Benvenuto Cellini (1893)/Tom III/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Benvenuto Cellini | |
Podtytuł | Romans | |
Wydawca | Józef Śliwowski | |
Data wyd. | 1893 | |
Druk | Noskowski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Józef Bliziński | |
Tytuł orygin. | Ascanio ou l'Orfèvre du roi | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Pomiędzy mieszkańcami Nesle panowało wielkie zamieszanie.
Widmo mnicha, ów odwieczny fantastyczny gospodarz klasztoru, na którego rozwalinach wzniósł się pałac Amaurego, pojawiło się znowu od dni kilku.
Pani Perrina widziała go przechadzającego się w nocy w ogrodzie wielkiego Nesle, był ubrany w długiej białej szacie, nić zostawiał po sobie żadnego śladu stąpań, nie wydawał najlżejszego szelestu.
Pani Perrina w skutek zniknienia Blanki i oddalenia Pulcherii, której pobyt obecnie stał się zbytecznym, nareszcie w skutek nieobecności prewota, została samodzielną panią małego Nesle; bo jakieśmy to już nadmienili, ogrodnik Rembaut równie jak jego pomocnicy, najmowani byli dziennie przez oszczędność pana d’Estourville; Perrina przeto została samowładną królową małego Nesle, lecz zarazem królową skazaną na odosobnienie, tak dalece, że po całych dniach się nudziła i umierała co noc z przestrachu.
Znalazła wszakże środek zaradczy przynajmniej we dnie; przyjaźń z panią Rupertą ułatwiła jej wstęp do wielkiego Nesle.
Gdy więc oświadczyła chęć odwiedzenia swojej sąsiadki, zgodziła się ona najchętniej.
Bywając u sąsiadki, pani Perrina weszła również w stosunki z sąsiadami.
Perrina była to sobie otyła kumoszka trzydziestosześcioletnia, przyznawała się wszakże tylko do dwudziestu dziewięciu.
Gruba, tłusta, pulchna, świeża, zawsze ujmująca, była pożądaną w warsztacie, gdzie kuło, piłowało, toczyło, cyzelowało dziesięciu do dwudziestu czeladzi wesoło żyjących, lubiących grę w niedziele, wino w niedziele i święta, a płeć piękną zawsze.
Tak więc trzej nasi dawni znajomi, po kilku dniach ranieni zostali strzałami kupidyna.
Byli to: mały Jaś, Szymon mańkut i memiec Hermann.
Co do Askania, Jakóba Aubry i Pagola, ich serca już były zajęte.
Inni czeladnicy być może, że ulegli wpływowi tego ognia gregoryańskiego, lecz bezwątpienia uznawszy podrzędnem położenie swoje, zaleli te iskry wodą, pokory, zanim się pożar zajął.
Jaś kochał się jak cherubin; pani Perrina była niewiastą zbyt rozsądną, aby miała być wzajemną na podobną miłość.
Szymon mańkut przedstawiał jej przyszłość pewniejszą i stalszą, lecz pani Perrina była nader zabobonną,.
Perrina spostrzegła, że Szymon żegnał się lewą ręką; wniosła zatem, że podpisze lewą ręką akt ślubny.
A przekonanie jej szeptało, że znak krzyża świętego lewą ręką zrobiony, służy raczej do zatraty jak zbawienia duszy, i nikt by jej nie wybił z głowy, że akt ślubny podpisany lewą ręki tylko nieszczęście ściąga na oboje małżonków; przeto pani Perrina nie wymieniając powodów swojego wstrętu, przyjęła oświadczenia Szymona w taki sposób, że mu odjęła wszelką nadzieję na przyszłość.
Pozostał więc tylko Herman.
Herman nie był młokosem jak Jasio, ani upośledzonym od natury jak Szymon mańkut; w całem ułożeniu Hermana malowała się szczerość, poczciwość, i to bardzo się podobało Permie.
Przytem Herman nie miał prawej ręki po lewej stronie i odwrotnie, lecz władając śmiało jak jedną tak drugą zarówno, zdawało się raczej, że posiada dwie prawe ręce.
Nadto był to mężczyzna dorodny w pospolite m pojęciu.
Pani Perrina zatem wybrała sobie Hermana.
Lubo dotąd ani mową ani wyrazem twarzy nie dała mu poznać, jednak płomień miłosny żarzył się w sercu poczciwego niemca, a podniecany codziennym widokiem Perriny, zmienił się w prawdziwy wulkan.
Herman lubo zaczął nareszcie dostrzegać pierwszeństwo swoje, oczekiwał jednak jeszcze stosownej pory i pewniejszych oznak wzajemności do oświadczenia się. Pani Perrina zrozumiała to ociąganie i pewnego wieczora w chwili pożegnania, widząc go bardzo wzruszonym, przez litość ścisnęła mu rękę.
Herman upojony radością, odpowiedział podobnąż oznaką serdeczności; lecz jakże się ździwił gdy Perrina krzyknęła przeraźliwie.
Herman bowiem w uniesieniu szczęścia nie pomiarkował siły swej ręki.
W mniemaniu, że im mocniej ściśnie, tem silniejsze da wyobrażenie o gwałtowności swych uczuć, ledwo nie zgniótł na miazgę ręki gospodyni prewota.
Herman stanął jak wryty gdy Perrina wrzasnęła z bólu, ta jednak nie chcąc go zmieszać, w chwili gdy właśnie po raz pierwszy ośmielił się okazać jej uczucia swoje, uśmiechnęła się i prostując palce chwilowo przygniecione, rzekła: — To nic panie Herman; to nic.
— Bardzo przepraszam pannę Perrinę — odezwał się Niemiec — bo ja tak mocno ją kocham, jak mocno jej rękę ścisnąłem; przepraszam po tysiąc razy.
— Niema za co panie Herman, nie ma za co. Spodziewam się, że miłość jego jest uczciwą, przeto uczciwa kobieta rumienić się jej nie potrzebuje.
— O mój Boże, o mój Boże! — odrzekł Herman — tak się spodziewam, że moje zamiary są uczciwe panno Perrino, tylko że dotąd jeszcze nie ośmieliłem się z nią mówić o tej miłości, lecz ponieważ już się to stało, wyznaję więc, że cię kocham, i bardzo nawet kocham panno Perrino.
— I ja też — odpowiedziała pieszczotliwie Perrina, wyznaję panu, ponieważ go uważam za uczciwego młodzieńca, niezdolnego zniesławić biednej kobiety... że... o! mój Boże!... jakże to powiedzieć?...
— O powiedz! powiedz pani! — zawołał Herman.
— A więc... lecz nie, nie powinnam tego mówić.
— Dla czego?
— Tak, wyznać muszę, iż miłość pańska nie jest mi obojętną.
— O mój Boże! — zawołał Niemiec w upojeniu radości.
Tedy pewnego wieczora gdy Julieta małego Neslu odprowadzała swojego Romea do schodów sąsiedniego pałacu, spostrzegła wracając sama około furtki ogrodu, widmo w bieli, które podług zdania godnej guwernantki, było duchem pokutującego mnicha.
Zbytecznem byłoby nadmieniać, że pani Perrina wróciła na wpół umarła ze strachu i zabarykadowała się w swoim pokoju.
Nazajutrz czeladź Benvenuta zawiadomioną została o nocnem widmie.
Dodać wypada, że pani Perrina opowiedziała prosto cały wypadek bez żadnych szczegółów.
Mnich pokutujący jej się pokazał i otóż wszystko.
Nadaremnie ją wypytywano, gdzie? o której porze? czy sama go widziała? nic ona na to nie odpowiadała.
Przez cały dzień w wielkim Nesle o niczem nie mówiono, jak o mnichu pokutującym.
Jedni wierzyli w to zjawisko, drudzy z niego szydzili.
Uważano, że Askanio trzymał stronę ostatnich i przewodniczył niedowiarkom.
Wieczorem zebrali się wszyscy w drugim dziedzińcu małego Nesle.
Pani Perrina pytana z rana o mnicha pokutującego, prosiła o cały dzień czasu do odświeżenia wszystkich wspomnień, z nadejściem więc wieczoru oświadczyła gotowość opowiedzenia tej okropnej legendy.
Perrina równie jak dramaturgowie tegocześni, znała dokładnie prawidła przedstawień scenicznych, wiedziała dobrze, że historye o widmach tracą cały swój urok, gdy są opowiadane przy świetle słonecznem, przeciwnie, zaś w porze nocnej sprawiają nadzwyczajne wrażenie.
Słuchaczami byli: Herman obok niej z prawej strony, pani Ruperta z lewej, Pagolo i Katarzyna siedzący przy sobie, Jakób Aubry zaś leżał na murawie pomiędzy małym Jasiem i Szymonem mańkutem.
Co się tycze Askania, ten oświadczył, iż nielubi żadnych baśni babskich, przeto i tej słuchać nie będzie.
— A więc — rzekł Herman, gdy się wszyscy skupili około Perriny; a więc panna raczysz nam opowiedzieć historyę mnicha pokutującego.
— Tak — odpowiedziała Perrina — lecz muszę was uprzedzić, że to jest okropna historya, którą może nie dobrze czynię opowiadając o tej porze; lecz ponieważ jesteśmy nabożnymi, lubo pomiędzy nami znajdują się być może niedowiarki, ale pan Herman jest tak silny, że odpędziłby samego szatana, zaczynam więc.
— Przepraszam pannę — odezwał się Herman, lecz jeżeliby tu szatan miał się ukazać, uprzedzam, proszę na mnie nie liczyć; wprawdzie gotów jestem się spotkać z człowiekiem, ale nie z dyabłem.
— A więc ja się z nim bić będę — odezwał się Jakób Aubry. — Mów więc panna i nieobawiaj się niczego.
— Czy do tej historyi wchodzi węglarz? — zapytał Herman.
— Węglarz? wcale nie — odpowiedziała ochmistrzyni.
— O to dobrze, ale mniejsza o to.
— Dla czegóż pan o to pytasz?
— Bo w historyach niemieckich zawsze węglarz występuje, lecz mniejsza o niego, dla tego i panny historya może być bardzo piękną; zacznij więc.
— Trzeba wam wiedzieć — odezwała się pani Perrina, iż na tym samym miejscu gdzie teraz jesteśmy, stał przedtem klasztor zakonników, którzy wszyscy byli ludźmi dorodnymi, najniższy z nich był wzrostu pana Hermana.
— Do kata! śliczne zgromadzenie — przerwał Jakób Aubry.
— Cicho bądź gaduło — rzekła Katarzyna.
— Tak, cicho bądź — powtórzył Herman.
— Już ani słowa nie pisnę — mów pani dalej.
— Zwłaszcza przeor był przecudownym mężczyzną.
Wszyscy zakonnicy mieli prześliczne czarne połyskliwe brody i oczy iskrzące, lecz przeor miał brodę czarniejszą od drugich i oczy bardziej iskrzące; trzeba dodać, że owi czcigodni ojcowie nadzwyczaj pobożni, zachowywali ściśle regułę zakonną; nadto obdarzeni byli glosami tak melolodyjnemi, że kilkanaście mil zjeżdżano na nieszpory dla słyszenia ich śpiewów. Tak mi przynajmniej powiadano.
— Biedni zakonnicy! — odezwała się Ruperta.
— To bardzo zajmujące — rzekł Jakób Aubry.
— To cudowne — mówił Herman.
— Pewnego dnia — mówiła dalej Perrina zadowolona pochwałami jakiemi zaszczycano jej opowiadanie; przedstawiono przeorowi pięknego młodzieńca pragnącego wejść do nowicyatu; nie miał on jeszcze brody, lecz za to czarne wielkie oczy i długie czarne włosy lśniące jak jaspis; przyjęto go zatem bez trudności.
Piękny młodzian oświadczył, iż nazywa się Antonio i pragnął być użytym do służby przeora, na co don Enguerrant zezwolił najchętniej.
Mówiłam o piękności głosu zakonników, lecz Antonio przewyższał wszystkich dźwiękami i melodyą onego.
Gdy po raz pierwszy usłyszano go śpiewającego w pierwszą niedzielę pobytu jego w klasztorze, wszyscy obecni byli zachwyceni, a jednak ten głos miał w sobie coś co wzruszało i czarowało zarazem, dźwięk ten obudzał w sercu bardziej myśli światowe niżeli niebiańskie, lecz zakonnicy byli tak niewinni, że tylko osoby świeckie doznawały tych szczególnych wrażeń, a don Enguerrand wolny od wszelkiego wzruszenia podobnego rodzaju, o jakiem wspomnieliśmy, tak dalece był zadowolony z głosu Antonia, iż polecił, ażeby odtąd on jeden tylko śpiewał odpowiedzi na przemian z organem.
Zresztą postępowanie nowicysza było wzorowe, służył przeorowi gorliwie i pilnie.
Jedynie zarzucić mu było można ciągłe roztargnienie; ciągle ścigał wzrokiem przeora.
Don Enguerrand mawiał do niego:
— Antonio, czego tam patrzysz, Antonio?
— Patrzę na ciebie mój ojcze — odpowiadał młodzieniec.
— Patrz lepiej w książkę...
— Czegóż jeszcze patrzysz? Antonio spojrzyj w obraz Bogarodzicy...
— Gdzie znowu patrzysz?...
— Na ciebie patrzę mój ojcze.
— Antonio patrz na krzyż święty.
Prócz tego don Enguerrand zauważył czyniąc rachunek swojego sumienia, że od czasu przyjęcia Antonia, złe myśli nasuwały się mu częściej niż poprzednio.
Dawniej więcej nie zgrzeszył jak siedm razy dziennie, co jak wiadomo, jest liczbą świętych; obecnie zaś liczba ta dochodziła na dobę do dziesięciu, dwunastu, a nawet i piętnastu.
Usiłował poprawić się nazajutrz zacny człowiek przez modły, posty.
Lecz nadaremnie, im bardziej unikał błędów, tem bardziej w nie wpadał.
Nakoniec doszło do dwudziestu grzechów.
Biedny don Enguerrand tracił głowę; czuł dobrze, iż się naraża pomimowolnie na potępienie wieczne i zauważył (coby drugiego pocieszało, lecz jego bardziej jeszcze strwożyło), że jego najcnotliwsi zakonnicy ulegali temu samemu wpływowi, wpływowi dziwnemu, niesłychanemu, niepojętemu, niewiadomemu, tak dalece, że ich spowiedź, która dawniej trwała dwadzieścia minut lub pół godziny, teraz zabierała parę godzin czasu; z tej przyczyny nawet godzinę wieczerzy opóźniać musiano.
Gdy się to działo, wieść krążąca od miesiąca w okolicy, przedarła się do klasztoru: właściciel sąsiedniego zamku utracił córkę swoję Antonię; Antonia znikła pewnego wieczora, tak jak moja biedna Blanka; z różnicą tylko, że moja biedna Blanka jest aniołem, gdy tymczasem Antonia, zdaje się, że była opętaną od złego ducha.
Biedny pan szukał po górach i dolinach, tak jak pan prewot szukał Blanki.
Już tylko klasztor pozostał do przejrzenia, wiedząc on, że zły duch dla pewniejszego ukrycia się przed poszukiwaniem, wybiera najskrytsze miejsca, uprosił przez swojego spowiednika don Enguerranda, ażeby mu pozwolił zwiedzić klasztor. Przeor z chęcią przychylił się do tego żądania.
Być może, pomyślał, przez te odwiedziny wykryje się tajemnica, która od miesiąca tak szkodliwy wpływ na niego i jego towarzyszy wywiera.
Lecz wszelkie poszukiwania były nadaremne, już pan zamku zabierał się do odjazdu, gdy pewnego wieczora zakonnicy udając się do kaplicy na nabożeństwo, przechodzili około niego i don Enguerranda: patrzał on na nich obojętnym wzrokiem, wtem ujrzawszy ostatniego, krzyknął: Wielki Boże! to Antonia, to moja córka.
Antonia, (gdyż to ona była rzeczywiście), zbladła jak lilia.
— Co tu robisz pod tą świętą szatą?
— Co tu robię — odrzekła Antonia — kocham don Enguerranda.
— Wychodź nieszczęśliwa z tąd natychmiast! — zawołał ojciec.
— Wyjdę, tylko nieżywa mój ojcze — odpowiedziała Antonia.
Poczem, pomimo gróźb ojca, pobiegła do kaplicy i zajęła zwykłe miejsce.
Przeor stał jak skamieniały.
Rozgniewany ojciec chciał gonić za córką, lecz don Engerand błagał go, aby nie znieważał świętości miejsca i czekał na ukończenie nabożeństwa.
Ojciec zgodził się na to i poszedł za przeorem do kaplicy.
Zaczęto nieszpory, którym organ podobny głosowi boskiemu, przewodniczył uroczyście.
Śpiew przecudny, lecz złośliwością i goryczą napiętnowany, odpowiadał dźwiękom instrumentu; był to śpiew Antonii; serca wszystkich zadrżały.
Organ znów zaczął przygrywać, a swym poważnym i uroczystym tonem, zdawał się niweczyć urągającego się mu szydercę.
Nawzajem znów śpiew Antonii, jakby przyjmując to wyzwanie, stawał się coraz gwałtowniejszym, żałośniejszym lecz zarazem bezbożniejszym.
Obecni z trwogą oczekiwali wypadku tego przerażającego dyalogu, tej zamiany bluźnierstw i modłów, nakoniec tej dziwnej walki Boga z szatanem; w milczeniu zatem lecz drżący z przerażenia, słuchali gromów muzyki niebiańskiej, po każdej zwrotce bluźnierczego wiersza, głowy się pochylały przejęte trwogą gniewliwego organu.
Było to coś podobnego do piorunującego głosu, który się da słyszeć w dniu sądu ostatecznego.
Antonia mimo to usiłowała walczyć, lecz śpiew jej zmienił się nagle w okrzyk okropnie świszczący, podobny do śmiechu potępieńca i padła na podłogę kaplicy.
Gdy ją podniesiono, już nie żyła.
— Jezus Marya! — zawołała Ruperta.
— Biedna Antonia — rzekł Herman prostodusznie.
— Figlarka — pomruknął Jakób Aubry.
Co się tyczy innych słuchaczy, ci zachowali milczenie, tak wielki wpływ wywarło nawet na niedowiarkach opowiadanie Perriny.
Katarzyna otarła łzę, a Pagolo przeżegnał się.
— Gdy przeor — mówiła dalej Perrina, ujrzał potępieńca w pył obróconego, sądził poczciwiec, że na zawsze już został uwolniony od sideł szatana — lecz omylił się i tejże samej nocy gdy sen zaledwie sklejać zaczął mu powieki, przebudzony został szczękiem łańcuchów; z rozwarciem oczu spojrzał mimowolnie na drzwi, spostrzegł je otwierające się same i w tejże chwili widmo w białej szacie nowicyusza przystąpiło do jego loża i ująwszy go za rękę zawołało: „Jestem Antonia, Antonia, która cię kocha! Bóg nadał mi władzę nad tobą, ponieważ grzeszyłeś jeżeli nie uczynkiem, to myślą.” I co noc o północy, okropne nieprzebłagane widmo wracało, don Enguerrand nakoniec postanowił odbyć pielgrzymkę do ziemi Świętej i tam umarł ze szczególnego miłosierdzia Boskiego, w chwili gdy przyklękał przed grobem Zbawiciela.
Lecz duch Antonii nie przestawał dokazywać, zaczął on niepokoić zakonników, a ponieważ mało było takich, którzyby nie grzeszyli podobnie jak przeor, nawiedzał ich przeto w nocy, budził niespodzianie wrzeszcząc nad uszamj: „Jestem Antonia, Antonia, która cię kocha.”
Gdy będziecie przechodzić wieczorem ulicą, a ujrzycie za sobą kaptur biały lub szary, śpieszcie do domu, bo to mnich pokutujący, który czyha na zdobycz.
Po zburzeniu klasztoru i wzniesieniu murów zamku, sądzono, że widmo oddali się na zawsze, lecz przeciwnie, zdaje się, iż polubiło te miejsca.
W rozmaitych czasach ludzie widywali go...
I teraz! niech się Bóg nad nami zmiłuje, znów nieszczęsny potępieniec zaczyna się ukazywać.
— Niech Bóg nas broni od niego Amen — rzekła Ruperta żegnając się.
— Amen, powtórzył drżący Herman.
— Amen — rzekł Jakób Aubry ze śmiechem.
Każdy powtórzył amen głosem odpowiednim wrażeniu jakiego doznawał.
Nazajutrz, który był dniom powrotu z Fontainebleau, Ruperta oświadczyła swoim słuchaczom, że ma im ważną wiadomość udzielić.
Jak łatwo wnieść można, wszyscy ciekawi zgromadzili się o tej samej godzinie i w temże samem miejscu.
Swobodniej jeszcze oddano się przyjemności tego posiedzenia, ponieważ Benvenuto pisał do Askania, iż zabawi jeszcze trzy a nawet cztery dni, aby kazać przygotować salon, w którym zamierzał wystawić swego Jowisza, a którego to Jowisza, skoro tylko powróci, zaraz będzie z bronzu odlewał.
Prewot ze swej strony, zaledwie na chwilę ukazał się w Wielkim Nesle, zapytał czy niema jakich wiadomości o jego córce, a otrzymawszy od pani Perrine zapewnienie, iż nic nowego nie zaszło, powrócił bezzwłocznie do Châtelet.
Mieszkańcy Wielkiego i Małego Nesle, używali zatem niczem nie zakłóconej swobody, ponieważ ci, którzy mogli ją zakłócić, nie znajdowali się w domu.
Jakób Aubry zaś, pomimo schadzki umówionej z Gerwazą, na tenże sam wieczór, lecz ciekawość przemogła w nim nad miłością, a powiedziawszy prawdę, spodziewał się, że opowiadania Ruperty nie będąc tak rozwlekłe jak pani Perinne skończą się w samą porę, pozwolą mu zaspokoić ciekawość i stawić się potem w oznaczonej godzinie na schadzkę miłosną.
Otóż co Ruperta miała do opowiadania:
Historya pani Perrine nie dała jej spokoju noc całą, skoro znalazła się w swoim pokoju trzęsła się cała ze strachu, pomimo, że dla odpędzenia ducha Antonii, wszystkie relikwiarze włożyła pod poduszkę.
Drzwi mocno zabarykadowała, lecz to na nic się nie przydało, zanadto znała obyczaje duchów, wiedziała, że dla nich nie ma drzwi zamkniętych; byłaby z chęcią pozamykała okiennice, u okien wychodzących na ogrody wielkiego Nesle, lecz dawny właściciel zapomniał ich kazać założyć a nowy nie miał ochoty kosztów sobie przysparzać. Były wprawdzie firanki, lecz jak na złość, zdjęto je i oddano do prania.
Całe więc zabezpieczenie okna stanowiły cienkie przezroczyste szyby.
Ruperta wszedłszy do swego pokoju obejrzała łóżko, przetrzęsła szafy, jako też każdy kącik.
Wiedziała bardzo dobrze, że dyabeł niewiele miejsca potrzebuje, jak mu się podoba pod tulić ogon, schować pazury i rogi. Asmodeusz przecie przez długie lata siedział uwięziony w butelce.
W izbie nie było najmniejszego śladu ducha Ruperta spać się położyła cokolwiek uspokojona, lecz dla ostrożności pozostawiła palącą się lampę. Zaledwie legła w łóżku, gdy spojrzawszy w okno, ujrzała olbrzymi cień zasłaniający gwiazdy; księżyc bowiem był w ostatniej kwadrze.
Dobra Ruperta zadrżała i już miała krzyknąć o pomoc i zastukać do drzwi, w tem przypomniała sobie o olbrzymim posągu Marsa, który właśnie stał naprzeciw okna.
Spojrzała więc powtórnie z mniejszą obawą i rozpoznała dokładnie bożka wojny.
To chwilowo znów ją, uspokoiło i postanowiła zasnąć.
Lecz sen, ten skarb ubogiego, pożądany częstokroć od bogacza, nie zależy od naszej woli: Bóg otwiera mu co wieczór podwoje nieba, a on według swego dziwactwa i upodobania, nawiedza tego kto mu się podoba, nie słuchając wcale głosu wzywanego, pukając owszem do drzwi tych, co go się najmniej spodziewali.
Ruperta długo przyzywała go, a on jej nie słuchał.
Nakoniec około północy ogarnęło ją znużenie; myśli i tak zwykle nieuporządkowane, zerwały wątłą nić łączącą je ze sobą i rozproszyły się jak ziarnka różańca.
Tylko jej serce wzburzone obawą, nie przestało czuwać, lecz nareszcie i ono zasnęło; lampa paliła się ciągle.
Lecz jak każdy utwór ludzki, lampa zgasła w dwie godzin po zaśnięciu Ruperty, a to dla bardzo naturalnej przyczyny, to jest dla braku oleju; najprzód stopniowo traciła żywość światła, potem tylko migotała, na koniec wydawszy żywy płomień, zupełnie zagasła.
Właśnie w tej chwili Ruperta dręczona była okropnem marzeniem; śniło się jej, iż wracając wieczorem od Perriny ścigana była przez pokutującego mnicha; lecz szczęściem, iż wbrew zwyczajowi ludzi marzących, Rupertą odzyskała siłę młodzieńczą w nogach, i tak szybko zmykała, że widmo, które zdawało się nie stąpać lecz suwać po ziemi, nie dościgło jej, aż właśnie gdy, przestąpiwszy próg drzwi swoich, zamknęła mu one przed nosem. Ruperta ciągle we śnie słyszała jak się uskarżało i pukało do drzwi.
Lecz ona jak łatwo domyśleć się, nie kwapiła się drzwi otworzyć; zapaliła lampę, biegła po schodach mijając po trzy stopnie odrazu, weszła do swojego pokoju, położyła się w łóżko i lampę zagasiła.
Lecz właśnie w chwili gdy ją gasiła, spostrzegła głowę ducha w oknie; wspiął się po ścianie jak jaszczurka i usiłował dostać się oknem.
Rupertą słyszała drapanie pazurów po szybach.
Łatwo pojąć, że sen podobny mógł obudzić każdego.
Rupertą też przebudziła się z najeżonemi włosami, zlana zimnym potem. Roztworzyła oczy i z obłąkaniem zwróciła je na okno.
Wtedy wrzasnęła okropnie, gdyż ujrzała głowę Marsa, z której nosa, oczu i uszu buchały płomienie.
Sądziła z początku, że jeszcze śpi i że to dalszy ciąg sennego marzenia, lecz uszczypawszy się w rękę dla zapewnienia, istotnie przebudziła się, przeżegnała, następnie zmówiła trzy „Ojcze nasz” i dwa „Zdrowaś Marya”, a pomimo to straszliwe zjawisko nie znikło.
Ruperta zdobyła się jeszcze na tyle siły, że wyciągnęła drążek od miotły i wybijać w sufit zaczęła.
Herman sypiał nad nią, spodziewała się więc, że tem wezwaniem zbudzony silny niemiec, przybędzie jej na pomoc.
Lecz nadaremnie stukała, Herman nawet się nie odezwał.
Wtedy zmieniła kierunek drążka i zamiast w sufit stukała w podłogę, ażeby obudzić Pagola.
Pagolo sypiał pod nią, jak Herman nad nią; lecz Pagolo był równie głuchym jak Herman.
Ruperta tedy zamiast w górę, obróciła w bok zapały: Askanio sąsiadował z nią przez ścianę, zaczęła więc wybijać do niego rękojeścią miotły.
Lecz cisza panowała u Askania, zarówno jak u Pagola i Hermana. Widocznie zatem, że żadnego z nich w domu nie było.
Na chwilę Ruperta przypuściła, że duch mnicha porwał ich wszystkich. A ponieważ przypuszczenie to nie miało nic w sobie uspakajającego, a pewność, że nikt jej z pomocą nie przyjdzie wielkim ją strachem przejęła, postanowiła zatem przykryć się z głową i czekać zmiłowania bożego.
Czekała tak godzinę, półtory a może dwie nawet; lecz ponieważ cicho było zupełnie, uniosła więc kołdrę powolutku, spojrzała jednem okiem a następnie obydwoma.
Widzenie znikło. Głowa Marsa nie błyszczała, ciemność panowała dokoła.
Pomimo ciszy uspokajającej, pani Ruperta spać już tej nocy nie mogła. Zacna kobieta leżała z oczami otwartemi do chwili, aż dzień nastał i upewnił ją, że godzina duchów minęła.
Takie było opowiadanie Ruperty; trzeba jednak przyznać, że to co mówiła większe wywarło wrażenie, niż historya wczorajsza; a najbardziej byli przejęci Herman i Perrina, Pagolo i Katarzyna.
Obaj mężczyźni zaręczali, że nic nie słyszeli, lecz głosem tak niepewnym, że Jakób Aubry zanosił się od śmiechu.
Pani Perrina zaś i Katarzyna nie odzywały się zupełnie, tylko mieniły się okropnie na twarzy, i gdyby było trochę widniej, spostrzeżono by zapewne, że czerwoność nadzwyczajna następowała z kolei po bladości śmiertelnej.
— Więc pani Perrine, zaczęła Katarzyna, która pierwsza przyszła do siebie, utrzymujesz, że widziałaś duch mnicha, przechadzający się w ogrodach wielkiego Nesle?
— Tak jak ciebie widzę teraz, drogie dziecię, odparła pani Perrine.
— A pani Rupertą widziała głowę Marsa w płomieniach?
— Dotąd mam ją przed oczyma.
— Otóż to, rzekła pani Perrine, duch przeklęty obrał głowę Marsa na mieszkanie, a ponieważ i duch musi się przechadzać jak każdy z żyjących, o pewnych więc godzinach wychodzi, a gdy się utrudzi, to znowu wraca do głowy. Widzicie, bożkowie i złe duchy to się tak dobrze znają z sobą jak łotry na jarmarku; wszyscy są mieszkańcami piekła, i ten okropny bałwan Marsa jest przytułkiem mnicha pokutującego.
— Tak pani sądzisz? zapytał Herman.
— Jestem pewną panie Herman.
— Słowo honoru, to okropnie! — pomruknął Herman drżący.
— A więc wierzysz w widma Hermanie, rzekł d’Aubry.\
— Naturalnie że wierzę.
Jakób Aubry wzruszył ramionami; mimo to zamierzył zgłębić tajemnicę. Była to rzecz najłatwiejsza dla niego, gdyż wchodził i wychodził dowolnie z zamku. Postanowił zatem odłożyć odwiedziny Gerwazy do jutra, a tego wieczora pozostać w zamku aż do dziesiątej godziny; poczem niby pożegnawszy wszystkich udać iż wychodzi, temczasem pozostać ukrytym, a wlazłszy na wierzchołek topoli, starać się obznajmić z widmem.
Wszystko dokonał jak zamierzył.
Wyszedłszy z warsztatu sam jeden jak zwykle, trzasnął drzwiami od sieni z łoskotem, by dać poznać, że wychodzi, poczem szybko sunąwszy do topoli, zręcznie wdrapał się na nią po gałęziach po kilku chwilach dostał się do wierzchołka, który był na równi z głową posągu Marsa, a górował nad wielkim i małym Nesle. Nic zatem nie mogło ujść jego uwagi, cokolwiek dziać się będzie na dziedzińcach lub w ogrodach.
W tymże czasie gdy Jakób Aubry zajmował stanowisko na topoli, w Luwrze był wielki bankiet. Karol V-ty namyślił się nareszcie opuścić Fontaineblau i przybyć do stolicy i jakeśmy nadmienili poprzednio, obaj monarchowie tego samego wieczora wjechali do Paryża.
Tu wspaniała uroczystość czekała na cesarza.
Była wieczerza, gry i bal.
Gondole oświetlone latarniami kolorowemi suwały po wodach Sekwany, na nich przygrywały muzyki, zatrzymując się przed słynnym balkonem, z którego w trzydzieści lat później Karol IX-ty strzelał do ludu; tymczasem inne statki zdobne girlandami kwiatów, przewoziły z jednego brzegu na drugi biesiadników, przybywających z przedmieścia Saint-Grermain do Luwru lub wracających napowrót.
Pomiędzy zaproszonymi na tę uroczystość był także i wicehrabia Marmagne.
Jakeśmy nadmienili, Marmagne, wysoki blondyn z rumianemi policzkami, miał uprzedzenie, że się może podobać płci pięknej; na balu zatem zdawało się mu, że pewna hrabina, której mąż w tej chwili był przy wojsku w Sabaudii, spoglądała na niego dość wymownie; zaprosiwszy ją do tańca, poczuł iż ręka jej odpowiadała jego uściśnieniu.
Widząc hrabinę wychodzącą, wyobrażał sobie, że spojrzeniem jakie na niego zwróciła przy pożegnaniu, podobnie jak Galatea uciekająca pomiędzy wierzby, pragnęła ażeby ją ścigano.
Marmagne pospieszył przeto za damą swoich myśli, a że ona mieszkała na końcu ulicy Hautefeuille, kazał się przeto przewieść z Luwru ku wieży Nesle, a ztamtąd dążąc ulicą des Grands Augustins na ulicę Ś-go Andrzeja, posłyszał za sobą szelest kroków.
Co tylko wybiła pierwsza po północy, a księżyc znajdował się w ostatniej kwadrze, zatem noc była ciemną. Wiadomo, że wśród rzadkich darów, któremi przyroda obdarzyła Marmagna, odwaga jednak poślednią odgrywała rolę.
Zaczął się przeto niepokoić szelestem kroków wydających się być echem własnych stąpań, otuliwszy się więc płaszczem i machinalnie dotykając rękojeści szpady, dążył jak mógł najśpieszniej.
Lecz ta szybkość nie wiele mu pomogła; gdyż i dążący za nim nie zwalniał chodu, przeciwnie zdawał się nawet chcieć go prześcignąć, tak dalece, że w chwili gdy okrążał wystawę klasztoru Augustyanów, uczuł że wkrótce zostanie dogoniony, jeżeli nie podwoi kroku albo raczej po prostu jeżeli nie puści się biegiem.
Już miał wykonać ten zamiar, gdy z szelestem kroków pomięszał się głos.
— Dobrze czynisz szlachetny panie, że tak żywo dążysz, zwłaszcza o tej godzinie, gdyż musisz zapewne wiedzieć, że w tem miejscu napadnięto mojego przyjaciela Benvenuto; ten wielki artysta bawi obecnie w Fontainebleau, ani wie co się dzieje u niego; a że oba udajemy się w jedną drogę jak mi się zdaje, przeto możemy iść razem, a jeżeli spotkamy rzezimieszków, to się poskrobią w głowę, nim się odważą na nas natrzeć; ofiaruję się więc towarzyszyć panu, jeżeli na to zezwolisz.
Po pierwszych wyrazach wymówionych przez nieznajomego, Marmagne poznał głos przyjaciela, poczem na wzmiankę o Benvenucie Cellinim, przypomniał sobie gadatliwego Jakóba, który przy pierwszem spotkaniu udzielił mu tak ważnych szczegółów, co do wewnętrznych stosunków wielkiego Nesle.
Zatrzymał się, bo towarzystwo Jakóba Aubry zapewniało mu podwójną, korzyść; naprzód idąc z nim razem uczeń służył mu, a po drodze mógł mu udzielić wiadomości o jego nieprzyjacielu, z którychby korzystać nie zaniedbał.
Powitał zatem tym razem ucznia najuprzejmiej.
— Dobry wieczór mój młody przyjacielu, rzekł Marmagne, odpowiadając na przyjazne oświadczenie Jakóba Aubry. Cóżeś to chciał mówić o naszym kochanym Cellinim, którego spodziewałem się dziś widzieć w Luwrze, lecz on pozostał w Fontainebleau.
— A! w istocie to szczególne zdarzenie, zawołał Aubry. A więc to pan kochany wicehrabio, zapomniałeś pan powiedzieć mi swojego nazwiska albo ja raczej zapomniałem zapytać. Pan wracasz z Luwru? Jak tam pięknie być musiało! jak się bawiono, umizgano? Pan spieszysz teraz na miłosną schadzkę, nie ma wątpliwości.
— W istocie, odezwał się Marmagne z zarozumieniem właściwem trzpiotowi, musisz być czarownikiem; tak, wracam z Luwru, gdzie król przyjął mnie bardzo łaskawie i byłbym tam jeszcze pozostał, gdyby nie prześliczna hrabina, która mi dała poznać, że przekłada samotność nad tłumne zebranie. A ty zkąd wracasz?
— Ja? odpowiedział Aubry parsknąwszy śmiechem. Widziałem bardzo zabawne rzeczy.
Biedny Benvenuto! O! słowo honoru, on na to nie zasłużył.
— Coź mu się przytrafiło?
— Naprzód jeżeli pan wracasz z Luwru, potrzeba ci wiedzieć, że ja idę z wielkiego Nesle, gdzie spędziłem dwie godziny na gałęzi jak papuga.
— Do kata, to położenie wcale nie było dogodne.
— Mniejsza o to, nie żałuję żem dostał kurczu w nogach, bo widziałem takie rzeczy mój drogi, że na samo wspomnienie pękam ze śmiechu.
Jakób Aubry zaczął się śmiać tak serdecznie, że Marmagne lubo nie wiedział jeszcze o co rzecz idzie, wtórował mu z całej siły. Margrabia chcąc jednak dowiedzieć się przyczyny tej wesołości, przerwał pierwszy jej wybuchy zapytaniem.
— A teraz mój dobry przyjacielu, gdym się z tobą już naśmiał dowoli, czy nie mógł byś mi objaśnić powodu tej wesołości? Wiesz dobrze, że jestem jednym z najlepszych przyjaciół Benvenuta, lubo nigdy cię nie widziałem u niego, gdyż obowiązki urzędowania nie dozwalają mi żyć za światem, wolne zaś chwile, przyznać muszę poświęcam więcej kochankom niż przyjaciołom. Lecz mimo to mocno mnie zajmuje wszystko, co tylko dotyczę kochanego Benvenuta. Powiedz mi tedy co się dzieje w wielkim Nesle w jego nieobecności.
— Co się tam dzieje?. o! nie, to musi pozostać w tajemnicy.
— Jakto? chcesz coś ukrywać przedemną, przedemną, który tak kocham Benvenuta, który tego wieczora jeszcze obsypywałem go pochwałami przed królem. A! to źle mój drogi, rzekł Marmagne niby urażony.
— Gdybym był pewnym, że nikomu o tem nie wspomnisz, mój drogi... jakże u dyabła nazywasz się... mój kochany przyjacielu?... opowiem ci więc, bo przyznam się, że mi równie pilno opowiedzieć tę historyę, jak trzcinom króla Midasa co każdemu plotły swoje baśnie.
— Słacham cię więc, mów proszę.
— Lecz nikomu nie powiesz?
— Przysięgam, nikomu!
— Słowo honoru?
— Słowo szlacheckie.
— Wyobraź więc sobie... lecz najprzód mój drogi... czy znasz historyę mnicha pokotującego?
— Słyszałem o niej. Jestto jak utrzymują widmo, które odwiedza wielki Nesle.
— Tak właśnie.
— No kiedy wiesz o tem, mogę ci więc opowiedzieć ciąg dalszy. Wyobraź sobie, że pani Perrina....
— Ochmistrzyni Blanki?
— Tak. O! jak uważam jesteś domowym przyjacielem. — Wyobraź sobie, że pani Perrina używając nocnej przechadzki dla zdrowia, ujrzała widmo mnicha pokutującego w ogrodzie wielkiego Nesle, właśnie gdy pani Ruperta w tymże czasie... czy znasz ją pan?
— Wszak to stara służąca Celliniego?
— Tak jest.
— Gdy pani Ruperta nie mogąc zasnąć spostrzegła płomienie buchające z oczu i uszu wielkiego posągu Marsa, który widziałeś zapewne w ogrodzie wielkiego Nesle.
— Tak, to jest prawdziwe arcydzieło.
— W istocie masz słuszność, że to arcydzieło, jak wszystkie wyroby Celliniego.
— Te dwie szanowne damy (mówię o pani Perrynie i Rupercie) zgodziły się jednomyślnie, iż oba te zjawiska są jednem i temże samem, to jest, że zły duch, który się przechadza po nocy w ogrodzie w ubraniu mnicha, powraca z zapianiem koguta do głowy bożka Marsa, owego schronienia tak godnego potępieńca, i dla tego to płomienie pochłaniające go buchają oczami, nosem i uszami posągu.
— Cóż mi za bajki pleciesz drogi przyjacielu, zawołał Marmagne nie wiedząc czy uczeń żartował lub seryo mówił.
— Opowiadam powieść o widmie, nic więcej.
— Czy też młodzian tak rozumny jak ty może wierzyć podobnym niedorzecznościom?
— Nie wierzę im wcale, odpowiedział Aubry, dla tego też właśnie postanowiłem spędzić noc na topoli dla wyjaśnienia rzeczy i zobaczenia prawdziwego dyabła, który zakłócił spokój mieszkańców pałacu.
Udałem więc, że wychodzę a zamiast zamknąć drzwi za sobą, zatrzasnąłem je przed sobą, poczem niepostrzeżony wdrapałem się na topolę, którą wybrałem we dnie, jako najstosowniejsze miejsce do moich spostrzeżeń, albowiem jest tak wysoką jak posąg Marsa.
Usadowiwszy się tedy pomiędzy gałęziami drzewa, nie zgadniesz pan nigdy com ztamtąd widział.
— Jakim sposobem mógłbym zgadnąć?
— To prawda, trzeba chyba być czarownikiem, ażeby odgadnąć podobne rzeczy. Najprzód tedy widziałem jak się otworzyły główne drzwi pałacu, wiesz pan które?
— Tak, będące pod gankiem — odpowiedział Marmagne.
— Otóż te drzwi uchyliły się i któś nos wyścibił zapewne dla zwietrzenia czy nie ma kogo na dziedzińcu. Był to Herman, ten gruby i wysoki Niemiec.
— Znam go — odrzekł Marmagne.
— Upewniwszy się, że nie ma nikogo na dziedzińcu, obejrzawszy się po wszystkich stronach oprócz drzewa, nie przypuszczał bowiem zapewne żebym się tam mógł znajdować, wyszedł nareszcie zamknąwszy drzwi za sobą, zeszedł z kilku schodów ganku i udał się wprost w kierunku dziedzińca małego Nesle, tam stanąwszy przed drzwiami, zapukał trzy razy. Na ten znak wyszła kobieta, która mu drzwi otworzyła. Była to pani Perrina, nasza dobra znajoma, która jak się zdaje lubi przechadzki przy świetle gwiazd w towarzystwie naszego Goliata.
— W istocie? biedny prewot!
— Czekaj pan, to jeszcze nie wszystko: gdym ich wzrokiem śledził do drzwi małego Nesle gdzie weszli; usłyszałem za sobą szelest otwierającego się okna. Zwróciwszy głowę, ujrzałem w niem Pagola. Tego łotra Pagola, któżby po nim się spodziewał coś podobnego, znając jego skromną minkę i słysząc go odmawiającego „Ojcze nasz” lub „Zdrowaś Marya” słowem Pagolo obejrzawszy się na około z równą przezornością jak Herman, okraczył balustradę, spuścił się po rynnie, hyc na balkon, z tego znów na drugi i dalej do okna... czy zgadniesz wice-hrabio do którego?
— Zkądże mogę zgadnąć... może zresztą do okna izdebki Ruperty.
— Właśnie też! nie, do okna Katarzyny, owego ulubionego modelu Benvenuta, prześlicznej brunetki na honor! Teraz domyślasz się zamiarów tego łotra wicehrabio?
— W istocie to bardzo śmieszne — rzekł Marmagne — i to już wszystko co widziałeś?
— O nie koniec na tem mój drogi, na sam koniec zachowałem najciekawsze kawałki, wszak przed deserem zwykle dają najwyszukańsze potrawy; poczekaj zaraz się dowiesz.
— Słucham — rzekł Marmagne. Na honor, to coś mi powiedział dotąd, bardzo mnie ubawiło.
— Zaczekaj jeszcze, mówię ci. Patrzałem więc na mego Pagola, który skakał z ganku na ganek z narażeniem się na skręcenie karku, gdy w tem dosłyszałem szelest prawie pod sobą. Wtedy spojrzałem na dół i ujrzałem Askania wychodzącego wilczym krokiem z odlewni.
— Czy ten Askanio ulubieniec Benvenuta?
— Tak, on sam. Jest to niewiniątko, ale zawierz tu pozorom!
— W jakim celu szedł Askanio?
— W jakim celu! otóż i ja uczyniłem sobie podobne zapytanie; lecz w krotce wszystko się wyjaśniło, gdyż Askanio zapewniwszy się podobnie jak Herman i Pagolo, że nikt go nie śledzi, wyciągnął z odlewni drabinę, oparł ją o ramiona Marsa, i zaczął wstępować po niej. Ponieważ drabina była opartą z przeciwnej strony drzewa, na którem się znajdowałem, straciłem więc z oczu Askania, mimo to śledząc jednakże co się z nim stało, nagle ujrzałem światło w oczach posągu.
— Co ty mówisz? — zawołał Marmagne.
— Istotną prawdę mój drogi i wyznam ci, że gdybym nie wiedział był szczegółów, które ci opowiedziałem, może rzeczywiście byłbym się przestraszył. Lecz widząc, że Askanio dostał się do głowy bożka, wniosłem przeto, że to on nie kto inny tam rozpalił światło.
— Lecz co Askanio miał tam do czynienia o tej godzinie?
— Właśnie i ja sam się o to pytałem, a że nikt mi nie mógł odpowiedzieć, postanowiłem odkryć rzecz całą. Wytrzeszczyłem oczy z całej siły i nakoniec dojrzałem przez otwory wyobrażające ślepie bałwana, ducha ubranego w bieli, ducha kobiety, przy nogach której Askanio klęczał jakby przed Madonną. Nieszczęściem owa Madonna stała plecami do mnie i nie mogłem widzieć jej twarzy, podziwiałam tylko prześliczną szyję. Nie uwierzysz wicehrabio jak piękne szyje mają widma! szyje łabędzie, białe jak śnieg. Askanio też patrzał w nią z czcią, bezbożnik! z ubóstwieniem, które mnie przekonało, że widmo nie było czem innem tylko kobietą. Cóż ty na to mój drogi! Zdaje się, że to nie zły pomysł ukrywać kochankę w głowie posągu.
— W istocie oryginalny — rzekł Marmagne śmiejąc się i rozmyślając zarazem — bardzo oryginalny na honor. Czy nie domyślasz się kto była ta kobieta?
— Na honor! ani się mogę domyśleć. A tobie jak się zdaje?
— Ja toż samo.
— Cóżeś potem zrobił gdyś to wszystko zobaczył?
— Zacząłem się tak śmiać, żem o mało nie stracił równowagi i gdybym się nie był złapał za gałąź, byłbym kark skręcił. Ponieważ już nie miałem co więcej widzieć, zsunąłem się do połowy wysokości drzewa, spuściłem się całkiem na ziemię, pośpieszyłem bez hałasu do bramy i wracałem do siebie śmiejąc się jeszcze, gdy w tem spotkałem ciebie. Teraz poradź mi. Jako przyjaciel Benvenuta, powiedz mi jak mam postąpić względem niego? Co do pani Perriny, ta go nie obchodzi: zacna jejmość jest pełnoletnią a więc panią swej woli; lecz co do Katarzyny i Wenery przemieszkującej w głowie Marsa, to co innego.
— Chcesz więc abym ci poradził jak masz postąpić?
— Tak, na honor, gdyż jestem w wielkim kłopocie... mój drogi, mój kochany... zawsze zapominam twego nazwiska.
— Mnie się zdaje, że należy abyś o wszystkiem zamilczał. Tem gorzej dla tych co się dają oszukiwać. Teraz mój kochany Jakóbie Aubry, dziękuję ci za miłe towarzystwo i chwilę rozrywki, lecz otóż i ulica Hautefeuille, a wywzajemaiając się za twoje zwierzenie powiem ci, że tu mieszka moja bogini.
— Żegnam cię więc drogi przyjacielu — rzekł Jakób Aubry ściskając rękę wicehrabiego. Twoja rada jest roztropną i usłucham jej. Życzę ci pomyślności, niech Kupido czuwa nad tobą.
Rozłączyli się, Marmagne dążąc na ulicę Hautefeuille, a Jakób Aubry do swojego mieszkania przy ulicy la Harpe.
Wicehrabia skłamał przed uczniem, iż się nie domyśla kto mógł być widmem kobiety, któremu cześć oddawał Askanio.
Zaraz powziął myśl, że ową mieszkanką w głowie Marsa nie może być kto inny tylko Blanka.
Obecnie jakieśmy to nadmienili, Marmagne pałał zarówną nienawiścią dla prewota, d’Orbeca, jak i Benvenuta, znajdował się przeto w kłopotliwem położeniu co do zaspokojenia zemsty swojej, gdyż jednej stronie zrządzając przykrość, drugiej sprawiał niewymowną radość.
Jeśli zamilczę, d’Orbec i prewot pozostaną w dotychczasowym kłopocie; Benvenuto zaś będzie się cieszył owocem swojego podstępu.
Jeżeli przeciwnie, wykryję porwanie, Benvenuto będzie w rozpaczy, prewot zaś odzyska córkę a d’Orbec narzeczoną.
Postanowił przeto z namysłem postąpić w tak drażliwem położeniu, dla zapewnienia sobie osobistej korzyści z odkrycia lub utajenia tak ważnej wiadomości.
Marmagne nie długo się wahał; znając jak pani d’Etampes sprzyjała zamęściu Blanki z d’Orbeciem, nie domyślając się wszakże przyczyny, osądził, iż odzyska w jej opinii korzystne o sobie mniemanie, które był utracił w skutek braku odwagi; postanowił zaraz nazajutrz z rana udać się do niej i wszystko odkryć, co też ściśle dopełnił.
Zbiegiem przyjaznych okoliczności, które częstokroć sprzyjają złym zamiarom, niemal cały dwór znajdował się na pokojach w Luwrze, gdzie oddawano hołdy cesarzowi Karolowi V-mu.
Przeto przy pani d’Etampes znajdowali się tylko dwaj wierni przyjaciele, to jest prewot i d’Orbec, gdy oznajmiono przybycie wicehrabiego Marmagne.
Wicehrabia z uszanowaniem powitał księżnę, ta odpowiedziała na ten ukłon jednym z owych uśmiechów sobie tylko właściwych, w których tak zręcznie umiała połączyć dumę, protekcyę i wzgardę zarazem.
Lecz wicehrabia nie zmieszał się wcale tym uśmiechem, gdyż nawykł już do niego.
Zresztą był przekonany, że ów uśmiech wzgardliwy wkrótce się przemieni w powabny.
— I cóż panie d’Estourville — rzekł do prewota, czy marnotrawne dziecię wróciło do domu?
— Czy jeszcze te żarty wicehrabio! — odrzekł prewot z groźnem poruszeniem, czerwieniejąc z gniewu.
— O! nie unoś się mój godny przyjacielu, napomknąłem o tem tylko, że jeśli nie znalazłeś jeszcze Blanki, to ja mógłbym ci wskazać miejsca jej schronienia.
— Ty? — odezwała się księżna z przyjaznem wejrzeniem. Gdzież jest przecie? prędko, prędko, powiedz proszę kochany Marmagne.
— Blanka jest ukrytą w głowie posągu, który Benvenuto wymodelował w ogrodzie wielkiego Nesle.
Czytelnik bez wątpienia podobnie jak Marmagne, domyślił się rzeczywistości lubo początkowo wydawającej się osobliwą. Głowa kolosu służyła za miejsce schronienia Blance.
Mars przyjął Wenerę na pomieszkanie, jak mówił Jakób Aubry. Po raz drugi Benvenuto użył utworu swej myśli i rąk, artysta wspierał człowieka i oprócz pomysłu i jeniuszu, umieszczał jeszcze losy swoje w posągach.
W nieb niegdyś jak wiadomo tworzył zamysły ucieczki; obecnie zaś ukrył wolność Blanki i szczęście Askania.
Dla wyjaśnienia jednak tej okoliczności, trzeba nam się wrócić do chwili, w której Cellini ukończywszy opowiadanie o Stefanie, pogrążył się w zadumie, kochankowie zaś zachowali uroczyste milczenie.
Benvenuto we wspomnieniach swoich niekiedy przerażających, zawsze hałaśliwych, wśród wyrazistych lub dzikich cieni, które pojawiały się na drodze jego życia, ujrzał melancholijną i pogodną postać Stefany zmarłej w dwudziestym roku życia.
Askanio ze spuszczoną głową, usiłował przypomnieć sobie wybladłe rysy kobiety, pochylonej nad jego kolebką, przebudzającej go łzami.
Blanka zaś wpatrywała się z rozrzewnieniem w Celliniego, którego inna kobieta, młoda i niewinna jak ona, kochała z zapałem; w owej chwili głos jego wydał się jej tak miłym jak Askania, i pomiędzy tymi dwoma mężczyznami, którzy oba kochali ją miłością rzeczywistą, czuła się instynktowo bezpieczną, jak dziecię na kolanach matki.
I cóż? — zapytał Benvenuto po chwilowem milczeniu. Blanko czy powierzysz się człowiekowi, któremu Stefana powierzyła Askania?
— Tyś moim ojcem; on moim bratem — odpowiedziała Blanka z wdziękiem wyciągając ku nim ręce; bez wahania powierzam się wam obu, ażebyście mnie zachowali dla mojego małżonka.
— Dzięki ci, dzięki moja najukochańsza — rzekł Askanio.
— Przyrzekasz więc być mi posłuszną we wszystkim Blanko? — zapytał znowu Benvenuto.
— We wszystkim — odpowiedziała Blanka.
— A więc posłuchajcie moje dzieci:
— Zawsze byłem tego zdania, że człowiek wszystko może co tylko zamierzy; z tym jednakże warunkiem, aby go Bóg wspierał tam w niebie a czas tu na ziemi.
Aby cię uwolnić od Orbeca i nieodłącznej hańby, a oddania cię mojemu Askaniowi, potrzebuję czasu Blanko, gdyż za kilka dni masz zostać żoną hrabiego.
Najważniejszą przeto jest rzeczą przedewszystkiem opóźnić to bezbożne połączenie, nieprawdaż Blanko? moje dziecię, moja siostro, moja córko! Są chwile na tym padole płaczu, w których wykroczenie jest koniecznem dla zapobieżenia zbrodni. — Będzieszże odważną i stałą?
Twoja miłość tak czysta czyli się zdobędzie na tę trochę odwagi? — odpowiedz mi.
— Niech Askanio odpowie za mnie — odrzekła Blanka z uśmiechem, odwracając się ku młodzieńcowi.
— On mną rozrządza.
— Bądź spokojnym mistrzu — rzekł Askanio. Blanka będzie mieć odwagę.
— A więc czy chcesz Blanko ufna w naszą prawość i twoją niewinność, dom ten opuścić i pójść za nami?
Askanio okazał zdziwienie, Blanka zamilkła na chwilę patrząc na Celliniego i na Askania, poczem powstawszy rzekła spokojnie:
— Dokąd się mam udać?
— Blanko! Blanko! — zawołał Benvenuto wzruszony tym dowodem ufności, jesteś szlachętną i świętą istotą, wyznam ci, pomimo, że dotąd od poznania mojej Stefany, bardzo surowo sądziłem kobiety, wszystko zależało od twojej odpowiedzi.
Jesteś ocaloną, lecz nie mamy chwili do stracenia.
Ta godzina jest uroczystą, Bóg nam ją zsyła, korzystajmy więc: daj mi rękę Blanko i idźmy.
Dziewica opuściła zasłonę jakby dla ukrycia przed samą sobą rumieńca, poczem udała się za mistrzem i Askaniem.
Drzwi łączące oba pałace były zamknięte, lecz klucz znajdował się w zamku i Benvenuto otworzył je bez szelestu.
Stanąwszy w progu Blanka zatrzymała się.
— Zarzekajcie chwilę — rzekła wzruszonym głosem.
I na progu domu, który opuszczała ponieważ on nie zapewniał bezpieczeństwa jej niewinności i cnocie, przyklękła i modliła się.
Modlitwa jej była tylko Bogu wiadomą, lecz bezwątpienia błagała o przebaczenie dla ojca, iż zmusił ją do podobnego kroku.
Poczem powstała spokojna, i wzmocniona poszła dalej za Cellinim.
Askanio z sercem wzruszonem, szedł za nimi przypatrując się wzrokiem kochanka jej białej sukni, odznaczającej się w ciemności.
Tak przebyli ogród wielkiego Nesle; śpiewy i śmiechy robotników wieczerzających (gdyż wiadomo, że ucztowano w zamku), dochodziły aż do naszych przyjaciół, niespokojnych i drżących jak zwykle bywa w chwilach stanowczych.
Stanąwszy u podnóża posągu, Benvenuto zostawił na chwilę Blankę, wszedł do giserni i wkrótce ukazał się z drabiną, którą przystawił do olbrzymiego kolosu.
Księżyc oświecał tę scenę bladawym blaskiem; mistrz umocowawszy drabinę, ukląkł przed Blanką.
Najtkliwszy szacunek łagodził potęgę jego wzroku.
— Moje dziecię — rzekł do dziewicy, obejmij rękami moją szyję i trzymaj się mocno.
Blanka w milczeniu spełniła zlecenie, a Benvenuto uniósł ją jak piórko.
— Niech brat — rzekł do zbliżającego się Askania, dozwoli ojcu przenieść tam wysoko swoją najdroższą córkę.
I silny złotnik, obciążony drogim ciężarem, zaczął wstępować po szczeblach drabiny z taką łatwością, jakby niósł piórko.
Blanka oparłszy śliczną swą głowę na ramieniu mistrza, przypatrywała się przez zasłonę męskiemu i dobrotliwemu obliczu swojego wybawcy, czuła się ona przejętą dla niego tem dziecięcem zaufaniem, którego, niestety, dotąd nie doznawała nigdy.
Co do Celliniego, wola tego żelaznego człowieka tak była silną, że unosząc tę, dla której przed dwoma godzinami życie by poświęcił, obecnie tak dalece stał się umiarkowanym, że ręka mu nie zadrżała, serce silniej nie zatętniało i żaden z muskułów stalowych niezadrgał.
Rozkazał sercu aby było spokojne i serce stało się posłusznem woli jego.
Doszedłszy do szyi posągu, otworzył małe drzwiczki, wszedł wewnątrz głowy Marsa i tam złożył Blankę. Wnętrze kolosalnej głowy, posągu mającego blisko sześćdziesiąt stóp wysokości, tworzyło okrągły pokoik, mający średnicy do ośmiu stóp a dziesięć wysokości; powietrze i światło przedzierały się tam przez otwory oczu, nosa, ust i uszu.
Pokoik ten urządził Cellini.
Pracując bowiem nad głową posągu, zamykał w niem narzędzia potrzebne, aby ich nie musiał windować lub spuszczać po kilka razy dziennie; częstokroć także spożywał tam śniadanie na stole stojącym w pośrodku nadpowietrznej jadalni, po całych więc dniach nie potrzebował schodzić z rusztowania i przerywać sobie pracy.
Ten pomysł tak się mu okazał dogodnym, że prócz stołu przeniósł i małe łóżko, na którem często po obiedzie spoczywał.
Z tego względu przyszła mu myśl ukryć tam Blankę, uważając to schronienie za najbezpieczniejsze.
— Musisz tu pozostać Blanko — rzekł Benvenuto — niewychodzić tylko nocną porą.
Oczekuj w tem schronieniu pod strażą Boga i naszej przyjaźni, skutku moich usiłowań.
Jowisz — dodał z uśmiechem, czyniąc aluzyę do obietnicy króla — dokona co Mars rozpoczął.
Ty mnie nie rozumiesz, lecz ja wiem co mówię.
Mam za sobą Olimp, a ty raj cały.
Niepodobna więc aby nasze zamiary nie miały się powieść! Uśmiechnijże się tedy Blanko jeżeli nie do teraźniejszości, to przynajmniej do przyszłości.
Mówię ci z przekonaniem, iż należy mieć nadzieję.
Zaufaj więc jeśli nie mojej to nieba pomocy.
Ja przebywałem w daleko ściślejszem więzieniu, a wierz mi, że nadzieja osładzała mi niewolę.
Zresztą nie ujrzysz mnie Blanko jak dopiero w chwili, gdy usiłowania moje osiągną skutek pożądany.
Twój brat Askanio na którego tyle nie zwracają uwagi jak na mnie, będzie cię odwiedzał i czuwał nad tobą; jemu to zlecę zmienić ten pokój rzemieślnika w celę zakonnicy.
Zachowaj więc w pamięci moje wyrazy: Spełniłaś z zaufaniem i odwagą wszystko co po tobie żądałem, teraz drogie dziecię, reszta do mnie należy; zdajmy się na wolę Opatrzności.
Słuchaj więc Blanko uważnie, cokolwiek nastąpi, pamiętaj, w jakimkolwiek znajdziesz się położeniu, choćby ono było najrozpaczliwszem, gdyby nawet przy stopniach ołtarza zmuszano cię do oddania ręki d’Orbecowi, nie wątp wszakże o twoim przyjacielu, Blanko; nie wątp o twoim ojcu moje dziecię; licz na pomoc Boga i naszą, a na czas z nią przybędziemy, ręczę ci za to.
Czy zdołasz mieć taką stałość, wyznaj, czy czujesz się dość silną?
— Tak — odpowiedziała dziewica stanowczo.
— A więc dobrze — rzekł Cellini — teraz żegnam cię; skoro moi ludzie udadzą się na spoczynek, Askanio przyniesie wszystko co potrzeba. Żegnam cię Blanko.
Podał jej rękę; lecz ona zbliżyła ku niemu czoło jak miała zwyczaj to czynić z ojcem swoim. Benvenuto zadrżał, lecz przesunąwszy rękę około oczu i jarzmiąc cisnące się myśli i wrzące namiętności, złożył na czystem czole dziewicy pocałunek ojcowski i dodał pół głosem:
— Żegnam cię droga córko Stefany.
Poczem szybko zszedł z drabiny do Askania oczekującego i obaj udali się do sali, gdzie biesiadowali robotnicy, którzy wprawdzie już jeść przestali, lecz dopiero pić zaczęli.
Nowe dziwaczne i niespodziane życie zaczęło się dla Blanki, a jednak zastosowała się do niego.
Umeblowanie tego nadpowietrznego pokoiku było następujące: Stało tam jak wiemy łóżko i stół, Askanio przyniósł niskie krzesło obite aksamitem, lustro weneckie, kilkanaście książek nabożnych wskazanych przez samą Blankę, krucyfiks i srebrny wazonik, obie sztuki ręki Benvenuta, prawdziwe arcydzieła, w ostatniem co noc odświeżano kwiaty.
Było to wszystko co tylko objąć mogło to gniazdo, mieszczące w sobie tyle niewinności i wdzięków.
Blanka sypiała zwykle w dzień według rady Askania; przebudzała się wraz z pojawieniem gwiazd i śpiewem słowików, klękała na łożu przed krucyfiksem i długo się modliła, poczem ubierała się, czesała piękne swe włosy i marzyła.
Wtedy zwykle Askanio przystawiał drabinę i pukał w drzwiczki.
Jeżeli Blanka była zupełnie ubraną, otwierała przyjacielowi swojemu i pozostawali z sobą do północy.
O północy jeżeli pogoda sprzyjała Blanka schodziła do ogrodu; Askanio wracał do zamku i udawał się na spoczynek, gdy tymczasem Blanka odbywała nocną przechadzkę, pogrążona w myślach.
Po dwugodzinnej przechadzce wracała do swojego powabnego schronienia, gdzie oczekiwała dnia napawając się wonią kwiatów uzbieranych, słuchając śpiewu słowików małego Nesle i piania kogutów w Pré-aux-Clercs.
Przed świtem, Askanio znów przychodził do swojej narzeczonej i przynosił posiłek dzienny, zręcznie zabrany pani Rupercie, dzięki wspólnictwu Celliniego.
Wówczas zwykle zajmujące rozmowy, wspomnienia miłosne, przyszłe zamiary małżonków, były rozbierane.
Czasami też Askanio w milczeniu przypatrywał się swojemu bóstwu.
Blanka zaś z uśmiechem nawzajem spoglądała na niego.
Często nawet żegnając się, dopiero przypominali sobie, że nieprzemówili i słowa, lecz właśnie wtedy najwięcej z sobą rozmawiali.
Każde z nich miało to w sercu co mu drugie powiedzieć mogło, więcej nawet, niż serce wyrazić zdoła, niż co Bóg w niem czytał.
Cierpienia i samotność w młodym wieku mają to dobre w sobie, iż umacniają duszę, zachowując pierwotną jej czystość.
Blanka, dziewica dumna, była zarazem żywą i wesołą dziewczyną; były więc prócz dni rozmyślania, dnie wesołe, poświęcone śmiechom, zabawom, i rzecz dziwna, te ostatnie dni czyli raczej noce, gdyż nasi kochankowie przemienili porządek przyrody, nie upływały im tak szybko.
Miłość jak każda rzecz jaskrawa, potrzebuje ciemnego tła by się lepiej odbijała.
Nigdy Askanio ani wyrazem nie zatrwożył niewinności i skromności dziewczęcia, które go bratem nazywało.
Byli z sobą sami lecz się kochali; i dla tego też że byli sami, czuli tem mocniej obecność Boga, i szanowali miłość swoję jak bóstwo.
Jak tylko pierwsze promienie słońca słabo złocić zaczęły dachy domów, Blanka ze smutkiem żegnała przyjaciela, lecz tak jak Julietta Romea, przywoływała go po dziesięć razy.
Zawsze jedno lub drugie zapomniało o czemś ważnem; mimo to trzeba się było rozłączyć i Blanka aż do południa, to jest do chwili, w której zwykle składając Bogu serce swoje w ofierze, zasypiała snem aniołów, pozostawszy samą, zajęta była myślami wrzącemi w jej sercu, lub słuchała śpiewu ptasząt.
Rozumie się, że Askanio ukrywał zawsze drabinę.
Blanka nęciła ptaszęta nasypując okruszyny chleba w otworze ust posągu, najśmielsze z nich zlatywały i podziobawszy cokolwiek uciekały.
Ptaszki jak się zdaje pojmują ducha dziewic, tak jak one skrzydlatego.
Pozostawały więc długo w bliskości i odpłacały śpiewem za pożywienie.
Pomiędzy niemi był skowronek, który się tak dalece ośmielił i oswoił, iż wlatał wewnątrz pokoiku i jadał z ręki dziewczyny.
Gdy noce zaczynały być chłodniejsze, pewnego razu dał się pochwycić Blance i złożony na jej łonie, drzemał pomimo odwiedzin Askania i przechadzki wspólnej.
Ów jeniec odwiedził swoję karmicielkę nazajutrz i odtąd co wieczór do niej przylatał.
O świcie zaczynał śpiewać.
Wtedy Blanka dawszy go pocałować Askaniowi, wypuszczała na wolność.
Tak upływały dnie Blanki w głowie posągu.
Dwa tylko wypadki zamieszały tę zwykłą spokojność, było to w czasie odwiedzin prewota.
Raz Blanka przebudziła się nagle usłyszawszy głos ojca; nie było to marzenie, słyszała bowiem Benvenuta mówiącego:
— Pytasz pan co to za olbrzym panie d’Estourville? Jest to posąg Marsa, który Jego królewska mość Franciszek I-szy raczył mi polecić wykonać dla pałacu w Fontainebleau. Jestto małe cacko sześćdziesięcio stopowe, jak widzisz.
— To nader okazałe i piękne dzieło, — odpowiedział pan d’Estourville, lecz chodźmy, nie tu zapewne znajdziemy czego szukamy.
I oddalili się.
Blanka klękła i wyciągnąwszy ręce, miała wielką chęć zawołać: Mój ojcze, mój ojcze, ja tu jestem! lecz wspomnienie na pana d’Orbee, na nikczemno zamiary pani d’Etampes i rozmowę wysłuchaną przez Askania, powściągnęło jej dziecięce przywiązanie. To uczucie nie odezwało się nawet przy powtórnych odwiedzinach prewota zwłaszcza, iż był w towarzystwie obrzydliwego d’Orbeca.
— Szczególny posągi wygląda jak dom; — rzekł hrabia zatrzymawszy się przed Marsem.
Jeżeli zima go nie zniszczy, jaskółki ulepią, w nim gniazda na wiosnę.
Tegoż poranku, w którym głos nienawistny wzbudził trwogę w Blance, Askanio przyniósł jej list od Celliniego:
„Moje dziecię muszę odjechać, lecz bądź spokojną, wszystko urządziłem co potrzeba do twojego oswobodzenia i zapewnienia ci szczęścia. Słowo królewskie jest dla mnie rękojmią dobrego skutku, wszak wiesz dobrze, że król nigdy nie złamał raz danego słowa. Ojciec twój także oddala się z Paryża, Nie troszcz się więc. Miałem czas do ułożenia planów moich. Z tem wszystkiem powtarzam ci droga córko, choćbyś przestąpiła próg świątyni pańskiej, choćbyś klękała przy ołtarzu i miała wymówić słowo przysięgi wiecznego związku, nie troszcz się, Opatrzność nie opuści cię nawet w tej ostateczności.
Ten list napełnił radością serce Blanki, odżywił nadzieję, lecz sprawił nieszczęsny skutek, albowiem biedne dzieci zaniechały potrzebnej ostrożności.
Młodość niezna umiarkowania w uczuciach; przechodzi jednym skokiem z rozpaczy do zbytku ufności, dla niej niebo tylko jest albo zasępione chmurami, lub jaśnieje błękitem.
Zaspokojeni oddaleniem czasowem prewota i listem Celliniego, oboje zaniechali jak to już powiedzieliśmy, przynależnej ostrożności w postępowaniu.
Blanka już nie strzegła się tak jak dawniej by nie zostać spostrzeżoną od Perriny, która szczęściem poczytywała ją za ducha potępionego. Askanio rozpalił lampę lecz zapomniał spuścić firankę i Ruperta ujrzała światło.
Opowiadanie kumoszek podnieciło ciekawość Jakóba Aubry i ów lekkomyślnik, wykrył wszystko przed tym właśnie, którego najbardziej strzedz się należało.
Wiemy już o wypadku tego zwierzenia, wróćmy więc do pałacu księżnej.
Zapytany jakim sposobem dowiedział się o miejscu ukrycia Blanki, Marmagne milczał udając tajemniczość, rzeczywistość albowiem była zbyt prostą i bardzo słabe przedstawiała wyobrażenie o jego przenikliwości; wolał przeto dać do zrozumienia, iż w skutek nadzwyczajnych zabiegów osiągnął cel zamierzony, zresztą wszyscy podziwiali odkrycie, księżna nie posiadała się z radości. Nie szczędziła grzeczności i pochwał, zasypywała zapytaniami wicehrabiego; „nakoniec odzyskamy tę krnąbną dziewczynę, która mi tyle przykrości zrządziła.”
Pani d’Etampes postanowiła mieć udział wraz z przyjaciółmi swoimi w poszukiwaniach, jakowe mieli po raz trzeci przedsięwziąć w pałacu Nesle.
Zresztą po tem co zaszło, nie można już było pozostawić panienki pod dozorem Perriny; księżna umyśliła wziąć Blankę do siebie, w nadziei, że potrafi lepiej pilnować niż dozorczyni lub jej narzeczony; strzeżoną albowiem będzie jako rywalka.
Blanka więc mogła się spodziewać, że będzie dobrze dozorowaną.
Księżna rozkazała zaprządz do pojazdu.
— Ten wypadek — rzekła pani d’Etampes, jest prawie tajemnicą, a ja spodziewam się, że pan d’Orbec zbytecznie się nie troszczy o tę dziecinną wycieczkę. Nie widzę zatem przyczyny, któraby zerwać mogła ułożono małżeństwo, a tem samem spowodować wyrzeczenie się powziętych zamiarów względem Blanki.
— O pani! — zawołał uradowany pan d’Estourville.
— Pod temi samemi warunkami, nie prawdaż księżno? — zapytał d’Orbec.
— Bezwątpienia, mój drogi hrabio. Co do Benvenuta, czy jest winnym porwania, czy tylko uczestnikiem onego, bądźcie spokojni, pomszczę równie was jak i moją osobistą zniewagę.
— Mówiono mi wszakże — rzekł Marmagne — że król w uniesieniu artystycznem, zobowiązał się uroczyście, że wszystko cokolwiek złotnik zapragnie spełnionem zostanie, jeśli odlew Jowisza uda się pomyślnie.
— Nie troszcz się oto — odrzekła księżna — właśnie pragnę ażeby wystąpił z przypomnieniem królewskiego słowa, przysposobiłam mu niespodziankę na ten wypadek. Bądźcie więc spokojni i dozwólcie mi kierować wyprawą.
Właśnie wszyscy pragnęli tego; dawno już księżna nie okazała się tak czynną, gorliwą i uprzejmą.
Jej radość przebijała się mimowalnie.
Wysłała natychmiast prewota po straż; wkrótce potem d’Estourvillce, d’Orbec i Marmagne poprzedzeni i otoczeni strażą, przybyli do bramy Nesle, za nimi w pewnem oddaleniu jechała pani d’Etampes i drżąc z niecierpliwości, wyglądała okienkiem karety.
Była to pora obiadowa, Askanio, Pagolo, mały Jaś i Katarzyna tylko się znajdowali w pałacu. Zaś Benvenuta oczekiwano dopiero nazajutrz wieczorem, lub na trzeci dzień z rana.
Askanio przyjął prewota i jego towarzyszy podług wyraźnego zalecenia Benvenuta, nie stawił żadnego oporu, w mniemaniu, że odwiedziny tak się skończą jak i poprzednie.
Prewot i jego orszak podążyli wprost do odlewni.
— Otwórz pan te drzwi — rzekł d’Estourville do Askania.
Serce młodzieńca ścisnęło się miotane okropnem przeczuciem; jednak ponieważ wahanie mogłoby obudzić podejrzenia, wręczył więc klucze prewotowi.
— Weźcie tę drabinę — rzekł prewot do straży.
Posłuszni rozkazowi, wziąwszy drabinę z odlewni, nieśli ją za panem d’Estourville, zmierzającym wprost ku posągowi Marsa. Stanąwszy tam prewot przystawił sam drabinę i już miał wstępować po niej, wtem Askanio zbladły z oburzenia i trwogi postawił nogę na pierwszem szczeblu i zawołał:
— Co to znaczy? ten posąg jest arcydziełem mistrza, powierzony mojemu dozorowi, uprzedzam zatem, iż pierwszy kto się odważy targnąć na niego pod jakimkolwiek pozorem, zginie z mojej ręki.
To rzekłszy wydobył z za pasa sztylet wązki i tak wyostrzony, że przebijał złoty talar.
Na skinienie prewota straż otoczyła Askania i skierowała dzidy przeciw niemu.
Askanio broniąc się z rozpaczą zranił dwóch ludzi, lecz nie mógł się oprzeć przemagającej liczbie; było ich bowiem ośmiu, prócz prewota, d’Orbeca i Marmagna.
Uległ więc przemocy; powalono go na ziemię i skrępowano ręce i nogi powrozami, tymczasem prewot wstępował po szczeblach drabiny, a za nim dwaj ze straży dla odparcia wszelkiej zasadzki, mogącej być ukrytą wewnątrz posągu.
Blanka wszystko widziała i słyszała; ojciec zastał ją omdlałą.
Gdy bowiem ujrzała padającego na ziemię Askania, mniemała, że został zabity.
Prewot widząc córkę w tym stanie, rozjątrzył się jeszcze bardziej i nie troszcząc się wcale o nią, pochwycił w pół, zarzucił na swoje szerokie barki i zszedł z drabiny; za nim cała wyprawa opuściła Nesle; straż uprowadziła Askania, któremu d’Orbec przypatrywał się z uwagą.
Pagolo lubo świadek tej sceny, lecz nie wmieszał się do niczego.
Mały Jaś gdzieś zniknął.
Katarzyna tylko nie pojmując co się działo, otworzywszy drzwi swojego pokoju wolała:
— Co znaczy ten gwałt moi panowie? Dla czego uprowadzacie Askania? Co to za kobieta?
W tej chwili zasłona osłaniające oblicze Blanki odchyliła się i Katarzyna poznała model posągu Heby.
Wtedy zbladłszy z zazdrości, przypatrywała się w osłupieniu odejściu prewota i jego orszaku.
— Co to znaczy — zapytała pani d^Etampes ujrzawszy skrępowanego Askania bladego i krwią zbroczonego — dla czego tak surowo z nim postąpiono? uwolnić go z więzów natychmiast!
— Pani — odezwał się prewot — ten młodzieniec stawiał nam opór; zranił dwóch moich ludzi; bezwątpienia jest wspólnikiem gwałtu jakiego się pan jego względem mnie dopuścił, sądziłem przeto, iż najwłaściwiej postąpię zabezpieczając jego osobę.
— Przytem — dodał d’Orbec z cicha, bardzo jest podobny do owego Włocha pazia, którego u pani widziałem, co był obecnym naszej rozmowie i gdyby był w innym ubiorze i gdybyś mnie pani nie upewniła słowem swoim, iż nie rozumie po francuzku, przysiągłbym księżno, że to jest ten sam.
— Masz słuszność panie prewocie — rzekła księżna z żywością odwołując rozkaz puszczenia Askania; masz słuszność, ten młodzieniec może stać się niebezpiecznym. Należy zatem przytrzymać go...
— Odprowadzić więźnia do Châtelet — zawołał prewot.
— My zaś — rzekła księżna d’Etampes, obok której złożono omdlałą Blankę, wracamy do naszego pałacu.
W kilka chwil potem ruszył galopem jeździec z wielkiego Nesle.
Był to Janek, który co tylko koń wyskoczyć zdołał, pośpieszał donieść Celliniemu o wszystkiem co zaszło.
Askania odprowadzono do Châtelet, nie widział on księżnej i nie domyślał się nawet udziału, jaki miała w wypadku niweczącym wszystkie jego najmilsze nadzieje.
Pani d’Etampes tak gorąco pragnąca widzieć Blankę, była zupełnie zadowoloną; biedne dziecię zostawało w jej ręku pozbawione przytomności.
Pomimo zemdlenia Blanki księżna była od niej bledszą.
Bezwątpienia wypadek porównania wdzięków dziewicy z własną urodą, ubliżał jej dumie i niweczył nadzieję, gdyż pomimowolnie szeptała: „Nie zawiedziono mnie, ona jest piękną, bardzo piękną, ” i trzymając rękę Blanki, ścisnęła ją tak silnie, że dziewica ocucona doznanym bólem wróciła do przytomności i otworzywszy piękne oczy — rzekła: A pani, to boli.
Pani d’Etampes puściła jej rękę.
Wpływ boleści poprzedził niejako powrót do zmysłów.
Wymówiwszy te wyrazy, przez kilka sekund przypatrywała się księżnie z zadziwieniem, nakoniec po chwili milczenia, zapytała:
— Kto pani jesteś, dokąd mnie wieziesz? poczem nagle odsuwając się zawołał. A tak, pani jesteś księżna d’Etampes, przypominam sobie!
— Uspokój się proszę — rzekła Anna rozkazującym tonem, uspokój się, za chwilę będziemy same, wtedy pozwolę ci dziwić się i obsypywać mnie zapytaniami.
Tym wyrazom towarzyszyło spojrzenie surowe i wyniosłe; nie to jednak zniewoliło Blankę do milczenia, lecz uczucie godności osobistej.
Nie przemówiła ani słowa w ciągu całej drogi.
Przybywszy do pałacu księżnej, wysiadły i udały się do gabinetu pani d’Etampes.
Księżna pierwsza przerwała milczenie.
— A więc moja młoda przyjaciółko — rzekła do niej głosem uprzejmym lecz zarazem suchym i obojętnym — nareszcie wróciłaś pod władzę ojca! Cieszy mnie to niewymownie, jednakże winnam ci powinszować męztwa... w istocie, jesteś zbyt śmiałą jak na twoje lata moje dziecię!
— Poleciłam się opiece boskiej — odpowiedziała Blanka z prostotą.
— O jakimże to Bogu panna mówisz? A! zapewne myślałaś o bożku Marsie — rzekła księżna z szyderczem i obelżywem przymrużeniem oczu sobie właściwem i tak często przez nią używanem na dworze królewskim.
— Pani, znam tylko jednego Boga: Boga zalecającego miłosierdzie w pomyślności, a pokorę wśród wielkości. Biada tym co go nie uznają, przyjdzie bowiem dzień, w którym on nawzajem ich się wyrzeknie.
— Wybornie mościa panno, właśnie też obrałaś chwilę do prawienia morałów, wreszcie możebym uznała ich stosowność, gdybym nie była przekonaną, że pragniesz tym sposobem usprawiedliwić bezczelność twojego postępku.
— Nie sądź pani — odpowiedziała Blanka bez goryczy, wzruszając nieznacznie ramionami, ażebym usiłowała tłomaczyć się, nie wiem zkąd wasz prawo badania. Jeżeli ojciec mój zadami pytania, odpowiem mu z uszanowaniem; jeżeli zaś będzie mi czynił wyrzuty, będę się starała uniewinnić; lecz teraz księżno, dozwolisz, że zachowam milczenie.
— Pojmuję, mój głos jest ci natrętnym, wolałabyś być samą ze swojemi myślami, marzyć o kochanku swobodnie.
— Żaden głos, nawet najnatrętniejszy nie przeszkodzi mi o nim myśleć, zwłaszcza gdy jest prześladowanym.
— Śmiesz więc wyznać, że go kochasz!
— W tem właśnie różnimy się z sobą księżno, gdyż ty go kochasz nie śmiejąc wyznać tego.
— Niebaczna — zawołała księżna — chcesz walczyć ze mną?
— Nie, wcale — odrzekła Blanka łagodnie, nie myślę z panią występować do walki, odpowiadam jej tylko, bo mnie zmuszasz do tego. Pozostaw mnie pani samą z mojemi myślami, a ja cię również pozostawię z twojemi zamiarami.
— A więc ponieważ mnie do tego zmuszasz, ponieważ mniemasz, że jesteś dość silną do wstąpienia ze mną w szranki, ponieważ wyznałaś miłość twoję, i ja nawzajem wyznaję ci moję miłość i nienawiść.
— Tak, dowiedz się, kocham Askania i zarazem nienawidzę. Wreszcie dla czegóż miałabym udawać przed tobą, przed jedyną istotą, którejby nie uwierzono cokolwiek byś o mnie powiedzieć mogła; tak, kocham Askania.
— Jeżeli tak jest pani — odpowiedziała skromnie Blanka, żałuję pani, bo Askanio mnie kocha.
— Prawda, że on ciebie kocha; lecz ja pozbawię cię jego miłości, rozumiesz mnie, jeżeli nie zdołam uwiedzeniem, chwycę się podstępu, a nawet użyję zbrodni. Wszak wiesz, że się nazywam Anna Helly, księżna d’Etampes.
— Askanio będzie kochać tę, która lepiej kochać potrafi.
— Proszę uniżenie! — zawołała księżna rozdrażniona tą ufnością. Zdawałoby się, że jej miłość jest jedyną w świecie i żadna z nią porównaną być nie może.
— Nie pani, mówię tylko, że kocham prawdziwie, nie wątpię, że może się znaleźć inne serce, podobnie kochające, wątpię tylko czy to serce jest twojem.
— Cóżbyś uczyniła dla niego? ciekawa jestem, ty co się chełpisz twoją miłością, której z moją porównać nie można! Zresztą cóżeś mu dotąd poświęciła? jednostajność twojego życia i nudy samotności...
— Poświęciłam mu spokojność moję.
— Nad cóż go przeniosłaś? nad śmieszną miłość hrabiego d’Orbec..
— Przeniosłam go nad posłuszeństwo i obowiązki córki.
— Co możesz uczynić dla niego? jestżeś w stanie go zbogacić, obsypać dostojeństwy?
— Myślę go uszczęśliwić.
— Ja zaś poświęcam dla niego więcej. Gardząc miłością króla, składam u nóg Askania bogactwa, zaszczyty i rządy potężnego państwa.
— Tak, przyznaję, odpowiedziała Blanka z uśmiechem, twoja miłość wszystko mu poświęca, oprócz miłości...
— Dość, dość tych ubliżających porównań, rzekła księżna gwałtownie, czując, że traci punkt na jakim się utrzymać pragnęła.
Nastąpiło milczenie, Blanka była spokojna, księżna zaś zaledwie pokryć mogła gniew widoczny. Pomimo to jej rysy stopniowo się wypogadzały, łagodność przebijała w obliczu, promień dobrotliwości prawdziwej lub udanej rozjaśniał je zwolna i stopniowo, nakoniec znów wystApiła do walki, pragnąc ją zakończyć zupełnem zwycięztwem.
— Powiedz Bianko, rzekła głosem łagodnym, czybyś mu życie twoje poświęciła?
— A! oddałabym mu je z radością.
— I ja podobnież, odrzekła księżna głosem wyrażającym jeżeli nie szczerość poświęcenia, to przynajmniej gwałtowność namiętności. Lecz czy poświęciłabyś mu swój honor?
— Jeżeli przez honor rozumiesz pani opinię, to odpowiadam tak, jeżeli rozumiesz cnotę, odpowiadam nie.
— Jak to, więc do niego nienależysz? wszakże jest twoim kochankiem.
— On jest moim narzeczonym.
— O! ty go nie kochasz, odpowiedziała księżna, ty go nie kochasz! bo przekładasz nad niego honor, czczy wyraz...
— A gdyby żądano od pani, rzekła Blanka, oburzona pomimo wrodzonej łagodności, wyrzeczenia się dla niego twojej wielkości, tytułów; przeniesienia go nad króla nie tajemnie, bo to jest rzeczą łatwą, lecz otwarcie; gdyby powiedziano pani: Anno Helly, księżno d’Etampes rzuć dla jego złotniczego warsztatu twój pałac, bogactwa i dworzan...
— Odmówiłabym dla jego własnego dobra, odpowiedziała księżna, nie mogąc skłamać, tak dalece ją raziło przenikliwe spojrzenie rywalki.
— Więc byś pani odmówiła?
— Tak.
— O! ty go nie kochasz! — zawołała Blanka; bo przekładasz nad niego dostojeństwa, błyskotki.
— Lecz mówię, iż dla jego własnego dobra pragnę zachować stanowisko obecne! odpowiedziała księżna rozjątrzona nowym tryumfem rywalki. Wszyscy ludzie gonią za wielkością wcześniej lub później.
— Być może, odrzekła Blanka z uśmiechem; lecz mój Askanio nie należy do ich liczby.
— Milcz, zawołała rozgniewana Anna tupając nogą.
Tak więc przebiegła księżna nie mogła przemódz skromnej dziewicy, sądząc, iż ją pokona samą potęgą swojego głosu; na złośliwe zapytania, Blanka miała w pogotowiu odpowiedzi proste i skromne, które mieszały panią d’Etampes. Księżna poznała, że ślepa nienawiść skierowała ją na mylną drogę; zmieniła więc postępowanie; poprzednio bowiem niespodziewając się znaleźć tyle wdzięków i rozumu, mniemała, że upokorzy Blankę, teraz zaś usiłowała ją podejść.
— Przebacz moje dziecię, rzekła do niej, iż się uniosłam; nie miej mi tego za złe; masz tyle wyższości nademną, że zazdrość moja może być usprawiedliwioną. Niestety! uważasz mnie podobnie jak wielu, za złą kobietę! Lecz prawdę mówiąc nie jestem nią, tylko przeznaczenie pchnęło mnie na złą drogę. Przebacz proszę raz jeszcze, bo że obie kochamy Askania, to jeszcze nie powód byśmy się nienawidziły. Zresztą gdy on ciebie tylko kocha, winnaś się pobłażającą okazać. Chciej mnie uważać za siostrę. Pomówmy otwarcie, bo wierzaj, że pragnę zatrzeć w twoim umyśle nieprzyjemne wrażenie, wywołane niedorzecznym gniewem....
— Pani, rzekła Blanka, zwolna cofając rękę, wiedziona mimowolnym wstrętem; mów dalej, słucham cię.
— O! odpowiedziała wesoło pani d’Etampes, pojmując tę powściągliwość dziewczyny, bądź spokojna moja dzika, nie będę bez rękojmi wymagać twojej przyjaźni. Żebyś mnie przeto lepiej poznała, opowiem ci pokrótce koleje mojego życia. Serce moje wcale nie jest podobne do mojej historyi, prócz tego wiedzieć powinnaś, że często spotwarzają kobiety zwane wielkiemi damami. Zawiść zamiast miotać potwarze, powinnaby raczej litować się nad nami. Teraz zapytuję moje dziecię, co o mnie sądzisz? Bądź szczerą proszę cię, nieprawdaż, że mnie uważasz za kobietę pozbawioną uczciwości!
Blanka niewiedziała co odpowiedzieć.
— Jeżeli mnie zgubiono, mówiła dalej pani d’Etampes, jestże to moją winą? Ty, która dotąd byłaś szczęśliwą, Blanko, niepogardzaj tymi co cierpieli; dotąd żyłaś w skromnem zaciszu, bodajbyś nie wiedziała nigdy co jest wychowanie skierowane do widoków dumy; bo istotom skazanym na tę ofiarę, ukazują życie tylko z świetnej strony. Nie dozwalają kochać, zalecają jedynie sztukę przypodobania. Tak i we mnie od pierwszej młodości wpajano tylko jakby najskuteczniej zachwycić króla; urodę jaką Bóg obdarza kobietę dla wzbudzenia miłości prawdziwej, mnie zmusili zamienić za tytuł; z uroku, zrobili zasadzkę. Powiedz więc Blanko, co się stanie z dziecięciem nieumiejącem odróżnić dobrego od złego? Dla tego to, gdy dziś wszyscy mnie potępiają, ja nie potępiam siebie. Być może, że Bóg mi przebaczy, bo nie miałam nikogo coby mi przypominał jego przykazania. Jakże miałam postąpić pozostawiona bez pomocy i rady? Podstęp i chytrość stanowiły moje istnienie. A jednak nie byłam zrodzona do tak okropnego losu, najlepszym tego dowodem, żem pokochała Askania. A teraz drogie i niewinne dziecię, powiedz, czy mnie rozumiesz?
— O rozumiem, odpowiedziała Blanka, uwiedziona fałszywą szczerością księżnej.
— Ulitujesz się więc nademną, zawołała księżna. Dozwolisz mi kochać Askania, zdala, bez nadziei; nie będę twoją rywalką, gdyż on mnie kochać nie będzie; a ja wtedy nawzajem, ja co znam świat, jego podstępy, chytrości, zastąpię ci matkę, którą utraciłaś. Będę kierować tobą i uchronię cię od wszelkich niebezpieczeństw. Teraz możesz mi zaufać, bo znasz życie moje, Treść jego można określić w tych wyrazach: dzieckiem zaszczepiono w mem sercu namiętności kobiety, oto cała moja przeszłość. Teraźniejszość zaś okryta jest hańbą.
Przyszłość jest miłością, jaką pałam dla Askania, lecz miłością bez nadziei wzajemności, gdyż jak sama mówiłaś Askanio nigdy mnie kochać nie będzie; zmyję więc plamę życia mojego. Teraz na ciebie kolej moje dziecię, bądź szczerą i wyznaj wszystko. Opowiedz mi twoją historyę.
— Moja historya krótka jest a nadewszystko nader prosta, zawiera się ona w tych wyrazach: kochałam, kocham i będę kochać, Boga, ojca i Askania. Zanim poznałam Askania, miłość była marzeniem; teraz jest cierpieniem, a w przyszłości nadzieją.
— Bardzo dobrze, rzekła księżna tłumiąc zazdrość w sercu i łzy w oczach; lecz nie powiedziałaś mi wszystkiego Blanko. Jakże postąpisz? Jak zamyślasz walczyć, ty słabe dziecię, przeciw wszechwładnej woli ojca i hrabiego d’Orbec? Pomijając, że król cię widział i upodobał sobie.
— O mój Boże! — zawołała Blanka.
— Lecz ta namiętność wznieconą została przez twoją współrywalkę, księżnę d’Etampes, a twoja przyjaciółka Anna Helly uwolni cię od niej; nie troszczmy się więc o króla, pozostaje tylko twój ojciec i hrabia; ich dumne widoki nie tak łatwo dadzą się odwrócić, jak przemijające upodobanie Franciszka I-go.
— O pani, chciejże być zupełnie łaskawą; oswobodź mnie od hrabiego, jak przyrzekłaś oswobodzić od króla.
— Pozostaje tylko jeden środek, rzekła księżna niby się zamyślając.
— Jakiż to?
— Lecz może nie odważysz się...
— O! jeżeli tylko o odwagę idzie, mów pani.
— Słuchaj więc z uwagą, rzekła księżna przyciągając Blankę ku sobie. Nadewszystko nie trwóż się pierwszemi wyrazami.
— A więc to jest coś okropnego? — zapytała Blanka.
— Jesteś nieposzlakowanej cnoty i surowych obyczajów moja przyjaciółko, lecz niestety, żyjemy w wieku i w świecie, w którym właśnie owa niewinność urocza stanowi jedno niebezpieczeństwo więcej, bo cię oddaje bezbronną w moc nieprzyjaciół. Przemóż więc siebie, porzuć marzenia i zniż się do rzeczywistości. — Nadmieniłaś przed chwilą, że dla Askania poświęciłabyś opinię. Nie będę tyle wymagać, poświęć mu tylko pozór wierności.
Chcieć zwalczyć przeznaczenie, marzyć córce szlachcica o małżeństwie z czeladnikiem złotnika, jest szaleństwem. Posłuchaj więc rady szczerej przyjaciółki; nie opieraj się woli ojca, w duszy pozostań wierną, Askaniowi, a rękę oddaj hrabiemu d’Orbec. Wszak mu tylko o to chodzi abyś nosiła jego nazwisko; gdy zostaniesz żoną, z łatwością zniweczysz nikczemne i dumne zamiary twojego męża, samem zagrożeniem rozgłoszenia obrzydłych jego widoków. Zastanów się dobrze... Chcąc być panią swej woli, musisz być posłuszną; aby zostać niezawisłą, udaj iż zrzekasz się wolności. Wtedy silna przekonaniem, że Askanio jest twoim prawym małżonkiem, związek zaś z innym świętokradztwem, postąpisz stosownie jak ci serce radzić będzie, sumienie twoje będzie spokojne, a świat ów surowy sędzia pozorów, przyzna ci słuszność.
— Pani, rzekła Blanka cicho, powstając i wydzierając się z objęć księżnej; nie wiem czy zrozumiałam cię dokładnie, lecz sądzę, że dajesz radę nikczemną.
— Co mówisz!... zawołała księżna.
— Cnota prosto postępuje; rozumowania pani poniżyły cię w moich oczach; pod pozorem przyjaźni, którym nienawiść osłaniasz, pragniesz mnie ściągnąć w zasadzkę. Chcesz mnie zniesławić w oczach Askania, bo jesteś przekonaną, że nigdyby nie kochał kobiety, którą miałby prawo pogardzać.
— A więc, przyznaję, zawołała księżna z wybuchem, już mi się sprzykrzyło udawanie. A! chcesz uniknąć zasadzki jaką jak mówisz przysposobiłam, a więc wpadniesz w przepaść a ja cię w nią wtrącę. Słuchaj uważnie. Czy dobrowolnie czy z musu, oddasz rękę hrabiemu.
— Nigdy na to nie przystanę...
— Postanowiłaś zatem opierać się woli ojca?
— Wszelkiemi środkami jakie są tylko w możności biednej dziewczyny. Oddacie moją rękę temu człowiekowi, powiem, że nie chcę być jego żoną. Zawleczecie mnie do świątyni, toż samo powtórzę; zmusicie klęknąć przed ołtarzem, w chwili gdy kapłan zapyta odpowiem, nie.
— Mniejsza o to, Askanio jednak nie będzie twoim mężem i nie uwierzy żeś oddała rękę innemu z przymusu, a tylko z własnej woli.
— Spodziewam się, że to nie nastąpi.
— Na czyjąż więc liczysz pomoc?
— Na pomoc Boga w niebie i jednego człowieka na ziemi.
— Lecz on jest uwięziony.
— Mylisz się pani.
— Któż to więc?
— Benvenuto Cellini.
Księżna zgrzytnęła zębami usłyszawszy nazwisko swojego śmiertelnego wroga, a właśnie w chwili gdy je miała powtórzyć z okropną groźbą, paź uniósł zasłonę drzwi i oznajmił przybycie króla.
Księżna d’Etampes wybiegła z pokoju i z powabnym uśmiechem śpiesząc naprzeciw Franciszka I-go, zaleciła służbie, ażeby miano baczność na Blankę.
W godzinę po uwięzieniu Askania i porwaniu Blanki, Benvenuto Cellini jechał konno wzdłuż kanału Augustyańskiego; rozłączył się właśnie z królem i dworem, który rozrywał w drodze, opowiadaniem powieści oraz własnych przygód.
Pozostawszy sam pogrążył się w myślach; wesoły opowiadacz zamienił się w marzyciela.
Gdy ręką machinalnie ściągał cugle, czoło pochylało się pod ciężarem zadumy; przemyślał on o odlaniu Jowisza, od pomyślnego skutku którego zawisła jego sława i szczęście Askania; spiż wrzał już w jego mózgu zanim się miał topić w piecu.
Powierzchownie jednak zdawał się spokojny.
Przybywszy przed bramę zamku, zatrzymał się przez chwilę ździwiony panującą ciszą w warsztatach; posępne mury zdawały się być opuszczone; mistrz kołatał po dwakroć a nikt nie wyszedł, nakoniec po trzeciem silniejszem stuknieniu Katarzyna drzwi otworzyła.
— A! to pan! — zawołała. Niestety czemuż nie przybyłeś przed dwoma godzinami?
— Co się stało? — zapytał Cellini.
— Prewot, hrabia i księżna byli tutaj.
— Jakto?
— Robili poszukiwania w pałacu.
— Dalej?
— Znaleźli Blankę w głowie Marsa.
— Niepodobna!
— Księżna d’Etampes uwiozła z sobą Blankę, a prewot kazał wtrącić do więzienia As kania.
— A! zostałem zdradzony! — zawołał Benvenuto tupnąwszy nogą a ręką uderzając się w czoło. Poczem puściwszy samopas konia do stajni, pośpieszył do warsztatu i zawołał: „Pójdźcie tu wszyscy!”
W mgnieniu oka robotnicy stanęli przed Cellinim.
Wtenczas zaczął badać każdego pojedynczo, lecz okazało się, że nie tylko nie wiedzieli o miejscu schronienia Blanki, lecz i objaśnień udzielić nie mogli, jakim sposobem nieprzyjaciele domyślili się schronienia dziewicy; podejrzenia Benvenuta zwróciły się na Pagola, lecz tak się usprawiedliwił, że nie można było nawet przypuszczać aby miał jaki udział w wypadku. Benvenuto zaś wcale nie posądzał uczciwego Hermana, jak również Szymona mańkuta.
Wśród tego przypomniał sobie, że gdy pewnego razu mówił z Askaniem, nadmienił iż się spodziewa ze strony księżnej okrutnej zemsty. Askanio zaś — rzekł z uśmiechem: „Ona nie ośmieli się mnie gubić, bo jeden mój wyraz wtrąci ją w przepaść.” A gdy Benvenuto zapragnął dowiedzieć się tej tajemnicy, młodzieniec odpowiedział! „Dzisiaj odkryć wszystko byłoby zdradą z mej strony, ale czekaj chwili, w której stać się to może obroną dla mnie.” Benvenuto pojął delikatność i czekał cierpliwie. Teraz zatem przedewszystkiem należało widzieć Askania i od tego zacząć działanie.
U Benvenuta jednocześnie następowało powzięcie i wykonanie zamiaru. Dla tego też zaledwie pomyślał, że trzeba się widzieć z Askaniem, już stał przed bramą Châtelet. Otworzono furtkę i wyszedł naprzeciw niego dozorca. Za nim w niejakiej odległości stał w cieniu drugi człowiek.
— Nazywam się Benvenuto Cellini — rzekł.
— Czego pan żądasz? — zapytał dozorca.
— Pragnę się widzieć z jednym więźniem.
— Jak się nazywa?
— Askanio.
— Askanio nie może z nikim się widzieć.
— Z powodu?
— Jest obwiniony o zbrodnię pociągającą za sobą karę śmierci.
— Tem bardziej powinieneś mnie wpuścić do niego.
— W istocie, rozumowanie jest szczególniejsze — odezwał się żartobliwym głosem człowiek w cieniu ukryty, i o ile mi się zdaje niewłaściwe w tych murach.
— Któż się to naśmiewa z moich zapytań, kto się najgrawa z mej prośby? zawołał Beuvenuto.
— Ja — odezwał się głos — ja Robert d’Estourville prewot Paryża. Przyszła kolej na ciebie mości Cellini. Wszak wiesz, że los wojny jest zmienny. Wygrałeś pierwszą bitwę, teraz na mnie przyszła kolej. Zabrałeś nieprawnie mój pałac, ja zabrałem ci prawnie twego czeladnika. Nie chciałeś mi oddać pierwszego, bądź spokojny, nie zwrócę drugiego. Wreszcie o cóż się troszczysz, jesteś tak walecznym i przedsiębiorczym; dalej zdobywco twierdz! dalej burzycielu murów, niszczycielu bram, spróbuj zdobyć Chatelet. Po tych wyrazach furtkę zatrzaśnięto.
Benvenuto wyrzekłszy przekleństwo, rzucił się na drzwi, lecz pomimo połączonych usiłowań rąk i nóg, grube i mocne podwoje nie wstrząsnęły się nawet.
— Dobrze, dobrze, mój przyjacielu, stukaj sobie, stukaj wołał prewot poza drzwiami, narobisz tylko hałasu; a jeśli straże usłyszą, to źle będzie z tobą. Trzeba ci wiedzieć, że Chatelet nie jest Nesle, że należy do króla, obaczymy więc czy będziesz silniejszym od niego.
Benvenuto obejrzawszy się do koła, spostrzegł ogromny kamień, który zaledwie dwóch ludzi zwykłej siły podnieść by zdołało. Poskoczył zatem, zarzucił go na barki, z równą łatwością jak dziecko kamyk brukowy. Lecz zaledwie posunął się kilka kroków, pomyślał, że choćby drzwi wysadził, nie przełamie jednak oporu straży i że taki postępek wtrąciłby jego samego do więzienia; a tu należy się starać o uwolnienie Askania. Rzucił więc kamień na ziemię.
Bezwątpienia prewot patrzył na niego przez jaki nieznaczny otwór, gdyż w tej chwili mistrz posłyszał śmiech głośny.
Benvenuto uszedł z tych miejsc, ażeby nie uledz żądzy roztrzaskania sobie głowy o te drzwi przeklęte.
Podążył prosto do pałacu księżnej d’Etampes.
Uważał bowiem, że jeżeli się tam zobaczy z Blanką, to będzie to samo co widzieć się z Askaniem, albowiem mniemał, że tenże wyznał tajemnicę kochance, jaką przed nim ukrywał. Znalazł bramę pałacu otwartą, przebył dziedziniec i dostał się bez przeszkody do przedsionka, tam zastał ogromnego draba szamerowanego galonami; był to olbrzym sześć stóp wysoki, z plecami dwułokciowej szerokości.
— Co ty za jeden? zapyta! Benvenuta, mierząc go wzrokiem od stóp do głowy.
Benvenuto w każdej innej okoliczności odpowiedziałby mu na to grubiańskie wyzwanie właściwym sobie sposobem, lecz szło o widzenie się z Blanką, o ocalenie Askania, powściągnął się przeto.
— Jestem Benvenuto Cellini złotnik florencki, odpowiedział.
— Czego żądasz?
— Widzieć się z panną Blanką.
— To być nie może.
— Dla czego?
— Ponieważ jej ojciec pan d’Estourville powierzając ją opiece księżnej, zalecił wyraźnie ażeby bez jej zezwolenia nikogo nie przyjmowała.
— Jestem jej przyjacielem.
— Właśnie dla tego nie będziesz jej widział.
— Muszę z nią mówić, odezwał się Benvenuto, zaczynając się gniewem unosić.
— Ja zaś powiadam, że nic z tego nie będzie, odrzekł służący.
— Czy księżna jest widzialną?
— Księżna nie przyjmuje dzisiaj.
— I mnie nawet nie przyjmie, mnie, któremu powierza roboty?
— Pana bardziej niż kogokolwiek.
— Jak uważam księżna nie życzy sobie ażebym bywał w jej domu.
— Zgadłeś pan, gdyż tak jest w istocie.
— Czy wiesz, że jestem człowiekiem szczególniejszego rodzaju, rzekł Benvenuto ze śmiechem który zwykle był zwiastunem wybuchu, i że lubię tam wchodzić gdzie mi właśnie wstępu wzbraniają.
— Jak pan myślisz dokazać tego? bardzom ciekawy.
— Skoro przed drzwiami stoi drab podobny tobie....
— I cóż dalej?
— Odpędzam draba i wywalam drzwi, odpowiedział Benvenuto. Jednocześnie silnem uderzeniem pięści powalił na ziemię służącego a pchnięciem nogi drzwi otworzył.
— Na pomoc! zawołał służący.
Lecz krzyk biedaka był bezużytecznym; Benvenuto bowiem przeszedłszy z przedsionka do przedpokoju, zastał tam sześciu ludzi jak się zdaje oczekujących na niego. Domyślił się, że księżna dowiedziawszy się o jego powrocie, przedsięwzięła stosowne środki. Benvenuto w każdem innem zdarzeniu, zwłaszcza mając sztylet i oręż przy boku, byłby natarł na służalców i rozpędził ich; lecz gwałt podobny w pałacu kochanki króla, mógł pociągnąć za sobą smutne następstwa. Poraz drugi rozsądek gniew w nim przeważył; a pewnym będąc, że przez monarchę przyjętym zostanie, wsunął w pochwę szpadę do połowy wydobytą, i postanowił się oddalić, lecz tak jak lew, który cofając zatrzymuje się za najmniejszym szelestem, przebył zwolna przedsionek ciągle się oglądając, następnie dziedziniec pałacu i podążył do Luwru.
Tym razem Benvenuto odzyskał właściwą postawę i chód umiarkowany, lecz spokojność ta była tylko pozorną, grube krople potu występowały mu na czoło, a gniew wrzał w sercu jego. Nic bowiem nie było nieznośniejszego dla jego gwałtowności jak ta rozmyślna zwłoka, nikczemna zawada zamkniętych drzwi i grubiańska odpowiedź zuchwałego służalca. Ludzie silni, najstraszniejszych doznają cierpień, ilekroć trafiają na zawady materyalne. Benvenuto byłby oddał dziesięć lat życia, aby go kto potrącił; idąc wznosił głowę, zwracał groźne na przechodzących spojrzenia, jakby do nich przemawiał: „Może jest kto pomiędzy wami co mu się życie sprzykrzyło? Jeżeli tak, niech się ze mną spotka, jestem na jego usługi.” W takiem to usposobieniu, zażądał od pazia by go wpuścił do króla.
— Król nie jest widzialny, odpowiedział młodzieniec.
— Czyli mnie nie znasz? rzekł zdziwiony Benvenuto.
— I owszem, znam pana bardzo dobrze.
— Nazywam się Benvenuto Cellini a Najjaśniejszy pan rozkazał mnie wpuszczać w każdej porze.
— Właśnie też dla tego, że się pan nazywasz Benvenuto Cellini, nie możesz wejść.
Benvenuto osłupiał.
— A! to pan, odezwnł się młodzieniec do dworaka przybyłego jednocześnie ze złotnikiem. Proszę pana, wnijdź hrabio la Faye, margrabio des Prés...
— A ja! ja! zawołał Benvenuto.
— Dowiedz się pan, że król powróciwszy przed kwadransem powiedział: jeżeli ten zuchwały Florentczyk ukaże się tutaj, niech się dowie, że nie chcę go widzieć, i radźcie mu ażeby był posłuszny i uległy, jeżeli nie chce zrobić porównania pomiędzy Chatelet a zamkiem Ś-go Anioła.
— Cierpliwości! wzywam cię, przybądź mi na pomoc! szepnął Benvenuto głosem stłumionym; na Boga! nie przywykłem, ażeby mi królowie oczekiwać kazali. Watykan nie stoi niżej od Luwru, a Leon X-ty od Franciszka I-go, nie czekałem wszakże przededrzwiami Watykanu; lecz domyślam się, król był u pani d’Etampes i został przez nią poburzony. Tak, to nie co innego; lecz cierpliwości dla Askania! cierpliwości dla Blanki!
Pomimo chwalebnego postanowienia okazania się umiarkowanym, zmuszony był oprzeć się o kolumnę, serce mu biło, nogi się uginały. Ta ostatnia zniewaga nietylko że dotknęła jego dumę, lecz nadto zraniła przyjaźń. Duszę miał przepełnioną goryczą i rozpaczą; ściągnięte usta, zmartwiałe spojrzenie i ściśnięte pięści, świadczyły o gwałtowności cierpień.
Jednak po kilku chwilach nieco się uspokoił wstrząsnął głową dla odkrycia czoła osłoniętego włosami i wyszedł z Luwru krokiem śmiałym i pewnym. Wszyscy obecni spoglądali na niego z uszanowaniem.
Jeżeli Benvenuto okazał się umiarkowanym, było to skutkiem niezwykłej władzy nad sobą, bo rzeczywiście bardziej był zbłąkany niż jeleń w pogoni. Przez czas jakiś szedł ulicą nie wiedząc dokąd dąży, nic nie widział, w uszach mu szumiała krew wzburzona, badał siebie jak człowiek pijany, czy śpi czy czuwa. W przeciągu godziny po trzykroć został odprawiony. Jemu, Benvento, ulubieńcowi papieży, królów i książąt, zamknięto drzwi przed nosem trzy razy; jemu, Benvenuto, przed którym otwierały się podwoje na szelest kroków jego...
A jednak pomimo potrójnej zniewagi nie wybuchał oburzeniem, zmuszony był tłumić wstyd i hańbę dopóki nie oswobodzi Blanki i Askania. Mniemał, że przechodzący, obojętni, lub zajęci interesami, czytali z jego twarzy tę potrójną zniewagę. Była to może jedyna chwila w życiu, w której zwątpił o sobie.
— Mniejsza o to! zawołał, niech znieważają człowieka, nie pognębią wszakże artysty. Dalej rzeźbiarzu, pożałują postępku swojego, uwielbieniem twojego dzieła; dalej Jowiszu, okaż, że byłeś nie tylko królem bogów, lecz i panem ludzi. To wyrzekłszy, pociągniony silniejszy władzą, od siebie, zwrócił kroki ku Tournelles, dawnej rezydencyi królewskiej, a teraz mieszkania podeszłego konetabla Montmorency.
Wrzący Benvenuto musiał czekać godzinę zanim przyjął go minister, żołnierz Franciszka I-go przez mnóstwo dworzan oblegany; nakoniec go wpuszczono.
Anna de Montmorency, wysokiego wzrostu, zimny, sztywny, obojętny, z żywem spojrzeniem zwięźle się wyrażający, wiecznie gderał, nigdy go nie widziano wesołym. Jakim sposobem ten ponury starzec mógł się podobać ujmującemu i przyjemnemu władcy Francyi? Chyba da się to wytłómaczyć prawami sprzeczności. Franciszek I-szy posiadał tajemnicę zadawalania tych, którym łask odmawiał; konetabl, przeciwnie, odchodzili od niego niezadowoleni ci nawet, którym świadczył dobrodziejstwa. Zresztą miernych zdolności, wzbudzał zaufanie surowością wojskową i powagą dyktatorską.
Benvenuto zastał go chodzącego podług zwyczaju wzdłuż i wszerz pokoju. Na ukłon Celliniego, odpowiedział poruszeniem głowy; poczem, zatrzymawszy się i zwracając wzrok przenikliwy na niego, zapytał:
— Kto jesteś?
— Benvenuto Cellini.
— Twoje powołanie?
— Złotnik królewski, odpowiedział artysta zdziwiony, że pierwsza odpowiedź nie była dostateczną.
— A! tak, przypominam sobie; czego chcesz odemnie? może myślisz, że ci dam co do roboty? Jeśliś na to liczył, straciłeś czas nadaremnie, uprzedzam cię. Słowo honoru, nie pojmuję szału, który opanował umysły do sztuk zwanych pięknymi. — Zdaje się, że ta zaraza nawiedziła wszystkich oprócz mnie jednego. Nie mój panie, nie jestem wcale miłośnikiem rzeźbiarstwa, czy mnie rozumiesz mości złotniku? Życzę ci udać się gdzieindziej, bywaj zdrów.
Benvenuto zrobił poruszenie.
— E, mój Boże! niech cię to nie martwi, nie zabraknie ci dworzan, którzy przez małpowania króla będą udawać znawców. Co się mnie tycze, mnie nic nie zajmuje prócz obowiązków mojego zaszczytnego powołania, a temi są dzieła wojenne. Zważ dobrze, przekładam poczciwą wieśniaczkę, która co dziesięć miesięcy rodzi dziecię, to jest żołnierza, nad rzeźbiarza, który czas marnotrawi nad wyrobem figur spiżowych, jakie podług mnie lepiej byłoby przetopić na armaty.
— Przyszedłem do Waszej łaskowości rzekł Benvenuto, sam dziwiąc się swojej cierpliwości, nie w przedmiocie sztuki, lecz w interesie dotyczącym honoru.
— Jeżeli tak, to co innego. Cóż masz do powiedzenia? Mów prędko.
— Czy przypominasz sobie panie, że pewnego dnia Jego królewska mość powiedział w twojej obecności, iż gdy mu odniosę posąg Jowisza odlany ze śpiżu, najłaskawiej spełni wszelkie moje życzenia, przyczem zobowiązał pana i kanclerza Poyet, do przypomnienia tego swojego królewskiego przyrzeczenia.
— Przypominam sobie. I cóż więc?
— Ponieważ zbliża się chwila, w której będę potrzebował przypomnieć królowi słowo jego, przyszedłem więc zapytać pana konetabla, czy zechcesz pamiętać o zobowiązaniu królewskiem?
— Więc przyszedłeś! — zawołał konetabl, prosić o to co jest moją powinnością!
— Panie....
— Zuchwałym jesteś natrętnikiem mości złotniku. Dowiedz się, że konetabl Montmorency nie potrzebuje by mu przponinano obowiązki uczciwego człowieka. Król polecił mi abym pamiętał za niego i będę pamiętał. Bądź więc spokojny mistrzu Cellini, żegnam cię.
Poczem konetabl odwrócił się i kazał wpuścić kogo innego.
Benvenuto pożegnał konetabla, i zawsze trawiony gorączką udał się do kanclerza Poyet, mieszkającego w pobliżu bramy S-go Antoniego.
Kanclerz Poyet tworzył z ostrym i uzbrojonym od stóp do głowy konetablem Montmorency, najzupełniejszą sprzeczność tak moralną jak fizyczną.
Był uprzejmym, przebiegłym, ujmującym; zanurzony całkiem w futrzanem gronostajowem odzieniu, zaledwie ukazywał łysą głowę, gdzieniegdzie siwym włosem upstrzoną, żywe oczy, ściągnięte usta i białą rękę. Był również uczciwym jak konetabl, lecz nie odznaczał się otwartością tamtemu właściwą.
Benvenuto czekał blizko pół godziny; lecz już się był nazwyczaił do czekania.
— Ekscelencyo, rzekł do kanclerza, przychodzę przypomnieć słowo królewskie dane mi w jego obecności, przyczem Najjaśniejszy pan wezwał pana nietylko na świadka, lecz niejako poręczyciela takowego.
— Wiem o czem chcesz mówić, mości Banvenuto, przerwał Poyet, gotów jestem, jeżeli sobie życzysz, przedstawić Najjaśniejszemu panu jego przyrzeczenie; lecz winienem zarazem uprzedzić cię, że prawnie nie możesz się niczego domagać, bacząc, że zobowiązanie słowne i żądanie pozostawione twojemu wyborowi nie jest ważne w postępowaniu sądowem, bo nie ma waloru wyraźnego tytułu; z tego wynika, że jeżeli król zadość uczynić raczy twojemu żądaniu, to jedynie z łaski i zasady swej rycerskiej szlachetności.
— Takie też i moje zdanie — odpowiedział Benvenuto — proszę tylko łaskawego pana, ażebyś w swoim czasie i miejscu wykonał zlecenie Jego królewskiej mości, pozostawiając resztę jego wspaniałomyślności.
— Zgadzam się zupełnie z tobą — rzekł Poyet — i ograniczając się ściśle li tylko na przypomnieniu, bądź pewnym kochany parne, że nie zawiodę twojego oczekiwania.
Benvenuto opuścił kanclerza z spokojniejszym umysłem, lecz krew w nim się burzyła, a ręce drżały. Rozjątrzony obelgami, gniewem tak długo powściąganym, wybuchnął nareszcie swobodnie, przestrzeń i czas nie istniały dla niego; i gdy dążył szybko do domu, przedstawiały się mu jak w obłędzie, Stefana, dom del Mora, zamek świętego Anioła i Blanka. Wówczas uczuł w sobie nadprzyrodzoną siłę.
Pod takim to wpływem egzaltacji wrócił do zamku Nesle. Wszyscy robotnicy oczekiwali na niego podług zlecenia.
— Dalej dzieci — zawołał stając w progu — będziemy odlewać Jowisza, do odlewni!
— Dzień dobry mistrzu — odezwał się Jakób Aubry, który wszedł za nim nucąc sobie jakąś piosnkę. Czyś mnie nie widział ani słyszał? Od pięciu minut ścigam cię wołając po imieniu; biegłeś tak prędko, iż tchu mi już zabrakło. Lecz cóż się wam wszystkim dziś stało, jesteście tak posępni jak sędziowie.
— Do odlewni! — zawołał znowu Benvenuto nie odpowiedziawszy Jakóbowi. Do odlewni! tam się wszystko zawiera. Czy nam się tylko powiedzie, Boże litościwy! A! przyjacielu, odzywał się urywanemi zdaniami, to do Aubrego, to do innych pracowników, a drogi Jakóbie, jakże smutna wiadomość mnie oczekiwała, jak umieli korzystać z mojej nieobecności!..
— Cóż się stało mistrzu? zapytał — Aubry, widocznie zmieszany wzruszeniem Celliniego i głębokim smutkiem towarzyszów.
— Nade wszystko dzieci pamiętajcie znosić suche drzewo sosnowe. Wiecie iż od pół roku nagromadziłem zapasy... Co mi się stało mój poczciwy Jakóbie?... oto uwięzili mego Askania w Chatelet, powtóre Blanka córka prewota, którą kochał, wszak ją znasz, jest w ręku księżnej D’Etampes; znaleźli ją we wnętrzu posągu Marsa, gdzie ją ukryłem. Ale my ich oswobodzimy. Hola! Hermanie dokąd dążysz? przecież drzewo nie jest w piwnicy lecz w wozowni.
— Askanio uwięziony, Blanka porwana!
— Tak, tak, jakiś nikczemny szpieg musiał ich wyśledzić, biedne dzieci, i wydał tajemnicę przed tobą nawet ukrywaną mój drogi Jakóbie... Lecz biada mu jeżeli go odkryję... do odlewni moje dzieci! do odlewni! Nie dość na tem, król co mnie nazywał swoim przyjacielem, nie chce mnie widzieć więcej. Zawierz tu przyjaźni. Słowem byłem nadaremnie w Luwrze, nie mogłem się z nim widzieć, przemówić nawet słowa do niego. A! ale mój posąg przemówi za mnie. Przygotujcie formy, nie traćmy ani sekundy. Ta kobieta, która znieważa moją Blankę! ten prewot, który się ze mnie naigrawa, dozorca, który dręczy mego Askania! A! jakież okropne widziadła niepokoją mnie dzisiaj, drogi Jakóbie. Czy uwierzysz, że oddałbym dziesięć lat życia temu, ktoby się dostał do więźnia, pomówił z nim i przyniósł mi wiadomość o tajemnicy, za pośrednictwem której mógłbym upokorzyć wyniosłą księżnę, gdyż Askanio wie o jakiejś tajemnicy, którą mu powierzyła ta przemożna kobieta. Czy rozumiesz Jakóbie, nie chciał mi jej powierzyć, szlachetne serce! lecz bądź spokojna Stefano; nie obawiaj się o dziecię twoje, będę go bronić do ostatniego tchnienia... i oswobodzę! A! a ten zdrajca, który nas zaprzedał, gdzie on jest? uduszę go własnemi rękami! Żebym tylko mógł dożyć trzech dni jeszcze, Stefano, gdyż ogień który mnie pali, zniszczy życie moje. A! gdybym umarł nie dokończywszy odlewu Jowisza. Do odlewni moje dzieci!
Po pierwszych wyrazach Benvenuta, Jakób Aubry zbladł okropnie, gdyż poczuł się winnym.
Poczem w miarę jak Benvenuto mówił, domysły jego zmieniły się w przekonanie, wtedy przyszła mu myśl do głowy, którą wykonać zamierzył; oddalił się szybko w milczeniu, podczas gdy Benvenuto biegł w gorączkowym zapale do odlewni, a za nim spieszyli robotnicy, i wołał ciągle jak obłąkany:
— Do odlewni moje dzieci, do odlewni!
Biedny Jakób Aubry wyszedł z zamku Nesle zrozpaczony, nie miał wątpliwości, iż on nie kto inny zdradził mimowolnie tajemnicę Askania.
Ale któż zawiódł jego zaufanie?
Lecz pomyślał, to nie zacny pan, którego nie znał nazwiska, przecież to szlachcic, czy nawet można go posądzać; być może, iż to uczynił trzpiot Henryk, albo Robin, może Karol lub Wilhelm.
Prawdę powiedziawszy, biedny Aubry gubił się w domysłach, gdyż rzeczywiście zwierzył się o spostrzeżeniach swoich z topoli, przynajmniej dziesięcin serdecznym przyjaciołom, pomiędzy którymi trudno mu było odkryć winowajcę; lecz mniejsza o to, pierwszym, prawdziwym, jedynym zdrajcą był on, nikczemny szpieg, jak go nazwał Benvenuto.
Zamiast zachować tajemnicę przyjaciela, rozgłosił ją w dwudziestu miejscach, jego przeklęty język stał się przyczyną zguby Askania.
Jakób wyrywał włosy, bił się pięściami, lżył obelgami, lecz nie mógł znaleźć wyrażeń dość silnych, by określić swój niegodziwy postępek.
Poczciwy Jakób zachował w pamięci słowa Benvenuta: „Oddałbym dziesięć lat życia mojego temu ktoby zdołał dostać się do Askania, dla rozmówienia się z nim i przyniesienia wiadomości o tajemnicy, za pomocą której mógłbym upokorzyć dumną księżnę.”
Jakieśmy nadmienili, zaczął się zastanawiać wbrew swojemu zwyczajowi.
W skutek tych rozmyślań postanowił dostać się do Chatelet.
Skoro tam będzie, znajdzie sposobność zbliżenia się do Askania.
— Sprobujmy — mówił Jakób Aubry dą żąc śmiałym krokiem do więzienia, jedynego celu życzeń swoich; obaczmy jak należy postąpić, ażeby uniknąć nowych niedorzeczności, starajmy się zrozumieć położenie, gdyż cała ta historya wydaje mi się tak powikłaną, jak nici kiedy mi każe trzymać Gerwaza, ile razy chcę ją pocałować.
Przypomnijmy sobie wszystkie okoliczności.
Askanio kochał się w Blance córce prewota, dobrze.
Prewot chciał ją wydać za hrabiego d’Orbec, Askanio ją porwał, bardzo dobrze; poczem nie wiedząc gdzie ją ukryć, obrał mieszkanie w głowie Marsa, „optime.“ Na honor, ukrycie to było cudowne... i trzeba było ażeby bydlę... ale dość tego; przyjdzie później kolej i na mnie.
Wtedy zdaje się, iż w skutek moich wskazań, prewot doszedł do miejsca schronienia córki i kazał uwięzić Askania.
Jestem przeklęte bydlę i nic więcej! Tak, lecz dalej tracę wątek.
Co tu ma do czynienia księżna d’Etampes? Ona nienawidzi Blankę, którą wszyscy kochają.
Dlaczego? A! otóż zgadłem.
Przypominam sobie niektóre żarciki towarzyszów, pomieszanie Askania, gdy mu wspominali o księżnie; pani d’Etampes sprzyjała mu, bardzo więc naturalnie, że nienawidziła rywalkę.
Jakóbie, mój przyjacielu, ty jesteś wielkim nikczemnikiem, lecz dziarskim co do zmyślności.
A tak; ależ teraz, Askanio ma w swoim ręku środek mogący zgubić księżnę?
Cóż tu król porabia w tej mieszaninie intryg, razem z jakąś Stefaną.
Dlaczego Benvenuto wzywa ciągle Jowisza, co nie przystoi wcale na dobrego katolika? Niech mnie dyabli porwą jeżeli rozumiem o co rzecz idzie.
Lecz czyliż potrzeba, ażebym zbadał wszystko?
W więzieniu Askania mieści się wykrycie tajemnicy; idzie więc głównie o to, ażebym się dostał do więzienia.
Tam ułożę plan stosowny.
Gdy to mówił, stanął właśnie przed bramą Chatelet i silnie do niej wybijał.
Furtka się otworzyła, głos surowy zapytał czego żądał; był to dozorca więzienia.
— Chcę się dostać do więzienia — odpowiedział Jakób posępnym głosem.
— Do więzienia? — zapytał zdziwiony dozorca.
— Chcę być uwięziony rozumiesz mnie, zapakuj mnie do najciemniejszego lochu, do najgłębszego; bo na to zasłużyłem.
— Z jakiej przyczyny?
— Ponieważ jestem wielkim zbrodniarzem.
— Jakąż zbrodnię popełniłeś?
— W istocie, nie wiem jaką zbrodnią popełniłem — rzekł Jakób do siebie, nie będąc przygotowanym na podobne zapytanie; poczem pomimo pochwał jakie sobie oddawał przed chwilą pod względem daru zmyślności, nie zalecał się jednak żywością wyobraźni; powtórzył, jaką zbrodnię?
— Tak, jaką zbrodnię popełniłeś?
— Zgadnij — rzekł Jakób, dodając w duchu — ten zuch musi się znać lepiej odemnie na rozmaitych zbrodniach, podda mi ich listę i wybiorę jednę podług upodobania.
— Czyś zamordował kogo? — zapytał znów dozorca.
— Co to ma znaczyć? — zawołał uczeń, którego sumienie oburzyło się na samą myśl, że ma uchodzić za mordercę, za kogóż to mnie uważasz mój przyjacielu?
— Więc może co skradłeś?
— Ja, skradłem, więc mnie poczytujesz za złodzieja?
— Czegóż się więc dopuściłeś? — zawołał zniecierpliwiony dozorca. To nie dość powiedzieć: mój panie, jestem zbrodniarzem, trzeba jeszcze wymienić swoję zbrodnię.
— Ależ ci mówię, że jestem złoczyńcą, że jestem nikczemnikiem, że zasłużyłem na bicie kołem, na szubienicę.
— Jakaż więc jest ta zbrodnia?
— Jaka zbrodnia? zdradziłem przyjaciela.
— To nie jest wcale zbrodnią — odpowiedział dozorca.
— Jak to nie jest zbrodnią, czy może być co niegodziwszego?
I Jakób Aubry zaczął silniej wybijać do bramy.
— Co tam za bałaś? — zapytał wewnątrz więzienia głos trzeci.
— Jest to szaleniec, który chce się dostać do więzienia!
— Jeżeli to waryat, więc go odesłać da szpitala, bo tutaj nie zamykają półgłówków.
— Do szpitala! — zawołał Jakób Aubry uciekając co tchu — doprawdy, właśnie też tego by tylko brakowało, ażeby mnie tam osadzono, przytem tam zamykają żebraków i włóczęgów, lecz nie takich ludzi jak ja, co mają w kieszeni trzydzieści su paryzkich. Do szpitala! ten łotr utrzymuje, że zdrada przyjaźni nie jest zbrodnią! A więc żeby dostąpić zaszczytu, aby być uwięzionym, trzeba koniecznie zabić lub okraść. Przyszła mi pewna myśl... dla czegóż nie miałbym uwieść jakiej dziewczyny? To nie jest rzecz tak hańbiąca. Tak, lecz jakąż uwiodłem?... Gerwazę?... Tu pomimo zmartwienia zaczął się śmiać serdecznie. Zresztą jeżeli to nie miało miejca, to mogło wszakże nastąpić. Wybornie, wybornie, wynalazłem zbrodnię dla siebie, uwiodłem Gerwazę.
Jakób Aubry pospieszył do mieszkania młodej szwaczki; przebiegłszy sześćdziesiąt schodów prowadzących do jej izdebki, wpadł jak bomba i zastał piękną gryzetkę na wpół rozebraną z żelazkiem w ręku, prasującą suknię.
— A! — zawołała pieszczotliwie Gerwaza — jakżeś mnie pan przestraszył.
— Gerwazo, moja Gerwazo — rzekł Jakób Aubry zbliżając się z otwartemi rękami do swojej kochanki. Musisz mi życie ocalić.
— Powoli, powoli mój panie — rzekła Gerwaza zasłaniając się żelazkiem jak puklerzem, czego chcesz odemnie ty latawcze? już trzy dni jak cię nie widziałam.
— Daruj mi Gerwazo, wyznaję żem źle postąpił. Lecz najlepszym dowodem, że cię kocham, jest to, że przychodzę do ciebie by zwierzyć moje nieszczęścia. Gerwazo powtarzam, musisz mi życie ocalić.
— Domyślam się o co rzecz idzie, musiałeś się upić w jakiej szynkowni i zrobiłeś awanturę, gonią za tobą zapewna ażeby zapakować do więzienia; przychodzisz więc prosić biednej Gerwazy aby cię ukryła. Idź sobie do więzienia mój panie a mnie daj pokój.
— Właśnie też tego pragnę moja Gerwazo, ażeby mnie osadzono w więzieniu, lecz te łotry nie chcą, mi wyświadczyć tej przysługi.
— A mój Boże! Jakóbie czyś ty oszalał — rzekła młoda dziewczyna z tkliwym współczuciem, czyś ty zwaryował?
— Właśnie też i oni to samo powiedzieli i chcieli mnie odesłać do szpitala, gdy tymczasem ja się chce dostać do więzienia Chatelet.
— Chcesz się dostać do Chatelet? a to dla czego mój Aubry? to jest okropne więzienie. Mówią, że kto się tam dostanie nie tak prędko i łatwo wyjść może.
— A jednak muszę tam się dostać, muszę koniecznie. Bo ten tylko jest sposób ocalenia go...
— Kogo?
— Askania.
— Askania! tego pięknego młodzieńca, wychowańca twojego przyjaciela Benvenuto?
— Tak, jego, Gerwazo, on jest osadzony w Chatelet i to z mojej przyczyny.
— Wielki Boże!
— Potrzeba więc teraz ażebym się z nim połączył dla oswobodzenia go.
— Z jakiejże przyczyny osadzono go w Chatelet?
— Ponieważ kochał się w córce prewota i uwiódł ją.
— Biedny młodzieniec. Jakto, więc za podobne wykroczenia osadzają w więzieniu?
— Tak Gerwazo! Teraz mnie rozumiesz: on ją ukrywał a ja wyśledziłem to schronienie i ja osioł, nikczemnik, podły, rozgłosiłem to przed wszystkimi.
— Wyjąwszy mnie — zawołała Gerwaza — o! poznaję cię dobrze po tym postępku.
— Jakto więc tobie tego nie opowiadałem Gerwazo?
— Ani słowa nie wspomniałeś nawet. Wiem żeś ze wszystkimi gadatliwy, oprócz ze mną... ile razy przyjdziesz, to tylko albo mnie całujesz, albo pijesz lub śpisz, nigdy zaś nie rozmawiasz. Wiedz mój panie, że kobiety lubią rozmowę.
— Cóżeśmy robili przed chwilą, zdaje się żeśmy rozmawiali?
— Tak, bo mnie potrzebujesz.
— Przyznaję, że możesz mi wyświadczyć wielką przysługę.
— Jakąż przecie?
— Możesz powiedzieć, że cię uwiodłem.
— Ależ bo tak było w istocie hultaju.
— Ja! — zawołał Jakób Aubry — ja uwiodłem ciebie?
— Niestety tak jest, byłam uwiedzioną, niegodnie zawiedzioną przez twoje piękne słówka, obłudne przyrzeczenia.
— Przez moje piękne słówka, przez obłudne przyrzeczenia?
— Tak, czylisz mi nie mówiłeś, że jestem najpiękniejszą z dziewcząt okręgu Ś-go Germana?
— To samo i dziś nawet powtórzę.
— Czyli nie mówiłeś, że jeżeli cię kochać nie będę umrzesz z miłości.
— Tak, sądzisz żem mówił podobnie? To dziwna, nie mogę sobie przypomnieć.
— A nadto dodałeś, że jeżeli ciebie pokocham, to się ze mną ożenisz.
— Gerwazo tego nie mogłem mówić nigdy.
— Mówiłeś, jestem tego pewną.
— Mylisz się Gerwazo, mój ojciec kazał mi wykonać przysięgę jak Amilkar Annibalowi.
— Jaką?
— Kazał mi przysiądz, że umrę bezżenny.
— A! — zawołała Gerwaza wzywając łez na pomoc, z tą zadziwiającą łatwością, jaka jest właściwą kobietom, a! tacy są wszyscy mężczyźni, obietnice nic ich nie kosztują, a potem gdy uwiodą biedną dziewczynę, zapominają o niej. Tak, przysięgłam, że ostatni raz zawierzyłam tobie i nie dam się więcej ułowić.
— Bardzo chwalebnie postąpisz Gerwazo — rzekł uczeń.
— Gdy pomyślę, że są prawa na łotrów, rzezimieszków i innych złoczyńców, jakaż niesprawiedliwość, że nie ma przeciw niegodziwcom, którzy gubią biedne dziewczęta.
— Są i na to prawa Gerwazo, ponieważ Askania uwięzili w Chatelet za to, że uwiódł Blankę.
— Bardzo chwalebnie postąpili — odpowiedziała Gerwaza, której utrata cnoty nie wydała się nigdy tak dotkliwą jak obecnie, po przekonaniu się, że Jakób postanowił nie wynagrodzić jej małżeńskim związkiem.
— Tak, bardzo dobrze zrobili i chciałabym, żebyś i ty z nim razem siedział w więzieniu.
— Właśnie też tego tylko pragnę — zawołał uczeń i jak ci wspomniałem moja mała Gerwazko, liczę na ciebie, iż mi wyświadczysz tę przysługę.
— Liczysz na mnie?
— Tak.
— Żartuj niewdzięczniku.
— Ja nie żartuję Gerwazo. Mówię, że gdybyś się odważyła...
— Na co?.
— Oskarżyć mnie przed sędzią.
— O co?
— Żem ciebie uwiódł; ale ty się nigdy nie ośmielisz wyznać coś podobnego.
— Jakto nie ośmielę się prawdy powiedzieć?
— Pomyśl nad tem Gerwazo, że należy przysiądz.
— Z miłą chęcią dopełnię togo.
— Przysięgniesz więc, żem ciebie uwiódł?
— Tak, tak, powtórzę to nieraz lecz sto razy.
— A więc wszystko pójdzie dobrze — rzekł uradowany uczeń. Przyznam ci się, żem się obawiał, ażebyś nie zawiodła mego oczekiwania, bo przysięga jest ważną rzeczą.
— Tak, przysięgnę mój panie, natychmiast i niech cię uwiężą w Chatelet.
— Wybornie.
— Tam znajdziesz twego Askania.
— Cudownie!
— Będziecie razem pokutować za wasze postępki.
— Właśnie tego tylko pragnę.
— Gdzie mieszka sędzia kryminalny?
— W pałacu sprawiedliwości.
— Biegnę do niego.
— Pójdźmy razem Gerwazo.
— Dobrze, tym więc sposobem zaraz będziesz ukarany...
— Podaj mi rękę Gerwazo.
— Chodź mój panie.
I oboje udali się do pałacu sprawiedliwości tym samym krokiem, jakim zwykli co niedziela chodzić na przechadzkę.
Jednakże im bardziej się przybliżali do świątyni Temidy, jak Aubry nazywał wspomniony pałac, Gerwaza zwalniała kroku; stanąwszy u schodów z trudnością wstępowała na stopnie; nakoniec przy drzwiach pokoju sędziego nogi jej zadrżały i uczeń zmuszony był ją podpierać z całej siły.
— Cóż się tobie stało Gerwazo, czy ci zabrakło odwagi?
— Nie... lecz to jest bardzo rzecz drażliwa stawić się przed sędzią kryminalnym.
— To człowiek taki sam jak drudzy.
— Tak, lecz potrzeba przed nim wyznać okoliczności...
— Wielkie rzeczy powiedzieć prawdę.
— Lecz trzeba przysiądz.
— To przysięgniesz, wszakżeś mówiła.
— Jakóbie, powiedz mi czy pewny jesteś żeś mnie uwiódł?
— Czy jestem tego pewny? wssakżeś sama o tem przed chwilą mówiła.
— Tak to prawda, ale rzecz dziwna, że teraz te okoliczności przedstawiają się w innym świetle jak poprzednio.
— Jak widzę wahasz się Gerwazo, a! wiedziałem że tak będzie.
— Jakóbie odprowadź mnie do domu.
— Gerwazo, Gerwazo, zawiodłaś mnie strasznie.
— Już ci nigdy nie będę wyrzucać, nigdy nie wspomnę o tem co zaszło. Kochałam cię boś mi się spodobał, ot wszystko.
— Otóż czego się właśnie obawiałem, lecz już za późno.
— Jak to za późno?
— Przyszłaś tu żeby mnie oskarżyć i musisz mnie oskarżyć.
— Nigdy tego nie uczynię Jakóbie; nie uwiodłeś mnie, ja to raczej byłam zalotną.
— Wybornie!
— A przytem — rzekła Gerwaza z spuszczonym wzrokiem, można być raz tylko uwiedzioną.
— Jak to raz?
— Tak, kochając raz pierwszy.
— Zapewniałaś przecie, żeś nikogo nie kochała.
— Odprowadź ranie do domu Jakóbie.
— O! nie myślę o tem bynajmniej — odpowiedział rozgniewany odmową Gerwazy i powodem który przytoczyła; nie, nie. I zapukał do drzwi sędziego.
— Co robisz? — rzekła Gerwaza.
— Wszak widzisz pukam.
— Wnijdźcie — odezwał się głos nosowy.
— Nie chcę — rzekła Gerwaza usiłując wydobyć swą rękę z ręki ucznia. Nie chcę mówię ci.
— Proszę wejść — powtórzył ten sam głos dobitniej.
— Jakóbie, będę krzyczeć.
— Dla czego nie wchodzicie — odezwał się po raz trzeci głos za drzwiami.
— Czegóż chcecie? — zapytał wysoki człowiek czarno ubrany, którego widok przeraził struchlałą Gerwazę.
— Ta panna — odpowiedział Jakób, przychodzi ze skargą przeciw hultajowi, którą ją uwiódł.
I wepchnął Gerwazę do ciemnej, okopconej, brudnej izby; był to przedpokój sędziego.
Natychmiast drzwi się za nią zamknęły.
Gerwaza krzyknęła słabym głosem na pół z przestrachu i zadziwienia i siadła albo raczej upadła na ławkę stojącą przy ścianie.
Co do Jakóba Aubry, z obawy ażeby dziewczyna nie przywołała go albo za nim nie wybiegła, zemknął przez korytarze znane tylko uczniom i pieniaczom, a wybiegłszy na dziedziniec dopiero zwolnił kroku, dążąc do mostu Ś-go Michała, przez który koniecznie Gerwaza wracać musiała.
W pół godziny ujrzał ją nareszcie.
— I cóż! — zapytał biegnąc naprzeciw niej — jakże się wszystko odbyło?
— Niestety! — rzekła Gerwaza — przez ciebie musiałam wielkie kłamstwo popełnić, lecz spodziewam się, że mi to Bóg przebaczy ze względu na ostateczność, do jakiej mnie przywiodłeś.
— Biorę wszystko na siebie Gerwazo... powiedz mi tylko co tam zrobiłaś?
— Albo ja wiem, byłam taka zmieszana, że nie pamiętam co mówiłam i o co mnie zapytywano.
— Sędzia mnie badał o różne rzeczy, odpowiadałam raz tak, drugi raz nie wiem tylko, że nie jestem pewną czy stosownie.
— Nieszczęśliwa! — zawołał Aubry — możeś się sama obwiniła, żeś mnie uwiodła.
— O! co tego. to nie jestem pewną.
— Czyś podała moje zamieszkanie, żeby mnie znaleźć mogli?
— Tak, pamiętałam o tem.
— Jeźli tak, to wszystko dobrze pójdzie.
Poczem odprowadził Gerwazę i pocieszywszy ją jak mógł, powrócił do siebie ufny w opiekę Opatrzności.
Rzeczywiście Opatrzność lub przypadek zrządził ziszczenie życzeń Jakóba, gdyż nazajutrz otrzymał wezwanie piśmienne, ażeby się stawił przed sędzią kryminalnym.
Wezwanie było na godzinę dwunastą, była dziewiąta gdy pobiegł do Gerwazy, którą zastał równie wzruszoną jak dnia poprzedniego.
— I cóż mi powiesz? — zapytała go.
— Co? zawołał Jakób pokazując jej papier z radością — mam czego pragnąłem.
— Na którą godzinę?
— Na południe; oto wszystko com mógł się dowiedzieć z tego pisma.
— Jakto, więc nie wiesz o co jesteś obwiniony?
— Żem ciebie uwiódł droga Gerwazo, tak się przynajmniej domyślam.
— Nie zapomnij, żeś sam tego żądał.
— Jakto? gotowem przysiądz, żeś się do ostatniego opierała mojej woli.
— Więc mi nie będziesz miał za złe, żem ciebie usłuchała?
— Przeciwnie, mocno ci jestem obowiązany.
— Choćby cię za to co złego spotkać miało?
— Choćby co najgorszego.
— Przytem jeżeli odpowiadałam mylnie to dla tego, że byłam bardzo wzruszoną, spodziewam się przeto, że i to mi przebaczysz.
— Nietylko że ci przebaczę, moja droga ubóstwiana Gerwazo, ale już ci przebaczam wszystko.
— A! — odezwała się dziewczyna z westchnieniem; łotrze, takiemi to słówkami wiedziecie nas do zguby.
Z tego wnieść można, że Gerwaza istotnie została uwiedzioną.
Zaledwie o kwadrans na dwunastą Aubry przypomniał sobie, że ma termin oznaczony na południe. Pożegnawszy się więc czule z Gerwazą, pośpieszył szybkim krokiem do pałacu sprawiedliwości. Dwunasta właśnie biła gdy stanął przed drzwiami izby sądowej.
— Wnijdź — zawołał tem sam głos nosowy.
Wezwanie nie potrzebowało powtórzenia, albowiem Jakób Aubry z uśmiechem na ustach, z podniesioną głową i nasuniętą czapką na ucho, wszedł do izby sądowej.
— Jak się nazywasz? — zapytał go urzędnik.
— Jakób Aubry.
— Kto jesteś?
— Uczeń złotniczy.
— Czym się zajmujesz?
— Uwodzę młode dziewczęta.
— A! więc to przeciw tobie wniesioną, została wczoraj skarga przez...
— Przez Gerwazę-Perretę Popinot.
— Dobrze, usiądź i czekaj kolei.
Jakób usiadł jak mu zalecono i czekał.
Nakoniec wezwano Jakóba Aubry ucznia złotniczego.
Jakób Aubry powstał z miejsca natychmiast, poskoczył do gabinetu sędziego z równym zadowoleniem, jakby się spieszył na zabawę.
Dwóch ludzi znajdowało się w gabinecie sędziego: jeden z nich wyższy, czarniejszy, suchszy i szczuplejszy od będącego w przedpokoju, co się wydawało Jakóbowi niepodobieństwem przed kilku minutami, był to pisarz; drugi, gruby, otyły, niski, okrągłej twarzy, z żywem spojrzeniem z uśmiechem na ustach, wesołej fizyonomii: był to sędzia kryminalny.
Uśmiech sędziego skrzyżował się z uśmiechem ucznia, który gotów był uścisnąć rękę urzędnika, tak dalece powziął ku niemu sympatyę.
— He! he! he!... więc to asan uwodzisz dziewczęta? — odezwał się sędzia.
— Tak, ja do usług pańskich.
— W istocie, wyglądasz na zucha — odpowiedział sędzia, weź no sobie krzesło hultaju i usiądź.
Jakób wziął krzesło i usiadł, założył jedną nogę na drugą i bujał się swobodnie.
— Dalej mości pisarzu — rzekł sędzia zacierając ręce, odczytaj zeznanie skarżącej.
Pisarz powstawszy, dzięki swojemu wzrostowi potrzebował tylko zgiąć długą postać, ażeby dostać z przeciwległego brzegu stołu z pomiędzy pliki papierów, akty dotyczące sprawy Jakóba Aubry.
— Oto jest — rzekł pisarz.
— Słucham więc — odezwał się sędzia, nazwisko skarżącej?
— Gerwaza-Perreta Popinot, przeczytał pisarz.
— Ta sama — rzekł Aubry.
— Nieletnia, przeczytał pisarz, lat dziewiętnaście.
— Nieletnia? — zawołał Aubry.
— Tak przynajmniej zeznała.
— Biedna Gerwaza — szepnął Aubry, miała słuszność, mówiąc, że była tak zmieszaną, nie wiedziała co mówi; przecież mnie się przyznała do dwudziestu dwu lat. Ale mniejsza...
— Tak więc mości panie jesteś obwiniony o uwiedzenie nieletniej — rzekł sędzia, he! he! hu!
— He! be! be! roześmiał się Jakób naśladując sędziego.
— Obwiniony o uwiedzenie rozmyślne — dodał pisarz przejmującym głosem, pośród wesołości sędziego i ucznia.
— O uwiedzenie rozmyślne — powtórzył sędzia.
— Skarżąca, czytał dalej pisarz, od sześciu miesięcy opierała się prośbom i podstępom oskarżonego.
— Od sześciu miesięcy? przepraszam panie pisarzu, zdaje mi się, że tu musiała zajść omyłka przerwał uczeń.
— Tak od sześciu miesięcy, tak jest napisane! — odpowiedział pisarz tonem stanowczym.
— Niech i tak będzie — odrzekł Jakób; w istocie Gerwaza dobrze mówiła...
— Ów Jakób Aubry rozjątrzony jej obojętnością, zaczął jej odgrażać.
— O! o! — zawołał Jakób.
— O! o! — powtórzył sędzia.
— Lecz, dalej czytał pisarz, wspomniona Gerwaza-Perreta Popinot zachowała się tak przyzwoicie i godnie, że zuchwały młodzian prosił jej o przebaczenie, jako dowód żalu.
— A! a! — szepnął Aubry.
— A! — powtórzył sędzia.
— Biedna Gerwaza straciła zupełnie głowę, rzekł uczeń do siebie.
— Lecz, czytał dalej pisarz, ten żal był tylko udany, nieszczęściem skarżąca w swej niewinności i prostocie, zawierzyła tej skrusze i pewnego wieczoru nierostropna, przyjęła zaproszenie na wieczerzę, wówczas wspomniany Jakób Aubry domieszał do wody...
— Do wody? — przerwał Jakób.
— Skarżąca zeznała, że nigdy wina nie pija, przeczytał pisarz, wspomniany Jakób Aubry domiesza! do wody jakiś upajający trunek.
— Mości pisarzu — odezwał się Aubry, co to za baśnie czytasz?
— Jestto zeznanie skarżącej.
— Niepodobna — rzekł Jakób.
— Jakto niepodobna, przecież to napisane.
— Czytaj więc pan dalej; zresztą — rzekł do siebie Jakób, im się winniejszym okażę, tem pewniejszym być mogę prędszego połączenia z Askaniem. Niech i tak będzie, żem ją spoił. Słucham dalej.
— Przyznajesz zatem? — zapytał sędzia.
— Przyznaję — odpowiedział uczeń.
— A łotrze! — zawołał sędzia ze śmiechem zacierając ręce.
— Z tego wynikło, czytał dalej pisarz, że biedna Gerwaza postradawszy przytomność umysłu, wyznała swemu uwodzicielowi, że go kocha.
— A — zawołał Jakób, ależ w tem nie ma ani słowa prawdy.
— Więc zaprzeczasz?
— Zupełnie.
— Napisz pan — rzekł sędzia do pisarza, że obwiniony zaprzecza zarzutom przeciwko niemu czynionym.
— Wstrzymaj się pan — zawołał uczeń — pomiarkowawszy, że jeżeli zdoła się uniewinnić to nie zostanie uwięziony.
— Więc zupełnie nie zaprzeczasz?
— Przyznaję, że oskarżenie jest prawdziwe jeżeli nie co do szczegółów, to przynajmniej co do ogółu.
— O! ponieważ przyznajesz się do napoju upajającego — rzekł sędzia, możesz się przyznać i do wynikłych ztąd skutków.
— W istocie, mości sędzio — rzekł Jakób, ponieważ przyznałem się do upajającego napoju, przyznaję się również... lecz na uczciwość — rzekł do siebie po cichu, Gerwaza miała słuszność.
— Lecz to nie wszystko jeszcze.
— Jak to nie wszystko!
— Zbrodnia, której się dopuścił obwiniony względem Gerwazy, pociągnęła za sobą opłakane skutki. Nieszczęśliwa dziewczyna spostrzegła, że zostanie matką.
— A! co się tyczy tego, to za nadto!
— Więc zaprzeczasz, że jesteś ojcem płodu wydać się mającego przez Gerwazę?
— Nie tylko zaprzeczam ojcostwa, lecz zaprzeczam i samą brzemienność.
— Napisz więc — rzekł sędzia, że obwiniony zaprzecza nietylko ojcostwa ale i ciąży, należy zatem odbyć śledztwo w tym przedmiocie.
— Poczekaj pan, poczekaj — zawołał Aubry, który pomyślał, że gdy skarga Gerwazy w jednym punkcie zostanie unieważnioną, to cało obwinienie w niwecz się obróci; czy rzeczywiście Gerwaza zeznała tak jak jest napisane?
— To jest powtórzenie jej własnych wyrazów.
— Jeżeli tak... jeżeli tak mówiła, więc...
— Więc co? — zapytał sędzia.
— A więc tak być musi.
— Napisz, że obwiniony przyznaje się do winy w zupełności.
Pisarz zaczął spisywać akt przyznania.
— W istocie — rzekł do siebie uczeń, jeżeli Askanio zasługuje na ośm dni więzienia w Chatelet za to, że się tylko kochał w Blance, to ja który uwiodłem Gerwazę, a nadto uwiodłem ją podstępnie za pomocą upajającego napoju, mogę być pewnym, że mnie skażą na trzy miesiące przynajmniej. Muszę powinszować Gerwazie, że nie zupełnie straciła przytomność jak twierdziła.
— Tak więc — odezwał się sędzia, przyznajesz się do winy w zupełności?
— Przyznaję się do wszystkiego — odrzekł Jakób bez wahania, wszystko przyjmuję na siebie. Jestem wielki przestępca mości sędzio nie oszczędzaj mnie proszę.
— Bezczelny hultaju! — pomruknął sędzia tonem, jakim wujaszek w komedyi przemawia do swego synowca; bezczelny hultaju!
Poczem opuściwszy dużą i okrągłą głowę na piersi, pogrążył się w głębokiem zamyśleniu, a następnie po kilko chwilowem zastanowieniu:
— Zważywszy — rzekł wznosząc głowę i wyciągając prawą rękę — zważywszy, pisz mości pisarzu, że wzmiankowany Jakób Aubry uczeń, przyznał iż uwiódł pannę Gerwazę-Perretę Popinot świetnemi obietnicami i udanem przywiązaniem, skazujemy przeto wspomnianego tylokrotnie Jakóba Aubry na dwadzieścia su paryzkich kary, nadto ażeby się zajął wychowaniem dziecka jeżeli będzie płci męzkiej, oraz na koszty sądowe.
— A więzienie? — zapytał Jakób.
— Jakie więzienie? — odrzekł sędzia.
— Jakto, więc nie jestem skazany na więzienie?
— Nie.
— Nie każecie mnie zamknąć jak Askania?
— Co to za jeden ten Askanio?
— Askanio jest to wychowaniec i uczeń Benvenuta Cellini.
— Jakiejże winy on się dopuścił?
— Uwiódł także młodą dziewicę.
— Jaką?
— Blankę córkę prewota Paryża.
— I cóż ztąd?
— Powiadam, że to jest niesprawiedliwie ażebym nie był karany podobnie jak on, gdyśmy się dopuścili jednakowego przewinienia. Dla czego jego zamykacie w więzieniu a mnie skazujecie na dwadzieścia su kary. Więc nie ma sprawiedliwości na świecie?
— Przeciwnie — rzekł sędzia, ponieważ sprawiedliwość jest zastosowaną w właściwy sposób, dlatego też zapadły na was odmienne wyroki.
— Jak to się ma rozumieć?
— Bezwątpienia jest wielka różnica pomiędzy honorem a honorem, mój młody hultaju; zniewaga honoru panny szlachetnego rodu karaną, jest więzieniem, honor szwaczki oszacowany jest na dwadzieścia su paryzkich. Jeżeli chciałeś się dostać do Chatelet, trzeba ci było odważyć się uwieść jaką księżniczkę, a wtedy dopiąłbyś twojego celu.
— Lecz to jest okropne, niesprawiedliwe, przeciwne zasadom moralności! — zawołał uczeń.
— Mój przyjacielu zapłać karę i idź sobie z Bogiem.
— Nie chcę kary zapłacić i nie odejdę.
— Jeżeli tak, to zawołam dwóch łudzi ze straży i zaprowadzą cię do więzienia, a tam będziesz siedział tak długo, dopóki kary nie zapłacisz.
— Właśnie też tego chciałem.
Sędzia kazał zawołać pachołków.
— Zaprowadźcie tego młodzieńca do więzienia Karmelitów.
Do Karmelitów? dla czego nie do Chatelet?
— Ponieważ Chatelet nie jest więzieniem za długi, mój przyjacielu; ponieważ Chatelet jest twierdzą królewską, w której zamykają niebezpiecznych zbrodniarzy. Proszę uniżenie, zachciało mu się koniecznie siedzieć w więzieniu Chatelet.
— Proszę pana sędziego?
— Co takiego?
— Jeżeli mnie nie każesz osadzić w Chatelet, to już wolę zapłacić.
— Skoro tak, nie mam nic przeciw temu.
— Oddalcie się — rzekł do pachołków, młodzieniec płaci.
Po odejściu pachołków, Jakób Aubry wydobył z kalety dwadzieścia su paryzkich i złożył je na stole sędziego.
— Przelicz asan — rzekł sędzia do pisarza.
Pisarz powstał dla dopełnienia danego zlecenia, wyciągnął się w całej długości, opasując ciałem swojem część stołu i papiery na nim będące i w tej postawie mając nogi oparte na ziemi a ręce rozciągnięte na stole, przedstawiał posępną tęczę.
— Nic nie brakuje — odezwał się przeliczywszy pieniądze.
— Teraz oddal się młody hultaju — rzekł sędzia do ucznia, ustąp miejsca innym, sąd nie może się tobą wyłącznie zajmować, Idź sobie z Bogiem.
Jakób Ąubry zawiedziony w oczekiwaniu, odszedł zasmucony.
W istocie, rzekł do siebie student wyszedłszy z pałacu Sprawiedliwości i udając się w kierunku mostu zwanego Młynarskim, wiodącego prawie wprost do Chatelet; w istocie, bardzo jestem ciekawy co powie Gerwaza gdy się dowie, że jej cnota oszacowaną została na dwadzieścia su paryzkich.
Będzie myślała, że wyjawiłem tajemnice dotyczące ją zbyt blisko i gotowa wydrzeć mi oczy.
Lecz kogóż to widzę?
Ten, którego Aubry dostrzegł był paziem uprzejmego pana, któremu miał zwyczaj zwierzać się ze wszystkiego, uważając go za najlepszego przyjaciela.
Paź stał oparty o wał nadrzeczny i bawił się ciskaniem kamyków w wodę.
— W istocie spotkanie nadarzyło mi się w stosowną porę. Mój przyjaciel nieznany, który ma wielkie znaczenie u dworu, wyjedna mi bezwątpienia łatwość dostania się do więzienia.
Opatrzność zesłała mi jego pazia, ażebym się dowiedział gdzie go będę mógł znaleźć, gdyż dotąd niewiem ani o jego nazwisku ani miejscu pobytu.
Chcąc zatem korzystać z tego co uważał za łaskę Opatrzności, Jakób Aubry zbliżył się do młodego pazia, który poznawszy go upuścił z ręki kamyki i założył prawą nogę na lewą, podług zwyczaju członków stowarzyszenia, do jakiego należał.
— Dzień dobry panie paziu — zawołał Aubry donośnym głosem.
— Dzień dobry panie uczniu, cóż to cię sprowadziło w nasze strony?
— Jeśli ci mam prawdę powiedzieć, to szukam tego com właśnie znalazł, ponieważ ciebie spotkałem; szukałem bowiem mieszkania twego pana a mojego najlepszego przyjaciela, hrabi, barona, wicehrabi... słowem chciałem się dowiedzieć o miejscu jego pobytu.
— Czy życzysz sobie z nim się widzieć?
— Natychmiast mój drogi jeżeli podobna.
— Jeżeli tak, to życzenie pana zaraz się spełni, gdyż mój pan jest teraz u prewota.
— W Chatelet?
— Tak i wkrótce spodziewam się wróci.
— Jakże mu zazdroszczę, że może wchodzić do Chatelet ile razy ma się spodoba, a przytem mój przyjaciel, hrabia, baron, wicehrabia dobrze żyje z panem Robertem d’Estourville.
— Wicehrabia?...
— Tak, mój przyjaciel wicehrabia... powiedzże proszę — mówił dalej Aubry, pragnąc korzystać ze sposobności by się dowiedzieć o nazwisku swojego przyjaciela... wicehrabia...
— Nazywa się wicehrabia de Mar...
— A! — zawołał uczeń przerywając paziowi, spostrzegłszy we drzwiach tego, którego widzieć pragnął. A! to ty wicehrabio, nakoniec cię ujrzałem. Szukam cię i oczekiwałem dość długo.
— Dzień dobry — odpowiedział Marmagne widocznie niezadowolony ze spotkania. Pragnąłbym z tobą pomówić, lecz na nieszczęście w tej chwili jestem bardzo zajęty. A więc do widzenia, żegnam cię.
— Zatrzymaj się pan chwilkę — zawołał Jakób Aubry ująwszy go za rękę, nie możesz przecie mnie opuścić w podobnem położeniu, a przytem mam cię prosić o wielką łaskę.
— Ty?.
— Tak ja, wszakże prawo boskie wyraźnie nakazuje, ażeby się przyjaciele wzajemnie wspierali.
— Przyjaciele?
— Alboż nie jesteś moim przyjacielem? Cóż utwierdza przyjaźń jeżeli nie zaufanie; ja ze swej strony pokładam w tobie zupełne; opowiadam ci wszystko nie tylko co mnie dotyczę ale i innych.
— Czyś kiedy miał powód tego żałować?
— Przyznaję, że z twojej strony niedoznałem zawodu, lecz nie mogę tego powiedzieć o długich. Zresztą szukam kogoś po Paryżu i mam nadzieję, że przy pomocy Boga spotkam go kiedyś.
— Mój drogi — przerwał Marmagne przeczuwając kogo chciał spotkać Aubry — powiedziałem ci, że mi jest bardzo pilno.
— Poczekaj chwilkę, wspomniałem ci iż spodziewam się od ciebie pewnej przysługi.
— Mów prędko.
— Jesteś dobrze widzianym u dworu.
— Tak przynajmniej utrzymują moi przyjaciele.
— Masz więc wpływy?
— Moi przyjaciela mogą się przekonać o tem.
— A więc mój drogi hrabio, baronie... drogi...
— Wicehrabio po prostu.
— Uczyń dla mnie abym się dostał do Chatelet.
— W jakim celu?
— Rozumie się jako więzień.
— Jako więzień? w istocie szczególniejsza chętka.
— Być może, lecz mi wiele na tem zależy.
— Powiedzże mi przynajmniej dla czego chcesz zostać uwięziony w Chatelet — zapytał Marmagne, domyślając się, że to szczególniejsze życzenie ukrywa jakąś tajemnicę.
— Nikomu bym tego nie powiedział oprócz ciebie, bo nauczyło mnie doświadczenie, że należy trzymać język za zębami. Lecz dla ciebie nie mam żadnych tajemnic, wiesz o tem dobrze.
— Mówże prędko.
— Czy dostanę się do Chatelet jak ci opowiem wszystko?
— Jeżeli zechcesz to i natychmiast.
— Wyobraź więc sobie mój przyjacielu, że byłem tak nieroztropny i zwierzyłem się innym oprócz ciebie, iż dostrzegłem śliczną dziewczynę w głowie Marsa.
— I cóż?
— Te półgłówki rozpletli widać po mieście, tak dalece, że wieść o tem doszła do prewota; domyślił się on, że to może być jego córka, która od kilku dni znikła.
Uprzedziwszy więc o tem hrabiego d’Orbec i księżnę d’Etampes, udali się do zamku Nesle dla odbycia rewizyi, w czasie gdy Benvenuto Cellini przebywał jeszcze w Fontainebleau. Znaleźli Blankę i uwięzili Askania.
— Doprawdy?
— Jak mnie widzisz żywego. Całą. intrygą zaś kierował jakiś wicehrabia Marmagne.
— Lecz... — przerwał z niepokojem wicehrabia: — dla czegóż ty chcesz się dostać do więzienia?
— Nie domyślasz się pan?
— Nie.
— Uwięzili Askania.
— Wiem o tem.
— I jest w Chatelet...
— Otóż o tem nikt nie wie oprócz księżnej d’Etampes, Benvenuta i mnie, że Askanio posiada jakieś pismo, tajemnicę mogącą zgubić księżnę. Domyślasz się teraz?
— Tak, zaczynam coś pojmować.
— Mój drogi przyjacielu — rzekł Aubry poufaląc się coraz bardziej z wicehrabią; chcę się dostać do więzienia, ażebym się mógł zobaczyć z Askaniem, on mi list odda lub powierzy tajemnicę księżnej, poczem każesz mnie wypuścić a wtedy będziemy mogli razem z Benvenutem obmyśleć najprzód środki oswobodzenia Askania, a potem połączyć go z Blanką, na przekór Marmagnowi, d’Orbecowi, prewotowi, księżnie d’Etampes i całej tej koteryi.
— Twój pomysł nader jest dowcipny. Dziękuję ci za zaufanie, nie pożałujesz tego.
— Przyrzekasz mi więc protekcyę?
— Jaką?
— Że będę uwięziony w Chatelet jak tego żądam?
— Możesz być pewnym.
— Czy zaraz?
— Zaczekaj tu na mnie.
— Gdzie idziesz?
— Idę po rozkaz uwięzienia.
— A mój przyjacielu! hrabio, baronie, powiedz mi twoje nazwisko i adres, żebym wrazie potrzeby mógł się zgłosić do ciebie.
— Zaraz wrócę, to ci...
— Będę więc czekać na ciebie, jeżeli zaś po drodze spotkasz gdzie tego przeklętego Marmagna, to powiedz mu...
— Co?
— Powiedz żem przysiągł...
— Co takiego?
— Że musi zginąć z mojej ręki.
— Bywaj zdrów, czekaj tu na mnie.
— Do widzenia, będę czekał. A! ty jesteś moim prawdziwym przyjacielem, któremu zaufać można, lecz chciałbym wiedzieć...
— Bywaj zdrów panie uczniu — rzekł paź, który stał w oddaleniu w ciągu powyższej rozmowy, i pośpieszył za swoim panem.
— Żegnam cię piękny paziu, ale nim odejdziesz musisz mi uczynić jednę przysługę.
— Jaką?
— Kto jest ten pan szlachetny, któremu masz zaszczyt służyć?
— Ten, z którym przez kwadrans rozmawiałeś?
— Tak.
— I którego nazywasz swoim przyjacielem?
— Tak.
— Nie wiesz jak się nazywa?
— Nie.
— To jest...
— Zapewnie pan znakomity.
— Bezwątpienia.
— I ma wpływy?
— Po królu i księżnie d’Eampes jestto pierwsza osoba.
— Jakże się nazywa?
— Nazywa się... lecz otóż się odwraca i woła na mnie. Przepraszam! \
— Wicehrabia...
— Tak, wicehrabia de Marmagne.
— A więc to Marmagne, wicehrabia de Marmagne, ten młody pan jest wicehrabią de Marmagne?
— On sam.
— Marmagne przyjaciel prewota, d’Orbeca i księżnej d’Etampes?
— Tak jest.
— Nieprzyjaciel Benvenuta?
— Zgadłeś.
— A! teraz pojmuję wszystko — zawołał uczeń. O! Marmagne! Marmagne!
Ponieważ uczeń nie miał przy sobie żadnej broni, przeto poruszeniem szybkiem jak myśl, pochwycił krótką szpadę pazia i wydobywszy ją z pochwy pobiegł za Marmagnem wołając: Zatrzymaj się!...
Na to wezwanie strwożony Marmagne obrócił się i spostrzegł biegnącego ku niemu Aubrego z wydobytą szpadą, domyślił się przeto, że został poznany. Pozostawały tylko dwa środki, uciekać lub czekać. Marmagne nie był tak dalece odważnym ażeby śmiało oczekiwał nieprzyjaciela, nie był też tak nikczemnym, ażeby miał uciekać. Obrał więc pośrednią drogę, to jest chciał się ukryć za drzwiami pobliskiego domu; nieszczęściom nie mógł drzwi zatrzasnąć za sobą, albowiem przytwierdzone były do ściany łańcuszkiem, i Aubry ścigający go w odaleniu, stanął właśnie gdy wstępował na schody.
— A Marmagne! przeklęty wicehrabio! nikczemny podchwytywaczu tajemnic, to więc ty jesteś! Mam cię nakoniec w swojem ręku. Broń się podły...
— Panie — odpowiedział Marmagne usiłując przybrać ten wyniosły właściwy wielkiemu panu, czy myślisz, że wicehrabia Marmagne uczyni zaszesyt uczniowi Jakobowi Aubry i zmierzy się z nim orężem?
— Jeżeli wicehrabia Marmagne nie uczyni tego zaszczytu Jakóbowi Aubry, to uczeń Jakób Aubry będzie miał zaszczyt przeszyć na wylot ciało wicehrabiego Marmagne.
Ażeby nie pozostawić żadnej wątpliwości temu, do którego się odnosiła ta groźba, Jakób Aubry wymierzył ostrze szpady przeciw piersi wicehrabiego i dotknął go zlekka końcem żelaza.
— Na pomoc, morderca! — wolał Marmagne.
— Krzycz tak głośno, jak ci się spodoba — odpowiedział Jakób — bo ręczę, że przestaniesz na zawsze krzyczeć nim ci na pomoc nadbiegną. Radzę ci przeto myśl raczej o obronie. Tak mości wicehrabio, broń się!
— Jeżeli chcesz koniecznie — zawołał wicehrabia — to nauczę cię rozumu!
Marmagne celował pomiędzy szermierzami dworskiemi, równie jak Jakób Aubry pomiędzy uczniami uniwerstytetu. Ztąd wynikło, że po pierwszem starciu, oba przeciwnicy poznali, że będą mieli więcej do czynienia z sobą, niż się spodziewali; Marmagne wszakże miał oczywistą wyższość nad uczniem. Jak wiadomo Aubry wziął szpadę pazia, która była o sześć cali krótszą od szpady wicehrabiego; nie przeszkadzało to do obrony, lecz było niedogodnem w nacieraniu.
Przytem Marmagne znacznie wyższy wzrostem od ucznia i uzbrojony dłuższą szpadą, ograniczał się na trzymaniu jej w równi z twarzą przeciwnika; Aubry pomimo wszelkich przebiegów sztuki szermierskiej nie mógł dosięgnąć Marmagna, któremu dość było cofnąć prawą nogę do lewej, ażeby uniknąć razów. Z tego wynikło, że już kilkakrotnie długa szpada wicehrabiego drasnęła pierś młodzieńca, który z swej strony wyciągając się jak długi, pruł tylko powietrze ostrzem swojej.
Aubry pojął wkrótce, iż zginie jeżeli tym sposobem potykać się będzie, dla zniweczenia więc planu swego przeciwnika, zaczął nacierać na niego i odpierać razy zwykłym sposobem; usiłował zbliżać się stopniowo, to znów następnie uważając, że jest w przyzwoitej odległości odkrył pierś jakby przypadkiem. Marmagne dostrzegłszy to, wymierzył raz na Aubrego, który korzystając z tego pochylił się tak, że szpada Marmagna o parę cali nad głową jego przeszła, a on w tym czasie poskoczywszy i wyciągnąwszy się podłużnie, z taką zręcznością i siłą ugodził, że mała szpadka pazia znikła do rękojeści w piersiach wicehrabiego. Marmagne krzyknął przeraźliwie, to było dowodem gwałtownej boleści; poczem zbladł, puścił szpadę i upadł.
Właśnie w tej chwili patrol miejski nadbiegł zwabiony wołaniem Marmagna, znakami pazia i zgromadzeniem się ludu przed drzwiami. Straż widząc Aubrego z zakrwawioną szpadą, pochwyciła go pomimo oporu jaki chciał stawić; lecz gdy usłyszał dowódcę wołającego: — Rozbroić tego łotra i zaprowadzić do Chatelet; — oddał bez przymusu oręż i udał się dobrowolnie do więzienia tak upragnionego, składając dzięki Opatrzności, że mu dozwoliła spełnić dwa najgorętsze życzenia, pomścić się nad Marmagnem i zbliżyć do Askania.
Tym razem nie robiono trudności w przyjęciu go do twierdzy królewskiej; ponieważ w owym czasie więzienia były zapchane, przeto inspektor długo się naradzał z dozorcą gdzie pomieścić nowo przybyłego; nakoniec te dwie szanowne osoby zgodziły się w tym względzie dozorca skinął na Jakóba Aubry ażeby się za nim udał, kazał mu zejść z trzydziestu kilku schodów, poczem otworzył drzwi, wepchnął go do ciemnego lochu i tam pozostawił.
Uczeń przez chwilę zostawał jak odurzony, przeszedłszy nagle z jasności dziennej do ciemnicy; gdzież się znajdował? czy blisko Askania? to były pierwsze pytania, które sobie uczynił.
Idąc przez korytarz zauważył dwoje drzwi oprócz tych, które zamykały jego celę; lecz mniejsza o wszystko gdy osięgnął cel zamierzony i był blizko przyjaciela swojego.
Ponieważ nie mógł ciągła pozostawać w jednem miejscu, spostrzegł w przeciwległym końcu to jest o piętnaście kroków lekki odbłysk światła przedzierającego się przez okienko, wyciągnął więc nogę z ostrożnością w zamiarze dostania się do miejsca oświetlonego, lecz za drugim krokiem podłoga usunęła mu się pod nogami, zszedł szybko dwa czy trzy schody i możeby rozbił głowę o mur wskutek rozpędzenia, gdyby się nie był potknął o jakiś przedmiot zawalający na drodze.
Przez to przewrócenie Jakób Aubry potłukł się dość mocno.
Zawada, która mimowolnie tak wielką, zrządziła przysługę uczniowi, wydała głębokie westchnienie.
— Przebacz, rzekł Jakób podnosząc się i zdjąwszy grzecznie czapkę z głowy. Przebacz, gdyż zdaje się, żem przeszedł przez kogoś, wierzaj, że nigdy tego bym nie uczynił, gdybym mógł co rozpoznać w tej ciemnicy.
— Stąpałeś po tem odezwał się głos, co było człowiekiem przez sześćdziesiąt lat, a teraz na wieki pozostanie trupem.
— Jeżeli tak, odrzekł Jakób, tem więcej mam sobie do wyrzucenia żem ci przerwał, gdyż zapewnie się zajmowałeś jak powinien czynić każdy dobry chrześcianin, rachunkiem twego sumienia.
— Mój rachunek załatwiony mości uczniu: grzeszyłem wprawdzie jak człowiek, lecz cierpiałem jak męczennik i mam nadzieję, że Bóg zważywszy na szali moje błędy i cierpienia, oceni, że ostatnie o wiele pierwsze przenoszą.
— Amen, rzekł Aubry, czego ci życzę z całego serca. Lecz chciałbym się dowiedzieć mój drogi towarzyszu, jeżeli tylko rozmowa cię nie trudzi; mówię, mój drogi, bo nie sądzę ażebyś miał do mnie urazę za mimowolne potrącenie, jeżeli tedy nie trudzi cię, abyś mi objaśnił, jakim sposobem poznałeś żem uczeń?
— Poznałem to z twego ubioru, a nade wszystko po kałamarzu, który masz zawieszony u pasa, w tym miejscu gdzie szlachta nosi puginały.
— A więc widziałeś mój ubiór, kałamarz... rzecz dziwna! przecież mówiłeś mi mój towarzyszu, że się wybierasz na tamten świat?
— Spodziewam się przynajmniej żem doszedł kresu moich cierpień; tak, mam nadzieję usnąć dziś na ziemi, aby jutro przebudzić się w niebie.
— Życzę ci tego, — odpowiedział Jakób; zwrócę jednakże twoją uwagę na to, iż w twojem położeniu nie wypadałoby żartować.
— Zkądże wniosek iż żartuję? — pomruknął umierający, wydając głębokie westchnienie.
— Przecież mówiłeś, żeś mnie poznał z ubioru i po kałamarzu, gdy tymczasem ja nadaremnie oczy wytrzeszczam i nie widzę nawet rąk swoich.
— To być może, odpowiedział więzień, lecz jak pobędziesz tutaj z piętnaście lub szesnaście lat jak ja, oczy twoje tak dokoła będą widziały w ciemności, jak poprzednio wśród dnia.
— Niech mi je czart lepiej wyłupi, niż bym miał doświadczyć tego, zawołał uczeń. Jakto, więc siedziałeś tu przez lat piętnaście?
— Tak, piętnaście lub szesnaście, być może więcej lub mniej, bo oddawna zaprzestałem się zajmować rachubą czasu.
— Musiałeś więc popełnić jakąś zbrodnię okropną? — zawołał uczeń.
— Jestem niewinny, odpowiedział więzień.
— Niewinny! krzyknął Jakób strwożony. Mój przyjacielu powtarzam ci: chwila nie jest stosowną do żartów.
— Powiedziałem ci, że nie żartuję.
— Jednakże żart mniej jest szkodliwym niż kłamstwo. Pierwszy jest poprostu igraszką umysłu nie obrażającą nieba ani ziemi, gdy drugie jest grzechem śmiertelnym, potępiającym duszę.
— Nigdy nie kłamałem.
— Jesteś niewinny i byłeś więziony przez lat piętnaście?
— Tak, piętnaście lub szesnaście mniej więcej, jakiem ci mówił.
— A! i ja także jestem niewinny.
— Niech cię Bóg ma w swojej opiece! odpowiedział umierający.
— Jak to rozumiesz?
— Bo winny może się spodziewać ułaskawienia, niewinny zaś nigdy.
— Jest to nader głębokie zdanie mój przyjacielu, lecz wcale niepocieszające dla mnie.
— Mówię prawdę.
— Co masz w ręku?
— Sztylet.
— Jakimże sposobem broń ta dostała się w twoje ręce?
— Czekaj.... pewnego dnia dozorca przyniósłszy mi chleb i wodę, postawił latarkę na ławce przy ścianie. Dostrzegłem wtedy, że z tej ściany występował kamień i na nim wyryte były głoski. Nie zdążyłem przeczytać. Lecz po odejściu dozorcy zacząłem grzebać ziemię rękami, rozrzedziłem ją wodą tak, że się stała lepką jak glina i na tem cieście odcisnąłem napis, był zaś taki „ultor“.
— To znaczyło, mściciel. Wróciłem do kamienia i usiłowałem go podważyć, jakoż po kilku wstrząśnieniach zaczął się poruszać jak ząb w dziąśle. Z cierpliwością powtarzając tę czynność po dwadzieścia razy dziennie, nakoniec wydobyłem go z muru. Zanurzywszy potem rękę w wyżłobienie znalazłem ten sztylet.
Wtedy żądza wydostania się z więzienia odżyła w mej duszy, postanowiłem za pomocą sztyletu wykopać przejście do sąsiedniego więzienia i z tym, któregobym tam napotkał, ułożyć plan ucieczki. Zresztą czyby się to powiodło lub nie, kopać ziemię, grzebać w murze, było to zawsze jakieś zatrudnienie; a jak pobędziesz podobnie jak ja blisko lat dwadzieścia w więzieniu, przekonasz się wtedy, że czas jest okropnym nieprzyjacielem więźnia.
Aubry cały zadrżał.
— I zacząłeś wykonywać twój zamiar?
— Tak i z większą łatwością jak mniemałem. Od piętnastu lub więcej lat jak tu pozostaję, nie przypuszczają zapewne, ażebym mógł mieć zamiar ucieczki, przytem być może, że o mnie zapomnieli. — Trzymają mnie tutaj jak i ten łańcuch zawieszony u ściany. Moi prześladowcy być może pomarli, gdyż oni jedni pamiętaliby o mnie; któż wie tutaj dzisiaj, jakie imię wymieniam, wymawiając Stefan Rajmund? Nikt.
Aubry uczuł pot zimny spływający z czoła, wspomniawzzy o zapomnieniu, na które był skazanym jego towarzysz.
— I cóż dalej? — zapytał.
— Oto, odpowiedział starzec, od roku jak grzebię ziemię, potrafiłem nareszcie wykopać jamę pod murem, przez którą człowiek przeleźć może.
— Gdzieżeś podziewał ziemię wykopywaną?
— Rozsiewałem ją jak piasek po mojem więzieniu i udeptywałem, ażeby tworzyła powłokę.
— Gdzież jest ta jama?
— Pod mojem łóżkiem. Od lat piętnastu nie zmienili miejsca jego. Dozorca odwiedza mnie tylko raz na dzień.
Po jego odejściu i zamknięciu drzwi, gdy szelest kroków już mnie nie dochodził, odsuwałem łóżko i zabierałem się do pracy; a gdy znowu godzina odwiedzin nadchodziła, ustawiałem łóżko na miejsce i kładłem się w nie. Onegdaj położywszy się myślałem, że już więcej nie wstanę; siły moje były wycieńczone, dziś czuję, że kres życia nastąpił. Dzięki ci młodzieńcze, dopomożesz mi umrzeć spokojnie, a ja wzajem uczynię cię moim spadkobiercą.
— Spadkobiercą? zawołał zdziwiony Aubry.
— Pozostawię ci ten sztylet. Uśmiechasz się. Jakiż skarb droższy może ci więzień pozostawić? Ten sztylet być może, że oswobodzi ciebie.
— Masz słuszność być może, rzekł Aubry, ale dokąd wiedzie ta jama?
— Jeszcze jej w zupełności nie przebiłem na drugą stronę, z tem wszystkiem bliskim byłem celu. Wczoraj słyszałem głosy.
— Do dyabła — zawołał Aubry... sądzisz więc?
— Zdaje mi się, że po kilkogodzinnej pracy, dokończysz mojego dzieła.
— Dziękuję ci.
— Teraz pragnąłbym spowiednika — rzekł umierający.
— Poczekaj mój ojcze, zawołał Aubry, niepodobna aby odmówili żądaniu umierającego.
Tym razem pobiegł do drzwi nie potknąwszy się, gdyż wzrok jego już się zaczął przyzwyczajać do ciemności, stukał rękami i nogami.
Dozorca nadszedł.
— Co znaczy ten bałaś?- — zapytał się, czego chcesz?
— Starzec, który jest ze mną umiera, rzekł Aubry, i żąda księdza; czy odmówicie mu tego?
— Hum.... pomtuknął dozorca. Nie wiem po co tym hultajom zachciewa się spowiednika.
Dobrze, dobrze, przyślę tu księdza.
W dziesięć minut potem ksiądz nadszedł z wiatykiem, poprzedzony dwoma asystentami, z których jeden niósł krzyż a drugi dzwonek.
Był to zaiste widok uroczysty tej spowiedzi męczennika, wyznającego tylko zbrodnie innych i modlącego się za swoich prześladowców.
Jakkolwiek Jakób Aubry mało był wrażliwym, ukląkł wszakże i przypomniał sobie modlitwy w dziecinnym wieku odmawiane.
Po skończenia spowiedzi ksiądz przykląkł przy umierającym, prosząc go o błogosławieństwo.
Starzec uśmiechnął się pogodnie, uśmiechem wybrańca Bożego i wyciągnąwszy jednę rękę nad głową księdza, a drugą nad Aubrego, wydal głębokie westchnienie i w znak się przechylił.
„Westchnienie to było ostatniem.
Ksiądz oddalił się jak przyszedł, to jest w towarzystwie dwóch kleryków, poczem więzienie przez chwilę oświetlone gromnicą, znów zwykła ciemność zaległa.
Jakób Aubry pozostał sam z trupem.
Było to smutne towarzystwo, zwłaszcza z powodu nastręczających się uwag. Ten człowiek, który skonał przed chwilą, wszedł do więzienia niewinny i wyszedł z niego po upływie lat dwudziestu, wyprowadzony przez śmierć, tę powszechną oswobodzicielkę ludzi.
Wesoły uczeń po raz pierwszy znajdował się wobec ważnej i okropnej myśli, po raz pierwszy zgłębiał wzrokiem przeciwności życia i posępne otchłanie śmierci.
W głębi serca jego zaczynała się budzić myśl samolubna, powiedział sobie: równie niewinny jestem jak ten nieboszczyk, lecz podobnie jak on zamieszany w namiętności możnych, które niweczą, pochłaniają, pożerają, byt ludzi pospolitych.
Askanio i on mogli zniknąć ze świata, podobnie jak zniknął Stefan Rajmund; i któż o nich pomyśli?
Gerwaza może.
Benvenuto Cellini bezwątpienia.
Lecz pierwsza mogła tylko opłakiwać kochanka, drugi zaś domaganiem się usilnem listu, który był w ręku Askania, uznawał tem samem niemożność swoję.
Nakoniec jedynym środkiem ocalenia, jedyną nadzieją, pozostał mu spadek zmarłego: zużyty sztylet, który już zawiódł oczekiwania swoich dwóch pierwszych posiadaczy.
Jakób Aubry ukrył go na piersiach i machinalnie oparł dłoń o rękojeść.
W tej właśnie chwili drzwi się otworzyły i weszli ludzie dla wyniesienia trupa.
— Kiedyż mi obiad przyniesiecie?—zapytał Jakób, jeść mi się chce.
— Za dwie godziny — odpowiedział dozorca.
Poczom uczeń znów sam pozostał w więzieniu.
Aubry przepędził te dwie godziny siedząc na ławce.
O naznaczonym czasie przyszedł dozorca, przyniósł świeżą wodę i kawał chleba, to stanowiło obiad w języku więziennym.
Uczeń przypomniał sobie wyrazy nieboszczyka, to jest iż drzwi więzienia otwierają się tylko co dwadzieścia cztery godzin; pomimo tego pozostał na miejscu bez ruchu, obawiając się aby jaki wypadek nadzwyczajny nie zmienił zaprowadzonego porządku.
Wkrótce też dostrzegł przez szczelinę okienka, że noc się zbliża.
Dzień upłyniony, pod każdym względem przedstawiał mu się ważnym i czynnie spędzonym.
Z rana, badany był przez sędziego; w południe miał pojedynek z Marmagnem; o pierwszej został uwięziony; o trzeciej był świadkiom śmierci towarzysza, a obecnie przedsiębrał pierwsze usiłowania oswobodzenia.
W życiu ludzkiem mało dni podobnych naliczyć można.
Jakób Aubry powstawszy zwolna, podszedł do drzwi dla przysłuchania się czy kto nie nadchodzi; poczem by nie dostrzeżono w jego ubiorze śladów ziemi i muru, rozebrał się ze zwierzchniej sukni, usunął łóżko i znalazł otwór jamy, o którym wspomniał zmarły towarzysz.
Wślizgnął się jak wąż w wązką galeryę, mogącą mieć ośm stóp głębokości, która zagłębiając się pod murem, podnosiła się z przeciwległej strony.
Po pierwszych uderzeniach sztyletu, Aubry przekonał się z odgłosu jaki ziemia wydawała, że niebawem dojdzie do zamierzonego celu, to jest że wybije otwór; lecz gdzie takowy go wyprowadzi? by to stanowczo wyrzec, trzeba było być czarownikiem.
Pomimo to pracował starannie unikając hałasu.
Wychodził czasami z tej nory jak minier, ażeby rozrzucać ziemię, któraby zapchała galeryę; poczem znów brał się do roboty.
Gdy Aubry pracował, Askanio strapiony myślał o Blance.
On także wtrącony został do Chatelet i podobnie jak Aubry zamknięty był w lochu.
Jednak czy to z przypadku czy też w skutek zlecenia księżnej, więzienie jego nie było tak ogołocone z wszystkiego i znośniejsze od tego, w którem był uczeń osadzony.
Lecz cóż obchodziło Askania mniej lub więcej wygody?
Więzienie jego było niewolą; zamknięcie rozłączeniem.
Brakowało mu Blanki, to jest więcej niż dnia, więcej niż swobody, więcej niż życia.
Gdyby Blanka dzieliła z nim więzienie, loch byłby miejscem rozkoszy, pałacem zaczarowanym.
Gdyby Benvenuto dostał się do więzienia, pierwszem jego zajęciem byłoby obejrzeć drzwi i sondować mury, stukać w podłogę i przysłuchiwać się tym odgłosom dla zapewnienia, czy nie pozostaje jaki środek oswobodzenia.
Askanio zaś usiadłszy na łóżku, opuścił głowę na piersi i wymówił imię Blanki.
Nie przyszło mu na myśl nawet, że się można wydostać z więzienia zamykanego na potrójne zamki i otoczonego murami sześcio-stopowemi.
Więzienie jego jakieśmy nadmienili było zresztą daleko dogodniejsze niż Jakóba; znajdowało się tam bowiem łóżko, stolik, dwa krzesła i stary dywan; oprócz tego na wystawie kamiennej wychodzącej z muru, paliła się lampa.
Więzienie to zaiste było przeznaczone dla znakomitych osób.
Niewidział się z Cellinim, bo ten nie wiedział, że jego ukochany uczeń, syn Stefany był uwięzionym; potrzeba było całego dnia ażeby go zawiadomić w Fontainebleau, przypuszczając żeby ktoś o tem pomyślał, drugiego dnia z powrotem do Paryża, a w dwóch dniach nieprzyjaciele kochanków mogli o wiele wyprzedzić w zabiegach ich obrońcę.
Około drugiej po południu, o ile mógł wnosić więzień z rachuby czasu przez siebie ułożonej, zdało mu się, że ktoś blisko niego rozmawia; był to szmer głuchy, niewyraźny, wśród którego tylko można było z pewnością wnosić, że to były głosy ludzkie.
Askanio zwrócił się ku miejscu, zkąd szmer pochodził; było to w kącie jego więzienia.
W milczeniu przyłożywszy ucho do ściany a następnie do podłogi, przekonał się nareszcie, że odgłos pochodził z pod ziemi.
Askanio miał więc sąsiadów, którzy byli oddzieleni od niego wązkim murem lub cienką ścianą deskową.
Po upływie dwóch godzin szmer ustał.
Następnie około północy znów szelest dał się słyszeć, lecz tym razem odmiennego rodzaju.
Nie był to bowiem szmer osób rozmawiających, lecz odgłos uderzeń, głuchych i szybko po sobie następujących, jakie się zwykle słyszeć dają w pobliżu pracowni kamieniarzy.
Zresztą szelest zawsze pochodził z tego samego miejsca, trwał nieprzerwanie i stawał się co chwila donośniejszym, a ponieważ nie była to zwykła godzina pracy, oczywiście więc jakiś więzień usiłował wydobyć się.
Askanio uśmiechnął się smutnie, bo ten co go odwiedzi, zawiedziony zostanie w nadziei, że się wydobył z więzienia.
Nakoniec szelest tak dalece się powiększył, ze Askanio pochwyciwszy lampę, pośpieszył do miejsca zkąd takowy pochodził.
Prawie w tejże chwili wzdęła się ziemia w najodleglejszym kącie więzienia, i rozsypując się, odkryła głowę ludzką.
Askanio krzyknął z zadziwienia i radości, na co mu odpowiedział okrzyk również donośny.
Był to bowiem głos Jakóba Aubry.
W chwilę potem przy pomocy Askania, Jakób wydobywszy się zupełnie z jamy, rzucił się w objęcia przyjaciela.
Łatwo odgadnąć, że pierwsze zapytania i odpowiedzi były niezrozumiałe; lecz nakoniec doszli do pewnego uporządkowania myśli i mogli sobie wzajem wyjaśnić niektóre wypadki.
Askanio zresztą nie miał o czem mówić, przeciwnie chciał się o wszystkiem dowiedzieć i wtedy Aubry mu opowiedział: naprzód jak powrócił prawie jednocześnie z Cellinim do zamku Nesle; jakim sposobem dowiedzieli się o uwięzieniu Askania i porwaniu Blanki; nareszcie jak Benvenuto wybiegł jak opętany wołając: do odlewni, do odlewni, on zaś pośpieszył do Chatelet.
Poczem już nie wiedział co się dalej stało w zamku Nesle.
Po opowiedzeniu tej powszechnej iliady, nastąpił opis osobistej odyssei.
Aubry opowiedział udręczenia z powodu, że go niechcieli przyjąć do więzienia; dalej odwiedziny u Gerwazy, oskarżenie tejże przed sędzią kryminalnym, dalej wywód słowny przed ostatnim, w skutek którego skazany był na dwanaście su paryskich kary, co było wielkim ubliżeniem dla honoru Gerwazy; nakoniec spotkanie z Marmagnem właśnie w chwili gdy zaczął rozpaczać, że się nie będzie mógł dostać do żądanego więzienia; nareszcie zakończył opowiedzeniem wszystkiego szczegółowo, aż do chwili, w której nie wiedząc dokąd dąży, przebił głową pokład ziemi i spostrzegł przy świetle lampy swojego przyjaciela Askania.
Poczem oba młodzieńcy powtórnie się uściskali.
— A teraz — rzekł Jakób — posłuchaj mnie Askanio, nie mamy czasu do stracenia.
— Tak, masz słuszność, mówmy więc o Blance. Gdzie ona?
— Nie wiem tego z pewnością, lecz domyślam się, że musi być u księżnej d’Etampes.
— U pani d’Etampes! — zawołał Askanio — u swojej rywalki!
— A więc to prawda co mówiono o miłostkach twoich z księżną?
Askanio, wymówił kilka słów niezrozumiałych.
— O! nie masz się czego rumienić! — zawołał Aubry. Do kata! księżna, a do tego księżna, w której się król kocha. Mnie pewno podobne szczęście nie spotka. Lecz wróćmy do naszego interesu.
— Tak, mówmy o Blance.
— Nie idzie tu o Blankę, lecz o pismo.
— O jakie pismo?
— Pismo księżnej d’Etampes.
— Któż ci o nim mówił?
— Benvenuto Cellini.
— Z jakiego powodu?
— Ponieważ to pismo jest mu potrzebne i przyrzekłem, że go przyniosę, ponieważ jednem słowem, wszystkie moje usiłowania dążyły do tego, ażebym je od ciebie wydostał.
— Jaki użytek chce zrobić z niego Benvenuto? — zapytał Askanio.
— Na to nie umiem ci odpowiedzieć i nic mi do tego. Powiedział mi tylko: — Potrzeba mi tego pisma, a ja mu odrzekłem: — Dobrze, będziesz je miał. — I w tym celu dostałem się do więzienia, dajże mi je więc, obowiązuję się doręczyć je Celliniemu. — Co ci jest?
To zapytanie było skutkiem zmiany twarzy Askania.
— Żal mi twoich trudów biedny Aubry — rzekł.
— Jakto? — zawołał Jakób... — nie masz przy sobie tego pisma?
— Przeciwnie, mam je tu — odpowiedział Askanio wskazując na piersi.
— O to co innego! dajże mi je, ażebym doręczył Celliniemu.
— Nie mogę tego uczynić Jakóbie.
— Z powodu?
— Ponieważ nie wiem jaki z niego użytek chce zrobić Benvenuto.
— Zapewnie chce za jego pomocą oswobodzić cię..
— A tem samem zgubić księżnę! Nie Aubry, nie stanę się przyczyną zguby kobiety.
— Lecz ta kobieta pragnie twojej; ta kobieta nienawidzi cię; nie, mylę się, ta kobieta ubóstwia cię...
— I ty chcesz ażebym za to przywiązanie...
— Lecz to na jedno wychodzi jakby cię nienawidziła, ponieważ ty jej nie kochasz, a przytem ona jest przyczyną wszystkiego złego.
— Jakto?
— Ona kazała uwięzić cię i porwała Blankę.
— Kto ci to powiedział?
— Nikt, lecz któż inny mógłby się tego dopuścić?
— Zapomniałeś o prewocie, o hrabim d’Orbec, o Marmagne, któremu jakeś sam wyznał, odkryłeś wszystko.
— Askanio, Askanio! — zawołał Jakób z rozpaczą, dążysz do twej zguby.
— Przekładam ją nad nikczemny postępek.
— Lecz to nie jest nikczemny postępek, ponieważ Benvenuto bierze wszystko na siebie.
— Posłuchaj mnie Aubry i nie uważaj za złe co ci powiem. Gdyby Benvenuto był w twoim miejscu i powiedział mi: „Pani d’Etampes twoja nieprzyjaciółka kazała cię uwięzić, porwała Blankę i chce ją zmusić do swoich widoków; nie mogę ocalić Blanki jak tylko przez to pismo,” wtedy musiałby mi przyrzec, że go nie pokaże królowi. Lecz tu nie ma Benvenuta, nie mam żadnej pewności, że prześladowanie moje jest dziełem księżnej. Ten list nie byłby w bezpiecznych rękach gdybym go tobie powierzył, przebacz, lecz sam wyznałeś, że jesteś półgłówkiem.
— Przysięgam ci Askanio, że dzień wczorajszy zrobił mnie o dziesięć lat starszym.
— Możesz zgubić to pismo albo też jaki nierozważny użytek z niego uczynisz, w mniemaniu, żeś to zrobił w chwalebnym celu. Nie Aubry, ten list przy mnie pozostanie.
— Ależ mój przyjacielu — zawołał Jakób Aukry — zastanów się, Benvenuto mówił, że to pismo jedynie ocalić cię może!
— Benvenuto ocali mnie bez niego. Benvenuto uzyskał słowo królewskie, że w dniu, w którym Jowisz odlany zostanie, będzie go mógł prosić o łaskę jakiej sam zażąda. Tak więc gdy ci się zdawało, że Benvenuto postradał zmysły wołając: do odlewni, do odlewni! Benvenuto zamyślał o mojem oswobodzeniu.
— A jak się odlew nie uda?
— O! tego się bynajmniej nie obawiam.
— Słyszałem jednak, że podobne wypadki bywają, i nieraz najsławniejsi giserzy francuscy chybili.
— Najsławniejsi giserzy francuscy, są uczniami w porównaniu z Cellinim.
— Ależ powiedz mi ile dni trwać będzie odlew?
— Trzy dni.
— A ile czasu potrzeba ażeby posąg mógł być przedstawiony królowi?
— Upłynie może drugie tyle.
— A więc sześć do siedmiu dni jak uważam. Cóż się więc stanie, jeżeli w tymże czasie księżna zniewoli Blankę do poślubienia hrabiego d’Orbec?
— Pani d’Etampes nie ma żadnego prawa nad Blanką, zresztą pewny jestem, że się Blanka opierać będzie...
— Tak być może, ale prewot ma prawa nad Blanką, jako nad córką, Franciszek I-szy ma jako nad poddanką, jeżeli zatem ojciec i król rozkażą?
Askanio zbladł okropnie.
— Jeżeli zatem Benvenuto prosić będzie o wypuszczenie ciebie z więzienia gdy Blanka będzie żoną hrabiego, powiedz mi, na co się przyda wolność twoja?
Askanio podniósł rękę do czoła dla otarcia potu, który mu występował w miarę jak mówił Jakób, gdy tymczasem drugą szukał w kieszeni pisma mającego go wybawić, lecz właśnie w chwili gdy Aubry sądził, że ulegnie, wstrząsnął głową, jakby oddalając od siebie myśl wahania się i zawołał:
— Nie, nie! Jedynie oddałbym go Celliniemu. Mówmy więc o czem innem.
Słowa te wymówił głosem okazującym przynajmniej w tej chwili, że nadaremnie byłoby nalegać dłużej.
— Jeżeli — rzekł Aubry stanowczo — jeżeli tedy mój przyjacielu mamy mówić o czem innem, możemy się zająć tem jutro z rana lub w ciągu dnia, gdyż spodziewam się, że tu długo pobawimy. Co do mnie, przyznam się szczerze, że znużony wysileniem dnia wczorajszego i dzisiejszej nocy, bardzo bym rad spocząć cokolwiek. Bywaj więc zdrów, gdyż wracam do siebie. Gdy zechcesz widzieć się ze mną, zawołaj. Zatkaj przytem dywanem otwór nory, ażeby nam nie przecięto komunikacyi. Dobra noc, a ponieważ noc przynosi radę, mam nadzieję, że jutro będziesz rozsądniejszym.
To powiedziawszy i nie chcąc słuchać uwag Askania, który usiłował go zatrzymać, Jakób Aubry rozpoczął głową odwrót do jamy, przez którą wczołgał się do swojego lochu.
Co do Askania, ten wykonywując zlecenie swego przyjaciela, zaciągnął dywan do kąta dla zakrycia otworu. Poczem zrzucił z siebie kaftan, wyciągnął się na łóżku, i lubo miotany niespokojnością, wkrótce jednak zasnął, tak znużenie nim owładnęło i przemogło udręczenia umysłowe.
Aubry przeciwnie, lubo czuł równą jeżeli nie większą potrzebę spoczynku, poprzestał jednak na tem, że tylko usiadł na ławce i zaczął głęboko rozmyślać, co, jak wiadomo czytelnikowi, było zupełnie przeciw nem jego usposobieniu i widocznie wskazywało, że musiał być zajęty ważnem przedsięwzięciem.
Trwało to blisko kwadrans, poczem Jakób zwolna powstawszy, zbliżył się do jamy, wsunął się w nią lecz z taką przezornością, że w chwili gdy uniósł głową dywan, ujrzał z radością, iż przyjaciel jego nie przebudził się.
Tego też właśnie tylko pragnął; z większą jeszcze ostrożnością wyszedł z jamy, a tamując w sobie oddech, zbliżył się do krzesła, na którem leżała odzież Askania, i patrząc bystro na śpiącego, z natężonym słuchem, wyjął z kieszeni owe drogie pismo tak pożądane przez Celliniego, w miejsce którego wsunął w kopertę bilet Gerwazy, złożywszy go podobnie jak był złożony list księżnej, tak aby Askanio mniemał, że dotąd posiada w swoim ręku zakład miłości pięknej Anny d’Helly.
Następnie w głębokiem milczeniu, zbliżył się do dywanu, uniósł go zwolna, wśliznął się do jamy i znikł jak widmo.
W sam czas zdążył do swego więzienia, albowiem zaledwie się wyczołgał z jamy, usłyszał otwierające się drzwi u Askania i głos jego
— Kto tam? — zapytał on jak człowiek nagle przebudzony.
— Ja — odpowiedział głos miły, nie obawiaj się niczego, to przyjaciółka.
Askanio na wpół rozebrany jakieśmy nadmienili, powstał na te wyrazy, których dźwięk zdawał mu się być znany, i przy świetle lampy ujrzał kobietę okrytą zasłoną.
Postąpiwszy zwolna kuniemu, odkryła ją.
Nie omylił się, tą kobietą była księżna d’Etampes.
W ruchliwych rysach pięknej Anny d’Helly malowały się tak dobitnie litość i smutek, że Askanio zawierzył tym oznakom i nim księżna usta otworzyła, już utwierdził się w przekonaniu, że była obcą intrydze, jaka wtrąciła go do więzienia i pozbawiła Blanki.
— Ty tutaj Askanio! — odezwała się tkliwym głosem, ty, któremu przeznaczałam pałace, a tymczasem znajduję w więzieniu!
— A pani! — zawołał młodzieniec, więc ty nie należałaś do prześladowców moich?
— Mógłżeś mnie na chwilę posądzić Askanio! — rzekła księżna — jeżeli tak, to masz słuszność nienawidzieć mnie, ja zaś mogę tylko uskarżać się w milczeniu, że byłam tak mało znaną temu, którego tak dobrze poznałam.
— Mylisz się pani — odpowiedział Askanio — mnie tylko powiedziano, że i pani do tego wpływałaś, lecz nie chciałem wierzyć...
— Askanio, wiem, że mnie nie kochasz, lecz i o tem jestem przekonaną, że nienawiść twoja nie uczyniła cię niesprawiedliwym. Miałeś słuszność Askanio, nie tylko bowiem nie kierowałam intrygą, ale nawet o niczem nie wiedziałam. Pan d’Estourville nie wiem jakim sposobem powziąwszy wiadomość o miejscu schronienia córki, udał się do króla i uzyskał od niego rozkaz uwięzienia cię...
— Czy Blanka jest przy ojcu? — zapytał z żywością Askanio.
— Nie — odrzekła księżna — ona jest u mnie.
— O pani! dla czego u pani? — zapytał znowu młodzieniec.
— Bardzo jest piękną — rzekła z cicha księżna — teraz pojmuję, że ją przekładasz nad wszystkie kobiety, choćby najprzywiązańszą do ciebie, ofiarowała ci najznakomitsze księztwo!
— Kochan Blankę — rzekł Askanio — a wiesz pani, że przekładamy miłość, ów skarb nieba, nad wszelkie dostatki ziemskie.
— Tak wiem o tem Askanio, przekładasz ją nad wszystko. Przez chwilę mniemałam, że miłość twoja była pospolitą. Omyliłam się. Teraz przekonywam się — dodała z westchnieniem — że rozłączać was dłużej, byłoby to sprzeciwiać się woli Boga.
— A pani! — zawołał Askanio składając ręce. Bóg dał ci moc połączenia nas... Okaż się wspaniałomyślną i wielką do końca, przyczyń się do szczęścia dwojga młodych ludzi, którzy cię błogosławić będą całe życie...
— Tak — odrzekła księżna — przezwyciężyłam się, tak Askanio gotową jestem zająć się losem waszym, bronić was nawet, lecz niestety w tej chwili może to jest za późno.
— Za późno... co to ma znaczyć? — wołał Askanio.
— Gdyż w tej chwili mogę być sama zgubioną.
— Zgubioną?... z jakiego powodu? Pani!
— Z powodu, że ciebie kochałam.
— Żeś mnie pani kochała... pani zgubioną z mojej przyczyny?
— Tak, z przyczyny mojej nieroztropności mogę być zgubioną; bom pisała do ciebie...
— Jakto? nie pojmuję pani.
— Nie pojmujesz tego, że prewot uzyskawszy rozkaz króla, wydał polecenie zrewidowania całego zamku Nesle. Nie pojmujesz, że w tym poszukiwaniu dla dojścia wątku miłostek twoich z Blanką, zwrócą głównie uwagę na mieszkanie twoje.
— I cóż ztąd? — zapytał z niecierpliwością Askanio.
— A więc — rzekła księżna — jeżeli w twem mieszkaniu znajdą list, który w chwili, obłędu miłosnego napisałam do ciebie, jeżeli poznają moją rękę, jeżeli go przedstawią królowi, którego wówczas uwodziłam i którego zdradzić miałam dla ciebie, czy nie pojmujesz, iż moja władza zniknie, nie pojmujesz, że nic nie będę mogła uczynić dla ciebie i dla Blanki, bo jednem słowem, będę zgubioną...
— A! uspokój się pani, żadne niebezpieczeństwo ci nie zagraża; ten list nie znajduje się w moim pokoju lecz jest tu, nie opuścił on mnie nigdy.
Księżna odetchnęła, oblicze jej zajaśniało radością.
— Nie opuścił cię nigdy Askanio — zawołała — nigdy mówisz! Jakiemuż uczuciu przypisać należy, żeś się z nim nigdy nie rozłączał?
— Przezorności — szepnął Askanio.
— Przezorności! Jeszcze raz się omyliłam, mój Boże, mój Boże! wszakże powinnam była być pewną, przekonaną, zupełnie... Przezorności! — A więc — dodała udając, że się przezwycięża — winnam ci tylko podziękować za tę przezorność Askanio; lecz czy mniemasz, że to jest roztropnie trzymać go przy sobie, tutaj, gdy w każdej chwili mogą nadejść i zrewidować cię przemocą; czy sądzisz, że to roztropnie przechowywać list, który gdyby został odkryty, może pozbawić ciebie i Blankę jedynej opiekunki co was ocalić mogła?
— Pani! — rzekł Askanio z powątpiewaniem — nie wiem czy zamiar ocalenia mnie i Blanki istnieje w głębi serca twojego, tak jak się objawia z ust twoich, nie wiem czy jedynie chęć odzyskania pisma, które jak pani wspomniałaś, może ją zgubić, tu cię sprowadza; nie wiem nakoniec, czy odzyskawszy je, z opiekunki jaką się obecnie przedstawiasz, nie staniesz się najzaciętszą nieprzyjaciołką; lecz to wiem pani, że ten list do ciebie należy, a od chwili gdyś przyszła zażądać zwrotu, nie mam prawa zatrzymywać go dłużej.
Askanio, powstawszy z łoża, poszedł do krzesła, na którem leżała odzież jego, sięgnął do kieszeni i wydobywszy z niej list, którego kopertę z pierwszego rzutu oka poznała księżna, rzekł; — Oto jest pismo żądane przez panią. Odbierz więc go pani, podrzyj, zniszcz zupełnie. Spełniłem moję powinność, teraz ty pani postąp według woli swojej.
— Askanio! masz serce szlachetne, zawołała księżna z uniesieniem.
— Ktoś nadchodzi pani, miej się na baczności, zawołał Askanio.
— Masz słuszność, odpowiedziała księżna.
Rzeczywiście dał się słyszeć szelest kroków, wtedy księżna wyciągnąwszy rękę nad lampą, wystawiła papier na działanie ognia, który w jednej chwili go pochłonął. Księżna jednakże nie puściła go z ręki dopóki płomień nie doszedł jej palców; pismo do trzech czwartych spalone zwinąwszy się, opadło kręcąc się; gdy doszło do podłogi, już zupełnie zamieniło się w próchno; księżna jednak i wtenczas jeszcze przydeptała je nogą.
W tej chwili prewot ukazał się w progu drzwi.
— Dowiedziawszy się, że pani tu jesteś, rzekł zwracając wzrok niespokojny kolejno na Askania i księżnę, pośpieszam na jej rozkazy. Czy pani potrzebujesz czego odemnie lub moich ludzi?
— Nie panie, rzekła księżna nie mogąc utaić radości. Nie, lecz z tem wszystkiem dziękuję panu za gorliwość i dobre chęci. — Przybyłam tutaj w zamiarze wybadania tego młodzieńca, czy rzeczywiście jest tak winnym jak mówią.
— I jakiż skutek tego badania? zapytał prewot z lekką złośliwością.
— Askanio nie jest tak winnym jak myślałam. Proszę więc pana, ażebyś był względnym dla niego. Tymczasem zaś biedny młodzian mógłby być lepiej pomieszczony. Czy nie masz dla niego innego miejsca?
— Zajmę się tym zaraz jutro, gdyż wiadomo pani, że jej życzenia są dla ranie rozkazem.
Czy masz pani jeszcze co do zlecenia, lub może pragniesz sama odbyć dalsze badanie?
— Nie panie, dowiedziałam się o wszystkiem czego pragnęłam.
To powiedziawszy księżna wyszła z więzienia, spojrzawszy na Askania wzrokiem wdzięczności i namiętności zarazem.
Prewot wyszedł za nią.
— W istocie — mówił do siebie Jakób, który nie stracił słowa z rozmowy księżnej z Askaniem, dobrze żem się pośpieszył.
Aubry przyznał sobie sprawiedliwie tę pochwałę, Marmagne bowiem odzyskawszy zmysły posłał do księżnej z uwiadomieniem, że został niebezpiecznie raniony, pragnie przeto odkryć jej tajemnicę wielkiej wagi.
Księżna przybyła niebawem.
Marmagne wyznał jej, że został napadnięty i raniony przez ucznia Jakóba Aubry, który usiłował dostać się do Chatelet dla porozumienia się z Askaniem i odebrania jakiegoś listu dla Celliniego.
Księżna domyśliła się o co rzecz idzie, złorzecząc więc namiętności, która ją w tym razie wywiodła z granic zwykłej roztropności, pośpieszyła do Chatelet, pomimo że była druga godzina po północy; kazała sobie otworzyć drzwi więzienia Askania i odegrała z nim scenę jaką opisaliśmy i która zakończyła się tak pożądanem rozwiązaniem dla niej, pomimo że Askanio nie dał się jej uwieść zupełnie.
Jak to nadmienił Jakób Aubry, dobrze uczynił, że się pośpieszył.
Lecz uczeń dopełnił tylko połowy danego sobie zlecenia, druga połowa trudniejszą mu się zdawała do wykonania.
Miał wprawdzie pismo w ręku, które byłoby nieomylnie zniszczone przez ogień, lecz żeby to pismo miało rzeczywistą wartość, należało go doręczyć Celliniemu.
Jakób Aubry był więźniem i rzeczywistym więźniem; dowiedział się od swego poprzednika, że nie tak łatwo wychodzi się z Chatelet.
Był zatem w położeniu podobnym, jak ów kogut co perłę znalazł i kłopotał się jaki ma użytek zrobić ze swojego skarbu.
Chcieć ujść przemocą było niepodobieństwem.
Uzbrojony puginałem, Jakób mógł zabić dozorcę, włożyć jego suknie i zabrać klucze.
Lecz oprócz tego, że ta ostateczność była sprzeczną z wrodzoną poczciwością ucznia, trzeba jeszcze wyznać, nie przedstawiała mu dostatecznej rękojmi powodzenia.
Można było stawić dziesięć przeciw jednemu, że zostanie poznany, a wtedy zrewidują go, odbiorą list i wtrącą napowrót do lochu.
Chcieć ujść podstępnie, również uważał za rzecz niepewną.
Więzienie jego było zagłębione na ośm do dziesięciu stóp pod poziomem, mocne kraty zabezpieczały jedyne okienko, przez która dochodził promień światła, potrzeba było kilku miesięcy czasu ażeby wyłamać jednę kratę, wreszcie choćby i tego dokazał i wydostał się okienkiem, gdzieżby wyszedł? być może na dziedziniec otoczony wysokiemi murami, gdzieby go niewątpliwie znaleziono.
Pozostawał mu środek przekupienia, lecz dzięki wyrokowi sędziego kryminalnego przyznającemu dwadzieścia su wynagrodzenia dla Gerwazy za utratę cnoty, więzień posiadał już tylko całego mienia dziesięć su, sumę niedostateczną dla przekupienia dozorcy najlichszego więzienia, a której nie można się ośmielić ofiarować nawet klucznikowi twierdzy królewskiej.
Jakób Aubry, należy wyznać, był w najokropniejszym kłopocie.
Chwilowo wszakże myśl zbawienna powstawała w jego głowie, lecz ta myśl zarazem musiała zawierać ważne niedogodności, gdyż ilekroć powracała ze stałością właściwą dobrym myślom, oblicze Aubrego widocznie się zasępiało i wydawał westchnienia świadczące, że biedny młodzieniec wiódł gwałtowną walkę wewnętrzną.
Ta walka trwała tak długo i z taką natarczywością, że przez całą noc Jakób Aubry nie pomyślał o śnie, spędził czas na przechadzaniu się wzdłuż i wszerz izby, to siadał chwilowo, to znów zrywał się z miejsca.
Pierwszy raz w życiu przepędził noc bezsenną na rozmyślaniu, dotąd bowiem trafiało mu się to wprawdzie lecz jako pijakowi, szulerowi lub zakochanemu.
O świcie wszakże walka uwieńczoną została zwycięztwem, gdyż Jakób Aubry wydał westchnienie żałośniejsze niż poprzednie i rzucił się na łoże przygnębiony zupełnie.
Zaledwie się położył, usłyszał stąpanie na schodach.
Kroki się zbliżały, klucz zaszeleściał w zamku, rygle zatrzeszczały, drzwi obróciły się na zawiasach i dwaj urzędnicy sądowi ukazali się w progu; był to sędzia kryminalny i pisarz jego.
Nieprzyjemne wrażenie jakiego Aubry z powodu tych odwiedzin doznał, złagodzone zostało niejako gdy poznał te same oblicza, przed któremi wczoraj stawał w sprawie Gerwazy.
— A, a! mój młodzieńcze — odezwał się sędzia poznając Jakóba Aubry, nakoniec udało ci się dostać do Chatelet? W istocie gracki zuch z ciebie. Uwodzisz dziewczęta i pojedynkujesz się z wielkiemi panami! Lecz tym razem miej się na baczności, bo do biesa! życie szlachcica droższem jest jak honor szwaczki, i nie skończy się na karze dwudziestu su paryzkich.
Jakkolwiek te wyrazy wydawały się groźnemi, głos jednak sędziego uspakajał cokolwiek więźnia.
Człowiek ten z wesołem obliczem, od którego los jego zależał, nie mógł jak przynajmniej wyobrażał sobie, być zwiastunem złego.
Lecz przyznać zarazem musiał, iż o pisarzu jego nie można było podobnież wnioskować.
Jakób Aubry po raz drugi widział razem tych dwóch ludzi, a lubo zakłopotany myślą, o swojem obecnem położeniu, w głębi duszy jego tworzyły się filozoficzne uwagi nad dziwactwem przypadku, który w chwili fantazyi zjednoczył obok siebie dwie istoty różniące się we wszystkiem pod względem moralnym i fizycznym.
Przystąpiono do badania.
Jakób Aubry nic nie skrywał; zeznał bowiem, iż poznawszy w wicehrabim Marmagne szlachcica, który go poprzednio kilkakrotnie zdradził, wyrwał przemocą szpadę paziowi i wyzwał go na pojedynek.
Marmagne przyjął wyzwanie, poczem zaczęli się potykać i wicehrabia upadł.
Zresztą nie wiedział o niczem więcej.
— Więcej nic nie wiesz? nie wiesz nic więcej — powtórzył sędzia dyktując wywód słowny pisarzowi. Do biesa, zdaje się, że nie potrzeba nic więcej, twoja sprawa jasna jak dzień, tem bardziej, że wicehrabia de Marmagne jest jednym z ulubieńców pani d’Etampes i ona to poleciła cię sądowi młodzieńcze.
— Do kata! — odezwał się uczeń cokolwiek zmięszany. Powiedz mi panie sędzio otwarcie, czy rzeczywiście moja sprawa jest tak złą jak mi ją przedstawiasz?
— Gorszą nawet, wierzaj mi, chociaż nie lubię trwożyć obwinionych. Uprzedziłem cię zaś o tem, ażebyś mógł się przysposobić do zrobienia rozporządzeń.
— Do zrobienia rozporządzeń! — zawołał uczeń. Powiedz mi panie sędzio czy uważasz, iż mogę być na śmierć skazany?
— Bezwątpienia, bezwątpienia. Jakże chcesz! napastujesz na ulicy szlachcica, zmuszasz go do pojedynku, przebijasz go szpadą na wskroś, i jeszcze pytasz czy możesz być na śmierć skazany. Tak mój kochany przyjacielu, wielkie jest podobieństwo, że to nastąpić może.
— Ależ przecie wiem, iż się codzień pojedynkują, a nie ścigają wyzywających ani wyzwanych.
— Być może, iż to się zdarza pomiędzy szlachtą. O! bo widzisz mój młody przyjacielu, jak się spodoba dwom szlachcicom wystąpić przeciw sobie, to król nie ma nic do tego, gdyż to nie miesza przywilejów stanu szlacheckiego; lecz uważ to dobrze coby się wówczas działo, gdyby mieszczanie lub chłopi mieli dozwolone pojedynkować się ze szlachtą? oczywiście wnikłoby z tego, że ponieważ szlachta stanowi zaledwie jedną, dwudziestą część ludności, w krótkim więc czasie wytępioną by być mogła, co wielką by klęskę stanowiło....
— Jak długo mniemasz pan trwać będzie mój proces?
— Pięć lub sześć dni blisko.
— Jakto? pięć lub sześć dni? tak krótko?
— Bezwątpienia, sprawa twoja, mówiłem ci, jasna jak dzień, przyznajesz żeś się pojedynkował i ranił śmiertelnie twego przeciwnika, czegóż więcej potrzeba dla wydania wyroku; jednakże, dodał sędzia, którego oblicze wyrażało współczucie, jeżeli dwa lub trzy dni więcej mogą ci być przyjemnemi...
— I bardzo przyjemnemi.
— Dobrze więc, będziemy się starać odwlec wprowadzenie sprawy. Jesteś dobrym chłopcem, zresztą chciałbym coś uczynić dla ciebie.
— Dziękuję panu.
— Może jeszcze życzysz sobie czego, powiedz otwarcie — rzekł sędzia powstając.
— Chciałbym się widzieć z księdzem.
— O! nie odmówią ci tego, masz nawet prawo wymagać.
— Poproś więc pan, ażeby mi przysłano kapłana.
— Bardzo dobrze. Przytem nie mniej do mnie urazy mój kochany.
— Co pan mówisz? przeciwnie jestem panu mocno obowiązany.
— Panie studencie — przemówił z cicha przybliżając się do Jakóba pisarz, czy mógłbym spodziewać się od niego jednej łaski?
— Z miłą chęcią — odpowiedział Aubry, czego pan żądasz?
— Powiedz mi pan naprzód czy masz krewnych. przyjaciół, którym zapewnie chcesz pozostawić spadek po sobie.
— Nie, krewni moi nie dbają o mnie, przyjaciela mam jednego, lecz ten jest w więzieniu; mów więc panie pisarzu.
— Jestem biednym ojcem rodziny, mam pięcioro dzieci.
— I cóż?
— Nie miałem dotąd szczęścia w mojem urzędowaniu, a przecież, sam to przyznać możesz, pełnię ściśle i uczciwie obowiązki moje, moi koledzy porobili majątki...
— A pan dlaczego się nie zbogaciłeś?
— Dla czego? dla tego, że nie miałem szczęścia.
— A! Lecz dlaczego oni mają szczęście panie pisarzu?
— Właśnie chciałem ci to powiedzieć panie studencie.
— Bardzom ciekawy.
— Oni mają szczęście... tu pisarz zaczął ciszej mówić... bo noszą przy sobie stryczek wisielca, czy rozumiesz?
— Nie.
— Widać, że masz ciasne pojęcie... zresztą powiedz mi, czy zrobisz testament?
— Ja?... a to do czego?
— Ażeby nie było sporu pomiędzy twymi spadkobiercami.
— Ależ...
— Mówiłeś przecie, że chcesz mi łaskę wyświadczyć — przerwał pisarz — zamieść w twoim testamencie, że zapisujesz Markowi Bonifacemu Grimoineau, pisarzowi sądu kryminalnego, kawałek stryczka, o który będzie się miał prawo upomnieć u kata.
— A! — zawołał Aubry głosem rozpaczy, pojmuję teraz.
— I uczynisz zadość memu żądaniu?
— Dla czegóż nie?
— Nie zapomnij przyrzeczenia twego młodzieńcze. O! wielu już przed tobą obiecywało mi, lecz jedni poumierali bez testamentu, drudzy zaś niedokładnie wypisali nazwisko moje, „Marek Bonifacy Grimoineau,” z tego powodu zatem musiałem się prawować; nakoniec wielu winowajców i wielkich złoczyńców na słowo honoru nawet ułaskawiono; słowem, nie miałem dotąd szczęścia i zacząłem już rozpaczać, gdy w tem Opatrzność zesłała mi ciebie.
— Bardzo dobrze panie pisarzu — przerwał uczeń, tym razem możesz być pewny jeżeli mnie powieszą, że życzeniu twemu stanie się zadość.
— Będziesz powieszony... będziesz... nie ma wątpliwości.
— Idziemy mości Grimoineau — rzekł sędzia.
— Jestem gotów panie sędzio... a więc zgoda panie studencie?
— Bądź spokojny.
— Słowo honoru?
— Słowo studenta.
— No!... — pomruknął pisarz oddalając się — spodziewam się, że tym razem nie będę zawiedziony. Jakże radosną, wiadomość przyniosę dziś żonie i dzieciom!
Poczem pospieszył za sędzią, który upominał żartobliwie, że się tak długo wybierał.
Aubry sam pozostawszy, zatopił się w głębszem rozmyślaniu niż przed przybyciem sędziego; zdaje się, że miał ważne powody zastanowienia się nad położeniem swojem.
Jednakże wyznać należy, że ten, któryby był w stanie czytać w myśli jego, odkryłby, że los Askania i Blanki, zależący od listu jaki miał przy sobie, zajmował go przedewszystkiem; odłożywszy zatem uwagi osobiste, zaczął rozmyślać o środkach dopomożenia przyjacielowi i jego kochance.
Po upływie pół godziny, drzwi więzienia skrzypnęły, klucznik ukazał się w progu.
— Czy ty żądałeś księdza? — zapytał.
— Tak jest — odpowiedział Jakób.
— Niech mnie dyabli porwą jeżeli wiem co im z tego przyjdzie, że się nagadają z mnichem — pomruknął dozorca, lecz to wiem tylko, że człowiek wytchnąć nie może ani na chwilę. Wejdź ojcze — rzekł usuwając się księdzu, i śpiesz się proszę.
Poczem zamknął drzwi mrucząc ciągle, pozostawiwszy więźnia z kapłanem.
— Więc ty ranie żądałeś mój synu?
— Tak mój ojcze — odpowiedział Aubry.
— Pragniesz się spowiadać?
— Jeszcze nie... mój ojcze, gdyż chciałbym poprzednio zasięgnąć twej rady względem pewnej okoliczności, dotyczącej mego sumienia.
— Mów synu — odpowiedział ksiądz siadając na ławce — jeżeli moje słabe światło może cię na dobrą drogę skierować...
— Właśnie też dla zasięgnięcia rady wezwałem cię ojcze.
— Słucham cię zatem.
— Mój ojcze — rzekł Aubry — jestem wielkim grzesznikiem.
— Niestety — odezwał się kapłan — szczęśliwy przynajmniej ten, który to poznał.
— Lecz nie dość na tem, że sam grzeszyłem, lecz stałem się powodem dla innych do grzechu.
— Czy jest środek wynagrodzenia złego, któreś wyrządził?
— Tak mi się zdaje przynajmniej mój ojcze, myślałem o tem długo... Bo ta, którą w przepaść pogrążyłem była niewinną dziewczyną.
— Uwiodłeś ją? — zapytał kapłan.
— Tak, uwiodłem ją mój ojcze.
— I chcesz ten błąd wynagrodzić?
— Mam przynajmniej zamiar.
— Pozostaje jeden tylko środek.
— Wiem o tem, i dla tego też tak długo wahałem się. Gdyby był inny zapewnie bym go był obrał.
— Jednem słowem chcesz ją zaślubić?
— Poczekaj chwilkę mój ojcze — nie chcę kłamać przed tobą — nie mój ojcze nie chcę jej poślubić z dobrej woli, lecz poświęcam się jedynie.
— Lepiej by było gdyby cię ożywiało uczucie wznioślejsze, czystsze.
— Cóż chcesz mój ojcze, są ludzie, którzy urodzili się do stanu małżeńskiego, jak inni których powołaniem jest bezżeństwo. Ja się liczyłem do ostatnich i trzeba było, przysięgam ci, ażebym się znalazł w podobnym położeniu, aby zmieniło moje postanowienie.
— A więc mój synu, ponieważ być może zechcesz cofnąć twoje zbawienne zamiary, radziłbym ci jak najśpiesznej poślubić tę dziewczynę.
— Kiedy to może nastąpić? — zapytał Aubry.
— Hum — odrzekł kapłan — ponieważ to jest małżeństwo „in estremis”, łatwo będzie można uzyskać potrzebną dyspensę, zdaje mi się po jutrze...
— Niech i tak będzie — rzekł uczeń z westchnieniem.
— A ona?
— Co?
— Czy zechce poślubić ciebie?
— Doprawdy! o! ona przyjmie to z wdzięcznością, bo nie codzień zdarza się jej podobna sposobność.
— Nie będzie więc z jej strony przeszkody?
— Żadnej.
— A twoi rodzice?
— Nie żyją.
— A jej?
— Niewiadomi.
— Nazwisko?
— Grerwaza-Perreta Popinot.
— Czy chcesz ażebym ją o tam zawiadomił?
— Jeżeli raczysz ojcze przyjąć to na siebie, byłbym ci mocno obowiązany.
— Dziś jeszcze będę u niej.
— Powiedz mi mój ojcze — zapytał z żywością młodzieniec — czy nie mógłbyś odnieść jej listu odemnie?
— Nie mój synu, gdyż wykonałem przysięgę, iż nie będę przyjmował żadnych zleceń do nikogo na piśmie od więźni, dopóki są przy życiu, po śmierci zaś możesz być pewnym, że żądaniu twemu stanie się zadość.
— Dziękuję ci, zresztą teraz mi wszystko jedno — szepnął do siebie Aubry.
— Nie masz nic więcej do powiedzenia?
— Nic, oprócz tego że gdyby powątpiewano o prawdziwości tego com zeznał przed tobą i gdyby czyniono trudności, można się przekonać ze skargi jaką zaniosła przeciw mnie wspomniona Gerwaza-Perreta Popinot do sędziego, że wszystko jest prawdą rzetelną com mówił przed tobą.
— Bądź spokojny, obowiązkiem moim jest usunąć wszelkie trudności — odpowiedział kapłan — któremu się zdawało, że w postępku Jakóba Aubry nie było dobrej woli, lecz raczej uległość konieczności, tak więc za dwa dni, rzekł.
— Za dwa dni — powtórzył Jakób.
— Przywrócisz honor niewinnej dziewczynie.
— Niestety! — pomruknął uczeń wydając głębokie westchnienie.
— Dobrze mój synu! — rzekł kapłan — im więcej nas ofiara kosztuje, tem milszą jest Bogu.
— Do biesa! — zawołał uczeń, — jeżeli tak, to zjednam dla siebie być może miłosierdzie Boskie; bywaj zdrów mój ojcze.
W istocie Jakób Aubry obrał to postanowienie wbrew własnemu przekonaniu, gdyż jak mówił Gerwazie odziedziczył po ojcu wstręt do związków małżeńskich, i potrzeba było ażeby wspomnienie przyjaźni i myśl, że zgubił Askania, wsparte przykładami ze starożytności, doprowadziły go do tego wyrzeczenia się samego siebie.
Lecz czytelnik zapyta się jaki związek może mieć małżeństwo Gerwazy z Aubrym, ze szczęściem Blanki i Askania, i jakim sposobem Aubry poślubiając swoję kochankę, pomoże przyjacielowi.
Na to mógłbym odpowiedzieć czytelnikowi, iż mu brakuje przenikliwości, lecz zarazem czytelnik powiedziałby, że takowa nie jest jego udziałem, dla tego więc potrzeba ażebym dokończył tego rozdziału.
Po odejściu kapłana, Aubry nie mogąc się cofonąć, zdawał się spokojniejszym; postanowienie raz powzięte, nawet najokropniejsze, ma tę własność, że wraca spokój. Umysł po odbytej walce spoczywa, serce które się opierało, obojętnieje.
Jakób Aubry zatem pogrążywszy się w spoczynku i obojętności, pozostawał w tym stanie do chwili, w której usłyszał szmer w przyległem więzieniu, mniemając, że dozorca przyniósł śniadanie Askaniowi; wniósł ztąd, że przez kilka godzin będzie mógł swobodnie pozostać ze swoim przyjacielem. W tym więc celu, po upływie kilku chwil, przekonawszy się, że cisza powróciła, zaczołgał się przez jamę i uniósł głową dywan pokrywający otwór,.
W więzieniu Askania panowała zupełna ciemność.
Aubry zawołał pół głosem; nikt mu nie odpowiedział.
Więzienie było puste.
Pierwszem uczuciem Aubrego była radość. Askanio został uwolniony, i jeżeli tak w istocie, tedy już go nie potrzebował... lecz w tejże prawie chwili przypomniał sobie co słyszał wczoraj, że Askanio ma być przeniesiony do dogodniejszego więzienia z polecenia księżnej d’Etampes, pomyślał tedy... niezawodnie szelest, który mnie doszedł, pochodził z przenosin.
Aubry długo rozmyślając doszedł do smutnych wniosków, wolał więc spać się położyć.
Rzuciwszy się na łoże, spragniony snu, zasnął smaczno pomimo niepokojących marzeń.
Śniło mu się, że był skazany na śmierć, a następnie powieszony; gdy jednak w skutek niedbalstwa oprawcy stryczek miał niedokładnie zaciągnięty, nie został więc zupełnie uduszony; z tem wszystkiem pochowali go w grobie.
Wtedy Jakób Aubry zaczął gryźć ręce jak się to zwykle dzieje w podobnych wypadkach, wtem nadszedł pisarz pa kawałek stryczka, otworzył grób, odbił wieko trumny i oswobodził go a zarazem i życie ocalił.
Niestety, był to tylko sen, bo gdy uczeń się przebudził, życie jego było w niebezpieczeństwie a swoboda utracona rzeczywiście.
Wieczór, noc i dzień następny minęły, a nikt oprócz dozorcy nie odwiedził Aubrego; chciał on z nim zacząć rozmowę, lecz nadaremnie.
W nocy gdy Jakób pogrążony był w pierwszym śnie, usłyszał skrzypienie drzwi i przebudził się nagle.
Jakkolwiek więzień ma sen głęboki, szelest drzwi zawsze go jednak przebudzi.
Usiadł na łożu.
— Wstań i ubierz się — odezwał się jak zwykle głosem cierpkim dozorca, trzymając w ryku światło, przy którem dostrzedz można było za nim halabardy dwóch ludzi ze straży.
Drugie zlecenie dozorcy było zbyteczne, ponieważ łóżko było bez nakrycia, położył się więc w zupełnem ubraniu.
— Dokąd mnie zaprowadzicie? — zapytał Jakób śpiąc jak mówią jednem okiem.
— Jesteś bardzo ciekawy — odpowiedział dozorca.
— Chciałbym przecie wiedzieć.
— Dość tego, pójdź za mną.
Wszelki opór byłby daremny, więzień usłuchał.
Dozorca szedł naprzód, za nim Jakób, dwaj halabardziści zamykali orszak.
Jakób Aubry oglądał się w około z niepokojem, obawiał się bowiem nocnej egzekucyi; jednak pocieszył się wkrótce nie widząc ani księdza ani kata.
W kilka minut Jakób Aubry wprowadzony został do sali, w której siedział w dniu uwięzienia; ztamtąd zamiast udać się do furtki jak się spodziewał, tak dalece nieszczęście czyni nas lekkomyślnymi, przewodnik jego otworzył drzwiczki skryte w jednym rogu sali będące, a przeszedłszy długi korytarz wyprowadził na podwórze.
Tam spostrzegłszy okna gotyckie kaplicy, domyślił się o co idzie.
Ksiądz stał przy ołtarzu, niewiasta czekała w kruchcie; a tą niewiastą, była Gerwaza.
W środku kaplicy stał komendant zamku Chatelet.
— Żądałeś przed śmiercią przywrócić honor tej młodej panience — rzekł komendant; żądanie było słuszne, otrzymałeś zezwolenie.
Zaćmiło się w oczach Jakóba, lecz w tej chwili dotknąwszy ręką listu księżnej d’Etampes, odzyskał odwagę.
— O! mój biedny Jakóbie — zawołała Gerwaza rzucając się w objęcia ucznia, któżby powiedział, że ta chwila tak pożądana dla mnie wybije w podobnej okoliczności.
— Cóż chcesz droga Gerwazo — zawołał uczeń ściskając Gerwazę; Bóg wie kogo ma karać kogo nagradzać; poddajmy się Jego świętej woli.
Poczem rzekł ciszej, wsuwając jej w rękę pismo księżnej d’Etampes.
— Do rąk własnych Benvenuta.
— Hę — pomruknął komendant zbliżając się do nowożeńców — co takiego?
— Mówiłem Gerwazie, że ją kocham.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie będzie miała już sposobności przekonać się o tem, zapewnienia więc są zbyteczne; przybliżcie się do ołtarza, nie ma czasu do tracenia.
Aubry i Gerwaza przystąpili w milczeniu do księdza i uklękli.
Zaczął się obrzęd zaślubin.
Ksiądz bezwątpienia otrzymał stosowne objaśnienia, gdyż przemowa jego była krótką.
Być może zresztą, iż był przekonany o bezskuteczności zalecenia obowiązków małżeńskich i ojcowskich człowiekowi, który za dwa lub trzy dni miał zostać powieszony.
Po skończonym obrzędzie, Aubry i Gerwaza mniemali, że pozostaną sam na sam czas niejaki, lecz ich nadzieje omyliły.
Pomimo łez Gerwazy, jakie istotnie twarz jej teraz zlewały, straż rozłączyła ją z małżonkiem.
Jednak mieli czas porozumieć się wzrokiem.
Spojrzenie Aubrego wyrażało:
Pamiętaj o mojem zleceniu.
Spojrzenie Gerwazy zdało się odpowiadać:
Bądź spokojny, dopełnię je tej nocy lub jutro rano.
Poczem się rozłączono.
Gerwazę wyprowadzono za drzwi, Jakóba zaś odprowadzono do lochu.
Wchodząc tam, westchnął głęboko, które to westchnienie było daleko bardziej przejmujące niż wszystkie inne jakie wydał w więzieniu; był żonatym.
Jakób Aubry porównywał się z Kurcyuszem, gdyż rzucił się w otchłań hymenu przez poświęcenie.
Teraz, za pozwoleniem czytelnika, opuścimy na chwilę Chatelet i powrócimy do Nesle.
Posłuszni wezwaniu Benvenuta, robotnicy pospieszyli za nim do odlewni.
Wszyscy znali go przy robocie, lecz nie widzieli jeszcze nigdy podobnego zapału w obliczu jego, nie dostrzegli podobnego płomienia w oczach; ktokolwiek byłby go mógł w tej chwili odlać w formie tak jak on odlewał Jowisza, byłby zbogacił świat najpiękniejszym posagiem, jaki mógł przedstawić geniusz sztuki.
Wszystko było gotowe, model z wosku pokryty pokładem ziemi, oczekiwał ze ściśniętego obręczami żelaznemi pieca kapsulowego, godziny życia.
Drzewo było już nałożone, Benvenuto zapalił je z czterech stron; drzewo starannie wysuszone zajęło się z nadzwyczajną szybkością a płomienie wnętrze pieca ogarnęły; model tworzył środek ogromnego ogniska. Wtedy wosk zaczął odpływać przez otwory, robotnicy w tymże czasie kopali rów w pobliskości pieca, gdzie rozpuszczony metal miał spływać, gdyż Benvenuto nie chciał tracić ani chwili i skoro model się wypali, postanowił przystąpić natychmiast do odlewu.
Piec hutniczy również był gotowy, Benvenuto napełnił go bryłami miedzi i lanego żelaza, ułożonemi warstwami symetrycznie jedna na drugiej, ażeby ciepło przenikało wszystko zarówno i żeby topienie zaczęło się odbywać szybciej i zupełniej.
Podłożył ogień jak pod pierwszy, i wkrótce, ponieważ stos składał się z sośniny, żywica która z niej spływała w połączeniu z palnością drzewa, wydała płomień gwałtowny, który wzniósłszy się wyżej niż się spodziewano, zaczął dach odlewni obejmować i wkrótce go zapalił.
Na ten widok a raczej wnosząc z gorąca pożaru, wszyscy robotnicy, oprócz Hermana, oddalili się, lecz Herman i Benvenuto byli dostatecznymi do stawienia czoła wszystkiemu.
Oba wziąwszy siekiery do rąk, zaczęli podcinać słupy dach podpierające.
W kilka chwil potem padł dach zajęty.
Wtedy Herman i Benvenuto uzbrojeni bosakami nagarnęli palące się szczątki belek i krokwi do pieca, tym sposobem z zwiększeniem ilości paliwa i metal wrzeć zaczynał.
Lecz Beuvenuto utracił siły.
Od sześćdziesięciu godzin nie zmrużył oka, a od dwudziestu czterech nie przyjmował pożywienia; był on duszą tej czynności, osią całego ruchu.
Gwałtowna febra zaczęła nim miotać; po żywym rumieńcu nastąpiła bladość śmiertelna.
W przestrzeni ogrzanej do tego stopnia, iż nikt przy nim stać nie mógł, on jednak czuł drżenie członków i zęby mu dzwoniły, jakby się znajdował wśród śniegów Laponii.
Robotnicy spostrzegłszy go w tym stanie, zbliżyli się; chciał się im opierać, zaprzeczać osłabieniu, bo dla niego ulegać konieczności było hańbą, lecz nareszcie musiał przyznać, że się czuje osłabionym.
Szczęściem topienie dochodziło do końca, najtrudniejsza czynność była załatwioną, reszta była robotą czysto mechaniczną, łatwą do wykonania.
Wzywał Pagola, lecz go nie było.
Jednakże na wołania towarzyszy, którzy chórem krzyknęli na niego, Pagolo się zjawił tłómacząc, że modlił się o pomyślne udanie odlewu.
— Nie czas się modlić — zawołał Benvenuto — Bóg sam wyrzekł: kto pracuje ten się modli. Ta godzina przeznaczona jest do pracy Pagolo. Słuchaj, czuję, że mnie siły odstępują, lecz czy umrę lub nie, potrzeba ażeby żył mój Jowisz. Pagolo mój przyjacielu, tobie powierzam wykonanie odlewu, pewnym będąc, że jeżeli zechcesz, uda się równie jak mnie. Pagolo, wiesz dobrze, że metal nie długo będzie gotów, znasz się dostatecznie na stopniu jego topliwości. Gdy dojdzie do czerwoności, każesz wziąć drągi Hermanowi i Szymonowi. A mój Boże co ja mówię? Tak, potem obaj przebiją otwory w piecach, wtedy metal zacznie wypływać; jeżeli umrę powiesz królowi, że mi przyobiecał łaskę i że przychodzisz prosić ojej spełnienie w mojem imieniu.. to jest... O! mój Boże nie przypominam już sobie... O cóż miałem prosić króla? A tak... Askanio panem Neslu... Blanka córka prewota...
d’Orbec.. pani d’Etampes!... A! Boże tracę zmysły...
Benvenuto zachwiawszy się na nogach upadł w objęcia Hermana, który go zaniósł jak dziecię do pokoju, tymczasem Pagolo objąwszy kierunek czynności, wydawał stosowne zlecenia.
Benvenuto dostał gwałtownej gorączki połączonej z majaczeniem.
Katarzyna, która podobnie jak Pagolo musiała się modlić, nadbiegła mu na pomoc; Benvenuto powtarzał ciągle: Umarłem... umrę... Askanio!... co się stanie z Askaniem.
To konanie trwało blisko godzinę; Beuvenuto był ciągle w stanie osłupienia, gdy w tem wbiega do jego pokoju Pagolo, blady, pognębiony, zawoławszy:
— Niech Jezus i Matka Najświętsza opiekują się nami mistrzu, wszystko stracone, pozostaje tylko wzywać pomocy nieba.
Jakkolwiek Benvenuto znajdował się w opłakanym stanie, któryśmy usiłowali opisać, wyrazy te, jak ostrze sztyletu, przeniknęły do głębi serca jego.
Zasłona pokrywająca władze umysłowe, przedarła się i podobnie jak Łazarz powstający na słowa Chrystusa, podniósł się na swojem łożu zawoławszy:
— Kto mówi, że wszystko stracone gdy Benvenuto żyje jeszcze?
— Niestety to ja mistrzu — rzekł Pagolo.
— Podły nikczemniku! — zawołał Benvenuto — przeznaczeniem było ażebyś mnie podwójnie zdradził! Lecz bądź spokojny! Jezus i Matka Najświętsza, których przed chwilą wzywałeś, opiekują się poczciwemi i ukarzą zdrajców...
W tej chwili usłyszał głosy robotników, którzy z rozpaczą wołali: Benvenuto! Benvenuto!
— Jestem! jestem! — odpowiedział artysta wyskakując z pokoju, blady lecz pełen sił i przy zdrowych zmysłach.
— Otóż jestem i biada tym, którzy nie będą pełnić swej powinności.
W kilku skokach Benvenuto stanął w odlewni; tam ujrzał wszystkich robotników osłupiałych i pognębionych, zostawiwszy ich czynnych i gorliwych.
Herman nawet wydawał się umierającym ze znużenia, oparł się o słup pozostały od dachu odlewni.
— Słuchajcie mnie — zawołał Benvenuto okropnym głosem, wpadając pomiędzy nich jak bomba, nie wiem jeszcze co się stało, lecz na moję duszę, mówię naprzód, że jest środek naprawienia złego.
— Bądźcie tylko posłuszni teraz gdy mnie widzicie; lecz bądźcie posłuszni nieograniczenie, bez żadnych uwag ani słowem, ani poruszeniem, niech się nikt mnie nie opiera, bo przypłaci to życiem...
— To jest dla złych. Dobrym zaś powiem tylko słowo: Idzie o oswobodzenia Askania, któregoście tak lubili.
— Dalej do roboty!...
Poczem zbliżył się do pieca dla przekonania o stanie roboty.
Zabrakło drzewa i metal zastygł, tak, że jak mówią, giserzy, zmnienił się w ciasto.
Benvenuto sądził zatem, że się to da naprawić; bezwątpienia Pagolo wydał mylne rozporządzenia albo zaniechał dozoru i stosowny stopień ciepła nie był utrzymany; szło zatem o przywrócenie siły płomieniowi, ażeby metal przywieść do stanu płynności.
— Po drzewo, po drzewo, biegnijcie do piekarzy i płaćcie ile zechcą, choćby przyszło kupować na funty; znoście wszystko z podwórza, z domu!..
— Wywal drzwi małego Neslu Hermanie jeżeli Perrina nie zechce ci ich otworzyć, zabierz tam wszystko drzewo, ta zdobycz jest dozwoloną bo jesteśmy w otwartej wojnie z prewotem.
— Po drzewo, po drzewo!...
I by dać przykład, Benvenuto pochwycił siekierę i zaczął nią podcinać jeden z pozostałych słupów od pokrycia odlewu, wszyscy się rozpierzchli a wkrótce wracali obładowani drzewem.
— Wybornie, teraz zaś — zawołał Benvenuto — czy zechcecie mnie uważnie słuchać?
— Mów mistrzu — zawołali; będziemy słuchać dopóki nam tchu stanie.
— Wybierajcie dębinę i nakładajcie piec tylko tym drzewem, bo płomień jego jest najżywszy, to lekarstwo skutecznie działać zacznie.
W tej chwili dębina spadła gradem do pieca z taką szybkością, że Benvenuto zawołał: dosyć!
Zapał ożywiający jego duszę, przejmował wszystkich; rozkazy jego, znaki, poruszenia, wszystko było zrozumiane i natychmiast wykonywane.
Pagolo tylko mruczał pod nosem:
— Chcesz wykonać niepodobieństwo mistrzu; jestto opierać się woli Opatrzności...
Na to Cellini odpowiedział spojrzeniem wyrażającem: Nie troszcz się, jeszcześmy z sobą nie skończyli.
Nakoniec metal wrzeć zaczął. Wtedy Benvenuto odetkawszy otwór modelu kazał uderzyć w szczeliny pieca zalepione gliną, co w tej chwili wykonano. Lecz jakby do końca to dzieło olbrzymie miało być podobnem do walki Tytanów, po przebiciu otworów Benvenuto dostrzegł, że metal nie spływał z dostateczną szybkością co wskazywało, że go wkrótce zabraknie...
— Niech połowa z was pozostanie przy piecu dla utrzymania ognia, a druga połowa za mną.
Poczem w towarzystwie pięciu robotników pobiegł do zamku; w kilka chwil powrócili wszyscy obładowani naczyniami srebrnemi, cynowemi, miedzianemi, bryłami kruszców lub wyrobów nieukończonych.
Za przykładem Benvenuta wszyscy ciskali do pieca bogate ciężary poznoszone, które ogień chłonął; bronz, ołów, srebro, naczynia proste, cudowne rzeźby, wszystko znikało jakby zniknął sam mistrz gdyby się był rzucił w płomienie.
Dzięki temu zwiększeniu materyału, spiż stał się doskonale płynnym i jakby żałując swego poprzedniego wahania, zaczął się wydobywać z obfitością.
Wtedy jeszcze nastąpiła chwila lękliwego oczekiwania, przemieniła się ona nawet w trwogę, gdy Benvenuto spostrzegł, że spiż zatrzymał się przed otworem modelu; lecz wziąwszy długą tykę wsadził ją wewnątrz modelu i przekonał się, że metal wylał się nawet po za głowę Jowisza.
Wtedy padłszy na kolana złożył dzięki Najwyższemu; dzieło, które miało wybawić Blankę i Askania, było dokonane, a teraz czy Bóg dozwoli ażeby było wykończone doskonale?
O tem mógł się dopiero nazajutrz przekonać, Wraz ze świtem Benvenuto ubrawszy się pobiegł do odlewni.
Spiż jeszcze się tak gorącym okazał, że nie wypadało go poddać działaniu powietrza, lecz Celliniemu pilno było przekonać się, czego się miał spodziewać lub obawiać, nie mógł się wstrzymać i zaczął odkrywać głowę posągu.
Gdy dotykał ręką modelu, był tak jak trup bladym.
— Czy pan jeszcze jesteś słaby — odezwał się głos, po którym Benvenuto poznał Hermana — lepiej żebyś się położył.
— Mylisz się mój przyjacielu — rzekł Benvenuto, zdziwiony, że Herman wstał tak rano — lecz ty co tu robisz o tej godzinie?
— Przechadzałem się — odpowiedział Herman czerwieniejąc — lubię bardzo ranną przechadzkę; czy mam panu dopomódz?
— Nie, nie, niech nikt nie dotyka modelu, powiedz to wszystkim.
— Poczekaj Hermanie, i zaczął uchylać zwolna górną część posągu.
Skutkiem cudownego przypadku okazało się, że model jaknajdokładniej wypełnionym został metalem.
Gdyby Benvenuto nie był wpadł na myśl wrzucenia do pieca swoich sreber i innych metali, głowa byłaby w części nie odlaną a tem samem posąg zepsuty.
Szczęściem ta część główna posągu udała się najwyborniej.
Ten widok ośmielił Benvenuta do odkrycia reszty posągu, Stopniowo opadała powłoka jak kora z drzewa i nakoniec Jowisz uwolniony z pokładu, ukazał się majestatycznie jak przystało bóstwu Olimpu.
Nigdzie nie brakowało metalu.
Gdy nareszcie zgromadzeni robotnicy, którzy pojedynczo nadchodzili, podobnie jak Benvenuto wiedzeni ciekawością, ujrzeli ostatnią warstwę ziemi obłupaną z modelu, wydali okrzyk radości, a to ocknęło Benvenuta, który nie uważał na milczących towarzyszy.
Podniósł on z dumą głowę i z uśmiechem zadowolenia przemówił:
— Obaczymy czy król Francyi będzie mógł odmówić łaski człowiekowi, który go obdarzy podobnym posągiem.
Poczem jakby żałując, że się dał uwieść wrażeniu zarozumiałości, padł na kolana i głośne złożył podziękowania Bogu.
Po skończeniu modlitwy, Katarzyna przybiegła z oznajmieniem, że pani „Jakóbowa Aubry,” przyszła mówić z nim na osobności i ma list od męża, którego nikomu powierzyć nie może.
Benvenuto kazał sobie po dwakroć powtórzyć nazwisko przybyłej, gdyż wątpił, czy student ma żonę, Mimo to pośpieszył na wezwanie, pozostawiwszy towarzyszów radujących się ze sławy mistrza swojego.
Pagolo przypatrzywszy się dokładnie posągowi, zwrócił uwagę, że było wyżłobienie w napiętku bożka, pochodziło to zapewne z powodu zajścia powietrza do modelu.
Tego samego dnia, w którym Benvenuto odkrył swój posąg, posiał z uwiadomieniem do Franciszka I-go, że Jowisz został odlany, i z zapytaniem, w którym dniu zechce władca Francyi przyjąć władcę Olympu.
Franciszek I-szy odpowiedział Celliniemu, że krewny jego cesarz i on wyjadą we środę na polowanie do Fontainebleau, może więc kazać tam przewieść posąg i ustawić go w galeryi pałacowej.
Odpowiedź była suchą.
Widocznie pani d’Etampes potrafiła uprzedzić króla przeciw jego ulubionemu artyście.
Czy to z dumy, czyli też z ufności w Bogu, Benvenuto poprzestał na odpowiedzi;
— Bardzo dobrze.
W poniedziałek Benvenuto kazał włożyć posąg na wóz a sam wsiadłszy na konia, postanowił mu towarzyszyć, obawiając się ażeby w drodze nie zdarzył się jaki przypadek.
W środę o dziesiątej stanął w Fontainebleau.
Zaledwie Benvenuto przestąpił próg galeryi, w której jego Jowisz miał być ustawiony, przekonał się jaki cios mu zagraża i z czyjej ręki zadany.
Ta galerya jaśniejąca malowidłami Rossa, które same przez się mogły odwrócić uwagę od wszelkiego arcydzieła, przyozdobioną została jeszcze od trzech dni posągami nadesłanemi z Rzymu przez Primaticcia; były tam bowiem nagromadzone cuda starożytnej rzeźby, uświęcone uwielbieniem i podziwem dwudziestu wieków, wyzywając niejako wszelkie porównanie i współzawodnictwo.
Ariadna, Wenus, Herkules, Appolo, Jowisz nawet, wielki Jowisz Olimpijski, owe postacie idealne, pomysły geniuszu, wieczności z bronzu, tworzyły niejako nadludzki sobór, do którego zbliżenie się było świętokradztwem, jako do najwyższego trybunału, którego wyroku winien się obawiać każdy artysta.
Stawić nowego Jowisza obok Olimpijskiego, rzucić niejako rękawicę Fidiaszowi, Benvenuto uważał za zniewagę i świętokradztwo, i jakkolwiek był ufnym w swój talent, jednak cofnął się z czcią niejaką.
Dodajmy jeszcze, że wspomniane posągi jak to im z prawa należało, zajęły najkorzystniejsze miejsca; pozostawały więc dla biednego Jowisza Celliniego tylko ciemne zakąty, do których by się dostać, wypadało przechodzić około starożytnych bogów, przed ich imponującym niejako wzrokiem.
Benvenuto ze spuszczoną głową, zasmucony, stojąc w progu galeryi, spoglądał na wszystko z uwielbieniem i rozpaczą zarazem.
— Panie Antoni Macon — przemówił do sekretarza królewskiego, chcę i powinienem oddalić ztąd mojego Jowisza, uczeń nie powinien równać się z mistrzem; dziecko nie wystąpi do walki przeciw swym przodkom; moja duma i skromność wzbraniają mi tego.
— Zawierz twemu szczeremu przyjacielowi Benvenuto — odpowiedział sekretarz króla, jeżeli to uczynisz zgubisz się. Mówię ci otwarcie, że liczono właśnie na zniechęcenie, które uważane będzie za przyznanie nieudolności. Nadaremnie bym przedstawiał Najjaśniejszemu panu to uniewinnienie, król niecierpliwy widzie twoje dzieło, nie będzie chciał mnie słuchać nawet, a do tego podburzany przez panią d’Etampes, pozbawi cię na zawsze swoich względów. Powtarzam, że ona na to liczy a ja się tego obawiam. Wierzaj mi Benvenuto, walka z nieboszczykami nie jest straszną dla ciebie, lecz raczej z żyjącymi.
— Masz słuszność panie, rozumiem cię. Dziękuję żeś mi przypomniał, nie mam prawa uwodzić się miłością własną.
— Bardzo mnie to cieszy, lecz posłuchaj jednej rady jeszcze: Pani d’Etampes jest dziś nazbyt powabną i ujmującą ażeby nieukrywała jakiejś niegodziwości; zniewoliła cesarza i króla do przechadzki po lesie z urokiem trudnym do pokonania; obawiam się dla ciebie, ażeby ich nie zatrzymała tam do nocy.
— Tak pan sądzisz? — zapytał blednąc Benyvenuto — jeżeli tak się stanie, wtedy będę zgubiony, gdyż mój posąg wyda się najniekorzystniej przy zmroku... zmrok odejmie mu połowę wartości.
— Miejmy nadzieję żem się omylił — odpowiedział Antoni Macon i czekajmy cierpliwie.
Cellini rzeczywiście oczekiwał z niespokojnością i trwogą.
Starał się w prawdzie ustawić Jowisza w najkorzystniejszym punkcie, lecz zarazem zauważył, że przy zmroku posąg wyda się miernie, a w nocy zupełnie straci na wartości.
Nienawiść księżnej obliczyła równie trafnie jak nauka rzeźbiarza; odgadła ona w tysiąc pięćset czterdziestym roku jedyny rodzaj krytyki dziewiętnastego wieku.
Benvenuto przyglądał się z rozpaczą zachodzącemu z widnokręgu słońcu, badając z chciwością wszelki szmer zewnątrz pochodzący; lecz oprócz służby zamkowej, nie było widać nikogo.
Wybiła trzecia; wtedy zamiar księżny okazał się widocznym a wypadek jego nieomylnym.
Benvenuto pognębiony padł na fotel.
Wszystko było stracone, a naprzód jego sława.
Gorączkowa walka jaką przebył, co go mało życia nie pozbawiła, a o której już zapomniał, bo miała mu zapewnić tryumfy, teraz zaś zamieniła się w zawstydzenie.
Przypatrywał się smutnie posągowi, któren cienie zmroku zaczynały ogarniać, przez co rysy onego stawały się niewyraźnemi.
W tem przyszła mu myśl z nieba zesłana, powstał, przywołał małego Jasia, którego wziął z sobą i wyszedł spiesznie.
Nic jeszcze nie zwiastowało przybycia króla.
Benvenuto pobiegł do stolarza, tam przy pomocy kilku czeladzi wystawił w przeciągu godziny sokl dębowy, pod którym umieszczono cztery wałki, obracające się jak kółka mosiężne do krzeseł używane.
Teraz znów lękał się niespodzianego powrotu dworu; z tem wszystkiem o piątej ukończył robotę; już noc zapadła a jeszcze nie było widać koronowanych gości.
Pani d’Etampes tryumfowała.
Benvenuto ustawił posąg na soklu prawie niedostrzeżonym.
Jowisz trzymał w lewej ręce glob świata, a w prawej cokolwiek wzniesionej nad głową piorun, który zdawał się wypuszczać; pomiędzy płomieniem piorunu artysta umieścił jarzącą świecę.
Zaledwie ukończył przygotowania, gdy odgłos trąb oznajmił powrót monarchów.
Benvenuto zapalił świecę, postawił Jasia za posągiem i z bijącem sercem oczekiwał wejścia króla.
W kilkanaście minut podwoje się rozwarły i Franciszek I-szy ukazał się trzymając za rękę Karola V-go.
Za nimi postępowali: delfin, delfinowa, król Nawarry, słowem cały dwór; prewot, jego córka i d’Orbec zamykali orszak.
Blanka była blada i pognębiona, lecz spostrzegłszy Celliniego wzniosła głowę, a uśmiech zaufania ukazał się na ustach i rozjaśnił oblicze.
Cellini spojrzał na nią wzrokiem wyrażającym: Bądź spokojna, cokolwiek wyniknie, nie należy rozpaczać, czuwam nad tobą.
W chwili gdy się drzwi rozwarły, mały Jaś na znak swojego pana, popchnął lekko posąg, który się zwolna potoczył na ruchomym soklu i pozostawiwszy starożytności po za sobą, wystąpił niejako na spotkanie króla, jakby życiem obdarzony.
To zwróciło powszechną uwagę.
Słabe światło padające z góry nadawało posągowi pozór daleko przyjemniejszy, niż wśród dziennej jasności.
Pani d’Etampes przygryzła usta.
— Zdaje się Najjaśniejszy panie, przemówiła, że pochlebstwo zbyt daleko posunięte, wypada przecież aby władca ziemski wyszedł naprzeciw władcy niebios.
Król się uśmiechnął, lecz widocznie pochlebstwo dosyć mu się podobało; podług swego zwyczaju zapomniał o artyście dla jego dzieła i oszczędzając połowy drogi posągowi, postąpił ku niemu i długo się przyglądał w milczeniu. Karol V-ty, który z swej natury, lubo w przystępie dobrego humoru zdarzyło mu się podnieść pędzel Tycianowi, Karol V-ty mówimy był głębszym politykiem niż artystą, dworzanie więc, którzy nie mieli prawa objawić swego zdania, oczekiwali na wyrok Franciszka I-go.
Przez chwilę panowało niepokojące milczenie, wśród którego Benvenuto i księżna spojrzeli na siebie wzrokiem nienawiści.
Król zawołał:
— Piękne, nader piękne dzieło, przyznaję, że przewyższyło moje oczekiwanie.
Wtedy wszyscy obsypali pochwałami artystę, a najpierwszy był cesarz.
— Grdyby można tak pozyskiwać artystów jak miasta — rzekł do króla — wypowiedziałbym ci natychmiast wojnę mój bracie, ażeby zdobyć Celliniego.
— Lecz pomimo to — przerwała pani d’Etampes zagniewana — należałoby przypatrzeć się tym pięknym posągom starożytności stojącym w oddaleniu; zdaje się, że godniejsze są podziwu jak nasze tegoczesne cacka.
Król przystąpił do starożytnych posągów oświeconych pochodniami z dołu, przez co wyższe ich części pozostawały w cieniu, co sprawiało mniej korzystny efekt, niż oświetlenie Jowisza.
— Fidjasz jest wzniosły — rzekł król, lecz drugi Fidjasz może się pojawić w wieku Franciszka I-go i Karola V-go, jak pierwszy w wieku Peryklesa.
— Trzeba się temu przyjrzeć przy jasności dziennej — odezwała się Anna z goryczą — złudzenie nie jest rzeczywistością; sztuczne oświetlenie nie stanowi sztuki. A przytem co znaczy to okrycie? czy jaką wadę pokrywa? wyznaj nam szczerze mistrzu Cellini.
Była to lekka draperya zarzucona na ramiona Jowisza dla nadania mu większej powagi.
Benvenuto stał przy posągu niewzruszony, milczący i pozornie równie zimny jak kruszec, z którego ten był odlany; lecz na słowa księżnej, uśmiechnął się wzgardliwie, wzrok jego zaiskrzył się i śmiałą ręką zrzucił draperyę.
Benvenuto spodziewał się, że księżna wybuchnie.
Lecz w tejże chwili, w skutek niepojętej władzy nad sobą, zaczęła się uśmiechać z przerażającą uprzejmością i podając powabnie rękę Celliniemu, zdumionemu tą zmianą:
— Omyliłam się — rzekła głosem zepsutego dziecka; jesteś wielkim rzeźbiarzem Cellini, przebacz mi krytykę, podaj rękę i bądźmy odtąd przyjaciółmi!
Poczem dodała z cicha:
— Pomyśl o tem czego żądać będziesz Cellini. — Wszystko prócz połączenia Blanki z Askaniem, albo przysięgam, że Askanio, Blanka i ty zgubieni będziecie.
— A jeśli czego innego wymagać będę? — rzekł Beuvenuto podobnież.
— O! — dodała jeszcze żywiej — przysięgam ci, że o cokolwiek będziesz upraszał, król temu uczyni zadość.
— Nie potrzebuję prosić króla o rękę Blanki dla Askania, gdyż pani mnie w tem wyręczysz.
Księżna uśmiechnęła się wzgardliwie.
— Cóż tam z sobą rozmawiacie? — zapytał Franciszek I-szy.
— Księżna d’Etampes była tak łaskawą, iż przypomniała mi — rzekł Benvenuto — że Wasza królewska mość przyobiecałeś zadość uczynić prośbie jaką zaniosę w dniu, w którym zadowolonym być raczysz z mojego dzieła.
— Obietnica daną była przy mnie Najjaśniejszy panie — odezwał się konnetabl zbliżając się do króla — przy mnie i przy kanclerzu Poyet. Poleciłeś nawet Najjaśniejszy panie, mojemu koledze i mnie przypomnienie onej...
— Tak konnetablu — odpowiedział król w dobrym humorze; — tak gdybym nie pamiętał, lecz ponieważ pamiętam o niej bardzo dobrze, na słowo szlachcica, a zatem twoje uczestnictwo, lubo mi zawsze bardzo miłe, stało się jednak zbytecznem. Przyobiecałem Celliniemu przychylić się do prośby, jaką zaniesie w dniu przedstawienia nam swojego Jowisza, wszak prawda konnetablu, czy mam dobrą pamięć kanclerzu? Teraz na ciebie kolej Cellini, słucham, proszę cię jednak ażebyś w żądaniu twojem mniej miał względu na twoję sławę, która jest wielką, jak na moję władzę, która jest ograniczoną, warując sobie wszakże moją koronę i moją kochankę.
— A więc — odezwał się Cellini — ponieważ Wasza królewska mość jesteś w tak dobrem usposobieniu względem swego niegodnego sługi, prosić więc będę po prostu o ułaskawienie biednego studenta, który sobie pozwolił wyzwać na pojedynek wicehrabiego Marmagne.
Wszyscy zdziwili się tak umiarkowanemu żądaniu, nadewszystko zaś pani d’Etampes, która ze zdumieniem spoglądając na Benvenuta, powątpiewała jeszcze o tem co usłyszała.
— Jakto? — zawołał Franciszek I-szy — prosisz mnie o łaskę, która jest moim udziałem, bo słyszałem właśnie wczoraj od kanclerza, że ten młodzieniec zasłużył na szubienicę.
— O! — odezwała się księżna — i ja właśnie miałam upraszać Waszą królewską mość za winowajcą. Marmagne, który wyszedł z niebezpieczeństwa, wyznał mi, iż to on raczej szukał zaczepki z uczniem... i że ten... jakże się on nazywa, Benvenuto?
— Jakób Aubry, mościa księżno.
— Ten uczeń — rzekła dalej księżna — nie jest przeto tak winnym, a zatem wierzaj mi Najjaśniejszy panie, przychyl się do prośby Benvenuta bez dalszej zwłoki, gdyż gotów pożałować, że prosił o taką drobnostkę.
— A więc niech i tak będzie — odezwał się Franciszek I-szy, ponieważ kto prędko daje, daje podwójnie, mówi przysłowie, czy słyszysz mnie kanclerzu, dziś jeszcze masz wysłać rozkaz uwolnienia więźnia.
— Stanie się zadość woli Najjaśniejszego pana — odezwał się kanclerz.
— Co się tyczy ciebie Benvenuto, przyjdź do Luwru w poniedziałek, tam pomówimy o niektórych szczegółach dotyczących interesów, które od niejakiego czasu pozostawały w zawieszeniu pomiędzy tobą a moim skarbnikiem.
— Lecz Najjaśniejszy panie, wnijście do Luwru....
— Rozumiem! rozumiem! ten który wydał zakaz może go cofnąć. Był to środek ostrożności, lecz teraz gdy wszyscy są twoimi przyjaciółmi, wszystko też wraca do dawnego trybu.
— A więc Najjaśniejszy panie — odezwała się księżna — ponieważ Wasza królewska mość jesteś skłonnym do udzielania łask, czy mogę wystąpić z małą prośbą lubo nie utworzyłam Jowisza?
— To prawda — rzekł Benvenuto pół głosem — lecz dość często księżno tworzyłaś Danaę.
— Cóż to za prośba? — zapytał Franciszek I-szy, który nie dosłyszał tego epigramata. Mów mościa księżno i wierz mi, że jakkolwiek zdaje się, że chcesz korzystać ze sposobności, pragnę okazać się zawsze gotowym spełniać twoje życzenia.
— Wasza królewska mość raczysz tedy wyświadczyć łaskę panu d’Estourville, podpisując akt ślubny mojej młodej przyjaciółki a córki jego z brabią d’Orbec.
— Zdaje się, że z mojej strony — odpowiedział Franciszek — doznam więcej przyjemności, gdy cię księżno zapewnię o moich względach w tym razie.
— A więc zgoda Najjaśniejszy panie, na poniedziałek? — zapytała księżna.
— Na poniedziałek.
— Czy księżno nie żałujesz, że na tę uroczystość nie będziesz mieć lilii, którą dałaś do roboty Askaniowi?
— Bezwątpienia, lecz co czynić, Askanio jest w więzieniu.
— Tak, lecz ja wolny jestem — odpowiedział Benvenuto — ukończę ją i będę miał zaszczyt przynieść sam księżnie.
— O! jeżeli to uczynisz, gotowam powiedzieć...
— Co pani?
— Że jesteś godnym kochania.
I podała rękę Celliniemu, który z wyszukaną dworskością spojrzawszy na króla jakby zapytując o pozwolenie, złożył na niej pocałunek.
W tej chwili dał się słyszeć słaby krzyk.
— Co to znaczy — zapytał król oglądając się.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się prewot — przebacz mi, lecz córka moja zemdlała.
— Biedne dziecię! — szepnął Benvenuto — mniema żem ją zdradził.
Benvenuto chciał wrócić tego samego wieczoru, lecz król tak dalece nalegał, iż nie mógł odmówić i pozostał w zamku do jutra.
Był więc na wieczerzy i na śniadaniu w dniu następnym; około południa dopiero pożegnawszy króla i księżnę d’Etampes, puścił się w drogę w towarzystwie Jasia.
Obaj mieli dzielne konie, Cellini wszakże pomimo swego zwyczaju nie śpieszył się.
Widocznem było, że chciał wrócić do Paryża o pewnej godzinie.
Rzeczywiście stanął o siódmej przy ulicy la Harpe.
Zamiast udać się wprost do zamku Nesle, stanął przed mieszkaniem jednego ze swoich przyjaciół nazwiskiem Guido, który był doktorem z Florencyi; poczem dowiedziawszy się, ii go zastał, postanowił wieczerzać u niego, zalecając Janowi, ażeby udał się do domu i powiedział tam, że mistrz pozostał w Fontainebleau, zkąd wróci dopiero nazajutrz oraz aby czuwał przy drzwiach gdy zastuka.
Jaś oddalił się przyrzekłszy ściśle spełnić rozkazy pana.
Przed wieczerzą Cellini zapytał doktora czy nie zna jakiego notaryusza, któregoby sprowadzić można dla spisania aktu ślubnego.
Ten wymienił mu zięcia swojego i natychmiast posłał po niego.
W pół godziny potem, przy schyłku wieczerzy przybył notaryusz.
Benvenuto powstał od stołu, zamknął się z nim w gabinecie i tam polecił mu skreślić akt ślubny, pozostawiając próżne miejsca dla wpisania nazwisk nowożeńców.
Poczem odczytawszy takowy uważnie dla przekonania się czy był dokładnie i prawnie dokonany, wynagrodził hojnie notaryusza, schował akt do kieszeni, pożyczył od przyjaciela szpady tej samej długości jaką nosił, ukrył ją pod płaszczem i wraz z nadejściem nocy udał się wprost do pałacu Nesle.
Stanąwszy u drzwi, raz tylko zastukał, a drzwi się jednak natychmiast otworzyły.
Jaś czuwał pilnie na stanowisku.
Cellini zaczął go wypytywać; pracownicy wieczerzali i nie spodziewali się przybycia pana jak dopiero nazajutrz.
Cellini zaleciwszy chłopcu jak najściślejsze milczenie, udał się do pokoju Katarzyny, od którego klucz zawsze nosił przy sobie, tam z cicha się wkradłszy, zamknął drzwi i ukrył się za parawanem.
W kwadrans potem lekkie stąpanie słyszeć się dało na schodach.
Drzwi powtórnie się otworzyły; Katarzyna weszła z lampą w ręku, poczem wyjąwszy klucz zamknęła drzwi wewnątrz, postawiła lampę na kominie i usiadła na obszernem krześle mając twarz zwróconą w stronę Benvenuta.
Z wielkiem jego zadziwieniem, twarz ta przedtem otwartością i wesołością tchnąca, stała się obecnie smutną i zamyśloną.
Biedna Katarzyna dręczona była wyrzutami.
Katarzyna powiedziała Pagolowi, że go kocha, było to być może w chwili żalu, bezczynności a może i urojenia; wyznała to nie kochając go rzeczywiście; wyznała mając obraz Celliniego w sercu a imię Pagola na ustach.
Zaraz potem pomyślała, że przyjdzie dzień, w którym mistrz znudzony namiętnością nieznaną i bezowocną wróci do niej, a przekonawszy się o jej stałości, pomimo zaleceń w przeciwnym duchu udzielanych, wynagrodzi jej poświęcenie, nie przez małżeństwo, bo biedna dziewczyna pod tym względem straciła wszelką nadzieję, lecz resztą szacunku i litości, które uważała za wskrzeszenie jego dawnego przywiązania.
Podobne myśli zasmucały Katarzynę, zasępiały jej oblicze i pobudzały do wyrzutów.
Wśród milczenia i zanurzenia w myślach, Katarzyna wzdrygnąwszy się nagle, podniosła głowę; lekki szmer dał się słyszeć na schodach i prawie jednocześnie klucz w zamku obrócił się szybko i drzwi się otworzyły.
— Jakim sposobem mogłeś się tu dostać i kto ci dał klucz do mojego pokoju Pagolo? — zawołała Katarzyna powstając. Wiem, że było tylko dwa klucze od tych drzwi: jeden jest u mnie, drugi ma Cellini.
— A! droga Katarzyno — odezwał się ze śmiechem Pagolo — jesteś kapryśną. Raz otwierasz drzwi ludziom, to znów one zamykasz im przed nosem; dalej gdy się ma zamiar wejść tu przemocą, bo prawdę powiedziawszy mamy do tego niejakie prawo, zagrażasz, że będziesz krzyczeć i wołać o pomoc. Musiałem zatem chwycić się podstępu.
— O! zapewnie! — powiedz lepiej żeś wykradł klucz Celliniemu, który nie dostrzegł tego; o! powiedz mi, że on o tem nie wie iż go posiadasz, bo gdybyś go od niego otrzymał, umarłabym ze wstydu i rozpaczy.
— Uspokój się moja piękna Katarzyno — rzekł Pagolo zamykając drzwi na podwójny spust i siadając obok dziewczyny, zmusiwszy ją niejako ażeby podobnież usiadła. Nie, Benvenuto nie kocha ciebie, lecz Benvenuto podobny jest do skąpca, który posiadając skarb nie tylko, że sam nie korzysta z niego, lecz nadto nie dozwala się zbliżyć nikomu. Ten klucz wyrobiłem własną ręką. Kto może więcej, może i mniej. Złotnik może być ślusarzem w potrzebie. Przekonaj się jak cię kocham Katarzyno, gdy moje ręce przywykłe do osadzania pereł, brylantów w czyste złoto, zniżyły się do obrabiania nikczemnego kawałka żelaza. Przyznać należy złośnico, że ten nikczemny kawałek żelaza stał się kluczem, kluczem do raju.
Po tych wyrazach Pagolo chciał ująć rękę Katarzyny, lecz z wielkiem zadziwieniem Celliniego, który jednego słowa ani poruszenia nie stracił, Katarzyna się oparła.
— I cóż! — zawołał Pagolo, czy długo ten kaprys trwać będzie?
— Posłuchaj mnie Pagolo — rzekła Katarzyna smutnym głosem, który przeniknął do głębi serce Celliniego, wiem o tem dobrze, że skoro kobieta raz ulegnie mężczyźnie, nie ma prawa okazywać się surową; lecz jeżeli ten dla którego okazała słabość jest szlachetnym człowiekiem, jeżeli ma powie szczerze, że straciła wówczas zmysły, że się uwodziła tylko, wtedy obowiązkiem jest tego człowieka, wierzaj mi, nie nadużywać jej położenia. Mówię to dla tego Pagolo, że ci uległam nie z miłości, bo kochałam innego, kochałam Celliniego. Pogardzaj mną, masz do tego prawo i powinieneś nawet pogardzać, lecz posłuchaj i nie dręcz mnie więcej.
— Wybornie — rzekł Pagolo, w istocie rada twoja jest zbawienną; oczekując długo na to co mi dziś wyrzucasz, sądzisz iż uwolnię cię od zobowiązań jakie względem mnie zaciągnęłaś i własnej woli? Nie. A gdy pomyślę, że ten opór pochodzi z głupiego przywiązania jakowe znów się w tobie odezwało do Benvenuta, do człowieka, który mógłby być ojcem naszym, do człowieka który ciebie nie kocha, pogardza, postępuje z tobą jak z nałożnicą....
— Wstrzymaj się Pagolo! wstrzymaj! — zawołała Katarzyna rumieniąc się ze wstydu, zazdrości i gniewu zarazem — przyznaję, Benvenuto nie kocha mnie dzisiaj, lecz mnie dawniej kochał i szanował zawsze.
— A więc dla czegóż nie poślubił cię gdy ci to przyrzekł?
— Nigdy mi Benvenuto nie przyrzekał, że zostanę jego żoną, gdyż byłby dotrzymał słowa.
Wyznaję, pochlebiałam sobie iż dostąpię tego zaszczytu; nadzieja jaką żywiłam w sercu, wylała się na zewnątrz, szczyciłam się nadzieją jak się szczycą rzeczywistością. Nie Pagolo — rzekła dalej Katarzyna opuszczając rękę w dłoń pracownika ze smutnym uśmiechem, nie, Benyvenuto nigdy mi tego nie przyrzekał.
— Widzisz więc jak jesteś niewdzięczną Katarzyno — zawołał Pagolo — chwytając ręce dziewczyny, uważając w tem zniechęceniu oznakę powracającej przychylności ku sobie. Otóż ja, który ci obiecuję, ja który ci ofiaruję to czego Benvenuto podług twego zeznania, nigdy ci nie przyrzekał, ja który ciebie kocham, gotów jestem życie dla ciebie poświęcić, mamże być odepchniętym przez ciebie, gdy tymczasem on co cię zdradził, pewny jestem, że gdyby tu był, powtórzyłabyś mu wyznanie, które żałujesz żeś mnie uczyniła, mnie który cię tak czule kocham.
— O! gdyby tu był — zawołała Katarzyna — gdyby tu był; Pagolo, przypomniałbyś sobie może, żeś go zdradził z nienawiści gdy ja go zdradziłam z miłości, i skryłbyś się pod ziemię.
— Dla czego? — rzekł Pagolo ufny w to, że Benvenuto daleko. Dla czego proszę cię? Każdy ma prawo starać się pozyskać miłość kobiety opuszczonej od innego. Gdyby tu był powiedziałbym mu: Opuściłeś, zdradziłeś Katarzynę, tę biednę Katarzynę, która ciebie tak kochała. Pogrążona w rozpaczy początkowo, natrafiła następnie na poczciwego młodzieńca, który ją umiał ocenić, który ją pokochał, który jej przyrzekł to czegoś jej nigdy nie chciał przyrzec, to jest, że zostanie jej mężem. On tedy słusznie odziedziczył twoje prawa nad nią. Do niego teraz ta kobieta należy. Obaczylibyśmy Katarzyno coby na to odpowiedział twój Cellini.
— Nic — odezwał się po za Pagolem głos męzki i groźny — nic zupełnie.
Silna dłoń wsparła się jednocześnie na jego ramieniu i cofnęła go w tył bladego i drżącego.
Obraz jaki się przedstawił w tej chwili, był nader malowniczy.
Pagolo skulony, zalękniony i zsiniały; Katarzyna niewzruszona, niema, podobna do posągu zdziwienia; nakoniec Benvenuto stojąc z założonemi rękami, trzymał w jednej z nich szpadę w pochwie, a w drugiej wydobytą, oblicze jego zaś wyrażało groźbę i szyderstwo zarazem.
Przez chwilę trwało okropne milczenie. Pagolo i Katarzyna struchleli na widok zmarszczonych brwi pana swojego.
— Zdrada — pomruknął Pagolo poniżony — zdrada...
— Tak zdrada z twej strony nikczemniku — odpowiedział Cellini.
— Wzywałeś go — odezwała się Katarzyna — otóż jest.
— Tak, widzę go — rzekł Pagolo zawstydzony przed kobietą, której się usiłował podobać; lecz on jest uzbrojony, a ja nie...
— Przyniosłem oręż dla ciebie — rzekł Cellini cofając się o krok i rzucając pod nogi Pagola szpadę.
Pagolo spojrzał na szpadę, lecz nie ruszył się z miejsca.
— Dalej, podnieś szpadę — rzekł Cellini. Czekam.
— Pojedynek! — pomruknął Pagolo dzwoniąc zębami ze strachu — czyliż jestem w stanie mierzyć się z tobą na szpady?
— A więc — rzekł Cellini przekładając szpadę z jednej ręki do drugiej — będę się potykał lewą ręką, to ci przywróci równowagę.
— Ja się mam bić z tobą, z moim dobroczyńcą, któremu jestem wszystko winien! nigdy, nigdy! — zawołał Pagolo.
Uśmiech głębokiej pogardy ukazał się na ustach Benvenuta, Katarzyna cofnęła się o krok nieusiłując pokryć wstrętu malującego się w jej twarzy.
— Trzeba było przypomnieć sobie o moich dobrodziejstwach, wprzód nim mi wydarłeś kobietę, którą powierzyłem twemu honorowi, podobnie jak Askaniowi — rzekł Benvenuto. Teraz pamięć zapóźno ci przybywa. Broń się Pagolo!
— Nie, nie — pomruknął nikczemnik cofając się na klęczkach.
— A więc kiedy nie chcesz się potykać jak mężnemu przystoi — rzekł Benvenuto — będziesz ukarany jak winowajca.
I włożywszy szpadę do pochwy, wyjął sztylet i z obojętcem obliczem, bez śladu gniewu lub litości, zbliżał się zwolna do pracownika.
Katarzyna wpadła pomiędzy nich wydawszy okrzyk; lecz Benvenuto bez wysilenia, jednem poruszeniem, poruszeniem niecofnionem jakby wyciągnął posąg spiżowy swą ręką, usunął biedną dziewczynę.
Benvenuto postępował ciągle ku Pagolowi.
Wtedy mistrz przystąpiwszy do niego, przyłożył mu sztylet do szyi.
— Poleć duszę twoję Bogu — rzekł — masz pięć minut czasu.
— Łaski! — zawołał Pagolo głosem rozpaczy, nie zabijaj mnie! łaski!
— Jakto? — zawołał Cellini — ty znając mnie dobrze, uwiodłeś kobietę, która do mnie należała; dowiedziałem się o wszystkiem, tak, wszystko odkryłem i ty się spodziewasz, że ci przebaczę. Żartujesz Pagolo!..
Benvenuto roześmiał się po tych wyrazach, lecz śmiechem tak okropnym i przejmującym, że Pagolo poczuł drżenie w szpiku kości swoich.
— Mistrzu — zawołał, poczuwszy ostrze sztyletu na szyi; to nie ja lecz ona była przyczyną mej zdrady.
— Zdrada, podłość i potwarz! Wykonam kiedyś grupę z tych trzech potworów — rzekł Benvenuto — będzie to obrzydły widok! Czyli zapomniałeś, że tu byłem i wszystko słyszałem.
— O! Bonvenuto — zawołała Katarzyna składając ręce — o! ty wiesz przecie, że on kłamie.
— Wiem o tem — rzekł Benvenuto, wiem że kłamie mówiąc to, podobnie jak mówił, że cię poślubi; lecz bądź spokojną, będzie ukarany za to podwójne kłamstwo...
— Tak, ukarz mnie! — zawołał Pagolo lecz litościwie, ukarz mnie, lecz nie zabijaj.
— Więc skłamałeś mówiąc, że Katarzyna nakłoniła cię do zdrady?
— Tak skłamałem; tak ja byłem winnym. Kochałem ją do szaleństwa, a ty wiesz mistrzu do jakich błędów może miłość doprowadzić.
— Skłamałeś również i to, żeś gotów ją poślubić?
— Nie, nie mistrzu, tym razem nie kłamałem.
— Kochasz więc prawdziwie Katarzynę?
— Tak, kocham ją — odpowiedział Pagolo, pojmując, że tym środkiem zdoła zmniejszyć swoję winę w oczach Celliniego, pokryciem zdrady gwałtowną namiętnością, tak kocham ją.
— Powtarzasz więc, że nie kłamałeś mówiąc, że się z nią ożenisz?
— Nie kłamałem mistrzu.
— I byłbyś dotrzymał słowa?.
— Gdyby nie należała do ciebie mistrzu, byłbym się z nią ożenił.
— Możesz przeto ją pojąć, gdyż ci ją odstępuję.
— Żartujesz mistrzu.
— Nigdy szczerzej nie mówiłem, spojrzyj na mnie a przekonasz się czy żartuję.
Pagolo spojrzawszy ukradkiem na Celliniego, dostrzegł w jego rysach, że sędzia może się zamienić w kata; opuścił więc głowę z westchnieniem.
— Zdejm ten pierścień z twego palca Pagolo — rzekł — i włóż go na palec Katarzyny.
Pagolo dopełnił w milczeniu pierwszą część zlecenia mistrza.
Benvenuto dał znak Katarzynie ażeby przystąpiła, Katarzyna zbliżyła się.
— Podaj rękę Katarzyno.
Katarzyna uczyniła to.
— Dalej Pagolo.
Pagolo włożył pierścionek na palec Katarzyny.
— Teraz po zaręczynach przystąpmy do ślubu.
— Do ślubu — pomruknął Pagolo — nie można przecież tak prędko, potrzeba notaryusza, księdza.
— Potrzeba aktu ślubnego — rzekł Benvenuto wydobywając papier. Oto jest gotów i trzeba tylko zamieścić imiona i nazwiska.
Złożywszy akt na stole, wziął pióro i podając go Pagolowi.
— Podpisz Pagolo.
— A! wpadłem w sidła — mruknął czeladnik.
— Co to ma znaczyć — odpowiedział Benvenuto nie podwyższając zwykłego głosu, tylko mu nadając wyraz srogi; sidła! Gdzież tu sidła upatrujesz? Czy to ja ciebie namawiałem ażebyś wszedł do pokoju Katarzyny? czyż ci radziłem ażebyś jej przyrzekał, że się z nią ożenisz? A więc żeń się Pagolo, a jak zostaniesz jej mężem, zmieni się położenie rzeczy; jeżeli do niej przyjdę będziesz miał prawo zagrozić mi, a ja będę się lękał ciebie.
— O! — zawołała Katarzyna przechodząc z okropnej obawy do wesołości i śmiejąc się do rozpuku na myśl podaną przez mistrza: a! jakże by to było zabawnie!
— Tak — mruknął Pagolo — przyznaję, że to byłoby bardzo zabawnie; lecz na nieszczęście nic z tego nie będzie!
— Jakto nic z tego nie będzie? — zawołał Benvenuto zdziwiony, jak lew widząc zbuntowanego lisa.
— Nic z tego nie będzie i wolę raczej umrzeć. Zaledwie wyrzekł te słowa, Cellini jednym skokiem stanął już przed nim. Pagolo dostrzegł migot sztyletu, rzucił się w stronę z taką szybkością i tak szczęśliwie, że cios wymierzony zadrasnął mu tylko ramię, sztylet silną ręką wypuszczony utkwił na parę cali w ścianie.
— Zgadzam się na wszystko Cellini — zawołał. Łaski mistrzu. Jestem gotów spełnić twoję wolę, a gdy Benvenuto wyciągnął z trudnością puginał z obicia, pobiegł do stołu, na którym leżał kontrakt, pochwycił z żywością pióro i podpisał. Ta scena tak szybko upłynęła, że Katarzyna nie mogła mieć w niej żadnego udziału.
— Dziękuje ci Pagolo — rzekła ocierając łzy, które obawa wycisnęła z jej oczu i hamując lekki uśmiech; dziękuję ci mój drogi Pagolo za zaszczyt, który chcesz mi wyświadczyć; lecz ponieważ teraz na prawdę mamy się wytłomaczyć, posłuchaj mnie uważnie: Przed chwilą nie chciałeś być moim mężem, teraz ja nie chcę być twoją żoną. Nie mówię ci dlatego ażebym tobą gardziła; ale nie kocham cię i pragaę tak zostać jak jestem.
— Jeżeli tedy nie chcesz go — odezwał się Benvenuto z najzimniejszą krwią, to on musi umrzeć.
— Ale przecież to ja odmawiam nie on.
— On musi umrzeć — dodał Benvenuto — nikt się nie poszczyci, że mógł mnie obrazić bezkarnie. Czyś gotów Pagolo?
— Katarzyno! — zawołał czeladnik. Katarzyno na miłość Boską zlituj się nademną.
Katarzyno ja ciebie kocham. Katarzyno będę ciebie wiecznie kochał! Katarzyno podpisz! Katarzyno oddaj mi twoję rękę, błagam cię na kolanach!
— Dalej Katarzyno! decyduj się prędko — rzekł Cellini.
— A! panie! — rzekła Katarzyna — dla mnie samej, dla mnie która ciebie tak kochałam, dla mnie która o czem innem marzyłam, nie bądź zbyt surowym. Lecz mój Boże! — zawołała niespodzianie trzpiotowata dziewczyna przechodząc ze smutku do śmiechu, spojrzyj-no Cellini jaką ma minę ten biedny Pagolo. O! pozbądź się tej pięknej postaci Pagolo, albo nigdy nie zostanę twoją żoną. O! w istocie, jesteś zbyt śmiesznym w tej chwili.
— Ocal mnie najprzód Katarzyno, a potem będziemy się śmieli jeżeli zechcesz.
— A więc mój biedny chłopcze jeżeli chcesz to się ożenię...
— Ty się pytasz jeszcze czy ja chcę? — zawołał Pagolo.
— Wiesz tedy czem byłam i czem jestem?
— Wiem.
— Nie zwodziłam ciebie?
— Nie, nie...
— Nie żałujesz więc, że się ze mną żenisz?
— Nie, nie! więc daj mi rękę. W istocie dziwne zamęście i nigdy się nie spodziewałam podobnego ślubu. Tem gorzej lub lepiej, iż jestem twoją żoną.
I wziąwszy pióro podpisała, jako posłuszna małżonka pod nazwiskiem swojego męża.
— Dziękuję ci droga Katarzyno, dziękuję — zawołał Pagolo — przekonasz się, że będziesz szczęśliwą.
— Jeżeli nie dotrzyma tego przyrzeczenia — rzekł Benvenuto — napisz do mnie Katarzyno gdziekolwiek bym się znajdował, a ja przybędę osobiście przypomnieć mu zobowiązanie.
To powiedziawszy Cellini z wzrokiem zwróconym im czeladnika, włożył zwolna puginał do pochwy; poczem wziąwszy akt ślubny, złożył go we czworo i chowając do kieszeni przemówił do Pagola z właściwą sobie ironią pełną powagi:
— A teraz przyjacielu Pagolo, lubo zaślubiony jesteś z Katarzyną podług praw ludzkich, nie jesteś wszakże jej małżonkiem w obliczu kościoła, jutro zatem dopiero będziecie połączeni na wieki.
Do tej pory obecność twoja w tem miejscu jest przeciwną prawom boskim i ludzkim.
A zatem dobrej nocy Pagolo.
Pagolo zbladł jak trup, lecz gdy Benvenuto wskazał mu drzwi nakazującym gestem, oddalił się w milczeniu.
— Ty jeden Cellini mogłeś się zdobyć na myśl podobną — rzekła Katarzyna śmiejąc się do rozpuku. Posłuchaj mnie jednak mój biedny Pagolo, zawołała na niego gdy drzwi otwierał; musisz się oddalić bo tak być powinno; lecz uspokój się Pagolo, przysięgam ci na imię Matki Najświętszej, że jak zostaniesz moim mężem, nawet Benvenuto będzie mi zupełnie obojętnym i nie zapomnę o moich obowiązkach.
Poczerm gdy się drzwi zamknęły.
— A! Cellini — rzekła wesoło — dałeś mi męża, ale uwolniłeś mnie zarazem dzisiaj od jego obecności. Winieneś mi był przecież to wynagrodzenie.
W trzy dni po opisanem zdarzeniu, inna scena przygotowywała się w Luwrze.
Był to poniedziałek, dzień podpisania aktu ślubnego.
Wybiła jedenasta.
Benyvenuto wyszedł z zaniku Nesle dążąc do Luwru, z wzruszonem sercem lecz śmiałym krokiem wstępował na schody zamku królewskiego.
W sali do której go wprowadzono, zastał prewota i d’Orbeea rozmawiających z notaryuszem.
Blanka niewzruszona jak posąg, blada jak jej szaty, siedziała nic nie widząc.
Widocznie oddalili się od niej, ażeby nic nie słyszała.
Cellini przeszedłszy obok niej, szepnął tylko te wyrazy: Miej odwagę; jestem tu!
Blanka poznawszy głos jego, podniosła głowę i wydała lekki okrzyk.
Lecz nim zdążyła zapytać się swego opiekuna, już go nie było, wszedł bowiem do sąsiedniej sali.
Odźwierny uniósłszy oponę drzwi przepuścił złotnika do gabinetu królewskiego, w którym znajdowała się tylko sama księżna d’Etampes.
Oboje zmierzyli się wzrokiem; uśmiech ironii ukazał się jednocześnie na ich ustach.
— Wybornie — pomyślała Anna — lubię zwyciężać podobnych szermierzy, godny jest ażebym go nazwała moim przeciwnikiem. Lecz dziś, przyznać muszę, mam wiele nad nim korzyści i nie odniosę wielkiego zaszczytu ze zwycięztwa.
— Rzeczywiście — mówił do siebie Benvenuto, pani d’Etampes jest mężną kobietą, i nie jedna walka odbyta z mężczyzną, mniej mnie kosztowała niż ta, którą z nią stoczyć przedsięwziąłem. Bądź spokojna moja pani, użyję broni twej własnej, pokonam cię wszystkiemi siłami jakie są w mocy mojej.
Po krótkim milczeniu księżna pierwsza przemówiła:
— Jesteś pan słownym jak uważam. W południe Najjaśniejszy Pan ma dopiero podpisać akt ślubny, teraz zaledwie jest po jedenastej. Dozwól mi wytłomaczyć króla; spóźnił się, pan go wyprzedziłeś.
— Nader rad jestem księżno żem wcześniej przybył, ponieważ to mi zjednało zaszczyt pomówienia z nią, sam na sam, zaszczyt o jaki upraszałbym usilnie, gdyby nie przypadek, któremu składam dzięki.
— Dość tego mości Benvenuto, jak uważam przeciwności zmieniły pana w pochlebcę.
— Nie moje osobiste przeciwności. Uważałem zawsze za szczególną cnotę być stronnikiem pokonanych, i na dowód tego proszę pani...
To mówiąc wydobył z pod płaszcza lilię złotą, którą tego rana wykończył za Askania. Księżna krzyknęła z zadziwienia i radości. Nigdy jeszcze tak cudowny klejnot nie przedstawiał się jej oczom, żaden kwiat pochodzący z zaczarowanych ogrodów Tysiąca i jednej nocy, nie olśnił bardziej wzroku Peri.
— A! — zawołała wyciągając rękę do kwiatu — przyobiecałeś mi go wprawdzie Benvenuto, lecz przyznaję, iż nie spodziewałam się ażebyś dotrzymał słowa.
— Z jakiegoż powodu księżno nie dowierzałaś słowu mojemu? zapytał z uśmiechem Cellini, nie zasłużyłem na tak krzywdzące podejrzenie.
— O! gdyby słowo twoje odnosiło się do zemsty, byłabym pewniejszą przyrzeczenia twojego.
— Kto panią zapewnić może, że to nie jest jedno i drugie — odpowiedział Benvenuto — cofając tak rękę, że księżna nie mogła pochwycić lilii.
— Nie pojmuję pana — rzekła pani d’Etampes.
— Czy pani uważssz tę kroplę rosy — rzekł Benvenuto pokazując księżnie dyament, migocący śród kielicha kwiatów, dyament otrzymany, jak już nadmieniliśmy, ze wspaniałości interesowanej Karola V-go, wydaje się on korzystniej dla oka jak pewna umowa, która ma pozbawić Francyę Medyolanu.
— Mówisz pan zagadkami, kochany złotniku; szkoda że król jest odpowiedzialny za wszystko, bo możebym zajęła się ich odgadnieniem.
— Muszę zatem dodać dla wyjaśnienia stare przysłowie: „Yerba volant scripta manent’’; to znaczy, co napisane pozostaje napisanem.
— O! właśnie omyliłeś się kochany złotniku, to co było napisane, zostało spalonem; nie sądź zatem, że mnie zatrwożysz jak dziecię, daj mi lepiej tę lilię, która do mnie należy.
— Jeszcze chwilę pani; przedewszystkiem winienem uprzedzić, że ten klejnot będący talizmanem w moich rękach, przestanie nim być w twoich. Moja robota ma większą wartość niż się wydawać może. Tam, gdzie ogól upatruje tylko klejnot, my artyści ukrywamy myśl czasami. Czy życzysz sobie pani ażebym ci tę myśl odkrył?.. Nic łatwiejszego, dostatecznem jest poruszyć tę sprężynę. Łodyga jak pani uważasz roztwiera się, i znajdzie się w głębi kielicha w razie potrzeby nie robak szkodliwy, jak w niektórych kwiatach lub sercach fałszywych, lecz coś podobnego, może gorszego, naprzykład zniesławienie księżnej d’Etampes, własnoręcznie przez nią napisane i podpisane.
To mówiąc Benvenuto popchnął sprężynę, otworzył łodygę i wydobył bilet z świetnego kielicha.
Wtedy rozwinąwszy go zwolna pokazał pismo księżnej, bladej i oniemiałej z przerażenia.
— Nie spodziewałaś się tego pani? — rzekł z krwią zimną, składając pismo i wkładając w lilię. — Gdybyś mię pani lepiej znała, byłabyś mniej zdziwioną; rok temu ukryłem drabinę w posążku a miesiąc temu podobnież ukryłem dziewicę w posągu; dziś, cóż mogłem wcisnąć w kielich kwiatu? tylko papier, i to też uczyniłem.
— Lecz ten bilet, ten niegodziwy bilet spaliłam przecież własnemi rękami; widziałam płomień, zdeptałam popiół...
— Czy pani czytałaś bilet spalony?
— Nie, nie! a! szalona, szalona! wszakżem go nie czytała.
— Szkoda, przekonałabyś się pani, że list szwaczki wydaje tyle płomienia i popiołu co list księżnej.
— Oszukał więc mnie nikczemny Askanio!
— O pani! wstrzymaj się; nie miej nawet podejrzenia na to niewinne dziecię, które gdyby cię zresztą oszukało, użyłoby tylko broni przeciw niemu zwróconej. Nie pani, on cię nie oszukał; nie, on by nieokupił życia Blanki kosztem oszukaństwa, on sam był oszukany.
— Przez kogo?
— Przez dziecko, studenta, tego samego co ranił w pojedynku Marmagna, słowem przez niejakiego Jakóba Aubry, o którym wicehrabia musiał wspominać przed panią.
— Tak, — szepnęła księżna — przypominam sobie co Marmagne mówił, iż ten uczeń Jakób Aubry, usiłował dostać się do więzienia, ażeby pozyskać mój list od Askania.
— I wtedy pani pośpieszyłaś, lecz studenci są zwinni jak wiadomo, i nasz też uprzedził panią. Gdyś pani wyjeżdżała ze swego pałacu, czołgał się podziemną jamą do więzienia swojego przyjaciela, a gdy pani wchodziłaś, on wychodził.
— Lecz nic nie dostrzegłam?
— Trudno przewidzieć wszystko; gdyby tak było, podniosłabyś pani dywan pokrywający otwór ja, my.
— Lecz Askanio...
— Gdyś pani weszła do niego, on spał, nieprawdaż?
— Tak.
— A więc w czasie snu, Aubry, któremu odmówił oddania twojego pisma, wyjął je z kieszeni jego sukni a włożył w kopertę inne. Spojrzawszy na kopertę, byłaś pani pewną, że w tejże znajduje się twój bilet, a tymczasem spaliłaś bilet panny Gerwazy Perrety-Popinot.
— Ten Aubry, który ranił Marmagna, ten ulicznik, który się targnął na szlachcica, odpłaci sowicie za swój czyn zuchwały; jest w więzieniu i będzie powieszony.
— On już wolny i pani za to szczególniej obowiązany.
— Jakto?
— To ten sam biedny więzień, o ułaskawienie którego prosiłaś pani króla wraz ze mną.
— Jakże byłam szaloną! — szepnęła księżna przygryzając usta. Poczem spojrzawszy śmiało na Benyenuta, rzekła:
— Pod jakiemiż warunkami będę mieć zwrócone to pismo?
— Zdaje się, że dałem je pani poznać.
— Nie mam daru odgadywania.
— Będziesz pani prosić króla o rękę Blanki dla Askania.
— Dość tego, — odrzekła śmiejąc się z wysileniem — znasz pan bardzo mało księżnę d’Etampes mości złotniku, gdy mniemasz, że jej miłość ulegnie pogróżkom.
— Nie zastanowiłaś się pani nad odpowiedzią.
— Powtórzę ją jeżeli zechcesz.
— Dozwól mi pani usiąść bez ceremonii i pomówić chwilę bez ogródek — rzekł Bnvenuto z poufałością właściwą wyższym ludziom. — Jestem tylko prostym rzeźbiarzem a pani znakomitą księżną; lecz dozwól mi powiedzieć, że pomimo różności naszego położenia, jesteśmy zdolni porozumieć się wzajemnie. Nie przybieraj pani tonu monarchini, bo to na nic się ze mną nie przyda; nie mam bynajmniej zamiaru ubliżać pani, lecz chcę ją objaśnić, iż wyniosłość wcale nie jest w miejscu, bo tu nie chodzi o dumę.
— Jesteś szczególniejszym człowiekiem w istocie — rzekła Anna śmiejąc się pomimowolnie. — Mów, słucham..
— Mówiłem więc pani, że pomimo różności stanowiska w świecie, położenie nasze wzajemne jest prawie jednakie i że moglibyśmy się porozumieć i być może wyświadczyć sobie wzajemną przysługę. Oburzyłaś się pani gdym jej przełożył, ażebyś się wyrzekła Askania, to się wydawało niepodobieństwem, niedorzecznością; a przecież ja dałem przykład z siebie w tym względzie.
— Przykład?
— Tak, podobnie jak pani kochasz Askania, ja kochałem Blankę.
— Ty?
— Ja. Kochałem ją miłością jakiej raz tylko w życiu się doznaje. Byłbym jej poświęcił krew moję, życie, duszę; a jednak ustąpiłem ją Askaniowi.
— Otóż to się nazywa bezinteresowna miłość — rzekła księżna z ironią.
— O! nie naigrawaj się księżno z mojej rozpaczy; nie żartuj z udręczeń, bo wiele wycierpiałem; lecz zastanowiwszy się, pojąłem, że to dziecko nie było dla mnie przeznaczono, podobnie jak Askanio dla ciebie, słuchaj mnie pani uważnie: jesteśmy oboje, jeżeli tylko to porównanie nie obraża jej zbytecznie, przyrody wyjątkowej i dziwnej, istnienia oddzielnego, uczuć odmiennych, słowem różniących się we wszystkiem od ogółu. Oboje służymy wszechwładnemu i potwornemu bożkowi, którego cześć podniosła zacność serc naszych i stawia nas wyżej nad ludzi. Dla pani jest wszystkiem ambicya, dla mnie sztuka. Nasi bogowie są zazdrośni i chociaż o nich zapominamy, oni jednak nami rządzą zawsze i wszędzie. Pani pragnęłaś Askania jak korony; ja pragnąłem Blanki jak Galatei. Ty pani kochałaś jak księżna, ja zaś jak artysta; tyś prześladowała, ja cierpiałem. O! nie sądź pani ażebym cię spotwarzał w myśli, uwielbiam energię i sympatyzuję z twoją śmiałością.
Niech ogół myśli co mu się zdaje: jestto wielkością, poglądając ze swego stanowiska, zburzyć świat dla zapewnienia stopnia i miejsca ukochanemu. Uznaję w tem namiętność silną i panującą, podziwiam charaktery zdolne do bohaterskich zbrodni; lecz jestem również stronnikiem charakterów nadludzkich, gdyż wszystko co nie jest dostępne, wszystko co nadzwyczajne, zachwyca mnie. Tak więc kochając Blankę rozważyłem, że moja przyroda dzika i gwałtowna nie zgadzałaby się z jej duszą czystą i anielską. Blanka kochała Askania, mojego łagodnego i ujmującego ucznia, moja dusza silna i surowa, trwożyłaby ją tylko.
Wtedy nakazałem mojej miłości ażeby umilkła, a gdy się jeszcze opierała, wezwałem, na pomoc boskiej sztuki i przy jej pomocy zniweczyłem buntowniczą miłość i przykułem ją do ziemi.
Przytem sztuka moja, prawdziwa, jedyna kochanka, przyłożyła lica palące do mojego czoła i doznałem pociechy.
Naśladuj mnie księżno, pozostaw te dzieci ich miłości anielskiej, i nie mieszaj ich niebiańskiego spokoju. Naszem stanowiskiem jest ziemia, jej cierpienia, walki i rozkosze. Szukaj księżno w ambicyi zabezpieczenia przeciw cierpieniom; wstrząsaj królestwami dla rozrywki, igraj z monarchami dla wytchnienia. To jest tobie właściwem i będę ci poklaskiwał. Lecz nie niwecz pokoju i szczęścia biednych niewiniątek, które się kochają czystą miłością w obliczu Boga i Maryi Panny.
— Któż jesteś rzeczywiście mistrzu Benvenuto? Nie znam ciebie, nie pojmuję.. zapytała ździwiona księżna, któż jesteś?
— Mężczyzną, panem, jak ty kobietą, panią — odpowiedział z uśmiechem złotnik i ze zwykłą sobie naiwnością; jeżeli mnie pani nie znasz, przekonywasz się teraz, iż miałem wielką wyższość nad tobą, ponieważ poznałem cię...
— Być może — odpowiedziała księżna — podług mnie kobiety kochają lepiej i gwałtownej niż mężczyźni, gdyż pogardzają, waszemi nadludzkiemi wyrzeczeniami i bronią swoich kochanków szponami i dziobem do ostatniej chwili...
— A więc będziesz się pani opierać związkowi Askania z Blanką?
— Ja chcę go kochać wiecznie...
— Niech i tak będzie. Jeżeli tedy nie chcesz pani ustąpić, strzeż się. Mam dłoń silną i mogłabyś uledz zaraz we wstępnym boju. Czy zastanowiłaś się nad wszystkiem? Stanowczo zatem odmawiasz zezwolenia na związek Askania z Blanką?
— Stanowczo — odpowiedziała księżna.
— Dobrze więc, teraz na stanowisko — zawołał Benvenuto — gdyż walka wkrótce się rozpocznie.
W tej chwili drawi się otworzyły i oznajmiono króla.
Franciszek I-szy ukazał się trzymając pod rękę Dyanę de Poitiers, z którą wracał od chorego syna.
Dyana jakby wiedziona przeczuciem tajemnem, że jej współzawodniczkę oczekuje poniżenie, chciała być świadkiem tego przyjemnego dla siebie widoku.
Co do króla, nie domyślając się niczego, nic nie wiedząc ani wnosząc, mniemał, że księżna d’Etampes pojednała się zupełnie z Cellinim, a nadto spostrzegłszy iż rozmawiali z sobą z bliska, powitał ich spojrzeniem.
— Dzień dobry królowo piękności, dzień dobry królu sztuki — rzekł — o czemże rozmawialiście z sobą. Oboje jak uważam wydajecie się ożywieni.
— Rozmawialiśmy o polityce — odpowiedział Benvenuto.
— W jakim przedmiocie, czy wolno zapytać?
— O kwestyi, która obecnie wszystkich zajmuje.
— A! zapewnie o księstwie Medyolańskiem.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Cóżeście mówili?
— Zdania nasze różniły się. Z jednej strony utrzymywano, że cesarz może odmówić Najjaśniejszemu panu oddania księstwa, czyli raczej nadając go synowi jego Karolowi, uczyni zadość zobowiązaniu swemu.
— Któż z was tak utrzymywał?
— Zdaje mi się, że księżna.
Księżna zbladła jak trup.
— Gdyby cesarz pcostąpił podobnie — zawołał Franciszek I-szy, byłoby to podlą zdradą, lecz nie spodziewam się tego.
— W każdym razie jeżeli nie postąpi podobnie — zawołała Dyana mieszając się do rozmowy — nie będzie to pochodzić jak zapewniają z braku rad, w podobnym duchu udzielanych.
— Przez kogo? — zapytał Franciszek I-szy. Ciekawy jestem przez kogo?
— Miły Boże! czegóż się Najjaśniejszy panie tak unosisz — odezwał się Benvenuto — mówiliśmy o tem potocznie, były to proste tylko przypuszczenia i nic więcej; my jesteśmy bardzo słabi politycy księżna i ja. Księżna lubo nie potrzebuje tego, jest jednakże kobietą, i zajmuje się wyłącznie toaletą, ja zaś z mojej strony jako artysta, nie mam czasu zajmować się czem innem oprócz sztuką. Nieprawdaż mościa księżno?
— Rzeczywiście drogi Cellini — rzekł Franciszek I-szy, oboje macie zbyt piękny udział w życiu, ażebyście mieli zazdrościć drugim nawet księstwa Medyolańskiego. Księżna d’Etampes jest królową piękności, ty zaś królem silą twojego geniuszu.
— Królem Najjaśniejszy panie?
— Tak, królem, i jeżeli nie masz w twoim herbie podobnie jak ja trzech lilij, masz przecież w twoim ręku jednę, która mi się wydaje piękniejszą od wszystkich jakie kiedykolwiek wyrosły pod wpływem promieni słonecznych, lub które się mogą znajdować na tarczy herbowej.
— Ta lilia nie jest moją Najjaśniejszy panie, należy do księżnej d’Etampes, która poleciła ją odrobić mojemu uczniowi Askanio; gdy jednakże on nie mógł jej dokończyć, odgadując życzenia księżnej posiadania jak najspieszniej tego kosztownego klejnotu, zabrałem się do roboty i wykonałem ją, pragnąc z duszy ażeby się stała symbolem pokoju zawartego w Fontainebleau, w obecności Waszej królewskiej mości.
— Cudownie — rzekł król wyciągając rękę.
— Nieprawdaż Najjaśniejszy panie — odpowiedział Benvenuto cofając lilię, zasługuje na hojne wynagrodzenie ze strony księżnej młody artysta, który wykonał to arcydzieło.
— To jest właśnie moim zamiarem i przeznaczyłam mu nagrodę, jakiej król może pozazdrościć.
— Wiadomo pani jednak, że ta nagroda jakkolwiek jest nieocenioną, nie jest od niego tak dalece pożądaną. Cóż chcesz pani, my artyści mamy swoję dziwactwa i częstokroć to coby podług pani mogło się stać powodem zazdrości królewskiej, przez nas uważano jest jako nie wiele warte.
— Jednakże będzie musiał ograniczyć się na tem co mu przeznaczam — odezwała się księżna rumieniąc z gniewu; gdyż jak ci już powiedziałam Benvenuto, chyba w ostateczności zmuszoną bym była obdarzyć go czem innem.
— Jeżeli tak — odezwał się Franciszek I-szy wyciągając powtórnie rękę po lilię; powiesz mi czego sobie życzy i jeżeli to życzenie nie okaże się niepodobnem do uskutecznienia, postaramy się ażeby się spełniło.
— Przypatrz się Najjaśniejszy panie z uwagą temu kwiatowi — rzekł Benvenuto podając go królowi — przyjrzyj się szczegółowo, a przekonasz się Wasza królewska mość, że to arcydzieło godne jest największej nagrody.
To mówiąc, Benvenuto zwrócił przejmujące spojrzenie na księżnę, lecz ona okazała tyle mocy nad sobą, iż bez zmrużenia oka widziała przechodzącą lilię z rąk artysty do rąk króla.
— W istocie cudowna robota — rzekł król. Lecz gdzież znalazłeś ten przepyszny dyament zdobiący kielich kwiatu?
— To nie ja go wynalazłem Najjaśniejszy panie — odpowiedział dobrodusznie artysta, lecz księżna d’Etampes dostarczyła mojemu uczniowi.
— Nie widziałem go u ciebie księżno — rzekł król — zkądże go otrzymałaś?
— Bezwątpienia pochodzić musi z miejsc, które są ojczyzną klejnotów, z kopalni Guzaraty lub Golkondy.
— O! — rzekł Benrenuto, historya tego dyamentu jest dość zajmującą i jeżeli Najjaśniejszy pan życzy sobie, mógłbym ją opowiedzieć. Znam oddawna ten kamień i już po raz trzeci miałem go w swojem ręku. Oprawiałem go naprzód w tyarę Ojca Świętego gdzie przepysznie odbijał; poczem z rozkazu Klemensa VII go oprawiłem go w mszale, który był ofiarowany przez Jego świątobliwość Cesarzowi Karolowu V-mu, następnie ponieważ życzeniem tegoż było nosić go zawsze przy sobie, zapewnie na wypadek nieprzewidzianej potrzeby, dyament ten wartujący przeszło milion, osadziłem w pierścieniu. Czy Wasza królewska mość nie uważałeś go na palcu swego kuzyna cesarza?
— W istocie przypominam sobie! — zawołał król — tak, pierwszego dnia spotkania naszego w Fontainebleau, miał go na ręku. Jakim sposobem dostał się do ciebie księżno?
— Tak, powiedz nam — zawołała Dyana, której wzrok zajaśniał radością — jakim sposobem klejnot podobnej wartości, przeszedł z rąk cesarskich do twoich?
— Gdyby pani uczyniono takie zapytanie — rzekła księżna — mogłabyś na to z łatwością odpowiedzieć, przypuszczając wszakże żebyś wyznała niektóre szczegóły powierzane jedynie spowiednikowi twemu.
— Nieodpowiadasz pani na zapytanie króla — odrzekła Dyana.
— Tak — odezwał się Franciszek I-szy, jakim sposobem dostał się ten dyament w twoje ręce?
— Zapytaj się Najjaśniejszy panie Benvenuta — rzekła pani d’Etapes wyzywając niejako swego przeciwnika. Benvenuto objaśni to Najjaśniejszemu panu.
— Mówże więc — zawołał król — i to zaraz, niecierpliwi mnie ta zwłoka.
— A więc Najjaśniejszy panie — odezwał się Benvenuto — na widok tego dyamentu różne domysły napastować mnie zaczęły, podobnie jak Waszą królewską mość. Wiadomo, że to się działo wtedy, gdyśmy jeszcze byli w nieprzyjaźni z panią d’Etampes; bardzo byłem rad wtedy dowiedzieć się pewnej tajemnicy, która mogła jej zaszkodzić w umyśle Waszej królewskiej mości, zacząłem tedy śledzić i dowiedziałem się.
— Czego? Benvenuto spojrzawszy przelotnie na księżnę, dostrzegł uśmiech na jej ustach.
Ta władza oporu będąca właściwą jego charakterowi, podobała mu się i zamiast zakończyć walkę jednym ciosem, postanowił ją przedłużyć, jak atleta pewny zwycięztwa, który napotkawszy przeciwnika godnego siebie, pragnie okazać siłę swoję i zręczność w całej świetności.
— Dowiedziałeś się więc... — rzekł król.
— Dowiedziałem się po prostu, że księżna nabyła go od żyda Manassa. Tak Najjaśniejszy panie, może ci to posłużyć do twoich wiadomości o położeniu cesarza, zdaje się, że od czasu wstąpienia na ziemię francuską, twój kuzyn wydał tyle pieniędzy, że zmuszony jest zastawiać swoje klejnoty, i że pani d’Etampes zbiera z hojnością królewską to, czego niedostatek cesarski nie może utrzymać.
— A! na słowo szlachcica! to bardzo zabawne — zawołał Franciszek I-szy zadowolony podwójnie w swej dumie kochanka i zazdrości króla. Ależ piękna damo — odezwał się do księżnej — musiałaś się zniszczyć ażeby zakupić podobną kosztowność i prawdę powiedziawszy, wypada nam pokryć ten brak w twoich finansach. Przypomnij nam, że jesteśmy wam dłużni za ten dyament, bo rzeczywiście jest tak piękny, iż mocno mnie obchodzi, ażeby nie otrzymawszy go z rąk cesarza przeszedł do ciebie przynajmniej z rąk królewskich.
— Dziękuję ci Benvenuto — rzekła półgłosem księżna — zaczynam przekonywać się jakeś to utrzymywał, że jesteśmy w stanie porozumieć się wzajemnie.
— O czem mówicie? — zapytał król.
— To nic Najjaśniejszy Panie, tłumaczyłem się księżnie i prosiłem żeby mi przebaczyła podejrzenia moje, co raczyła zrobić, a co jest tem szlachetniejsze z jej strony, że pierwsze podejrzenie jakie powziąłem, zrodziło drugie na widok tej lilii.
— Jakie? — zapytał znowu Franciszek I szy, gdy tymczasem Dyana, której nienawiść nie dowierzała tej komedyi, pochłaniała wzrokiem tryumfującą współzawodniczkę.
Księżna d’Etampes przekonała się, że jeszcze nie skończyła ze swym niestrudzonym przeciwnikiem i lekki obłok obawy przebiegł po jej czole, lecz trzeba przyznać na jej pochwałę, że się wkrótce rozproszył. Co więcej, korzystając z roztargnienia króla, które powstało w umyśle jego wskutek ostatnich słów Benvenuta, postanowiła odebrać lilię, którą król trzymał w swem ręku; Benvenuto dostrzegłszy to, stanął nieznacznie pomiędzy nimi.
— Jakież było to drugie podejrzenie? — zapytał król.
— O! co do tego, przyznaję, że było tak nikczemne, nie wiem czy nie byłoby to dostateczną karą. dla mnie za powzięcie onego, ośmielić się jeszcze je powtórzyć. Potrzeba zatem wyraźnego rozkazu Waszej królewskiej mości, ażebym się poważył...
— Możesz Cellini, rozkazuję ci — rzekł król.
— A więc wyznaję najprzód z naiwną, dumą, artysty, że mocno byłem zdziwiony, iż pani d’Etampes powierzyła taką robotę uczniowi, którą mistrz poczytywałby się za szczęśliwego, gdyby miał sobie oddaną. Czy przypominasz sobie Najjaśniejszy Panie mojego ucznia Askania, jest to młody i przystojny chłopiec, który mógłby służyć za model Endymiona.
— I cóż? — rzekł król a brwi mu się zmarszczyły na podejrzenie, jakowe nagle serce jego ścisnęło.
Tym razem widocznem było, że pomimo całej władzy jaką miała nad sobą, pani d’Etampes męczarnie cierpiała.
Czytała ona w oczach Dyany Poitiers nikczemną ciekawość, a przytem nie wątpiła iż Franciszek I-szy, który możeby darował zdradę przeciw królowi, nigdyby nie przebaczył jednak niewierności kochanki. Mimo to jakby nie uważając na udręczenia księżnej, Benvenuto rzekł:
— Zwróciwszy uwagę na urodę mojego Askania, przebaczcie panie, bo ile ta myśl może być uwłaczającą francuzom, to u nas we Włoszech zdarza się, że księżniczki błądzą, jak inne kobiety... pomyślałem zatem, że uczucie obce sztuce...
— Mistrzu! — zawołał Franciszek I — szy marszcząc brwi, pamiętaj co masz mówić.
— Dlatego też chciałem się wytłomaczyć za śmiałość moję i prosiłem, abym mógł zachować milczenie.
— Jestem świadkiem tego — odezwała się Dyana — Najjaśniejszy pan sam mu rozkazałeś mówić; a teraz gdy zaczął...
— Zawsze jest dość czasu do przestania — rzekła księżna d’Etampes — gdy kto jest przekonanym, że to co ma powiedzieć jest kłamstwem.
— Przestanę mówić jeżeli pani sobie tego życzysz — odpowiedział Benvenuto — wiesz pani dobrze, że dość jednego słowa twego...
— Lecz ja chcę, żeby dalej mówił. Masz słuszność Dyano, są rzeczy, które należy zgłębić gruntownie. Mów — irzekł król, spoglądając jednocześnie na księżnę i artystę.
— Podejrzenia moje zdawały się potwierdzać odkryciem pewnej okoliczności.
— Jakiej? — zapytali razem król i Dyana.
— Zaczynam się wikłać — szepnął Cellini do księżnej.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się pani d’Etampes — nie potrzebujesz trzymać tej lilii w ręku, słuchając długiego opowiadania. Wasza Książęca Mość przywykłeś do trzymania w swem ręku berła i trzymasz go tak silnie, iż lękam się, iżby ten wątły kwiat nie strzaskał się w jego dłoni.
I w tymże czasie księżna z uśmiechem jej właściwym, wyciągnęła rękę po klejnot.
— Przebacz pani — rzekł Cellini — lecz gdy tu lilia odgrywa główną rolę, dozwól więc, ażebym opowiadanie moje stwierdził dowodem...
— Lilia odgrywa główną rolę w tym co masz nam opowiedzieć? — zawołała Dyana de Potiers, wyrywając z rąk króla kwiat z szybkością, wyrównywającą powziętej myśli. — Jeżeli tak, to pani d’Etampes ma słuszność, bo jeżeli historya jest tąż samą jakiej się domyślam, lepiej zatem, że pozostanie w moich rękach raczej niż w twoich; gdyż rozmyślnie lub przypadkowo, być może w poruszeniu, którego Wasza królewska mość nie będziesz mógł powściągnąć... gotów jesteś zniweczyć to arcydzieło.
Pani d’Etampes sądząc się zgubioną, zbladła okropnie. Pochwyciła z żywością rękę Celliniego, usta jej usiłowały coś przemówić, lecz pomiarkowała się i puściła rękę artysty.
— Mów co masz powiedzieć, poczem dodała cichym głosem, tak że tylko on mógł dosłyszeć: jeżeli się ośmielisz.
— Tak mów, lecz miarkuj twoje wyrazy — odezwał się król.
— A ty pani strzeż się twego milczenia — rzekł Benvenuto.
— Czekamy! — zawołała Dyana, nie mogąc powściągnąć niecierpliwości.
— A więc wyobraź sobie Najjaśniejszy Panie, Askanio korespondował z księżną d’Etampes.
Księżna szukała przy sobie i obok, czy nie dostrzeże jakiego sztyletu, którym by przebić mogła złotnika.
— Korespondowali z sobą? — zapytał król.
— Tak, pisywali do siebie; to zaś było uderzającem, że w tych pismach traktowano o miłości.
— Gdzież tego dowody mistrzu! spodziewam się, że masz dowody.
— O mój Boże! tak jest Najjaśniejszy Panie, mam je — rzekł Benvenuto. — Wasza Królewska Mość pojmujesz, iż nie powziąłbym podobnych podejrzeń, gdybym nie miał na to dowodów.
— A więc złóż je natychmiast.
— Jeżelim mówił że mam, omyliłem się, Wasza Królewska Mość sam miałeś je przed chwilą.
— Ja? — zawołał król.
— Teraz zaś są w ręku pani de Poitiers.
— W mojem ręku?
— Tak — odpowiedział Benvenuto, który wśród nienawiści i przerażenia dwóch najznakomitszych dam w świecie, zachował krew zimną i przytomność umysłu. — Tak, gdyż te dowody mieszczą się w lilii.
— W tej lilii! — zawołał król, odbierając kwiat z rąk Dyany i przyglądając się klejnotowi z uwagą, w której zamiłowanie sztuki nie miało żadnego udziału.
— W tej lilii?
— Tak Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Benvenuto. Wiesz pani równie dobrze jak ja, dodał zwracając się do księżnej ledwo oddychającej.
— Ułóżmy się — szepnęła z cicha księżna. Blanka nie poślubi d’Orbeca.
— To nie dość — odpowiedział podobnież Benvenuto — potrzeba ażeby Askanio poślubił Blankę.
— Nigdy! — zawołała pani d’Etampes.
W tymże czasie król obracał w ręku kwiat z gniewem, nieśmiejąc jednakże objawić tego otwarcie.
— Dowody są w tej lilii.
— W tej lilii! — powtórzył król — lecz ja tu nic nie widzę.
— To jest tajemnica.
— Odkryj mi ją, natychmiast. Franciszek I szy chciał kwiat roztrzaskać, obie kobiety wydały okrzyk. Król się zatrzymał.
— O! Najjaśniejszy panie, to by była wielka szkoda — zawołała Dyana. Daj mi go Najjaśniejszy panie i jeżeli w nim się ukrywa jakaś tajemnica, to ją odkryję.
I jej palce cienkie i zręczne przebiegły wszystkie wypukłości klejnotu, zanurzyły się w wydrążeniach, gdy księżna d’Etampes bliska omdlenia, przypatrywała się obłąkanym wzrokiem jej usiłowaniom dotąd bezskutecznym. Nakoniec wskutek przypadku odkryła punkt właściwej łodygi.
Kwiat się roztworzył.
Obie kobiety powtórnie wydały okrzyk, jedna z radości, druga z przerażenia.
Księżna chciała wyrwać kwiat z rąk Dyany, lecz Benvenuto zatrzymawszy ją jedną ręką, drugą pokazał jej bilet, który poprzednio wyjął z ukrycia.
Spojrzawszy bystro w otwarty kielich, przekonała się, że był próżny?
— Zgadzam się na wszystko — rzekła księżna pognębiona, nie będąc w stanie dłużej toczyć walki.
— Na ewangelię?
— Na ewangelię.
— I cóż mistrzu! — zawołał król zniecierpliwiony; gdzież te dowody. Nie widzę nic oprócz próżni wyrobionej zręcznie w kielichu kwiatu, lecz nic więcej.
— Tak Najjaśniejszy panie, odpowiedział Benvenuto, tam nic nie ma.
— Lecz mogło być — rzekła Dyana.
— Masz pani słuszność — odpowiedział Benvenuto.
— Mistrzu — zawołał król ze ściśniętemi zębami — czy wiesz, że niebezpieczną rzeczą dla ciebie przedłużać podobne żarty, bo daleko możniejsi od ciebie pożałowali igrając z moim gniewem.
— Byłbym w rozpaczy Najjaśniejszy panie gdybym na niego zasłużył — odpowiedział Cellini niezmieszany; — lecz nic tu nie okazuje ażebym go obudzał w tobie Najjaśniejszy panie, gdyż spodziewam się, że Wasza królewska mość nie uważałeś za prawdę słów moich. Czyliżbym się ośmielił wnieść oskarżenie tak lekkomyślnie. Pani d’Etampes może pokazać listy jakie zawierała ta lilia i jakich tak jesteś Wasza królewska mość ciekawy. Rzeczywiście jest w nich wzmianka o miłości, lecz o miłości, którą mój biedny uczeń pałał ku pewnej szlachetnej pannie, miłości, która wydawać się może szaloną i niedorzeczną; lecz mój Askanio wyobrażając sobie jak prawdziwy artysta, że piękny klejnot wart jest prawie tyle co piękna dziewica, udał się do pani d’Etampes jak do Opatrzności i ta lilia służyła mu za gońca. Wiadomo Waszej książęcej mości, że Opatrzność jest wszechwładną, i spodziewam się, że nie będziesz jej zawistnym, ponieważ czyniąc dobrze, czyni ciebie wspólnikiem swych zasług i dobrodziejstw. Oto rozwiązanie zagadki Najjaśniejszy panie, i jeżeli kręta droga jaką obrałem dla dojścia do celu jak mi przynajmniej się zdawało, była najwłaściwszą, mogła jednakże obrazić Waszą królewską mość, to niech mi wszakże przebaczyć raczy ze względu na zażyłość, jaką Wasza królewska mość dotąd zaszczycałeś niegodnego sługę swojego.
Ta mowa prawie akademicka, zmieniła postać rzeczy.
W miarę jak Benvenuto mówił, czoło Dyany zasępiało się, przeciwnie pani d’Etampes wypogadzało, król odzyskiwał dobry humor i uśmiechać się zaczął.
Poczem gdy Benvenuto skończył — odezwał się:
— Przebacz mi, przebacz po tysiąc razy moja piękna księżno. Powiedz teraz co mam uczynić, ażeby uzyskać przebaczenie mojej winy.
— Przyrzec zadość uczynić prośbie, którą księżna wniesie do Waszej królewskiej mości, jak Najjaśniejszy panie mnie przyrzekłeś.
— Mów za mnie mistrzu Cellini, ponieważ wiesz czego sobie życzę — rzekła księżna ulegając jak się zdawało Celliniemu.
— A więc Najjaśnieszy panie, ponieważ księżna upoważniła mnie abym tłomaczył jej życzenia, dowiedz się, że pragnie ażebyś wsparł twojem wszechwładnem pośrednictwem miłość mojego Askania.
— Z miłą chęcią — odpowiedział król z uśmiechem — pragnę zapewnić szczęście twojego pięknego ucznia. A imię kochanki?
— Blanka d’Estourville Najjaśniejszy panie.
— Blanka! — powtórzył Franciszek I szy.
— Niech Wasza królewska mość wspomnieć raczy, że to księżna d’Etampes błaga o tę łaskę.
— Dalej pani — rzekł Benvenuto — połącz twe prośby z mojemi, wtem ukazał księżnie róg listu z kieszeni; bo jeżeli będziesz dłużej milczeć, Najjaśniejszy pan gotów pomyśleć, że prosisz tylko przez grzeczność dla mnie.
— Czy to prawda, że pragniesz pani tego małżeństwa? — zapytał Franciszek I-szy.
— Tak Najjaśniejszy panie, pragnę — odpowiedziała księżna — życzę tego sobie... usilnie; ten przysłówek był dodany na widok kawałka listu.
— Ależ nie mogę zapewnić czy prewot zechce wydać swą córkę za człowieka bez znaczenia i majątku.
— Najprzód Najjaśniejszy panie — odezwał się Benvenuto — prewot jako wierny poddany nie będzie miał innej woli nad twoję. Powtóre Askanio nie jest człowiekiem z gminu. Nazywa się Gaddo Gaddi i jeden z jego przodków był podestą Florencyi. Jest wprawdzie złotnikiem, lecz we Włoszech nie utraca się szlachectwa poświęcając sztuce. Przytem choćby nie był szlachetnego rodu, ponieważ pozwoliłem sobie wpisać jego nazwisko na patencie, którym mnie Wasza królewska mość obdarzyłeś, będzie więc szlachcicem nowej kreacyi. A! nie sądź Najjaśniejszy panie, ażeby to ustąpienie z mojej strony było dla mnie ofiarą. Wynagrodzić mego Askania, jest to mnie wynagrodzić podwójnie. A więc rzecz skończona, on jest panem Neslu i nie będzie w niedostatku; może jeżeli zechce opuścić zawód złotniczy i kupić sobie kompanię w wojsku lub urząd dworski; będzie to mojem staraniem dostarczyć mu na to pieniędzy.
— Rozumie się — przerwał król — że do nas należy ażebyś nie uszczuplał zbytecznie twoich funduszów.
— A więc Najjaśniejszy panie...
— Zgadzam się tedy na związek Askania Gaddo Gaddi pana Neslu — zawołał król śmiejąc się — tak dalece pewność o wierności pani d’Etampes przywróciła mu dobry humor.
— Spodziewam się, że nie wypada — szepnął Benvenuto do ucha księżnej, ażeby pan Neslu siedział w więzieniu.
Pani d’Etampes wezwawszy oficera ze straży powiedziała mu kilka słów do ucha, kończąc wyrazami: W imieniu króla.
— O co rzecz idzie? — zapytał król.
— Księżna posyła po narzeczonego — odpowiedział Benvenuto.
— Dokąd?
— Tam gdzie pani d’Etampes znając dobroć Waszej królewskiej mości, kazała mu oczekiwać.
W kwadrans potem, drzwi salonu, w którym oczekiwali: Blanka, prewot, d’Orbec, ambasador hiszpański i cały dwór prawie, otworzyły się.
Woźny zawołał: Król idzie.
Franciszek I-szy wszedł podając rękę Dyanie de Poitiers, za nimi postępował Benvenuto podpierając jedną ręką księną d’Etampes a drugą Askania, oboje byli nadzwyczaj bladzi.
Na oznajmienie woźnego wszyscy dworzanie zwrócili uwagę na drzwi i przez chwilę zdumieli z zadziwienia, na widok tej szczególnej grupy.
Blanka bliską była omdlenia.
Zadziwienie zwiększyło się gdy Franciszek I-szy puszczając przed siebie rzeźbiarza — odezwał się donośnym głosem:
— Mistrzu Benvenuto, zajmiesz na czas niejaki nasze miejsce, gdyż nadaję ci moję władzę; mów jakbyś był królem i niech ciebie słuchają jak mnie samego.
— Nie obawiasz się Najjaśniejszy panie — odpowiedział złotnik, ażebym zastępując Waszą królewską mość nie stał się nazbyt wspaniałym.
— Dość tego — odpowiedział z uśmiechem Franciszek — wspaniałość okazana przez ciebie będzie dla mnie pochlebstwem.
— Jeżeli tak Najjaśniejszy panie, jestem spokojny, gdyż będę wynosił ciebie pod niebiosa o ile zdołam. A więc moi panowie, pomnijcie na to, iż król przemawia przez moje usta. Panowie notaryusze, czy przysposobiliście akt, który ma być podpisany przez Jego królewską mość? Teraz wpiszcie nazwiska nowożeńców.
Oba notaryusze wziąwszy pióra do rąk byli w pogotowiu do pisania aktów, z których jeden egzemplarz miał pozostać w archiwum królestwa, a drugi przy nich.
— Z jednej strony — rzekł Benvenuto — szlachetna i wielce można panna Blanka d’Estourville.
— Blanka d’Estourville, powtórzyli machinalnie notaryusze, gdy obecni słuchali w milczeniu i zadziwieniu.
— Z drogiej strony — mówił dalej Cellini, wielce szlachetny i wielce możny Askanio Gaddi pan na Neslu.
— Askanio Gaddi, wykrzyknęli jednocześnie prewot i d’Orbec.
— Rzemieślnik! — zawołał ze smutkiem prewot zwracając się do króla.
— Askanio Gaddi pan na Neslu — powtórzył Benvenuto obojętnie, któremu Najjaśniejszy pan nadaje naturalizacyę i miejsce intendenta zamków królewskich.
— Jeżeli taka jest wola Najjaśniejszego pana — odezwał się prewot — winienem być jej posłusznym; jednakże...
— Przytem — rzekł dalej Benvenuto — ze względu na uroczystość tego związku, Jego królewska mość mianować raczył Roberta d’Estourville prewota Paryża swoim szambelanem.
— Najjaśniejszy Panie zezwalam z najwyższą radością — odezwał się prewot.
— Mój Boże! mój Boże, jestże to sen! — odezwała się Bianka.
— A ja! — zapytał d’Orbec.
— Co się pana tycze — rzekł Benvenuto odgrywając rolę króla — uwalniam cię od śledztwa, które przeciw twemu postępowaniu wytoczyć należało. Ułaskawienie jest udziałem monarchy równie jak wspaniałomyślność, nie prawdaż? lecz otóż akta są gotowe, dalej, teraz przystąpmy do podpisywania.
— W istocie odgrywa doskonale rolę króla — zawołał Franciszek I-szy.
Poczem król doręczył pióro Askaniowi, który podpisał drżącą ręką, następnie tymże samym piórem podpisała Blanka, którą pani Dyana sama przyprowadziła.
Ręce kochanków spotkały się, oboje ledwo nie zemdleli.
Następnie podpisała pani Dyana, która podała pióro księżnie d’Etampes, ta zaś oddała go prewotowi, a ten Orbecowi, ostatni zaś ambasodorowi hiszpańskiemu.
Pd temi podpisami Benvento zamieścił swóje nazwisko wyraźnie i śmiałą ręką; a jednakże on podobno uczynił z siebie największą ofiarę.
Ambasador hiszpański powracając od stołu, zbliżył się do księżnej d’Etampes.
— Nasze układy zawsze pozostają w swej mocy?
— E! mój Boże — odpowiedziała księżna — róbcie co się wani zdawać będzie, cóż mnie Francya obchodzi! co mnie świat obchodzi.
Książę skłonił się.
— A więc — rzekł do ambasadora w chwili gdy powracał na swoję miejsce — synowiec jego młody dyplomata niedoświadczony, a więc życzeniem cesarza jest, ażeby nie Franciszek I-szy lecz syn jego został księciem Medyolanu?
— Nie będzie nim ani jeden ani drugi — odpowiedział ambasador.
W tymże czasie inni podpisywali akt ślubny.
Następnie gdy tę czynność ukończono, Benvenuto przybliżywszy się do króla ukląkł przed nim na jedno kolano.
— Najjaśniejszy panie, wydawszy rozkazy po królewsku, przychodzę błagać Waszą królewską Mość jak pokorny i wdzięczny sługa. Czy Wasza królewska mość raczysz wyświadczyć mi ostatnią łaskę?
— Mów Benvenuto, mów — odrzekł Franciszek I szy, który był w usposobieniu świadczenia łask, przekonany, że to jest najmilszym udziałem władzy królewskiej — czego więc życzysz sobie?
— Powrócić do Włoch Najjaśniejszy Panie, rzekł Benvenuto.
— Co to ma znaczyć? — zawołał król — chcesz mnie opuścić, gdy nam pozostaje tyle arcydzieł do wykończenia? Nie, na to zezwolić nie mogę.
— Powrócę Najjaśniejszy Panie, przysięgam ci. Lecz dziś dozwól mi się oddalić, dozwól mi ujrzeć mój kraj, czuję tego wielką potrzebę. Nie wypowiem ile cierpię — rzekł dalej zniżając głos i wzruszając głową. Cierpię bardzo i nie byłbym w stanie opisać cierpień moich; powietrze jedynie ojczystej ziemi może uleczyć zranione serce. Jesteś wielkim i wspaniałomyślnym królem, którego uwielbiam Najjaśniejszy Panie. Powrócę, przysięgam, lecz dozwól mi wprzód wyleczyć się słońcem Włoch. Pozostawiam ci królu Askania, myśl moję, Pagola moję rękę; oni mnie zastąpią przy tobie aż do mego powrotu, a gdy po uściskaniu ziemi Florenckiej, mojej matki, powrócę do ciebie panie, wtedy śmierć jedynie rozłączyć nas zdoła.
— Jedź więc — rzekł smutnie Franciszek I-szy — artysta musi być swobodnym jak jaskółka; jedź!
Poczem król wyciągnął rękę, którą Bonvenuto ucałował z całym zapałem wdzięczności.
Oddalając się Benvenuto zbliżył się do księżny.
— Czy jesteś pani bardzo na mnie obrażona — rzekł wsuwając do jej rąk fatalne pismo, które podobnie jak magiczny talizman dokazało niepodobnych rzeczy.
— Nie — odpowiedziała księżna, zadowolona, że go nakoniec otrzymała — nie, a jednakże pokonałeś mnie przez środki...
— Przyznaję żem pani zagrażał, ale czyż mogłaś sądzić, że będę zdolnym wykonać groźbę!
— Wielki Boże! — zawołała księżna z zadziwieniem — otóż to skutki mojego mniemania, że jesteś do mnie podobnymi
Nazajutrz Askanio i Blanka połączeni zostali w kaplicy Luwru, gdzie pomimo etykiety młodzi małżonkowie wyjednali miejsce dla Jakóba Aubry i żony jego.
Był to wielki zaszczyt, lecz przyznać należy, że i uczeń zasłużył na niego.
W tydzień potem Herman zaślubił uroczyście panią Perrinę, która mu wniosła dwadzieścia tysięcy iiwrów i pewność, że ojcem zostanie.
Należy tu nadmienić, że ta pewność skłoniła poczciwego Niemca do stanu małżeńskiego bardziej niż posag.
Wieczorem dnia, w którym się odbył ślub Blanki z Askaniem, Benvenuto pomimo próśb nowożeńców, odjechał do Florencyi.
Powróciwszy z tej podróży odlał posąg Perseusza, który dzisiaj stanowi jednę z najokazalszych ozdób Starego Pałacu; to dzieło jest najpiękniejszem z jego utworów, wykonał je pogrążony w najgłębszej rozpaczy.