skończmy, najlepszym dowodem, że pański przyjaciel jest zabójcą, iż byłem przez niego raniony na yachcie, który napadł na morzu śródziemném: jestże to jasno? Dowodem że pański przyjaciel jest rozbójnikiem, jest, że znajdowałem się na tymże samym yachcie, gdy dokazał podle aby się rozbił na wybrzeżach wyspy Malty: jestże to jasno? Nakoniec, dowodem że te oskarżenia są ugruntowane, jest, że Ambasador Angielski we Francyi, i minister interesów zagranicznych, uwiadomieni przezemnie o znajdowaniu się tego nędznika w Paryżu, przedsięwzięli środki, za pomocą których byłby niezawodnie aresztowanym, gdybyś go pan nie był uchronił przed sprawiedliwością, w dzień jego ślubu... jestże to jasno, Mości panie?
Duvallon patrzał na mnie z miną osłupiałą, przegryzał wściekle usta... Ja mówiłem dalej:
— Ani Pani Belmont, ani jéj ciotka, słowa o tém nie wiedzą; lecz oświadczam panu, jeśli się będziesz nadal upierał wydrzeć panię Belmont jéj ciotce, uwiadomię je o wszystkiém, i zarazem udzielę im radę, aby oddały tę sprawę w ręce sprawiedliwości...
— Do stokroćtysięcy piorunów! — krzyknął Duvallon tupnąwszy nogą, — wszystko to kłamstwo... uprowadzę tę jejmościankę pod twoim nosem, oho!... poradzę ja sobie!
— Gdybyś pan nie był poufałym przyjacielem Belmonta, drogo byś przypłacił te groźby.. Wychodź ztąd co prędzéj.
— Ośmiel się więc... ośmiel przymusić mnie do wyjścia... — rzekł były korsarz, postępując o krok ku mnie z miną grożącą.
Lecz, porównywając zapewne swój wiek z moim wiekiem i swą siłę z moją siłą, pohamował się, i rzekł do mnie ze stłumioną wściekłością: — Chcesz pan się oprzeć temu abym uprowadził twoję kochankę!... pojmuję to... ale ja powiedziałem że ją zabiorę ze sobą, i otóż ją zabiorę!... Alboż, to ja nie wiem wszystkiego co się święci? alboż to ja nie wiem jakie jej podawałeś prezenta? czyż to mi teraz nie tłómaczy listów z podziękowaniem, które mi napisały te dwie głupie kobiéty, a których bynajmniéj zrozumieć niemogłem: a które odbierałem w Nantes, z powodu rozmaitych zbytkownych rzeczy, które im przysyłano?... Ale to się wszystko skończy, rozumiesz pan? Belmnut przybywa, a ja tém czasem zabieram ze sobą jego żonę... dobrowolnie lub gwałtem.
Niechcąc nic odpowiedzieć temu człowiekowi, zadzwoniłem.
— Piotrze, — rzekłem do jednego ze służących, — każesz osiodłać dwa konie, jednego dla mnie, a jednego dla Jerzego, który zemną pojedzie; powiesz także Lefortowi aby wsiadł natychmiast na konia ze swoim synem, i pojechał czekać na mnie w folwarku Łąkowym.
Służący wyszedł.
— Teraz, Mości panie, — rzekłem do Duvallona zastanów się pan dobrze nad tém co zrobisz... Jeśli natychmiast nie opuścisz Francji, uwiadomię o wszystkiém Pąnię Belmont i jéj ciotkę, i za moją radą oddadzą się pod opiekę sprawiedliwości... Natychmiast udaję się do folwarku Łąkowego... czekać tam na pana będę; i zobaczę czy będziesz dość zuchwały aby tam przyjść. — Potém, zadzwoniwszy, rzekłem do służącego: — Odprowadź Jegomości.
Nie czekając odpowiedzi Duvallona, wyszedłem, i wsiadłem natychmiast na konia aby się udać do folwarku.
Lefort i syn jego już mnie tam poprzedzili.




Serval, 31 Grudnia 18***

Wczoraj Duvallon nie śmiał przyjść do folwarku.
Uwiadamiając Maryę, ze odjeżdżał napowrót do Nantes, napisał do niéj list, pełen najbardziej grubiańskich obelg... groził jéj powrotem Belmonta.
Mary a pogrążona jest w ponuréj rozpaczy... Dzisiaj niemogłem się z nią widziéć...
Jeden mi tylko środek do przedsięwzięcia pozostaje!... a nie chcę go stracić!...
Jej życie do mnie należy, podobnie jak życie moje, należy do niéj...
Jeśli niepojedzie ze mną... co czynić?...
Przeszłe zbrodnie tego człowieka, nie mogą być powodem do zerwania małżeństwa... lub, jeśli by je zerwać niosły, ileż to czasu, ile smutnych zatargów, ileż to nieprzyjemności!
Trzeba, koniecznie trzeba, Marya pojedzie ze mną...
Czegóż będzie mogła żałować, biedna sierota?
Swéj ciotki... ubogiéj i nieocenionéj kobiéty...
Lecz ona także może z nami pojedzie... nie, nie... Gdyby się kiedykolwiek domyśliła prawdy!! gdyby wiedziała iż inny węzeł, a nie węzeł przyjaźni łączy mnie nazawsze z Maryą... gdyby wiedziała...
Nie, nie, nietrzeba o tém myśléć... Lecz czyż Marya zechce z nią się rozłączyć?
Potrzeba jednak tego koniecznie.
Gdyby Marya pojechała ze mną, jakaż przyszłość?... Schroniony w jakiéj samotni, przepędziłbym życie moje przy niéj...
Chociaż młody, tak już dużo żyłem... tyle już ucierpiałem... tak bardzo już doświadczyłem ludzi i rzeczy... iż z największą roskoszą wypocząłbym sobie na zawsze w miłości samotnéj i spokojnéj...
A potém ona posiada tyle sposobów uprzyjemnienia życia pędzonego zdala od wszystkich i od wszystkiego!!! serce, duszę, rozum, talentu, charakter najłagodniejszy, zachwycającą prostoduszność... wyobraźnię młodéj dziewicy, któréj jedno nie sprawi roztargnienie, zajmie ją i zabawi...
Musi jechać zemną... pojedzie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.