Babunia (Němcová, 1927)/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Babunia |
Rozdział | XV |
Wydawca | Księgarnia Ludwika Fiszera |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia A. Dittmann |
Miejsce wyd. | Łódź, Katowice |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Babička |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, gdy babunia wyszła, jak zwykle, dzieciom na spotkanie, pierwszem jej słowem było: — Zgadnijcie, dzieci, kto u nas jest?
Dzieci zaczęły się zastanawiać, bo im nie przyszło na myśl, ktoby to mógł być, aż Basia zawołała: — Pan Beyer, prawda, babuniu?
— Zgadłaś, Basiu. Ale pan Beyer nie jest sam; przyprowadził z sobą swojego synka.
— O, jak to dobrze —, zawołał Janek — lećmy do niego! — I zaraz puścił się w kłusa, a za nim biegł Wiluś, aż na nich tornistry podskakiwały.
Babunia wołała za nimi, żeby przecie szli jak ludzie, a nie jak jakie dzikusy, ale chłopcy byli już daleko. Niemal bez tchu wpadli do izby. Matka chciała ich strofować, ale pan Beyer wyciągnął do nich swoje długie ręce, jednego po drugim podniósł do góry, a uściskawszy ich i ucałowawszy, pytał: — Cóż porabialiście przez cały rok i jak się mieliście? — Głos miał taki mocny i głęboki, że aż dygotała od niego nieduża izba. Janek i Wiluś nie odrazu odpowiedzieli, bo oczy ich spoczęły na chłopcu w wieku Basi, stojącym obok pana Beyera. Był to ładny chłopak, bardzo do ojca podobny, tylko że postawa jego nie była taka kanciasta, jak postawa jego ojca; twarzyczkę miał różową, a w oczach żarzyła mu się dziecięca radość. — Aha, przyglądacie się mojemu synowi. No, przypatrzcie mu się dobrze i podajcie sobie ręce, żebyście byli dobrymi przyjaciółmi. To jest ten mój Orlik, o którym wam już mówiłem. — Popchnął swego syna naprzód, a ten bez wielkich korowodów podał swoim nowym znajomym rękę. Wtem przyszła Basia z babunią i z Adelką, więc przywitał się i z niemi. — No, patrz — mówił pan Beyer —, to jest ta Basia, o której wam w domu opowiadałem, że zawsze najpierwsza przychodzi mi powiedzieć dzień dobry, jak tu nocuję. Ale latoś, jak widzę, sprawy się zmieniły. Chodzicie już do szkoły i chłopcy muszą wstawać razem z Basią. A jak też wam się podoba w szkole? Czy nie wolałbyś, Janku, iść raczej do lasu? Widzisz, mój Orlik musi chadzać ze mną na czaty, w góry, a niedługo będzie umiał strzelać tak dobrze, jak ja. — Pan Beyer zadawał jednocześnie pytania i sam opowiadał o sobie. Dzieci otoczyły go i bardzo uważnie słuchały wszystkiego, co mówił.
— O, nawet im tego nie mówcie, panie strzelcze! — mówiła babunia. — Janek się zaraz rozciekawi i będzie chciał widzieć strzelbę Orlika.
— Nic w tem niema złego, niech ją sobie obejrzy. Idź, Orliku, i przynieś ją. Przecie nie jest nabita.
— Nie, nie jest nabita — potwierdził Orlik. — Ostatnio strzeliłem w tę młodą kanię i strzelby po tem nie nabiłem.
— I możesz się zaraz pochwalić, żeś kanię zastrzelił. Idź, i pokaż ją chłopcom. — Chłopcy wybiegli z ogromną uciechą za Orlikiem, ale babunia zaniepokoiła się, a chociaż pan Beyer zapewniał ją, że Orlik jest rozważny, wyszła za chłopcami.
— Ale ty masz takie imię, jak ptak — mówiła Adelka, gdy wszyscy znaleźli się na dworze, a Janek i Wiluś przyglądali się zastrzelonej kani.
— Właściwie na imię mi Aureljusz — roześmiał się młody strzelec do Adelki —, ale mówią na mnie Aurel, a ojcu podoba się lepiej Orlik, i mnie też, bo orlik to ładny ptak. Nasz tatuś zastrzelił już orła.
— No pewno — rzekł Jan, nie widząc w tem nic osobliwego. — Ja ci pokażę orła i dużo różnych zwierząt; mam je wymalowane w książce, com ją dostał przeszłego roku na wiązanie. Pójdź ze mną! — ciągnął Orlika do pokoju, gdzie mu natychmiast książkę z obrazkami pokazywał.
Orlikowi podobały się obrazki nadzwyczajnie, a pan Beyer przyglądał im się także z dużem upodobaniem. — Tej książki przeszłego roku jeszcze nie miałeś? — pytał Janka.
— Dostałem ją na wiązanie od hrabianki, a prócz tego dostałem parę gołębi od Krysi i króliki od pana strzelca, a od babuni dwudziestówkę, a od rodziców na ubranie — chwalił się Janek.
— Szczęśliwy z ciebie chłopiec — zaczął pan Beyer, patrząc w książkę, a widząc akurat lisa, roześmiał się: — Jak żywy! Czekaj, gałganie, dam ja ci! — Wiluś myśląc, że pan strzelec odgraża się lisowi malowanemu, spojrzał na niego ze zdumieniem, ale pan Beyer roześmiał się i rzekł: — Nie bój się, temu lisowi nic złego nie zrobię, ale mam takiego jednego w górach, który robi bardzo dużo szkody i temu trzeba będzie przyciąć ogona.
— Może go Pietrek złapie, bośmy razem z nim zakładali żelaza, zanim ruszyłem z tobą w drogę — rzekł Orlik.
— E, mój chłopcze, lis jest dziesięć razy sprytniejszy od Pietrka. Ma on takie wybiegi i wykręty, że człowiekowi uwierzyć trudno. A szczególniej ostrożny jest taki lisek, co jak ten nasz, już raz był złapany. Gałgan taki! Zastawiliśmy na niego żelaza, a na przynętę położyliśmy kawałek pieczeni. Był głodny i dał się złapać, ale odgryzł sobie raczej nogę i uciekł o trzech, niżby się był dał wziąć. Teraz już się tak łatwo złapać nie da, bo po szkodzie człowiek mądry, a lis ma tyle sprytu, że i niejeden człowiek mógłby się od niego uczyć — opowiadał pan strzelec odwracając kartki książki.
— Nie na darmo się mówi: sprytny jak lis — rzekła babunia.
— Mamy orła, o tu! — wołali chłopcy, przyglądając się pięknemu ptakowi z rozpostartemi skrzydłami; orzeł przedstawiony był w chwili, gdy rzuca się na zdobycz.
— Takiego samego zastrzeliłem. Piękny był ptak. Było mi go nawet żal, ale cóż robić, kiedy sposobność była osobliwa. Trafiłem go bardzo dobrze, a to rzecz najważniejsza, żeby się zwierzę nie męczyło.
— Ja też tak zawsze mawiam — ozwała się babunia.
— Ale że też panu strzelcowi nie żal tych wszystkich zwierząt — mówiła Basia — jabym nie mogła żadnego zwierzęcia zastrzelić.
— U was znowuż zwierzęta zarzynają — odpowiedział pan Beyer. — A lepiej, gdy zwierzę niespodzianie padnie od jednego strzału, niż gdy je napędzaniem wystraszą, przygotowaniami przerażą i dopiero potem zarżną. Przecież zdarza się, że takie niedorżnięte stworzenie wyrywa się z rąk niezręcznej kucharki i ucieka.
— My drobiu nie zarzynamy; to robi Urszula — upierała się Basia przy swojem — ona nie lituje się nad zwierzętami, więc zaraz jest po nich i nie męczą się.
Jeszcze przez chwilę rozmawiały dzieci o zwierzętach, oglądając obrazki, a potem wołała je matka na kolację.
Dawniej rozpytywały dzieci pana Beyera o góry, chciały słyszeć, czy nie zabłądził do ogrodu Krakonosza i dowiadywały się o wielu innych rzeczach. Tym razem rozmawiały wyłącznie z Orlikiem, przysłuchując się z wielkim podziwem, gdy młody chłopiec opowiadał im o licznych niebezpieczeństwach, jakie przeżył razem z ojcem, o zwierzętach, które zastrzelił, o olbrzymich gromadach śniegu, leżących w górach i zwalających się niekiedy na całe wsi, tak, że ich mieszkańcy są jakby pogrzebani i muszą się odkopywać, żeby się z pod śniegu wydostać.
Ale wszystkie te niebezpieczeństwa nie odstraszyły Janka od zamiaru zostania strzelcem u pana Beyera. Gdyby był mógł, to najchętniej byłby z nim poszedł natychmiast.
— Jak ty będziesz u nas, to ojciec odda mnie na wymianę do ryzemburskiego strzelca, żebym poznał i lżejsze strzelectwo.
— No to byłoby szkoda, jakby cię nie było w domu — zatroskał się Janek.
— Nie będzie ci się przykrzyło, bo ojciec ma dwóch pomocników, mój brat Czeniek jest już taki duży, jak ty, a siostra Marzenka będzie cię lubiła — mówił Orlik.
Podczas gdy dzieci siedząc na podwórzu słuchały Orlikowych opowiadań, a przez kryształy, które przyniósł był z sobą, rozglądały się po świecie, słuchał pan Beyer opowiadań babuni o powodzi i o tem wszystkiem, co się w ciągu roku przytrafiło.
— A rodzina mego pana kolegi ryzemburskiego czy zdrowa — pytał strzelec.
— Zdrowa, chwała Bogu — odpowiedziała pani Proszkowa. — Anula szybko rośnie, chłopcy chodzą do Czerwonej Góry do szkoły, bo im tam bliżej, niż do miasta. Aż mi dziwno, że pan strzelec jeszcze do nas nie zajrzał, bo mówił, że wstąpi przywitać się z wami, jak pójdzie na czaty. Był tu dzisiaj rano i powiedział mi, że na zamku dostali z Wiednia list. Poszłam zaraz na zamek i dowiedziałam się, że hrabianka ma się lepiej, że księżna może przyjedzie tu na dożynki, zabawi ze dwa tygodnie, a potem pojedzie do Florencji. Mam więc nadzieję, że nasz ojciec zostanie tu z nami przez zimę, bo księżna nie zabierze z sobą zwykłej świty. Po paru latach spędzilibyśmy znowuż jakiś czas razem.
Już dawno pani Proszkowa nie była taka wielomówna i taka zadowolona, jak obecnie, gdy dowiedziała się, że mąż jednak przyjedzie.
— Chwała Bogu, że ta panienka wyszła ze swojej choroby! Byłoby ogromnie żal takiego dobrego, młodego stworzenia. Wszyscy prosiliśmy Boga, żeby ją uzdrowił. Jeszcze wczoraj Cylka kataryniarzów płakała ze strachu o nią — rzekła babunia.
— O takie zacne serce można się zaniepokoić aż do płaczu — rzekła pani Proszkowa.
Pan Beyer zaciekawił się panną hrabianką, a babunia opowiedziała mu o odwiedzinach na zamku, przyczem hrabiance przypisała zasługę, że rodzina kataryniarza żyje teraz w lepszych warunkach.
— Słyszałem coś, że hrabianka jest córką...
Wtem zapukał ktoś do okna.
— To pan kum idzie, znam go po pukaniu. Prosimy dalej! — głośno zawołała pani Proszkowa.
— Ludzie mają złe języki — odpowiedziała babunia na napomknięcie strzelca. — Kto w słońcu chodzi, za tym się cienie włóczą. Co nam do tego, niech sobie będzie czyjąkolwiek.
Pan strzelec ryzemburski wszedł do izby i obaj koledzy serdecznie się witali.
— Gdzieście bawili, panie kumie, że tak długo każecie czekać na siebie? — pytała babunia, rzuciwszy niespokojnem okiem na strzelbę, którą pan strzelec zawieszał na gwoździu.
— Miałem miłego gościa, pana administratora. Przyszedł po drzewo. Sprzedał swój przydział, a teraz chciałby dostać drzewo przed kolejką i namawia człeka na nieakuratne praktyki. Jeszcze czego! Ja zaraz wiedziałem, że idzie do mnie z czemś takiem, bo był słodki jak cukierek. Ale powiedziałem mu, co myślę. Dostał za Kubę, jak się patrzy. Bardzo mi tego chłopaka żal i Krysi też. Dziś rano wstąpiłem do nich na kufelek piwa, ale uciekłem zaraz, bo aż przykro patrzeć na dziewczynę. Na sumieniu ma ją ten dja--sek — pan strzelec złagodził szybko wyraz, przypomniawszy sobie, że babunia nie lubi jego sposobu mówienia.
— Co się stało takiego? — pytał pan Beyer, a babunia chętnie mu opowiedziała o żołnierce Kuby i jej przyczynach.
— Tak już jest na tym świecie, że gdzie się człowiek obróci, wszędzie znajdzie zgryzoty i zmartwienia między małymi i wielkimi, a jak kto zgryzoty nie ma, zaraz jej szuka — rzekł pan Beyer.
— Niedole i cierpienia oczyszczają człowieka od wszelkich złych naleciałości, jak ogień oczyszcza złoto — wywodziła babunia. — Bez boleści niema radości. Gdybym wiedziała, jak to zrobić, to bardzo chętnie dopomogłabym tej dziewczynie, ale nie wiem jak. Musi cierpieć do jakiego czasu. Najgorzej będzie jutro, gdy Kuba odejdzie.
— Więc już jutro odchodzi? — dziwił się strzelec. — No, to im jakoś wyjątkowo pilno. A do którego miasta ma iść?
— Do Hradca.
— Idziemy więc do tego samego miasta. Tylko że ja z flisakami na tratwach i wodą, a on lądem i piechotą.
Chłopcy wpadli do izby, a Janek i Wiluś pokazywali panu strzelcowi młodą kanię, zastrzeloną przez Orlika. Zaś Orlik opowiadał swemu ojcu, że byli przy upuście i że tam widzieli zwarjowaną Wiktę.
— Żyje jeszcze ta biedaczka? — dziwił się pan Beyer.
— Rzeczywiście, biedaczka. Lepiejby jej było w ziemi, niż na ziemi — odpowiedziała babunia. — Ale już mizernieje i starzeje się. Nie śpiewa też już tak często jak dawniej, i tylko podczas księżycowych nocy.
— Ale przy upuście wysiaduje starym zwyczajem i wpatruje się w wodę nieraz długo po północy — mówił strzelec. — Wczoraj przechodziłem koło niej, widziałem, jak obrywała gałązki wierzbiny i rzucała je do wody. Godzina była już późna. „Co tu robisz?“ pytam. Ona nic; pytam drugi raz, ona obraca się ku mnie, a w oczach ma płomienie. Myślałem, że się na mnie rzuci, ale widać, że mnie poznała, czy też odmieniło się jej w myślach, dość, że znowu odrywała gałązki i rzucała je do wody. Trudna z nią sprawa. Żal mi jej i życzyłbym jej zakończenia tego smutnego istnienia, ale jak się czasem zdarzy, że stoję na czatach, a nie słyszę jej albo nie widzę siedzącej przy upuście, to mi czegoś brak — mówił strzelec, trzymając zastrzeloną kanię w ręku.
— Jak się człowiek do czego przyzwyczai, to trudno się odzwyczajać — rzucił pan Beyer, wkładając rozżarzoną hubkę do krótkiej odrutowanej fajeczki, a gdy parę razy porządnie pociągnął dymu, dodał: — Przyzwyczaja się człowiek do człowieka, do zwierzęcia, do różnych rzeczy. Ja na przykład przyzwyczajony jestem do tej glinianej fajeczki; moja matka paliła taką samą. Jakbym ją widział siedzącą na zaprożu.
— Jakto, pana strzelca matka paliła fajkę? — dziwiła się Basia.
— W górach dużo kobiet pali, szczególniej starsze niewiasty, tylko że zamiast tytoniu używają kartoflanej naci, albo wiśniowych liści, jeśli o nie nietrudno.
— Nie sądzę, żeby to było dobre palenie — rzekł strzelec ryzemburski, zapalając sobie także, ale fajkę porcelanową, ładnie malowaną.
— Lubię też niektóre miejsca w lesie — zaczął znowu pan Beyer — i zawsze się na nich zatrzymuję, bo mi są osobliwie miłemi; przypominają mi albo pewnych ludzi, albo też miłe lub niemiłe okoliczności życia. Gdyby na tych miejscach zabrakło jedynego krzaczka, musiałbym to odczuć. W jednem miejscu koło stromego wysokiego zbocza stoi samotny świerk, drzewo stare, z obwisłemi gałęziami, które z jednej strony zwieszają się nad głęboką przepaścią, osłaniając nieliczne tam kępki jałowca albo krzaczki paproci; w głębi pod tem drzewem pędzi potok po złomach skał i tworzy liczne wodospady. Sam nie wiem, jak to było, ale ku temu świerkowi zawsze mnie coś pociągnęło, gdy miałem jakie zgryzoty albo gdy mnie spotkało jakie nieszczęście. Bywało tak, kiedy się starałem o swoją żonę i zdawało mi się, że jej nie dostanę, bo jej rodzice długo się opierali, zanim wreszcie się zgodzili. To samo, kiedy mi umarł najstarszy synek i gdy pochowałem starą matkę. Wychodząc z domu, szedłem bez określonego celu, nie patrzyłem ani w lewo, ani w prawo, a nogi bez mojej wiedzy zanosiły mnie nad dziką przepaść ku samotnemu świerkowi; gdy stanąłem obok niego, gdy z nad głębokiej przepaści widziałem przed sobą wierzchołki gór, wtedy jakby mi z serca spadał jakiś ciężar i nie wstyd mi było płakać. Obejmowałem twarde ciało drzewa i zdawało mi się, że w niem jest życie, że rozumie ono moje skargi, a jego gałęzie zaszumiały nade mną nieraz tak wymownie, jakby razem ze mną wzdychały i chciały mi opowiadać o własnych swoich bólach.
Beyer zamilkł, jego duże oczy były zwrócone ku światłu płonącemu na stole, z ust zamiast słów płynęły mu lekkie obłoczki dymu i unosiły się pod powałę, wyprzedzając jego myśli.
— Prawda, człowiekowi nieraz wydaje się, jakby te drzewa były istotami żywemi — przyświadczył strzelec ryzemburski. — Znam to z doświadczenia. Pewnego razu — będzie temu już parę lat — kazałem wycinać drzewa. Gajowy był zajęty, więc musiałem sam dozorować wyrębu. Drwale nadchodzą i zabierają się powalić najpierw piękną brzozę; ani plamki by na niej nie znalazł, stała piękna jak panna. Popatrzyłem na nią i wydało mi się — śmieszne to, ale takiego doznałem wrażenia jakby mi się do nóg chyliła i obejmowała mnie konarami, a w uszach brzmiał mi cichy szept: „Czemu chcesz uśmiercić moje młode życie, co ci złego zrobiłam?“ W tej chwili zgrzytnęło ostrze piły po korze i wgryzło się w ciało brzozy. Nie pamiętam już, czy krzyknąłem, ale chciałem powstrzymać drwali, żeby dali spokój; gdy na mnie ze zdziwieniem spojrzeli, odwróciłem się szybko i uciekłem do lasu. Przez całą godzinę się błąkałem i ciągle prześladowała mnie ta jedna myśl, że mnie brzoza prosiła, abym jej życie uratował. Kiedym się wreszcie przezwyciężył i poszedł ku porębie, była już powalona. Ani listeczek się na niej nie poruszył, leżała jak martwe ciało. Taka mnie żałość ogarnęła, jakbym się był dopuścił zbrodni. Przez parę dni byłem jak struty, ale nikomu nic nie powiedziałem, a gdyby się dzisiaj nie było akurat zgadało, to jeszcze nie byłbym o tem nic powiedział.
— I mnie zdarzyło się kiedyś coś podobnego — zaczął swoim głębokim głosem Beyer. — Miałem dostarczyć zwierzyny do zarządu. Idę na łów. Wtem nawija mi się pod strzał sarna. Zwierzątko ładne, jakby wyrzeźbione. Wesoło rozglądała się po lesie i szczypała trawkę. Ogarnął mnie żal, ale zaraz pomyślałem: Nie bądź-że głupi; na co ci się zdał żal? Strzeliłem, ale ręka mi drżała, trafiłem sarnę w nogę. Upadła i nie mogła uciekać. Pies pędził do niej, ale go zawołałem, bo coś mi szeptało, żeby nie dać zwierzęciu zrobić krzywdy. Podszedłem ku niej i nie potrafię powiedzieć, jak boleśnie to zwierzątko na mnie spojrzało i ile błagania było w jego spojrzeniu. Wyrwałem nóż i wbiłem jej go w serce; zadrżała i było po niej. Ale ja się rozpłakałem i od tego czasu... no, czemu miałbym się wstydzić...
— Tatuś nie chce strzelać do sarny — szybko wyrwał się Orlik.
— Dobrześ powiedział. Ile razy złożę się do strzału, widzę przed sobą tamtę ranioną sarnę, boję się, że chybię i zwierzę zranię, więc daję spokój.
— Żeby pan strzelec tylko do złych zwierząt strzelał, a dobre zostawiał, bo ich szkoda — ozwał się Wiluś, którego głos trząsł się od łez.
— Żadne zwierzę nie jest takie dobre, żeby nie było złem, a żadne nie jest znowu tak złem, żeby nie było dobrem; akurat jak między ludźmi. Mylimy się, gdy sądzimy, że to zwierzę, które ma ładną i łagodną twarz, musi być koniecznie dobre, a to, które nam się nie podoba, że jest złe. Bardzo często twarz kłamie. Każdy z nas jakoś łatwiej odżałuje tego, co mu jest wstrętnem i nie wzrusza go, a natomiast lituje się nad tem, co mu się podoba. Z tego powodu bywa człowiek bardzo często niesprawiedliwy. Byłem raz w Hradcu, jak mieli tracić dwóch złoczyńców. Jeden był człowiekiem pięknym, a drugi był ponury i brzydki. Pierwszy zabił swego kolegę, podejrzewając go, że mu odbił narzeczoną. Drugi pochodził z naszych stron. Udałem się do niego już po wyroku, żeby się go zapytać, czy sobie czego nie życzy i czy nie każe zanieść pozdrowienie swoim krewnym. Spojrzał na mnie dzikiemi oczyma, roześmiał się, a potem potrząsł głową i powiada: „Ja miałbym posyłać komuś pozdrowienie? Nikogo nie znam!“ Odwrócił się ode mnie, ukrył twarz w dłoniach i trwał przez chwilę bez ruchu, ale potem zerwał się, stanął przede mną z założonemi rękoma i zapytał: „Powiedz, człowiecze, uczynisz dla mnie, o co cię poproszę?“ Odpowiedziałem mu, że uczynię to bardzo chętnie i podałem mu rękę. W tej chwili na twarzy jego zjawił się taki wielki ból, że wszystko byłbym zrobił dla niego. Zniknęła z jego twarzy brzydota i zaciekłość i pozostało na niej tylko to, co budzi współczucie. Dobrze snać zajrzał mi w serce, bo schwycił mnie za rękę, ścisnął ją mocno i drżącym głosem rzekł: „Gdybyście przed trzema laty byli mogli podać mi rękę, jak w tej chwili, nie byłbym dzisiaj w tem miejscu. Czemu się nie spotkaliśmy? Czemu spotykali mnie tylko ludzie, którzy wdeptywali mnie w błoto, drwili sobie z mojej brzydoty i poili mnie jadem i piołunem. Matka mnie nie kochała, brat mnie wygnał, siostra odwracała się ode mnie, a ta, o której myślałem, że mnie kocha, dla której życie narażałem, żałując, że dla niej nie mogę umrzeć dziesięć razy za jej miłość, podrwiwała sobie ze mnie, a kiedy razu pewnego chciałem z jej ust usłyszeć to, co wszyscy mi mówili, wyszczuła mnie psem.“ I dziki ten człowiek płakał jak dziecko. Po chwili osuszył łzy, ujął mnie za rękę i szeptem dodał: „Jak będziecie, panie strzelcze, w rewirze marszowskim, idźcie nad dziką przełęcz, gdzie nad przepaścią stoi samotny świerk i pozdrówcie go ode mnie, i zanieście pozdrowienie tym dzikim ptakom, co nad nim polatują, i tym wysokim górom! Pod jego konarami sypiałem długie lata i powiedziałem mu wszystko, o czem nikt nie wie; pod tem dobrem drzewem nie byłem takim nędznym Łazarzem, jakim jestem tutaj.“ Zamilkł, usiadł na ławie i już się do mnie ani słowem nie odezwał i nawet nie spojrzał na mnie. Oddaliłem się ze współczuciem dla niego. Ludzie przeklinali i wyzywali tego brzydkiego, że zasłużył sobie na największą karę, że mu łotrostwo z oczu patrzy, że nie chce ani księdza, ani z kim porozmawiać, że sobie z ludzi podrwiwa i idzie na stracenie, jakby szedł na zabawę. Tego ładnego żałowali, wyrywali sobie z rąk piosenkę, którą ułożył w więzieniu i każdy pragnął, żeby został ułaskawiony, bo tylko zabił kolegę i to w przystępie zazdrości, ale, ten drugi miał pono zabić dziewczynę z samej tylko złej woli oraz mordował ludzi. Tak sądzi każdy podług swego uczucia, a ile głów, tyle rozumów. Każdemu oku rzeczy wydają się innemi i dlatego nie trzeba twierdzić, że to a to jest takiem i już innem być nie może. Bóg jeden zna świat i sam jeden zagląda w serce człowieka, on też tylko sądzić może nieomylnie. On zna mowę zwierząt, jemu otwiera się kwiatek każdej rośliny, on zna ścieżynki każdego robaczka, szum wiatru idzie, gdzie on go posyła, a wody płyną, gdzie on im drogę pokazuje.
Strzelec znowuż zamilkł, fajka mu zagasła. Jego piękne oczy błyszczały, twarz podobna była do górskiej dolinki, oświetlonej łagodnemi blaskami jesiennego słońca, gdy na wysokich górach już leżą śniegi, ale u ich stóp jest jeszcze dużo zieleni i kwiatów. Wszyscy spoglądali na pana Beyera w milczeniu, aż ozwała się babunia:
— Macie rację, panie strzelcze. Tak miło was słuchać, jakby się słuchało jakiego świętego kazania. Ale dzieciom pora spać. Wasz synek jest pewno zmęczony daleką drogą, a i wy też. Jutro powiemy sobie resztę.
— Te młodą kanię daj mi, Orliku, dla mojej sowy, bo co z nią będziesz robił? — rzekł strzelec ryzemburski, biorąc strzelbę na ramię.
— Ależ bardzo proszę!
— My wam tę kanię jutro wczesnym rankiem zaniesiemy! — wołali chłopcy.
— Ale musicie przecież iść do szkoły.
— Na jutro pozwoliłam im zostać w domu, żeby się nacieszyli gościem — rzekła matka.
— No to ja swoich urwisów też na jutro od szkoły uwolnię, żeby mieli uciechę. Przyjdźcie więc do nas! Bywajcie zdrowi i dobrej nocy!
Uprzejmy pan brat z doliny, jak pan Beyer nazywał swego kolegę ryzemburskiego, podał wszystkim rękę, zawołał Hektora, który się Orlikowi bardzo podobał i wyszedł z domu. Rano, zanim dzieci się ubrały, Orlik stał już na tratwie, jednej z tych, którym razem z ojcem towarzyszyli. Po śniadaniu pan Beyer udał się z chłopcami do leśniczówki w Ryzemburgu, a babunia z Adelką i Basią poszły do gospody, żeby się pożegnać z Kubą. Świetlica w gospodzie była przepełniona. Matki i ojcowie żegnających się żołnierzy, koledzy, siostry i znajomi byli tu zgromadzeni. Chociaż jedni drugim dodawali otuchy, chociaż i Krysia i gospodarz nie nadążyli gościom nalewać, aż nawet Kuba musiał pomagać, chociaż młodzież wyśpiewywała wesołe pieśni żołnierskie i inne, żeby sobie serca dodać, wszystko nie zdało się na nic; nawet się nikt nie upił, jak to dawniej bywało, gdy młodzież odchodziła do wojska. Na czapkach mieli młodzi gałązki jedliny, swawolili, śpiewali, ale nie z nadmiaru szczerej wesołości, tylko żeby zagłuszyć tęsknotę i niepokój. W sercu nawet najdzielniejszego chłopaka była jakaś iskierka nadziei, że może się jeszcze coś odmieni. Cieszyli się też chłopcy, że dziewczęta ich żałują, radzi byli miłości rodzicielskiej, która potężną falą przelewała się przez brzegi serc i ust, jak wody podziemne wytryskują na powierzchnię źródłami. Choć tam ojcowie byli smutni, to jednak miło im było słyszeć, gdy znajomi mówili o ich synach: — O, ten nie wróci! Chłopak jak sosna, jakby ulany, takich tam lubią i nie puszczają do domu. — Takiemi słodkiemi kropelkami łagodzili sobie ludzie gorycz, którą los poił nieszczęsnych rodziców. Takie i podobne uwagi osładzały gorycz rozstania zdrowym, krzepkim chłopakom, a zasmucały tych, którzy świadomi sobie byli jakich braków cielesnych i martwili się, że zostaną odesłani do domu, jako niezdatni. Niejeden byłby wolał zostać żołnierzem, niż słuchać zjadliwych uwag: — O ciebie matka płakać nie potrzebuje, bo ty, bracie, na bęben przysięgać nie będziesz. Zdatnyś, ale psu na podwiązki. — Albo: — Przystań, chłopcze, do huzarów, bo masz nogi jak wół rogi. — Dużo było takich przypowiastek.
Babunia weszła do izby mniejszej, ale do świetlicy wejść nie chciała. Nie dlatego, że tam było powietrze duszne, ale dlatego, że nad wszystkimi wisiała ciężka chmura bólu, ściskała serca i zasępiała twarze. To babunię odstraszało. Czuła dobrze, jak jest tym zasmuconym matkom, z których niejedna załamywała ręce w niemym bólu, druga zcicha popłakiwała, inna znowu głośno narzekała. Wiedziała babunia, co się dzieje w sercach dziewcząt, które nawet nie śmieją smutku swego okazać, a jednak bez łez spojrzeć nie mogą na tych przybladłych chłopaków, których wódka nie rozwesela, ale raczej zasępia, tak, że gdy chcą śpiewać, to głosu z piersi wydobyć nie mogą. Rozumiała babunia, jak jest tym ojcom, siedzącym przy stole w ponurej zadumie; żaden z nich o niczem innem nie myśli i nie mówi, tylko o tem, skąd wziąć teraz zastępcę za dobrego pracowitego chłopaka, który był ojcu prawą ręką, a którego teraz zabierają — łatwo powiedzieć — na czternaście lat! Babunia wyszła na dwór i usiadła w ogrodzie.
Po chwili wyszła do ogrodu Krysia umęczona, upłakana, blada jak chusta. Chciała mówić, ale na piersi miała jakby kamień a gardło tak się jej zaciskało, że słowa wydobyć nie mogła. Oparła się o pień kwitnącej jabłoni. Była to ta sama jabłoń, przez którą rzucała wianuszek, żeby sobie wywróżyć bliskie szczęście z Kubą. Wróżba wypadła dobrze, a teraz oto, gdy się miała wypełnić, trzeba było rozstać się z miłym. Zakryła twarz fartuszkiem i rozpłakała się na cały głos. Babunia nie broniła jej płakać.
Przyszedł Kuba. Gdzież się podziały rumieńce jego twarzy i żywość jego oczu! Cała twarz była jakby z marmuru wykuta. Bez słowa podał rękę babuni, bez słowa objął kochaną dziewczynę i wyjąwszy z napierśnej kieszeni wyszywaną chusteczkę, jaką każdy chłopiec dostaje od dziewczęcia na dowód miłości, ocierał sobie nią oczy. Nie mówili ani słówka o tem, jak głębokim jest ich smutek, ale gdy z gospody doleciała zwrotka piosnki:
A jak my się rozstaniemy,
Dwa serduszka zasmucimy;
Dwa serduszka cztery oczy
Będą płakać we dnie w nocy...
Krysia szybkim ruchem objęła za szyję swego chłopca i łkając, ukryła twarz na jego piersi. Piosenka ta była echem smutku, który przepełniał ich serca.
Babunia wstała. Po twarzy spływała jej łza; Basia też płakała.. Staruszka położyła rękę na ramieniu Kuby i rzekła drżącym głosem: — Idź z Bogiem, Jakóbie, i niech cię Bóg pocieszy! Co czynisz z musu, czyń z radością, a będzie ci lżej. Jeśli Bóg pobłogosławi zamysłom moim, to rozstanie wasze nie będzie zbyt długiem. Ufajcie tedy! A ty, dziewczyno, jeśli go kochasz, nie dodawaj mu żałości swojem narzekaniem. Zostajcie z Bogiem! — Rzekłszy to, babunia zrobiła krzyżyk na czole Kuby, ścisnęła go za rękę i ująwszy dziewczynki za ręce, odwróciła się i szybko szła ku domowi z błogą w sercu świadomością, że pocieszyła zasmuconych.
Słowa babuni padły na serca Krysi i Kuby jak pada ożywcza rosa na więdnący kwiat, budząc go ku nowemu życiu. Stali pod kwitnącą jabłonią, tuląc się do siebie, a wietrzyk obsypywał ich białem kwieciem. Przed gospodą zaturkotał drabiniasty wóz, zajeżdżający po żołnierzy. Z dziedzińca ozwał się głos: — Kubo! Krysiu! — Ale oni nie słyszeli. Zapomnieli o całym świecie, trzymając się w objęciach, jakby w ich ramionach spoczywały wszystkie dostatki i radości świata.
Po południu rozstał się i pan Beyer z uprzejmymi swoimi gospodarzami. Pani Proszkowa, jak zwykle, tak i tym razem, nakładła ojcu i synowi pełne torby pożywienia na drogę. Każdy z chłopców dał Orlikowi coś na pamiątkę, Basia wstążkę na kapelusz, a Adelce, pytającej się babuni, co ma chłopcu dać, poradziła babunia, aby mu dała sztuczną różyczkę, którą dostała od hrabianki.
— A mówiłaś, babuniu, że ją będę nosiła za pasem, jak będę duża, bo jest taka ładna — mówiła dziewczynka.
— To, co sama cenisz i co ci jest miłem, musisz dać miłemu gościowi, gdy go uczcić pragniesz. Daj mu różyczkę, bo dziewczętom najlepiej wypada podarować gościowi kwiatek.
Adelka wsunęła Orlikowi za wstążkę od kapelusza swoją piękną różę.
— Nie wiem, kochana Adelo — rzekł pan Beyer —, jak długo ta różyczka zachowa swoją piękność. Orlik, to dziki ptak, przez cały dzień lata po skałach i górach, po deszczu i po wietrze.
Adelka spojrzała na Orlika pytającemi oczyma.
— Nie bój się, tatusiu — rzekł chłopiec, spoglądając z zadowoleniem na kwiatek. — Jak w powszednie dni będę chodził po górach, to ją dobrze schowam, a nosić ją będę tylko w święto, więc zostanie zawsze ładną.
Adelka była zadowolona. Nikt nie przypuszczał, że ona sama jest tą różyczką, po którą kiedyś Orlik wyciągnie rękę i którą zabierze z sobą w góry pokryte śniegiem, aby ją w zaciszu leśnem pielęgnować i chronić jako szczęście i radość swego życia.