Benvenuto Cellini (1893)/Tom III/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Benvenuto Cellini |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Ascanio ou l'Orfèvre du roi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Uczeń przez chwilę zostawał jak odurzony, przeszedłszy nagle z jasności dziennej do ciemnicy; gdzież się znajdował? czy blisko Askania? to były pierwsze pytania, które sobie uczynił.
Idąc przez korytarz zauważył dwoje drzwi oprócz tych, które zamykały jego celę; lecz mniejsza o wszystko gdy osięgnął cel zamierzony i był blizko przyjaciela swojego.
Ponieważ nie mógł ciągła pozostawać w jednem miejscu, spostrzegł w przeciwległym końcu to jest o piętnaście kroków lekki odbłysk światła przedzierającego się przez okienko, wyciągnął więc nogę z ostrożnością w zamiarze dostania się do miejsca oświetlonego, lecz za drugim krokiem podłoga usunęła mu się pod nogami, zszedł szybko dwa czy trzy schody i możeby rozbił głowę o mur wskutek rozpędzenia, gdyby się nie był potknął o jakiś przedmiot zawalający na drodze.
Przez to przewrócenie Jakób Aubry potłukł się dość mocno.
Zawada, która mimowolnie tak wielką, zrządziła przysługę uczniowi, wydała głębokie westchnienie.
— Przebacz, rzekł Jakób podnosząc się i zdjąwszy grzecznie czapkę z głowy. Przebacz, gdyż zdaje się, żem przeszedł przez kogoś, wierzaj, że nigdy tego bym nie uczynił, gdybym mógł co rozpoznać w tej ciemnicy.
— Stąpałeś po tem odezwał się głos, co było człowiekiem przez sześćdziesiąt lat, a teraz na wieki pozostanie trupem.
— Jeżeli tak, odrzekł Jakób, tem więcej mam sobie do wyrzucenia żem ci przerwał, gdyż zapewnie się zajmowałeś jak powinien czynić każdy dobry chrześcianin, rachunkiem twego sumienia.
— Mój rachunek załatwiony mości uczniu: grzeszyłem wprawdzie jak człowiek, lecz cierpiałem jak męczennik i mam nadzieję, że Bóg zważywszy na szali moje błędy i cierpienia, oceni, że ostatnie o wiele pierwsze przenoszą.
— Amen, rzekł Aubry, czego ci życzę z całego serca. Lecz chciałbym się dowiedzieć mój drogi towarzyszu, jeżeli tylko rozmowa cię nie trudzi; mówię, mój drogi, bo nie sądzę ażebyś miał do mnie urazę za mimowolne potrącenie, jeżeli tedy nie trudzi cię, abyś mi objaśnił, jakim sposobem poznałeś żem uczeń?
— Poznałem to z twego ubioru, a nade wszystko po kałamarzu, który masz zawieszony u pasa, w tym miejscu gdzie szlachta nosi puginały.
— A więc widziałeś mój ubiór, kałamarz... rzecz dziwna! przecież mówiłeś mi mój towarzyszu, że się wybierasz na tamten świat?
— Spodziewam się przynajmniej żem doszedł kresu moich cierpień; tak, mam nadzieję usnąć dziś na ziemi, aby jutro przebudzić się w niebie.
— Życzę ci tego, — odpowiedział Jakób; zwrócę jednakże twoją uwagę na to, iż w twojem położeniu nie wypadałoby żartować.
— Zkądże wniosek iż żartuję? — pomruknął umierający, wydając głębokie westchnienie.
— Przecież mówiłeś, żeś mnie poznał z ubioru i po kałamarzu, gdy tymczasem ja nadaremnie oczy wytrzeszczam i nie widzę nawet rąk swoich.
— To być może, odpowiedział więzień, lecz jak pobędziesz tutaj z piętnaście lub szesnaście lat jak ja, oczy twoje tak dokoła będą widziały w ciemności, jak poprzednio wśród dnia.
— Niech mi je czart lepiej wyłupi, niż bym miał doświadczyć tego, zawołał uczeń. Jakto, więc siedziałeś tu przez lat piętnaście?
— Tak, piętnaście lub szesnaście, być może więcej lub mniej, bo oddawna zaprzestałem się zajmować rachubą czasu.
— Musiałeś więc popełnić jakąś zbrodnię okropną? — zawołał uczeń.
— Jestem niewinny, odpowiedział więzień.
— Niewinny! krzyknął Jakób strwożony. Mój przyjacielu powtarzam ci: chwila nie jest stosowną do żartów.
— Powiedziałem ci, że nie żartuję.
— Jednakże żart mniej jest szkodliwym niż kłamstwo. Pierwszy jest poprostu igraszką umysłu nie obrażającą nieba ani ziemi, gdy drugie jest grzechem śmiertelnym, potępiającym duszę.
— Nigdy nie kłamałem.
— Jesteś niewinny i byłeś więziony przez lat piętnaście?
— Tak, piętnaście lub szesnaście mniej więcej, jakiem ci mówił.
— A! i ja także jestem niewinny.
— Niech cię Bóg ma w swojej opiece! odpowiedział umierający.
— Jak to rozumiesz?
— Bo winny może się spodziewać ułaskawienia, niewinny zaś nigdy.
— Jest to nader głębokie zdanie mój przyjacielu, lecz wcale niepocieszające dla mnie.
— Mówię prawdę.
— Co masz w ręku?
— Sztylet.
— Jakimże sposobem broń ta dostała się w twoje ręce?
— Czekaj.... pewnego dnia dozorca przyniósłszy mi chleb i wodę, postawił latarkę na ławce przy ścianie. Dostrzegłem wtedy, że z tej ściany występował kamień i na nim wyryte były głoski. Nie zdążyłem przeczytać. Lecz po odejściu dozorcy zacząłem grzebać ziemię rękami, rozrzedziłem ją wodą tak, że się stała lepką jak glina i na tem cieście odcisnąłem napis, był zaś taki „ultor“.
— To znaczyło, mściciel. Wróciłem do kamienia i usiłowałem go podważyć, jakoż po kilku wstrząśnieniach zaczął się poruszać jak ząb w dziąśle. Z cierpliwością powtarzając tę czynność po dwadzieścia razy dziennie, nakoniec wydobyłem go z muru. Zanurzywszy potem rękę w wyżłobienie znalazłem ten sztylet.
Wtedy żądza wydostania się z więzienia odżyła w mej duszy, postanowiłem za pomocą sztyletu wykopać przejście do sąsiedniego więzienia i z tym, któregobym tam napotkał, ułożyć plan ucieczki. Zresztą czyby się to powiodło lub nie, kopać ziemię, grzebać w murze, było to zawsze jakieś zatrudnienie; a jak pobędziesz podobnie jak ja blisko lat dwadzieścia w więzieniu, przekonasz się wtedy, że czas jest okropnym nieprzyjacielem więźnia.
Aubry cały zadrżał.
— I zacząłeś wykonywać twój zamiar?
— Tak i z większą łatwością jak mniemałem. Od piętnastu lub więcej lat jak tu pozostaję, nie przypuszczają zapewne, ażebym mógł mieć zamiar ucieczki, przytem być może, że o mnie zapomnieli. — Trzymają mnie tutaj jak i ten łańcuch zawieszony u ściany. Moi prześladowcy być może pomarli, gdyż oni jedni pamiętaliby o mnie; któż wie tutaj dzisiaj, jakie imię wymieniam, wymawiając Stefan Rajmund? Nikt.
Aubry uczuł pot zimny spływający z czoła, wspomniawzzy o zapomnieniu, na które był skazanym jego towarzysz.
— I cóż dalej? — zapytał.
— Oto, odpowiedział starzec, od roku jak grzebię ziemię, potrafiłem nareszcie wykopać jamę pod murem, przez którą człowiek przeleźć może.
— Gdzieżeś podziewał ziemię wykopywaną?
— Rozsiewałem ją jak piasek po mojem więzieniu i udeptywałem, ażeby tworzyła powłokę.
— Gdzież jest ta jama?
— Pod mojem łóżkiem. Od lat piętnastu nie zmienili miejsca jego. Dozorca odwiedza mnie tylko raz na dzień.
Po jego odejściu i zamknięciu drzwi, gdy szelest kroków już mnie nie dochodził, odsuwałem łóżko i zabierałem się do pracy; a gdy znowu godzina odwiedzin nadchodziła, ustawiałem łóżko na miejsce i kładłem się w nie. Onegdaj położywszy się myślałem, że już więcej nie wstanę; siły moje były wycieńczone, dziś czuję, że kres życia nastąpił. Dzięki ci młodzieńcze, dopomożesz mi umrzeć spokojnie, a ja wzajem uczynię cię moim spadkobiercą.
— Spadkobiercą? zawołał zdziwiony Aubry.
— Pozostawię ci ten sztylet. Uśmiechasz się. Jakiż skarb droższy może ci więzień pozostawić? Ten sztylet być może, że oswobodzi ciebie.
— Masz słuszność być może, rzekł Aubry, ale dokąd wiedzie ta jama?
— Jeszcze jej w zupełności nie przebiłem na drugą stronę, z tem wszystkiem bliskim byłem celu. Wczoraj słyszałem głosy.
— Do dyabła — zawołał Aubry... sądzisz więc?
— Zdaje mi się, że po kilkogodzinnej pracy, dokończysz mojego dzieła.
— Dziękuję ci.
— Teraz pragnąłbym spowiednika — rzekł umierający.
— Poczekaj mój ojcze, zawołał Aubry, niepodobna aby odmówili żądaniu umierającego.
Tym razem pobiegł do drzwi nie potknąwszy się, gdyż wzrok jego już się zaczął przyzwyczajać do ciemności, stukał rękami i nogami.
Dozorca nadszedł.
— Co znaczy ten bałaś?- — zapytał się, czego chcesz?
— Starzec, który jest ze mną umiera, rzekł Aubry, i żąda księdza; czy odmówicie mu tego?
— Hum.... pomtuknął dozorca. Nie wiem po co tym hultajom zachciewa się spowiednika.
Dobrze, dobrze, przyślę tu księdza.
W dziesięć minut potem ksiądz nadszedł z wiatykiem, poprzedzony dwoma asystentami, z których jeden niósł krzyż a drugi dzwonek.
Był to zaiste widok uroczysty tej spowiedzi męczennika, wyznającego tylko zbrodnie innych i modlącego się za swoich prześladowców.
Jakkolwiek Jakób Aubry mało był wrażliwym, ukląkł wszakże i przypomniał sobie modlitwy w dziecinnym wieku odmawiane.
Po skończenia spowiedzi ksiądz przykląkł przy umierającym, prosząc go o błogosławieństwo.
Starzec uśmiechnął się pogodnie, uśmiechem wybrańca Bożego i wyciągnąwszy jednę rękę nad głową księdza, a drugą nad Aubrego, wydal głębokie westchnienie i w znak się przechylił.
„Westchnienie to było ostatniem.
Ksiądz oddalił się jak przyszedł, to jest w towarzystwie dwóch kleryków, poczem więzienie przez chwilę oświetlone gromnicą, znów zwykła ciemność zaległa.
Jakób Aubry pozostał sam z trupem.
Było to smutne towarzystwo, zwłaszcza z powodu nastręczających się uwag. Ten człowiek, który skonał przed chwilą, wszedł do więzienia niewinny i wyszedł z niego po upływie lat dwudziestu, wyprowadzony przez śmierć, tę powszechną oswobodzicielkę ludzi.
Wesoły uczeń po raz pierwszy znajdował się wobec ważnej i okropnej myśli, po raz pierwszy zgłębiał wzrokiem przeciwności życia i posępne otchłanie śmierci.
W głębi serca jego zaczynała się budzić myśl samolubna, powiedział sobie: równie niewinny jestem jak ten nieboszczyk, lecz podobnie jak on zamieszany w namiętności możnych, które niweczą, pochłaniają, pożerają, byt ludzi pospolitych.
Askanio i on mogli zniknąć ze świata, podobnie jak zniknął Stefan Rajmund; i któż o nich pomyśli?
Gerwaza może.
Benvenuto Cellini bezwątpienia.
Lecz pierwsza mogła tylko opłakiwać kochanka, drugi zaś domaganiem się usilnem listu, który był w ręku Askania, uznawał tem samem niemożność swoję.
Nakoniec jedynym środkiem ocalenia, jedyną nadzieją, pozostał mu spadek zmarłego: zużyty sztylet, który już zawiódł oczekiwania swoich dwóch pierwszych posiadaczy.
Jakób Aubry ukrył go na piersiach i machinalnie oparł dłoń o rękojeść.
W tej właśnie chwili drzwi się otworzyły i weszli ludzie dla wyniesienia trupa.
— Kiedyż mi obiad przyniesiecie?—zapytał Jakób, jeść mi się chce.
— Za dwie godziny — odpowiedział dozorca.
Poczom uczeń znów sam pozostał w więzieniu.