Artur (Sue)/Tom IV/Rozdział trzynasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Artur |
Wydawca | B. Lessman |
Data wyd. | 1845 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Arthur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Ktoby mi był powiedział, przed sześcią miesiącami, że daléj pisać będę ten dziennik... lub raczéj że się wydobędę z odrętwienia serca, w którém pogrążony byłem od czasu zerwania mych związków z panią de Fersen, po śmierci Ireny?...
Tak jednak jest w istocie...
A jednakże rozpacz moja była straszliwa!
Lecz dzisiaj, chociaż cierpię jeszcze wywołając te myśli, daleka nadzieja... nowe wzruszenia osłabiają te uczucia.
Smutnie się uśmiecham czytając w moim dzienniku, który przerzuciłem, te słowa tak często powtarzane.
... Nigdy zmartwienie żywszem niebyło...
... Nigdy szczęście niebyło większém...
... Nigdy niezapomnę...
A jednakże przed nowemi radościami zniknęły te zmartwienia.... przy nowych zmartwieniach pobladły te radości...
A jednakże; codziennie zapomnienie, ta fala, tak posępna i zimna, wznosi się, wznosi i pochłania w czarnéj przepaści przeszłości wspomnienia odbarwione ręką czasu.
Moja matko!... mój ojcze!... Heleno!... Małgorzato!.... Katarzyno..... wy, którym winien byłem tyle cierpień i tyle szczęśliwości!
Przestwór lub grób nas rozdzielają; a ledwie czasem, na chwilę o was pomyślę!...
I zapewne, niestety! toż samo stanie się z uczuciami, z wrażeniami, które w téj chwili moje serce i mój umysł zajmują.
A jednakże, w tej chwili, niemogę się wstrzymać aby niewierzyć w ich długie trwanie.
Ach!... mój ojcze... mój ojcze!... powiadałeś mi bardzo straszliwą, bardzo groźną prawdę, upewniając mnie że zapomnienie jest jedyną rzeczywistością tego życia!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
«Otworzę więc znowu ten dziennik, który sądziłem raz na zawsze zamknięty...
Sądziłem także moje serce raz na zawsze zamknięte na wrażenia tkliwe i szczęśliwe.
Kiedy jeszcze czuję... piszmy więc jeszcze...
Będzie temu trzy miesiące, kiedy pewnego poranku wyszedłem, a za mną stary mój koń czarny, zgrzybiały lilak, na którego niegdyś kuzynka moja Helena tak często wsiadała .
Przechadzając się z głową machinalnie spuszczoną, postrzegłem świeżo wyryty trop wielkiego dzika.
Chcąc znaleść jakowe roztargnienie w gwałtownych ćwiczeniach, kazałem sprowadzić z Londynu ze trzydzieści psów gończych foxhounds[1], i urządziłem dość dobry przybór myśliwski, z wielką radością starego Leforta, dawnego dojeżdżacza mojego ojca, którego zachowałem jako ogólnego nadzorcę.
Idę przez ciekawość za tropem dzika, którego jeszcze niewyśledzono w boru, porzuciłem skraj lasu, i zapuściłem się pomiędzy zagrody, i, uszedłszy blisko ze trzy mile, przybyłem do małego folwarku, zwanego folwarkiem Łąkowym, leżącego na skraju łąk niezmierzonych, wśród których straciłem ślady dzika.
Folwark ten tylko co świeżo został puszczony w dzierżawę wdowie nazywającéj się pani Keruët. Rządca moich dóbr powiadał mi bardzo wiele dobrego o czynnéj staranności téj kobiéty, która przybywała z okolic Nantes, porzuciwszy po śmierci męża dzierżawę którą trzymała w Bretanii.
Chciałem korzystać ze zdarzenia które mnie zaprowadziło nieopodal od folwarku, aby zobaczyć moją nową dzierżawczynię.
Folwark Łąkowy znajdował się w położeniu niezmiernie malowniczém. Główny jego budynek, otoczony obszernym dziedzińcem, przytykał do skraju lasu. Domek ten, niegdyś poświęcony na łowieckie zjażdżki, zbudowany był w guście małego zameczku, mającego po bokach dwie wierzyczki. Drzwi łękowate, po nad któremi była tarcz kamienna, z wyrytym na niéj herbem, prowadziły do mieszkań dolnych.
Czas nadał szarawą barwę tym starym marom, zbudowanym ze starożytną trwałością. Dachówki mchem były porosłe, a chmara gołębi roiła się na spiczastym szczycie jednéj z wieżyczek, zamienionej w gołębnik.
Wbrew niedbałemu zwyczajowi naszych wiejskich mieszkańców, dziedziniec tego folwarczku był nadzwyczaj porządnie utrzymany; pługi, brony, walce świeżo pomalowane pięknym kolorem zielono oliwkowatym, były symetrycznie ustawione pod obszerną szopą, podobnież jak zaprzęgi koni pociągowych, lub jarzma pługowych wołów.
Gęste sztachetki, przerzynając dziedziniec w całéj jego długości, przedzielały go na dwie części, z których jedna pozostawiona była ptastwu rozmaitego gatunku, gdy tymczasem druga, porządnie usypana piaskiem żółtym jak ugier, prowadziła do łękowatych drzwi małego zameczku, po każdéj stronie których wznosił się skromny klombik róż dzikich i słoneczników.
Przypatrywałem się z przyjemnością temu folwarczkowi, gdym usłyszał, z niepodobném do uwierzenia podziwieniem harmonijne preludya dźwięcznego i łagodnego głosku.
Tony te zdawały się wychodzić z małego okienka wysokiego i wązkiego, umieszczonego w środku jednéj z wieżyczek, i zewnątrz przysłanianego gęstą firanką z powojów i nasturcyi.
Po preludiach nastąpiło milczenie, i niezadługo głos zaczął śpiewać dumkę, o Wierzbie z Otella Rossiniego.
Głos ten, donośny i dźwięczny, wykrywał najwyborniejszą metodę. Wyraz jego pełen wdzięku i tęsknoty.
Podziwienie moje było niezmierne; śpiew ucichł, a jednak słuchałem jeszcze, gdym ujrzał ukazującą się w progu małych drzwiczek łękowatych kobiétę blisko pięćdziesięcio letnią, ubraną w suknię czarną i bawecik jak śnieg biały.
Skoro mnie postrzegła, spojrzała na mnie z miną zarazem niespokojną i badającą.
Była wzrostu średniego, krępa, brunetka i ogorzała; twarz jéj miała wyraz szczerości i wielkiéj łagodności.
Cóż może być na pańskie usługi? — spytała z lekkim ukłonem, którego osądziła że wart mój biedny stary konina, i mój ubiór gentlman-farmera. jak mówią Anglicy.
— Pani, deszcz zaczyna padać; pozwolisz mi tu Pani schronić się na chwilkę, i powiedziéć czy jeszcze jestem bardzo daleko od wioski Blémur?
To zapytanie było tylko pozorem, dla pozyskania nieco czasu i starania się dostrzedz Desdemony. — Do wioski Blémur, Panno Najświętsza? ależ Pan tam niedojedziesz chyba późno w noc, chociaż Pan masz wybornego małego konika, — rzekła kobiéta, znawczém okiem spoglądając na lilaka.
— Niepotrzebaż jechać królewską drogą przez las, aby się dostać do Blémur?
— Prościuteńko, Panie; droga ta jednym końcem idzie do Blémur, drugim do zamku Serval, i ma dobrze ze trzy mile długości, tak przynajmniéj powiadają, ale ja nie bardzo dawno w téj okolicy mieszkam.
— Pozwolisz mi więc pani pozostać pod tą szopą dopóki ulewa nieprzeminie?
— Ależ pan wejdź do naszego domku; tam panu będzie daleko lepiéj.
— Przyjmuję, pani, twe zaproszenie, chociaż widząc tę szopę tak doskonale urządzoną, możnaby prawdziwie sądzić że się znajdujemy w salonie.
Zdało mi się iż ten komplement bardzo się podobał pani Keruët, która mi na to powiedziała pusząc się:
— Ach Panie! bo to widzi Pan, w naszej Bretanii zawsze tak są utrzymywane folwarki.
Rozmawiając z gospdynią, niestraciłem jednak z oczu małego okienka wieżyczki; kilka razy nawet zdawało mi się postrzegać białą rączkę uchylającą zwolna firanki ocieniającéj okienko.
Pani Keruët poprzedziła mnie do folwarku. Przywiązałem Blaka, i wszedłem do domu za tą uprzejmą gosposią.
Na lewo drzwi wchodowych była obszerna kuchnia, przyozdobiona we wszystkie swe przybory miedziane i cynowe, których czyszczeniem zajęte były dwie tęgie wieśniaczki, a które świeciły się jak srebro i złoto.
Na prawo wchodziło się do dużéj izby, w której stały dwa łóżka z kręconemi kolumnami, z firankami z zielonéj rasy, obdzierganemi czerń oną włóczką; oba te łóżka przedzielał wysoki komin, na którym trzeszczał jasny ogień ze szyszek jodłowych, a nad którym, za całą ozdobę, było tylko małe zwierciadło, w starych ramkach z łąki czerwonéj, i dwie gruppy figurek woskowych pod szkłem: Święty Jan ze swoim barankiem, i Święta Genowefa, jak mi się zdaje, ze swoją łanią.
Pomiędzy dwoma oknami, z drobniutkiemi szybkami, wisiał na ścianie staroświecki zegar z kukawką; z jego popielatéj budki, pomalowanéj w kwiaty różowe i błękitne, wisiały dwa ołowie, na sznurkach nierównéj długości. Nakoniec, kołowrotek. wielkie haftowane krzesło z poręczami, przeznaczone zapewne dla saméj tylko gospodyni, krzesło dla Desdemony, dwa stołeczki dla wieśniaczek, pułeczki pełne naczyń fajansowych i okrągły stolik z drzewa orzechowego, pięknie wywoskowany, dokończały umeblowania téj izby, która służyła razem za salon, salę jadalną i pokój sypialny.
Począwszy od podłogi aż do szyb, wszystko błyszczało czystością. U poczerniałych i wystających belek, pozawieszane były długie girlandy winogron zakonserwowanych na zimę, a ściany, wapnem pobielone, ozdobione były kilkunastu obrazkami w czarnych ramkach, przedstawiającemi cały ciąg rycin kolorytowanych, wyjętych z przypowieści o Synie marnotrawnym.
Gospodyni przyjmowała z niejaką pychą pochwały względem utrzymania swojego domku, gdy się drzwi otworzyły, weszła młoda panienka, czy młoda mężatka, która tak pięknie śpiewała...
Skoro mnie spostrzegła, zapłoniła się mocno, i chciała odejść.
— Ależ zostań, Marya. — Powiedziała jéj przychylnie pani Korouët.
Niemogłem widziéć téj twarzy tak zachwycająca pięknéj, i nieprzypomniéć sobie niebiańskiego wyrazu dziewic pędzla Rafaela.
Moje podziwienie tak było widoczne, moje uwielbienie tak wielkie że znajduję tyle połączonych doskonałości w głębi wiejskiego folwarczku, i tak mało zapewne ukrywałem te wrażenia, iż to Maryę bardzo zmięszało.
— To moja siostrzenica, panie; — rzekła do mnie gospodyni, która niespostrzegła ani mojego podziwienia ani pomieszania Desdemony. — Jest to córka mojego biednego brata, zabitego pod Waterloo, porucznika starej gwardyi... Pokazaliśmy, za protekcyą. Jaśnie Wielmożnego Biskupa Nanteńskicgo, umieścić Maryę w Saint-Denis, gdzie odebrała wychowanie jak znakomita Panna; pozostała tam do czasu swego zamężcia, które odbyło się w Nantes, będzie temu blisko rok, — powiedziała pani Kerouët z westchnieniem. Potém mówiła znowu.
— Ależ siadaj pan przecie; a ty Maryo, przynieś butelkę wina i kawałek świeżego placka.
— Stokrotnie pani dziękuję, — rzekłem, — nic jeść niebędę... Skoro tylko deszcz przeminie, zaraz puszczę się w drogę.
Zakłopotana zapewne jak się ma znaléść Marya usiadła przy kołowrotku ciotki.
— Może się pan udajesz do zamku Serval? — rzekła do mnie dzierżawczyna.
— Nie, pani, już powiedziałem że jadę do Blémur.
— Ach! tak, do Blémur... przepraszam pana., daleko to będzie lepiéj dla pana...
— Jakto, pani? Pan zamku Serval jest więc niegościnny?
— Niewiem tego, panie; ale powiadają że również niema ochoty widziéć twarzy ludzkich, jak twarze ludzkie nie mają ochoty widzieć go nawzajem, — odpowiedziała pani Kerouët.
— A to dla czego? żyje więc bardzo samotnie?
— Hum, hum! — mruknęła dzierżawczyna potrząsając głową, — niedawno tu przybyłam, i niewiem czy szkaradne historye które o nim prawią są prawdziwe, a potém, widzi pan, Hrabia jest naszym panem i dobrym panem jak powiadają; niepowinnam też mowie o tém co się mnie nietycze. Lecz Maryo, znowuś mi pomięszała wszystek mój len, — zawołała obracając mowę do młodéj kobiéty. — Nigdy niepotrafisz prząść na kołowrotku: podaj mi moję kądziel.
— A pani, — spytałem Maryi, — czy wiesz co bardziéj stanowczego, niżeli twa ciotka, o tym groźnym mieszkańcu Servalu?
— Nie, panie; słyszałam tylko jak powiadano że pan Hrabia żyje bardzo samotnie; a że sama bardzo lubię samotność, doskonale ten gust u innych pojmuje.
— Pani masz tyle sposobów umilenia swojego ustronia, iż bardzo łatwo pojmuję że może ci się wydawać przyjemném: nasamprzód grasz doskonale, mogę o tém wyrokować, gdyż byłem tyle szczęśliwy żem panią słyszał.
— Rysuje, i maluje także, — dodała z pychą pani Keronët.
— Kiedy tak, pani, — rzekłem do Maryi, — ośmielam się prosić cię, w imię zatrudnienia które nam jest drogiem i wspólném, abyś się raczyła wstawić za mną do swéj ciotki, aby była tak łaskawa i pozwoliła mi zrobić kilka widoków tego folwarku, którego położenie znajduję roskoszném.
— Nie potrzebujesz pan na to protekcyi Maryi, — rzekła pani Kerouët, — możesz pan robić tyle rysunków ile sam zechcesz, to nikomu szkodzić niemoże.
Podziękowałem dzierżawczyni; a nie chcąc za bardzo przedłużać tych pierwszych odwiedzin wsiadłem na konia i pojechałem.
Przez dziwactwo chciałem zachować inkognito z resztą bardzo łatwe do zachowania przez czas niejakiś, bo folwark łąkowy bardzo był oddalony od Serval, a mieszkańcy lub rolnicy tego folwarku bardzo rzadko tamże przychodzili.
Nazajutrz po pierwszém mojém widzeniu się z Maryą, zaopatrzyłem się najzupełniéj we wszystko co było potrzebném do malowania, gdyż od czasu mego powrotu do Serval, szukałem także niejakiego roztargnienia w sztukach pięknych; i wsiadłszy na mego dobrego starego Blaka, udałem się do folwarku łąkowego.
Dzięki moim częstym odwiedzinom, niezadługo nastąpiła najzupełniejsza ufność pomiędzy Maryą, jéj ciotką i mną.
Ponieważ niewidywałem nigdy pana Belmont którego sądziłem być w podróży, wstrzymałem się też od czynienia jakichkolwiek zapytań względem niego. Odrysowałem folwark pod wszelkiemi punktami, widoku, i dwa lub trzy z tych rysunków ofiarowałem pani Kerouët, która wielce niemi została uradowana. Czesto Marya malowała wraz ze mną; posiadała bardzo znakomity talent.
Przeciwnie zwyczajowi młodych panienek, Marya skorzystała jak najlepiéj z wybornego wychowania jakie dają zwykle w podobnych naukowych zakładach jak w Saint-Denis. Chciwa uczenia się, niepominęła żadnéj nauki, żadnéj ze sztuk pięknych lub robót pożytecznych, których uczono w tym instytucie: szczęśliwa też ta natura, tym sposobem wykształcona cudownie się rozwinęła.
Do oświaty gruntownéj, obszernéj i urozmaiconéj, łączyła najszczęśliwsze usposobienie do sztuk pięknych. Lecz Marya zdawała się niewiédziéć ile powabu było w rządkiém połączeniu tych darów tak rozmaitych; niepyszniła się z nich bynajmniéj lecz doświadczała prostodusznego ukontentowania pensjonarki, i rozpowiadała mi niekiedy o swych przeszłych powodzeniach w historyi, malarstwie i muzyce, jak inne kobiéty rozprawiają o tryumfach odniesionych przez swe wdzięki.
Marya miała lat ośmnaście, a przytém szczęśliwą i ruchomą wyobraźnię dziecięcia. Gdy się ze mną spoufaliła, znalazłem ją prostą, dobrą i ożywioną, tą wesołością naiwną i łagodną, pochodzącą z czystości duszy i nawyknień życia spokojnego, umysłowego i szlachetnie zajętego. Im bardziéj zgłębiałem ten prosty charakter, tém bardziéj przywiązywałem się do niego. Nieczułem ku Maryi miłości gwałtownéj i niespokojnéj; lecz gdy znajdowałem się przy niéj doświadczałem szczęścia tak głębokiego, tak pogodnego, iż bynajmniéj nieżałowałem tłumnych wzruszeń namiętności.
Rzecz dziwna, chociaż Marya była piękna jak anioł, chociaż kibić jéj była najpowabniejsza, daleko bardziéj zajęty byłem jéj dowcipem, jej rozumem, tysiącznemi pomysłami jéj młodzieńczej duszy, niżeli doskonałością jéj rysów.
Nigdy niepowiedziałem jéj najmniejszéj grzeczności dotyczącej się jéj twarzyczki, gdy tymczasem nieukrywałem jéj niezmiernego zajęcia, jakie wzbudzały we mnie jéj talenta i wyborne przymioty.
Chociaż była zamężna, rozlany był w całéj jéj osobie urok tajemniczy i dziewiczy, który tak wielki na mnie wpływ wywierał, iż dziwnie obok niéj byłem nieśmiały.
Pani Kerouët, ciotka Maryi, była kobiétą rzadkiego rozsądku, i jak najlepsze posiadała serce.
Pobożność jéj, zarazem łagodna i żarliwa użyczała jéj natchnień do czynów jak najmiłosierniejszych; nigdy ubogi niewyszedł z folwarku chociażby tylko bez małego datku i kilku słów zachęcających, daleko może jeszcze szacowniejszych od jałmużny. Zwolna, odkrywałem w téj nieocenionéj kobiécie skarby czułości i cnoty praktycznéj. Jéj rozmowa zajmowała mnie zawsze, gdyż nauczała mnie tysiąc ciekawych rzeczy ściągających się do rolnictwa. Niekiedy prosty jéj rozum wznosił się bardzo wysoko przez sam wpływ głębokiéj wiary; i przyznam się że napróżno chciałem wykryć tajemnicę religii, rzucającéj niekiedy tak żywe światłości na pojęcie naiwne i proste.
Starannie uczęszczałem do folwarku od dwóch miesięcy, gdy pewnego dnia pani Kerouët rzekła do mnie: — Musisz się pan dziwić, nieprawdaż, widząc Maryę prawie wdową?... Ponieważ pan jesteś naszym przyjacielem, opowiem panu tę smutną historyę. Wystaw pan sobie, że mąż mój i ja, trzymaliśmy dzierżawą folwark w Thouars, blisko Nantes. Folwark ten należał do pana Duvallon, bardzo bogatego człowieka; który uzbrajał swoim kosztem okręta, i który zaczął dorabiać się majątku, czyniąc wycieczki jako korsarz, podczas wojny z Anglikami. Chociaż prostak, pan Duvallon był jednak dobry; kochał bardzo mojego męża. Pewnego dnia Kerouët wspomniał mu o naszéj siostrzenicy, która niezadługo miała wyjść z Saint-Denis. Z piękném swojém wychowaniem nie mogła zostać żoną wieśniaka, a niebyliśmy dość bogaci aby ją wydać za jakiego pana. Widząc nasz kłopot, pan Duvallon rzekł do Kerouëta: — Jeśli twoja siostrzenica jest rozsądna, biorę na siebie wydać ją za mąż. — A za kogóż? spytał mój mąż. — Za mego starego kamrata, kapitana okrętowego, który chce handel porzucić, i żyć sobie spokojnie jak mieszczanin. Właśnie co tutaj przybył. Jest bogaty. Nie jest on modniś, lecz czysty jak złoto, giętki jak trzcina, jestem pewny pani, że uszczęśliwi, twoją siostrzenicę. Było to w Październiku, roku przeszłego. Marya, skończywszy lat ośmnaście niemogła dłużéj pozostać w Saint-Denis. Sprowadzamy ją więc do folwarku, i umawiamy się którego dnia pan Duvalon ma nam przyprowadzić pana Belmont, swego przyjaciela, który, ma się rozumieć, chciał pierwéj zobaczyć naszę siostrzenicę, nim ją weźmie za żonę. Tego dnia była właśnie niedziela. Nasz folwark był bardzo porządny; Kerouët, Marya i ja, jak najładniéj wystrojeni, gdy pan Duvallon przybył w kabryolecie ze swym przyjacielem. — I cóż? Przyjaciel jego nie był jak to powiadają, ładnym chłopcem, lecz miał krzyż legii honorowéj, twarz poczciwego człowieka, i zdawał się jeszcze bardzo rześki na swój wiek, bo już mógł mieć czterdzieści pięć albo pięćdziesiąt lat. Ten pan był bardzo uprzejmym dla nas. Kiedy niekiedy spoglądałam na Maryę; nie zdawało się aby pan Belmont bardzo jéj zawrócił głowę; lecz wiedziałem że była rozsądną; prócz tego, z jéj wychowaniem, zdawało mi się, że potrzebowała przedewszystkiém dobrego bytu, i że wiele rzeczy należało nam temu względowi poświęcić. Było to nieszczęście, bez wątpienia, lecz nie można się było wahać. Gdy ci panowie odjechali, powiedzieliśmy otwarcie Maryi jak się rzeczy mają. Ach! panie, ileśmy to łez wyleli, i ona, i ja, i mój biedny Kerouët; gdyż nasza droga dziecina bardzo jeszcze była młoda, a pan Belmont bardzo dla niéj stary... lecz przynajmniéj los Maryi był zapewniony, i mogliśmy teraz być spokojni. Zrozumiała to, poddała się losowi, a nazajutrz, gdy pan Duvallon znowu przybył, daliśmy mu słowo. Przez parę tygodni pan Belmont odwiedzał nas codziennie. Chociaż powiadają że żeglarze są grubijanie i opryskliwi, on był bardzo łagodny, bardzo dobry, bardzo uprzejmy, i Marya nakoniec zaczęła na niego patrzeć bez wstrętu, i została wzruszona dowodami czułości jakie jéj dawał. Prócz tego nie mieliśmy się rozłączyć, miał kupić małą posiadłość wiejską nieopodal od Thouars, a tym sposobem mieliśmy widywać codziennie Maryę. Słowem, tak się przyzwyczaiła do pana Belmont, iż zezwoliła na to, aby odmalować jego portret. Ma go tam na górze, w swoim gabineciku znajdującym się w wieżyczce, gdzie niechce pozwolić wejść nikomu... Nadzwyczajnie jest podobny. Przy końcu Grudnia, pan Belmont nam oświadczył iż pojedzie do Paryża aby kupić prezent ślubny, gdyż ślub miał się odbyć w Nantes najdaléj przy końcu Stycznia, po dwóch tygodniach pan Belmont powrócił z Paryża, i przywiózł przepyszne prezenta dla Maryi.
Po smutnym przypadku który nas rozłączył, przypomniałam dopiéro sobie, że, za swym powrotem z Paryża, pan Belmont zdawał mi się nieraz zamyślony i zakłopotany; lecz okazywał się zawsze dobrym i przyjemnym dla nas; tylko, zamiast czekać początku Lutego, w którym to czasie miał się ślub odbyć, nalegał aby połaczenie jego z Maryi zostało przyspieszone. Zezwoliliśmy na jego żądanie, i ślub odbył się 17 Stycznia, w piątek. Podpisaliśmy kontrakt zrana. Pan Belmont zapisywał sześć tysięcy liwrów dochodu mojéj siostrzenicy. Dla podobnych ludzi jak my, była to rzecz piękna, nieprawdaż, panie? Po podpisaniu kontraktu udajemy się do urzędnika cywilnego, potém do kościoła, i powracamy obiadować w wiejskim domu pana Duvalon, świadka pana Belmont. Siadamy do stołu; przy wetach, pan Belmont zaczyna śpiewać piosneczkę, którą właśnie ułożył na swój ślub, kochane biedaczysko, gdy raptem przyjeżdża z Nantes służący pana Duvallon. Oddaje list swemu panu. Pan Duvallon zbladł, wstał od stołu, i zawołał: — Belmont, posłuchaj!.... Przypominam sobie że pan Belmont śpiewał właśnie w tej chwili piosneczkę, która się zaczynała od: — Już Hymen wstrząsa swoje pochodnię. Pan Belmont wstaje; lecz zaledwie przeczytał list który mu podał pan Duvallon, taką zrobił twarz... ach! panie, ale to twarz tak straszną... że dotąd jeszcze zrozumieć niemogę aby człowiek, który zwykle miał twarz łagodną, mógł ją zrobić tak okropną. Potém, przychodząc nieco do siebie, zbliża się do Maryi ściska ją, i mówi: Nie troszcz się o mnie moja żoneczko, niezadługo odbierzesz odemnie wiadomość; potém znika z panem Duvallon, który do nas powiada odchodząc: — Belmont wmieszany jest do jednej sprawy jako karbonaro, — dodała pani Kerouët, przywodząc sobie na pamięć swoje wspomnienia. — Musi uciekać, życie jego jest w niebezpieczeństwie. Jeśli go przyjdą aresztować, staraj się pani zatrzymać kommissarza jak tylko będzie można najdłużéj.
Kwandrans zaledwie upłynął jak obaj odeszli, gdy officr od żandarmów przybywa tu powozem z kominissarzem policyi, jak przewidział pan Duvallon. Pytając gdzie jest pan kapitan Belmoot. — Łatwo pan pojmujesz że niemówimy ani słówka. Szukają, szukają, nic nie znajdują, a to trwa przynajmniéj dwie godziny. — Kommissarz już miał odejść, gdy któś z wesela wspomniał przypadkiem o trzymasztowym statku Piękna Aleksandra, który pewnie wyruszył z Nantes w ciągu dnia; wtedy Brygadier żandarmów zawołał: — A morze przybiera o trzeciéj! a teraz piąta! Mm powrócimy do Nantes będzie już siódma.... Jeśli nasz jegomość skorzystał z tego statku, o siódméj z wieczora już wypłynie z rzeki i uchroni się przed naszém ściganiem!...
— I to rzekłszy znowu wsiadają do powozu z Kommissarzem, i powracają do Nantes co konie wyskoczą; lecz przybywają za późno. Ten kochany pan Belmont zdołał szczęściem wsiąść na Piękną Aleksandrę, która płynęła do Hawany. Pan Duvallon to przyszedł nazajutrz udzielić tych szczegółów. Niestety, panie, nieszczęście nigdy samo jedno nieprzychodzi. We dwa miesiące po tym wypadku, biedny mój Kerouēt umarł z zaziębienia piersi; pan Duvallon sprzedał swój folwark w Thouars, i byłabym się znalazła zupełnie bez sposobu do życia, gdyby Rządca zamku Serval, który znał Kerouëta, i wiedział że się znam na wiejskim gospodarstwie nie był mi proponował wziąść w dzierżawę ten mały folwarczek, w którym mieszkanie dość mi się podoba, chociaż codziennie żałuję mego biednego Kerouëta, i bardzo jestem niespokojna o los pana Belmont, który raz tylko do nas pisał przez statek z Nantes, który Piękna Aleksandra napotkała na morzu. W tym liście, pan Belmont zalecał nam abyśmy się uspokoili, i że lada dzień przybędzie sprawić nam niespodziankę... Co do Maryi, nie mogę tego powiedzieć aby droga dziecina żałowała bardzo pana Belmont; niedość go znała, aby mogła żałować; ale ja panie, ja go za nią żałuję; bo gdybym jutro umarła; cóżby się z nią stało? Dodaj pan do tego, że taka z niéj skrupulatka że żadnym sposobem niechce ruszyć ani grosza z sześciu tysięcy franków, które pan Belmont jéj przyznał:, a które pan Duvallon przysyłał jéj co trzy miesiące: Odnosimy pieniądze do Notaryusza w Nantes, gdzie pozostaną aż do przybycia pana Belmont, który teraz powróci Bóg wie kiedy.
Takie prawie było opowiadanie pani Kerouët. Istotnie, w czasie odjazdu pana Belmont, odkryto kilka spisków liberalnych, i w téj chwili towarzystwa tajemne organizowały się groźnym sposobem; było więc wielkiém do prawdy podobieństwem że pan de Belmont także był mocno skompromitowany w jakim spisku przeciwko Rządowi.
Od czasu tego zwierzenia się ciotki, Marya wydała mi się daleko jeszcze powabniejszą...
Nieprzestawałem chodzić codziennie do folwarku, niekiedy nawet, gdy śnieg, padał, lub zimno zbyt było przenikliwe, dobra pani Kerouët zapraszała mnie usilnie abym noc przepędził na folwarku, i na prawdę się gniewała gdym mówił że się puszczę w drogę w nocy, i przez las, aby powrócić do Blemur, gdzie niby mieszkałem.
Gdy się namyśliłem zostać, Marya nieukrywała swojéj naiwnej radości: była to wówczas prawie gala na folwarku. Pani Kerouët zajmowała się sama przygotowaniami i szczegółami obiadu, a Marya, która sypiała w pokoju ciotki, czuwała z baczną, i powabną uprzejmością aby niczego nie brakowało w maleńkim pokoiku; który zajmowałem w jednéj z wieżyczek.
Ta gościnność tak uprzejma, tak uprzedzająca, głęboko mnie wzruszała, a to najbardziéj dowodziło mi czystość uczuć tych dwóch kobiét, że nigdy nawet nieprzyszło im na myśl, że częste moje wizyty mogą je skompromitować. Moja obecność była im miła; ożywiałem, rozweselałem ich samotność; a jeślim im dziękował z wylaniem duszy, za dobroć którą mi okazywały, pani Kerouët mówiła mi naiwnie:
— Nie do nas że to należy, do nas biednych kobiét, być wdzięcznym panu za to, że, chociaż artysta (uchodziłem w ich oczach za malarza), przychodzisz dopomódz nam przepędzić długie wieczory zimowe, ujeżdżając prawie codziennie trzy mile aby tu przybyć, i trzy aby powrócić... a jeszcze podczas takiéj niepogody? Posłuchaj panie Arturze, — dodała ta nieoceniona kobiéta, — sama nie wiem jakim to się stało sposobem, lecz teraz pan jesteś niby jako należący do naszéj rodziny, i gdyby się trzeba wyrzec widywać pana, byłybyśmy bardzo nieszczęśliwe i bardzo smutne, nieprawdaż Maryo?
— O! bezwątpienia, moja ciotko, — mówiła Marya, z uwielbienia godną prostodusznością...
Dowiedziałem się że Marya niema książek, mówiła doskonale po włosku i po angielsku; kazałem kupić w Paryżu bibliotekę kompletną, rozkazując przesłać ją nasamprzód do Nantes, a z Nantes zaadressować ją do folwarku.
Podobnie jakiem się spodziewał, przysłanie tych książek przypisane zostało pamięci pana Belmont, lub przyjaciela jego, pana Duvallon.
Tym sposobem dokazałem otoczyć Maryę i jéj ciotkę niejakąś domową zamożnością, na któréj im zbywało, i zwolna, kilka kosztownych mebli, kobierce, obrazy, przybyły do folwarku, i przyjęte zostały z radością, zawsze jako pamięć oddalonego.
Pełna wdzięczności, Marya napisała najpowabniejszy list z podziękowaniem do pana Duvallon, który odpisał że najzupełniéj niepojmuje wdzięczności pani Belmont.
Lękając się objaśnień, skłoniłem panią Kerouët do nie wspominania więcéj o tych dobrodziejstwach, dając jéj do zrozumienia, że zapewne pan Belmont miał ważne przyczyny, aby ukrywać źródło z którego pochodzą.
Bocznica urodzin Maryi zbliżała się. Tego dopiero dnia miała mi pozwolić wejść do małego tajemniczego pokoiku, z którego zrobiła swój gabinet i pracownię, a którego dotąd niechciała mi pokazać.
Widząc że ten pokoik był zupełnie podobny do tego, w którym mieszkałem w wieżyczce, będącej po drugiéj stronie: uczyniłem potrzebne rozporządzenia, i kazałem sprowadzić z Paryża, zawsze przez Nantes to, co było potrzebne do umeblowania go z elegancyą. Marya najbardziéj żałowała że niemiała fortepianu ani harfy. Kazałem także sprowadzić te dwa narzędzia muzyczne, które podobnież miały przybyć do folwarku w rocznicę urodzin Maryi.
Wszystkie te szczegóły niezmierną mi sprawiały przyjemność.
Każdego dnia, dobrze odziany, wyruszałem z Serval na moim kucyku, nie dbając na deszcz i śnieg; przybywałem do folwarku, gdzie zastawałem u siebie wyborny trzeszczący ogień.
Ubierałem się z niejakiém wyszukaniem, pomimo nieustannych żartów dobréj dzierżawczyny, która mi wyrzucała że zanadto wielki ze mnie elegant; potém schodziłem do dużéj izby.
Jeśli czas nie był bardzo niepogodny, Marya brała umie pod rękę, i szliśmy odważnie narażać się na wiatr i zimno, wdzierać się na chropawe nasze góry, zrywać na nich zioła do zielnika Maryi, lub przebiegać las, bawiąc się pochodzeniem wśród téj samotni łani i jéj jelonka.
Podczas tych długich przechadzek, Marya zawsze żywa, śmiejąca się, zawsze pensjonarka obchodziła się ze mną jak z bratem. W swojéj niewinnéj niewiadomości, wystawiała mnie nieraz na ciężkie próby: to musiałem poprawiać jéj kołnierzyk, to związywać jéj długie włosy, aby się zmieściły pod kapelusz, to znowu nawlec rozsznurowane ciżemki:
W tych długich też wycieczkach, wpatrując się z uwielbieniem w zachwycającą twarzyczkę Maryi, która, pod włosami okrytemi świetnym szronem, podobna była do róży rozwiniętéj pod śniegiem, ileż to razy wyznanie przychodziło mi na usta!... Lecz Marya, krzyżując obie swe ręce na mojém ramieniu, opierała się na mnie z taką ufnością, patrzała na mnie z tak niewinną prostotą i tak pogodną spokojnością, iż codziennie odkładałem to wyznanie do jutra.
Lękałem się aby zbyt śmiałe i przedwczesne słowo nie przyszło zniszczyć tego szczęścia spokojnego i czystego.
Czekałem cierpliwie... Niełudziłem się względem uczucia jakie wzbudzałem w Maryi bez głupiéj pretensyi, bez śmiesznéj zarozumiałości, niemogłem oczywistości niewierzyć. Przeszło od dwóch miesięcy, widywałem ją codziennie; starania i grzeczności jakie dla niéj okazywałem, tak młodéj, tak prostodusznéj, tak mało nazwyczajonéj do złudzeń świata, bardzo mocno ją wzruszyły; lecz także poznałem w niéj zasady tak ugruntowane, uczucia religijne tak silne, instynkt pełnienia swych powinności tak głęboki, iż musiałem się spodziewać długiego, a może i bolesnego passowania się; a jednakże tysiące drobnostek bardzo znaczących dawały mi poznać całą rozciągłość przywiązania, o którém Marya sama może nawet jeszcze niewiedziała.
Wieczór, kiedy zostawałem na obiad w folwarku; pani Kerouët, siedząc przy kominku w swém wielkiém krześle z poręczami, przędła swą kądziel, gdy tymczasem Marya i ja, przy stoliczku, porządkowaliśmy zbiór naszych zimowych roślin do zielnika.
Gdy trzeba było ułożyć na papierze delikatne gałązki ziół, nieraz ręce nasze dotykały się, nieraz, gdy oboje pochyleni nad stołem, zdawaliśmy się niezmiernie baczni na nasze ważne prace, włosy moje dotykały się włosów Maryi lub też tchnienie jéj, młodociane i świeże owiewało mój policzek.
Wówczas Marya płoniła się, łono jéj szybko się wzniosło, spojrzenia jéj stawały się roztargnionemi, i niekiedy jéj ręka opadała bezwładna na papiér...
Potém, zdając się niby ze snu przebudzać, mówiła tonem udanego wyrzutu: — Ale patrz no pan jak ta roślina źle jest położona...
— To twoja wina, pani. — odpowiadałem śmiejąc się: nie chcesz ani mi pomódz, ani potrzymać papieru.
— Wcale nie: to pan nie masz najmniejszéj cierpliwości, i zawsze boisz się powalać gumą paluszki, przyklejając przytrzymujące paski.
— Ach! co za szkaradne przekory! — odzywała się pani Kerouët, — jedno nie lepsze od drugiego! Niekiedy znowu, czytaliśmy po kolei, głośno, romanse Walter-Skotta, które bardzo mocno panią Kerouët zajmowały. Głos Maryi był czysty i łagodny: jedną z największych moich szczęśliwości było słyszeć ją czytająca.
Lecz doznawałem daleko większego może jeszcze szczęścia wpatrując się w nią. Gdy też z kolei brałem romans do ręki, jeśli znalazłem w nim jakie zastosowanie do mojéj miłości, czytałem najprzód frazę oczyma, potém powtarzałem ją głośno z pamięci, wlepiając w Maryę namiętne spojrzenie
Niekiedy Marya spuszczała oczy, i przybierała surowy wyraz twarzy; niekiedy znowu płoniła się, i koniuszczkiem swego ładnego paluszka, czyniła mi nakazujący znak patrzenia w książkę.
Jeszcze co innego wymyśliłem dodawałem, improwizując, całe ustępy do książki którą czytałem, aby u nich jeszcze jaśniéj odmalować Maryi wszystko co dla niéj czułem, gdy położenie, jakie opisywał romans, dało się nagiąć do tego.
I tak, pewnego wieczora, w téj scenie tak niewinnie skromnéj, w której Jwanhoe oświadcza swą miłość pięknéj Saksonce, na miejscu wszystkiego co mówi Rycerz krzyżowy, powiedziałem długi monolog, w którym uczyniłem jak tylko można najbardziéj wprost, zastosowania do Maryi i do siebie, przypominając jéj z miłością czułością tysiąc pamiątek naszych przechadzek i rozmów.
Marya wzruszona, pomięszana.... spojrzała na mnie z nieukontentowaniem...
Zatrzymałem się.
— Nie chciałam panu przerywać, panie Arturze — rzekła do mnie pani Kerouët, — bo znajduję żeś jeszcze nigdy lepiéj nie czytał jak dzisiaj. — Potém, porzucając swą kądziel, rzekła prostodusznie: — Ach! przyznaję że kobiéta musiałaby mieć serce ze skały, aby się nie ulitować nad kochankiem który tak mówi. Nie znam się na tém, ale zdaje mi się, iżby nie można powiedziéć co innego, jak to co Iwanhoe tu mówi...
tyle to jest prawdziwe i naturalne...
— O! to bardzo piękne w istocie, — rzekła Marya; — lęcz pan Artur musiał się już zfatygować; teraz ja trochę poczytam.
I biorąc prawie pomimo méj woli książkę którą trzymałem na kolanach poszukała ustępu improwizowanego, i nieznałazła go.
— Stronnice któreś pan czytał tak są piękne iż chciałabym je odczytać, — rzekła do mnie złośliwie Marya.
— Masz racyę, Maryo, — powiedziała ciotka, ja także z wielką przyjemnością raz bym ich jeszcze posłuchała.
— Ach! mój Boże, już dziesiąta! — zawołałem aby się wydobyć z kłopotu. — Muszę już jechać...
— To prawda... już! — rzekła pani Kerouët spoglądając na swój zegar.
Zwykle, w chwili mego odjazdu, Marya szła do okna, aby zobaczyć jaka pogoda: tą razą stanęła osłupiała.
Ciotka rzekła do niéj: — Ależ zobacz przecie moje dziecię, czy śnieg pada.
Marya wstała i powróciła powiedzieć: — Bardzo wielki śnieg pada.
— Bardzo wielki śnieg pada... jakże to powiadasz obojętnie!.... Pomyśl przecie że pan Artur ma trzy mile ujechać, podczas nocy, przez las.
Szukałem spojrzenia Maryi. Odwróciła oczy; powiedziałem jej smutnie:— Dobranoc, pani...
— Dobra noc, panie Arturze, — odpowiedziała mi, nierzuciwszy nawet na mnie oczu.
Usłyszałem niecierpliwie rżenie mego starego Blaka, którego mi przyprowadzał chłopak folwarczny.
Już miałem wychodzić z izby, gdy Marya, korzystając z chwili w któréj ciotka niemogła jej widziéć, zbliżyła się do mnie, i biorąc mnie za rękę, rzekła do mnie z głębokiém wzruszeniem.
— Gniewam się bardzo na pana... sam nie wiesz ile mi złego robisz.
Słowa te nie były wyznaniem.. a jednakże, pomimo nocy, pomimo śniegu, powróciłem do Serval z radością w sercu....
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Od tego wieczora, liczy się pierwsza moja nadzieja.
Już tydzień odtąd upłynął.
Jutro jest rocznica urodzin Maryi, dzień uroczysty, w którym mam zobaczyć tajemniczy gabinet w wieżyczce.