<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Rzekło się to łatwo — do Stężycy, ale gdy Szczypior, który nic taić i umalować nie umiał, począł opowiadać o Proszowicach, a o tem co w Stężycy zamierzano, Bajbuza się wahał.
Chwytał się za włosy wołając.
— Zgadnij Jezu kto cię bije! Co tu robić? co tu robić? Do Stężycy jechać, jak ze wszystkiego widać na bratnią wojnę, a nie jechać nigdzie? to człek się nie zdał na nic, a ruszyć na sejm, to regaliści pociągną ku sobie, przeciw testamentowi hetmana!
Potem znowu w godzin kilka wołać kazał Szczypiora.
— Niema tu co myśleć i czynić, ja do Stężycy muszę. Zwołują wszystką szlachtę. Tam zobaczymy dopiero czy pójdziemy z Zebrzydowskim, czy nie. Gotować się do podróży, musimy do Stężycy!
Przy wieczerzy zwracał się do księdza Rabskiego.
— A ty co mówisz księżuniu? z kim tu iść? Nie stało nam hetmana, sami nie wiemy co czynić z sobą. Otóż to co jeden człowiek w rzeczypospolitej znaczy. Cegiełka klucz w sklepieniu! Wyjmą ją, runie wszystko!
Ks. Rabski rozumnie mówił.
— Czemu nie jechać? niech rotmistrz jedzie, a nie podoba się tam narada i postanowienie, można powrócić.
— Juściż mnie bez przekonania nie wezmą! — wołał Bajbuza. — Rzeczypospolitej służyć do zgonu, ale pyszałkom i warchołom nigdy!
Szczypior, który się wszelakich rzeczy nasłuchał, wtrącał.
— E! prawdą a Bogiem i jedna strona za nadto krzyczy i rzuca się i druga zbyt nieszczerze a podstępnie postępuje. Ja króla JMci nie winię, ale mu radzą nie zważać na wrzawę, swoje robić. Uspokoić ich lada czem, a postawić na tem co postanowione. Król też milczy albo mówi niewyraźnie. Ci grzeszą siłą i zuchwalstwem, a regaliści chytrością.
— Niech nas Bóg ratuje! — wołał Bajbuza.
Gdy już podróż do Stężycy postanowioną została, rotmistrz wziął na stronę Szczypiora i uściskał go naprzód.
— Radź ty mi.
— W czem?
— Gdy my się ztąd oddalimy, Spytkowa niepewna w domu. Wrócił jej mąż i czyha na to, aby ją pochwycić. Mnie się trochę lęka, a gdy się dowie, żem ja w Stężycy, on tu przybieży.
— Na to rada łatwa — odparł Szczypior — ja was nierad rzucam, to prawda, ale wiem jak wam o tę niewiastę chodzi, zostanę ja na straży, a bądźcie spokojni, że tak obstawię dwór i wieś a sam będę na czatach, iż go nie dopuszczę.
Rożkowi tego powierzyć nie sposób, bo burdę zrobi i hałasu tyle, że naokół wszyscy wiedzieć będą co grozi. Innego nikogo nie znam. Zostawcie mnie.
— Nie może być inaczej, pojadę sam — westchnął Bajbuza. — Czas jest do Stężycy, naznaczony dzień, drogi kawał. Ruszę jutro.
— O Spytkową bądźcie spokojni, włos jej z głowy nie spadnie.
W milczeniu uściskał go rotmistrz i zaraz mu się lice rozjaśniło.
Teraz już jechał do Stężycy spragniony tego co się tam dziać miało.
Zdala dochodziły głosy: rokosz.
— Nie rokosz ci jeszcze, bo na niego nie wołano, ale może w Stężycy go uchwalą.
Leszczakowska, która o swego wychowanka tak się lękała jakby on jeszcze niedoświadczonym był wyrostkiem, poczęła mu zalecać, aby warchołów unikał.
— Wszyscy mówią — stękała — że tam się straszne gotują rzeczy.
— Byle nie wojna! — westchnął Bajbuza. — Nie mam ci ni brata, ni swata, ale gdyby przyszło na swoich iść z szablą dobytą, zdawałoby mi się, że rodzonych morduję. O Jezu miłosierny.
Z takiemi myślami wyruszył rotmistrz z domu. Kawał dobry drogi prawie się z nikim nie spotykał i nie mówił, ale na większym gościńcu zaczęło być gęsto od ludzi.
Szlachta ciągnęła nie jak na sejm, albo na pospolity zjazd, ale niemal jak na wojnę. Niektórzy możniejsi jechali we dwadzieścia i pięćdziesiąt koni i zbrojnych hajduków lub hussarzy.
Po sejmach się od lat wielu, dla tego swego niespokoju ducha włócząc Bajbuza, na dworze Zamojskiego mnóstwo ludzi poznał. A że gościnnym był i schodzili się do niego chętnie znani i nieznani, nabył takiej wziętości, do której się i dziwaczne nazwisko przyczyniało, iż mało go kto nie znał.
A znali go i z tego, że chorował na dobro i miłość rzeczypospolitej, że jej służył, a nigdy żadnej nagrody, żadnego urzędu nie przyjął.
Były to owe czasy, gdy jeden naprzykład Opaliński Łukasz umiał sobie piętnaście starostw wyprosić, więc ten co służył ciągle a żadnego nie chciał, rósł w oczach szlachty.
Zwali go, śmiejąc się, Katonem.
Na gościńcu jak się tylko mijać począł, zatrzymywano go ciągle.
Niezmiernie rozogniona szlachta ciągnęła do Stężycy, gotowa królowi, gdyby wszystkich jej wymagań nie zaspokoił, wypowiedzieć posłuszeństwo, wydać wojnę, ogłosić kaptur i nową elekcyę.
Krzyczano publicznie, że tak a nieinaczej być musi.
Dnia jednego w małej mieścinie na noclegu już tak wszystkie gospody znalazł zajęte Bajbuza, że gotów był na rynku namiot kazać rozbijać.
Wtem z poblizkiego domu wyszedł szlachcic lat średnich, skromnie ubrany, niepoczesny wcale, w szarej opończy, a rotmistrz w nim poznał Piotra Smolika.
Kto bo go naówczas nie znał.
Jak Stańczyk był za Zygmuntów słynny z dowcipu, tak teraz Smolik, rodzaj ubogiego Diogenesa, który od nikogo nic nie potrzebując, prawdę wszystkim mówił. A było go pełno wszędzie. Wchodził do największych panów nie kłaniając się zbyt nizko, a ubiegano się za nim, tak zdrowe zdanie miał, które zawsze tak przystroił, iż się niem ubawił każdy, nawet ten, kogo ubodło. Smolik poznał Bajbuzę po samym wzroście i zamachu.
— Rotmistrzu — krzyknął — w izbie u mnie na dwu miejsca dosyć, niechaj ludzie obozują, ty się rozgość ze mną. Ja niewiele potrzebuję, byle ławy szmat pod noc, gdziebym grzeszne kości do snu położył.
— A! pan Piotr! — zawołał rotmistrz.
— Do usług.
Wszedł witając go Bajbuza.
— Zgoda — rzekł — wy mnie dajecie dach, a ja proszę na wieczerzę, bo wóz mam z sobą i kopcidyma, który nam co przyskwarzy.
— Zgoda — odparł Smolik.
— Do Stężycy? — zapytał Bajbuza.
— A juścić! — rozśmiał się szlachcic. — Jakżeby się tam bezemnie obeszli! Gdy rozumnym zabraknie rozumu, muszą go u trefnisia, jakim mnie zową, pożyczyć.
A wy? — dodał.
— Ja też do Stężycy — westchnął rotmistrz — nie taję, że z niepokojem w duszy, bo co to z tego wszystkiego będzie?
— Może nic! — rzekł Smolik.
— Toby jeszcze nienajgorzej było.
— A może się poczubimy — dokończył szlachcic — i toby może nie złe było. Teraz na Sudermańskiego, na tatarów nas nie stawało, a na rokosz gromady płyną. Znak to jest, że nam się kara Boża należy i nie minie.
— Cóżeście wy? regalistą? — rozśmiał się Bajbuza.
— Ja? Różnie bywa — odparł Smolik — pod czas bywam regalistą, pod czas warcholę… czasem mi króla żal, a czasem szlachty.
Spotkałem dziś po kolei dwóch Pękosławskich. Prokopa naprzód, onego mężnego zbója, którego pewno znacie, potem Stanisława sandomirskiego starostę. Pytam się pierwszego, choć wiedziałem dobrze, iż do Zebrzydowskiego ciągnie: — Wasza miłość dokąd? — Moja miłość tam — zawołał — gdzie jak najprędzej szabli będzie dobyć potrzeba… więc do wojewody. Nauczymy króla rozumu… Ja go zatem: — Zgoda, a was kto go będzie uczyć?
— Nie wiem — odparł, i pojechał.
Mil parę dalej zjeżdżam się ze Stanisławem.
— Czołem, a wy dokąd?
— A no do Warszawy na sejm.
— Na sejm? do boku króla? — A juścić! warchołów trzeba przetrzepać i pokazać im co jest Majestas Regia, której nie szanują.
A ja mu na to: — Tylkom co pominął pana Prokopa, ten do Zebrzydowskiego pociągnął pod Stężycę. A co będzie, gdy wy z królem, a on z wojewodą na placu boju się spotkacie?
— Palnę po łbie pana brata — odparł Stanisław — nie moja wina, że między rokoszan wlazł.
Spojrzał Smolik na Bajbuzę.
— Co wy na to?
— Ja? ja? — zawarczał rotmistrz — niech Bóg uchowa i nie dopuści, aby do tego przyszło. Takich Pękosławskich znalazłoby się wielu więcej… i braciaby się mieli zabijać dla…
— Dlatego, że król Zebrzydowskiego wyrugował z uzurpowanej kamienicy! — dodał śmiejąc się Smolik. — Tak powiedzą głupcy.
Nawpół żartując, wpół bolejąc siedli za stół do wieczerzy, przy której Smolik, choć o smutnych mówił konjukturach, zachował wesołe ciągle usposobienie.
— Szczęśliwiście — westchnął Bajbuza — bo was ten zamęt nie pozbawia spokoju umysłu i nie karmi goryczą.
— A coby pomogło, gdybym płakał! — odparł pan Piotr. — Śmiechem człowiek prędzej ludzi naprowadzi niż gniewem i fukaniem, ja też wszystko w śmiech obracam, aby nie płakać.
— Cóż wy myślicie? co się stanie? — niespokojny wtrącił znów Bajbuza.
— Na burzę się wielką zebrało — mruknął Smolik — bywa z takich wielkich chmur mały deszcz, ale też i obrywają się one a niszczą? Kto tu zgadnie co nas czeka.
Z jednej strony król, pan Wolski, Bobola, Myszkowski, O. Bernard, Jezuici, a z drugiej Stadnicki Djabeł, Herburt, co go Szczęsnym zową, a złymby go przystało, Pękosławski Prokop i co było warchołów. Sam Zebrzydowski za kilku stanie.
— A Żółkiewski? — westchnął rotmistrz — bo on w mych oczach następcą hetmana jako rycerza, gdy wojewoda zastępuje go jako statysta.
Smolik głowę w ramiona zanurzył (był to ruch mu własny, gdy miał czem bryznąć).
— Żółkiewski musi iść z Zebrzydowskim, boć dwie rodzone sobie Herburtowny mają, a wojewoda statystą… takim jak i ja. Pierwszemu nie dadzą Potoccy zastąpić Zamojskiego, drugi nie potrafi nikogo… Ale ja na komedye patrzeć lubię — dodał Smolik — a tu się nam ucieszna gotuje. Kto lepiej zagra przyklaśniemy, a wszystkim aktorom rzeczpospolita zapłacić musi!
Oj zapłaci! zapłaci!
— Byle bez krwi się obeszło?
— Hm? — wtrącił Smolik — a toć waszmość czytał pewnie, że gdy u greków grano teatrum, kozła bito na ofiarę… Ktoś tu i u nas nim musi być.
Mało nie do północy gwarząc tak przesiedzieli. Smolik drwił i żartował, ale wzdychał.
Nazajutrz Bajbuza nie wstał jeszcze, gdy szlachcica, który konie miał liche, powoli jechał, a może się ich wstydził, w gospodzie już nie było.
Pociągnął przodem.
Ale na towarzyszach w podróży tej tak nie zbywało, a coraz ich więcej przybywało ku Stężycy i niektórzy jechali z takiemi pocztami, jakby istotnie przeciwko nieprzyjacielowi ciągnąć mieli.
Stroili się wszyscy do nuty pana Zebrzydowskiego.
— Kaptur ogłosić i nową zwołać elekcyą, jeśli król wszystkim żądaniom wnet zadość nie uczyni, (a były między niemi i takie, które nie w jego mocy zaspokoić było).
Mało kto tem zuchwalstwem przerażony, widział niebezpieczeństwo i starał się umysły uśmierzać a uspokajać. Na niektórych jednak twarzach czytał rotmistrz zafrasowanie, i z ust wyrywały się wyrazy łagodniejsze.
Dobrze było rzec: kaptur, ale co on za sobą pociągał?
Pod Stężycą już całe pułki spotykał Bajbuza i zrobiło mu się markotno a straszno, ale dowódzcy tych sił, Szczęsny Herburt, Stadnicki, Zebrzydowski, Smogulecki, zwycięzko zawczasu podnosili głowy i wesoło już tryumfy zapowiadali.
Nie dojeżdżając rotmistrz stanął w lesie obozem koniom odpocząć.
Sam był, a na duszy mu niewymownie stało się ciężko. Musiał sobie powtarzać dla uspokojenia sumienia, iż Żółkiewski przecież w tym obozie się miał znajdować.
Noc była wiosenna ale chłodna, księżyc w pełni, las liście puszczać zaczynał. Nietylko Bajbuza, ale wielu jemu podobnych pod noc do Stężycy nie chcąc ciągnąć, namioty tu porozbijało. Nad gościńcem paliły się ogniska, pasły konie.
Rotmistrz wyszedł nade drogę, którą i teraz bezprzestannie jezdni i wozy ciągnęły. Stał tak spoglądając na to obozowisko, które mu czasy wojenne, lepsze przypomniało, gdy duży wóz kryty się zbliżył, rosłemi końmi ciągniony.
Na wozie w czarnych sukniach, w czapkach z kun charakterystycznych siedzieli dwaj duchowni. Jeden z nich bladej twarzy, z krótko postrzyżoną bródką, różaniec w ręku trzymał i modlił się cały zatopiony w Bogu.
Księżyc oświecał wóz tak jasno, iż w jednym łatwo poznał Bajbuza dawno już niewidzianego księdza Skargę.
Było to dla niego tak pożądanem zjawiskiem, iż nie mógł się powstrzymać, aby do wozu się zbliżywszy nie pozdrowił go po chrześciańsku.
Skarga się żywo przeżegnał i pochylając przypatrywał stojącemu nad drogą.
Nazwisko swe wymienił rotmistrz. Kazał się zatrzymać woźnicy ks. Skarga i zwolna z wozu wysiadł ku niemu.
— Niech konie wytchną — rzekł do wiozącego — zawsze jeszcze w czas staniemy. A wy co tu robicie, mości rotmistrzu? — zapytał łagodnie.
— Ciągnę z inną szlachtą do Stężycy — rzekł Bajbuza. — Jeszczem tam nie był, więc i nie wiem co poczynać mają.
— Nic dobrego pewnie! — westchnął ksiądz Piotr — bo się po tych co zwołują spodziewać nie można, aby im istotnie na sercu troskliwość o dobro rzeczypospolitej leżała. Daj Boże, aby wielkich nieszczęść nie stali się przyczyną.
— Nie przypisuję sobie — odezwał się powoli rotmistrz — abym w tych rzeczach widział jasno następstwa, alem nawykł był pod chorągwią nieboszczyka hetmana iść, a gdy tego nam nie stało, za tym podążam, komu on ją zlecił.
— Człowiekiem był — rzekł Skarga — i omylił się. Nie o rzeczpospolitę im idzie, ale o to, aby królem zawładali i nim rządzili.
A zacz nie widzicie kto tu teraz sprężyną i pobudką?
Zatrzymał się chwilę i dodał.
— Rozpatrzcie się — dyssydenci są wszędzie, różnowierców dłoń i nieprzyjaciół kościoła porusza wszystkiem. Ci, co najgwałtowniej krzyczą, Janusz Radziwiłł, Ostrogski, Zebrzydowski, Stadnicki, Smogulecki z kościołem albo zerwali, lub dają się tym, co nań nastają, prowadzić.
Smogulecki wprawdzie przez lat cztery teologii się uczył i księdzem chciał zostać, a teraz na złe zażywa, co mu nauka dała!
Przypatrzcie się bliżej, dyssydentów to dzieło, nieprzyjaciół wiary sprawa. Nie może kapłan z przenajświętszym Sakramentem ulicą przejść, aby go panowie dyssydenci nie zelżyli, a gdy ich ukarać przyjdzie, krzyczy Radziwiłł o gwałt na jego pachołkach popełniony.
Skarga mówił wzruszony wielce i głos mu zamarł w piersiach.
— A wy ojcze tu? — przerwał Bajbuza — jakimże wypadkiem?
— Nie wypadkiem, umyślnie jadę — rzekł Skarga — posłał mnie król w tej nadziei, że słowem potrafię nawrócić zbłąkanych. Szczególnejby na to łaski Bożej potrzeba, aby mnie posłuchać chcieli.
Rotmistrz, któremu ciągle po myśli chodził Żółkiewski, cicho zapytał o niego.
— Niestety — odparł ksiądz — zdaje mi się, że i jego znajdę z Amalecytami, ale nie rozpaczam, iż prędko omyłkę uzna, i choć go krwi węzły z nimi łączą, do końca nie pójdzie z nimi.
Po chwili ośmielił się rotmistrz natrącić, iż król pewnym słusznym żądaniom zadość czyniąc, mógłby może ten pożar ugasić.
— Nie wiecie więc, że na wszystkich sejmach N. Pan nasz przyrzekał i zaręcza, że spełni, co tylko jest w jego mocy, ale go słuchać nie chcą.
Na małżeństwo nieprawe krzyczą ci, co w wielożeństwie lub grzechu jawnym żyją. Rzym przecież dla ważnych pobudek dyspensę dał, a ten co wiązać i rozwiązywać ma prawo, błogosławi związkowi. Jakimże prawem mu się ci przeciwią, którzy dla siebie żadnemu ulegać nie chcą?
Bajbuza byłby go bodaj całą noc słuchał, tak rzewny ten, przejęty głos kapłana do duszy mu trafiał, ale woźnica mruczał, a ks. Skarga przypomniał sobie podróż pilną. Pożegnał więc rotmistrza.
— Jedziesz — rzekł — a więc pamiętaj, że do zgody i pokoju każdy ma nakłaniać obowiązek.
W chwilę potem wóz potoczył się dalej szlakiem przez księżyc oświeconym ku Stężycy, a Bajbuza długo stał w miejscu zamyślony ze sumieniem się swem rachując.
Następny ranek odsłonił oczom rotmistrza widok, który wszelkie jego przewidywania i to o czem po drodze słyszał, przechodził daleko.
Około sześciu tysięcy szlachty obozem leżało dokoła, wśród rozbitych namiotów i poustawianych w tabory wozów, a działo się to właśnie w chwili, gdy zwołany był sejm. Król stał odosobniony, kupiono się około zbuntowanych kilku przywódzców. Ks. Skarga swoje do Zebrzydowskiego poselstwo sprawował, ale jaki był jego skutek, o tem nic się dowiedzieć nie było można. Brzmiało i warczało wszystko rokoszem jako nieuniknioną ostatecznością. Zebrzydowski powołany, aby na sejmie przed senatem swe żądania przekładał, odpowiadał uparcie, nie chcąc ich poddać sądowi niczyjemu.
Żądał niemal posłuszeństwa bez roztrząsania i rozsądzania sprawy. Zła wola była widoczną.
Nasz miłośnik rzeczypospolitej, który dobra jej tylko szukał, poczciwy a nigdy niepewien w którą ma iść stronę, liczący się z sumieniem, trwożliwy o nie, wpadł w ten tłum już nagromadzony pod Stężycą, jak w fale rozhukanego morza. W głowie chodziło mu jeszcze to, co słyszał od księdza Skargi, a tu już dokoła przejeżdżającego zatrzymywały głosy ochrypłe, rozgorączkowane, namiętne.
Szło naprzód o to, aby sobie znaleźć bodaj jakiekolwiek ciasne miejsce i na niem się taborkiem położyć, a potem iść między panów braci i od nich się uczyć co dalej czynić przystało. A tu nawet proste zajęcie kawałka ziemi, gdzieby namiot rozbić było można i ognia rozłożyć wykopawszy ognisko, stawało się nadzwyczaj trudnem.
Gdziekolwiek stanęły wozy i konie, przybiegał już primus occupans jakiś i wrzeszczał, że tu zatknął wczoraj jeszcze chorągiewkę swego pana, tylko nie wiedzieć, kto ją śmiał naruszyć. Z miejsca więc na miejsce błądzić przyszło Bajbuzie, nie mogąc stanąć i spocząć. Inni gwałtem zajmowali sobie stanowiska, czego on czynić nie chciał. Czas upływał, konie i ludzie się męczyli, pędzono nieszczęsnego z miejsca na miejsce.
Błądził więc ponury i kwaśny, gdy zdala ujrzał w czwał nadbiegającego ku sobie, a potykającego się co krok z powodu nóg obrzękniętych Gubiatę. Ten tu już był jak w domu.
— Rotmistrzu, a co? miejsca widzę nie macie? — krzyknął — to wszystko przez to, że Gubiatę odprawiliście ja natychmiast was obsadzę.
Obejrzał się. Kawał pola przy płocie, który od niego ogród oddzielał, stał wolny. Miejsce było pochyle, tak że woda, na wypadek deszczu spływała z niego.
Gubiata pochwycił od kopijnika półkopię i wbił ją w ziemię.
— Tu — krzyknął.
Wtem przypadł z wrzaskiem niedaleko na ziemi z garnkiem między kolanami siedzący szlachcic.
— Miejsce to ja okupowałem wczoraj!
— A jam je pozawczoraj zajął — odparł Gubiata stając przeciwko niemu. — Ruszaj precz, chcesz-li być cały i z garnuszkiem.
Zaczynali się z sobą ujadać już, a Bajbuza chciał dalej jechać, gdy szlachcic z garnkiem popchnięty, salwował się ucieczką. Kopia wbita stała.
— Tu, rozkładać obóz — zawołał Gubiata — a kto będzie śmiał rościć do placu prawa, po łbie go, to argument najlepszy.
Nikt się już jednak nie sprzeciwiał. Stanęły wozy, rozbito coprędzej duży namiot Bajbuzy, ludzie natychmiast zaczęli się rozgospodarowywać i dla koni wbijać koły, które naturalnie, niedaleko ich szukając, z cudzego płotu powyrywali. Gubiata korzystając z okazyi wcisnął się między czeladź i objął rodzaj zwierzchnictwa nad ciurami.
Tymczasem Bajbuza pod namiotem conajśpieszniej suknie podróżne zrzuciwszy, odziewał się aby wyjść i szukać tych, z którymi się naprzód widzieć i rozmówić potrzebował — z Zebrzydowskim i Żółkiewskim przedewszystkiem. Innych Zamojskiego przybocznych nie widział tu ani o nich słyszał.
Na placu gwar panował straszliwy. Zbierano się gromadkami. Gdzieniegdzie stał na pieńku lub na podstawionej ławce mówca, szeroko rozwodząc grawamina przeciw królowi. W innych kupkach czytano paskwilusy i śmiechy się rozlegały.
Niektóre z nich były gwałtowne i bezwstydne, zuchwałe i pełne obelg najbrutalniejszych przeciwko Zygmuntowi, rakuszanom i jezuitom.
Niedaleko od miejsca, które z pomocą Gubiaty udało się opanować rotmistrzowi, widać było nędzny stoliczek, pochwycony gdzieś w chacie mieszczanina, pochyło stojący, choć grudkami ziemi popodpierany, i przy nim siedzącego, z zakasanemi rękawami skryptora, który z ogromnem piórem gęsiem, maczając je we flaszeczce na sznurku uwieszonej, spisywał coś na arkuszu żółtego papieru.
Skryptor z głową pochyloną na ramię prawe, z zakąszonemi usty, rzucał oczyma wkoło i to się porywał do pisania, to zatrzymywał nagle, bo go stojący dokoła odrywali, jedni krzykiem, drudzy nawet rękami targając.
Pochyleni nad stołem, dalej zwieszeni na ich ramionach, ichmość panowie szlachta spór zajadły mieli o dyktowane grawamina.
Szło o spisanie ich jak najbardziej szczegółowe. Jeden podawał do punktów, iż król JM. przyrzekł komuś z dóbr swych wydzielić grunt a nie dotrzymał tego; drudzy chcieli tylko, aby główniejsze spisywać przeciw królowi zarzuty.
Wrzawa nie dawała dobrze zrozumieć o co chodziło, bo zarazem kilka punktów roztrząsano namiętnie.
Skryptor był w rozpaczy. Zaledwie rozpoczął punkt nowy, gdy mu niecierpliwy palec szlachecki zmazywał i plamił akt ledwie zagajony.
Grawamina, których w Proszowicach było punktów dwadzieścia kilka, a w Korczynie pono czterdzieści, w Stężycy dochodziły do pół seciny i nie widać im było końca.
Nalegano szczególniej na to, ażeby król wszystkich cudzoziemców precz ode dworu usunął, z arcyksiążętami się nie ważył ani obcować, ani listować, najemnego żołnierza oddalił, a rozdawnictwo i szafunek urzędów i starostw nie od faworów, ale od zasług uczynił zależnem. Kto zaś o tych zasługach sądzić miał, nie było jasno.
Wnosili inni, aby dla dozoru nad królem JM. zawsze trzech senatorów u boku jego z obowiązku przemieszkiwało. Nieufność była jawną. Podejrzenie, iż koronę chciano rakuszanom sprzedać, wyrażało się bardzo szorstko i dobitnie.
Bajbuza stał i słuchał tych plączących się z sobą grawaminów coraz nowych, które skryptor zapisywał i mazał, rozpaczliwie palce sobie potem ze stawów wyciągając, gdy ktoś go w bok potrącił.
Tuż stał przy nim Smolik ze swą skromną i niepozorną postawą człowieka, który umyślnie ubogiego na duchu gra rolę.
— Czołem panie Piotrze — odezwał się rad że go spotkał Bajbuza — a co?
Optime — odparł Smolik — chodzę i zbieram do torby grawamina, aby ich jak najwięcej zgromadzić. Sądzę jednak, że je przewiać będzie potrzeba, bo plewy w nich dużo.
— Nie wiecie co o panu hetmanie Żółkiewskim? — zapytał rotmistrz.
— Tyle tylko, iż tu jest, ale Żółkiewski niewidocznym, cicho siedzi.
— A wojewoda?
— Ten też na naradach z Ostrogskim zamknięty i oblicza nam nie ukazuje.
— A Stadnicki?
— Słychać go aż tu! — rozśmiał się Smolik — nastawcie ino ucha. On to powtarza: kaptur! kaptur!
— Oho! — przerwał Bajbuza — toć chyba za szparko, bo pierwej się trzeba jednego zbyć, nim drugiego obierać będzie.
Smolik mu się do ucha pochylił.
— Oni bodaj z Herburtem już pacta conventa zanadrą mają dla Batorego.
Położył palec na ustach.
— Ale o tem cicho, sprawa gardłowa — szepnął.
Tymczasem grawamina się sypały, a każdy swoje przodem chciał stawić, aby na szarym końcu ich nie zaniedbano.
Bajbuza słuchając marszczył się, bezład i rozterki przyprowadzały go do rozpaczy.
Smolik się uśmiechał i głowę przerzucał z ramienia na ramię.
— Zapiszcież p. Gładzkiego — krzyczał jeden z za ramion — małżonce jego Krystynie… za zasługi wojenne.
Smolik parsknął.
— Pięćdziesiąt włók na Żmudzi! — kończył krzykliwy.
— Ale naprzód wpiszcież Unikowskiego Mikołaja, bo to datuje od króla Augusta… Słyszysz… pisz… Przyłuki i Pieszonomie dwie wiosce.
— Pobór łanowy i szosowy, czopowe i dawne żydowskie pogłówne — wolał inny — prywata na bok.
Zmazano palcem Przyłuki.
Ścisk około stolika zaczynał być tak wielki, iż sam stół przechylił się na pisarza, a pisarz z pieńkiem, na którym siedział, obalił na ziemię. Tumult powstał.
— Chodźmy — rzekł Smolik — tu już grawaminom koniec położono, ale się z niemi dalej spotkamy.
— Ja ich słuchać nie myślę — wtrącił Bajbuza — muszę pójść do Żółkiewskiego, ten dla mnie miarą będzie co czynić mamy.
Nie zatrzymywał go Smolik. Rotmistrz z wielką trudnością się przedzierając wśród tłumu, który częścią konno, w części pieszo zalegał przestrzeń ogromną, dopytywał o hetmana Żółkiewskiego. Niewszyscy wiedzieli o nim.
Tymczasem otwarty namiot mu się nastręczył, w którego podniesionem wnijściu kilku stało. Zdala już dostrzegł gwałtowne rąk ruchy i poznał z widzenia sobie znanego Djabła Stadnickiego, który podniesionym głosem coś dowodził, a pięścią w górę rzucaną popierał. Przy nim, niemniej gorączkowo miotał się Herburt, na którego licu brzydkiem, ale wyrazu pełnem i rozumnem, namiętność poznaczyła stare ścieżki, któremi chodziła od młodości jego. Rysy to były ruchome, zmieniające się, w których grał temperament niepohamowany.
Dokoła dwóch tych najgorętszych rokoszu zwolenników, tworzyła się gromada ciekawa, która powoli coraz mocniej odczuwała gwałtownie jej na pastwę rzucane słowa, w których już miary ni powściągliwości najmniejszej nie było. Obelżywe przezwiska dodawano do imienia króla, a szlachta je witała wesołemi śmiechy.
Tu różnowiercy szczególniej pobożny faryzeizm karcili. O. Bernard stał z Bobolą pod pręgierzem.
Gdy w innych kołach, o Esthonię, o stosunki w Prusiech i Inflantach głównie naciskano, tu osobistości wychodziły na plac, ulubienicy króla: Wolski z alchemią swą, niemiecka służba, zausznicy, aż do czeladzi. Malowano króla jako sybarytę jakiegoś, który zamknięty rozkoszował się z faworytami swymi pustemi zabawki, nieprzystojącemi dostojeństwu panującego.
Ktoś z boku rozpoczął czytanie mszy świętej przerobionej dla króla, aby go podać z jezuitami w ohydę i pośmiewisko.
Tu i owdzie głośno brzmiało absolutum dominium, a wyrazu tego dosyć było, aby roznamiętnić najchłodniejszych.
Bajbuza niedługo tu postawszy, dopytał wreście do wojewody Zebrzydowskiego, ale ten był zamknięty jeszcze i nikogo nie dopuszczano do niego.
W tłumach opowiadano, że panowie senatorowie przybywali z Warszawy wysłani dla rokowania z Zebrzydowskim. Pocieszyło to nieco rotmistrza, bo mniej rokoszowo się zapowiadało.
Odprawiony z niczem u wojewody, zniechęcony nieco, poszedł Bajbuza do Żółkiewskiego, ale i ten na naradzie gdzieś się znajdował i mówić z nim nie było można.
Pół dnia tak przewędrowawszy pomiędzy kołami i kółkami, nasłuchawszy się pogróżek coraz ku wieczorowi gwałtowniejszych w miarę jak się ludzie wzajem rozgrzewali, rotmistrz z niemałą trudnością dobił się napowrót do swoich ludzi, przy których znalazł nieodstępnego już, dla samego kociołka, Gubiatę.
Ten, choć od namiotu niedaleko odchodził, doskonale wiedział co się gdzie działo, lecz z jego sprawozdania czuć było tylko, że się wahali wszyscy i krok dalej do rokoszu każdy ważył, widząc w nim wojnę.
Nazajutrz bardzo rano Bajbuza był u hetmana. Znalazł go w domku lichym, za stołem, samego jeszcze i smutnie zadumanego.
— W. miłość nie wiem czy mnie sobie przypomnieć raczysz — odezwał się rotmistrz. — Dopóki żył Zamojski, szedłem ślepo za nim, nie stało go, jam nie statysta a rzeczypospolitej chcę służyć, przychodzę do was, dajcie wskazówkę. Sam ja niewiele ważę, ale uchowaj Boże siły będzie potrzeba, ludzi mam dobrych do boku, wedle przemożności postawić mogę.
Hetman wstał witając go, ale chmurnem obliczem.
— Chcecie tego odemnie — odparł smutnie — czego ja sam nie mam pewności, w którą się pokierować stronę.
Szwagier mój wojewoda krakowski za gwałtownie przeciw królowi sprawę podnosi, już się głosy o rokoszu odzywają, ale w wielu grawaminach ma on słuszność i w tem, że nas król niejeden raz zawiódł, bo go źli doradzcy uwodzą tem, że bezkarnie może co chce.
Zaburzy się kraj rokoszem, zło z tego wyniknąć może większe, niż z królewskiego wahania się i niesłowności. Powiedzże sam, azali jasnem, co czynić mamy?
— Tymczasem szlachta już kipi i wre. Rokosz w powietrzu — odparł Bajbuza.
— Któż wie? panowie senatorowie wczoraj przybyli, wprawdzie nie odniosą do Warszawy nic pocieszającego — rzekł hetman — bo Zebrzydowski wezwany na sejm się iść wzbrania, ale układy niezerwane, może porozumienie nastąpi, gdy król postrzeże, iż coś uczynić musi. Jam niepewien, ani też waszmość rotmistrzu, nie śpieszcie z tem co postanowicie, nie wiążcie się.
Na te słowa wszedł Bykowski kasztelan łęczycki i rotmistrz się cofnął.
Błądził znowu, rad pomiędzy dniem wczorajszym a następnym upatrzeć różnicę. Mała była ona, i nie na korzyść tych, co pokoju pragnęli, bo żywioły burzliwe, jak drożdże rzucone do kadzi, całą ją poruszały. Nawet ci, co wczoraj chodzili zimni, poczynali się zżymać.
Najnieprawdopodobniejsze potwarze w końcu powtarzane, nabierały jakiegoś pozoru rzeczywistości.
Nad wieczór na placu rumor powstał. Nowy jakiś ferment przybywał. Gubiata już biegł, aby świeżego dostać pieczywa, dopókiby nie ostygło. W godzinę potem był z powrotem wraz z Syrejką litwinem, którego najlepszym swym przyjacielem, kumem, bratem i pokrewnym nazywał. Syrejko sługa Radziwiłłowski był naocznym świadkiem tego, co zaszło w Warszawie, a teraz się na Stężycy odbić miało.
— Mów serdeńko, a nie łżyjże — dokończył przedstawiając go Gubiata — mów.
— Ot jak to było, króliku mój — począł Syrejko, który już po kilkakroć opowiadanie to powtarzając, dobrze się go nauczył.
— Król JMość w senatorskiej izbie siedział, do której posłów powołał. Prawda, że gdy senatorowie razem i posłowie do jednej się zepchną, ciasno bywa, ani słoweczeczka, ale pan Myszkowski marszałek koronny, który wiadomo jak stoi u króla, stanął na przesmyku i nie puszczał.
A tyś co zacz? poseł?
Tedy nasz pan Zienowicz księcia Jegomości przyjaciel i sługa, gdy go odepchnął laską pan Myszkowski, porwał się na niego do szabli… Krzyk! wrzawa, zawołał Myszkowski na straż i nie patrząc że Radziwiłłowski sługa, kazał go wziąć pod halabardy. Miotającego się i krzyczącego uprowadzili.
Wtem my, których nas w podwórcu było więcej niż królewskiej straży, uderzyliśmy na alarm. Pobiegł Szargiełło do księcia, który na górze był — Zienowicza pod straż wzięto!
A tu nasi na wschody i straż króla cisną. Szczęściem, że zobaczywszy to książe z okna począł wołać na swoich, aby się nie ważyli szabel dobywać, o włosby była krew pociekła… ale sam jak piorun spadł zaraz na dół, pieniąc się z gniewu i krzycząc: Co ty mi będziesz tu dokazywał i przewodził, ludzi lżył, wypychał i imać kazał? Dlatego, że on domownikiem mym, a jam u was nie w łaskach, znęcacie się nad nim. Nie zniosę tego! nie zniosę.
I zawołał na posłów, aby go przemocą uwolnić pomogli.
Tumult się stał aż w izbie senatorskiej, król pobladł, bo i szczęk szabel słychać było.
Posłowie jednym głosem zawtórowali księciu: Puszczaj Zienowicza.
Ze strony zaś Myszkowskiego poczęli wołać: Jak śmiał pod bokiem króla szabli dobywać, kara za to na gardle.
Ot jak było… ale zmusili Zienowicza, że marszałka przeprosił i puścili go bez sądu.
A no, księciu naszemu tego było nadto — dodał Syrejko — nazajutrz posłów zabraliśmy litewskich do nogi i z sejmu precz do Stężycy…
Przybycie to Litwy i Radziwiłła dało się zaraz uczuć. Dolało oliwy do ognia. Dnia tego rokosz się coraz gęściej i gwałtowniej rozlegał. Króla nie poprawi — wołano.
— Wypowiedzieć mu posłuszeństwo i kaptur ogłosić — kończył Djabeł Stadnicki — remedium jedyne, rokosz. Gdy człek zachorzeje niebezpiecznie, krwi puszczenie jedno leczy. Remedium unicum, rokosz!
I wkoło echem brzmiało: rokosz!


KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.