Biały książę/Tom III/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biały książę |
Podtytuł | Czasy Ludwika Węgierskiego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Nie czekał Sędziwój z Szubina na odpowiedź od księcia, którą Gniewosz miał mu przywieść. Nagliły i inne sprawy nie mniejszej wagi, a wedle przekonania jego, w związku będące z Białego napaścią i warcholstwem.
Wielkopolanie burzyli się ciągle przeciwko rządom Ludwika. Spokój przez nich zakłócony nie został dotąd, lecz wojewoda wnosił z pewnych poszlaków, iż lada zręczność wybuch sprowadzić może. Gdyby się księciu Gniewkowskiemu powiodło — łatwoby za sobą mnogich mógł pociągnąć, którzy na rządy węgierskie narzekali.
Po ustąpieniu Ottona z Pilcy, po objęciu wielkorządów przez Sędziwoja, umysły się były cokolwiek uspokoiły — nowe rozporządzenie króla Ludwika rozjątrzyło je więcej eszcze[1], niż narzucenie Ottona z Pilcy.
Chciwy grosza, niezaspokojny tem, co mu rządy matki z Polski przynosiły, król Ludwik wzorem innych krajów, chciał w Polsce powszechną naznaczyć daninę. Nie wyjęte z niej było nawet duchowieństwo, dawniejszemi przywilejami od wszelkich opłat oswobodzone.
Ogłoszono rozkaz Ludwika, mocą którego tak ziemianie jak dobra duchowne, składać mieli do skarbu „poradlne“, królewszczyznę, z każdego łanu wynosić mającą sześć groszy pragskich i w naturze korzec żyta, owsa korzec.
Na owe czasy podatek to był znaczny, szczególniej dla rozrodzonych, uboższych ziemian.
Małopolska, krakowianie zamożniejsi, zresztą pozyskani już na stronę Ludwika, przyjęli to prawie obojętnie, w Wielkiej Polsce wrzawę podniesiono niezmierną.
Była ona zwiastunką tem upartszego oporu, że duchowieństwo dotknięte, przyłączyło się do ziemian i jawnie trzymało z niemi.
Odgrażano się na wszelki sposób, zjeżdżano, zmawiano, wiązano i poprzysięgano, że jeśli król pobór ten wyciskać zechce, wówczas córek jego na tron po nim niedopuszczą.
Stary obyczaj nie znał spadku tronu po kądzieli...
Wrzenie jakie wywołało poradlne, w chwili gdy jeden z Piastów zajeżdżał swą dzielnicę i zamki zdobywał, niepokoiły Sędziwoja z Szubina. Należało mu i Białego jakimkolwiek kosztem odwieść od orężnego dobijania się swego księstwa i ziemianom dać jakąś nadzieję, że pobór poradlnego zostanie zmieniony...
W tym celu, po drodze miał wojewoda, zamówione spotkanie z Domaratem, kasztelanem poznańskim, w wiosce jego na uboczu położonej.
Oprócz nich, przyjazni królowi zjechać tam mieli dla narady.
W kilka koni Sędziwój puścił się do Pierzchna, gdzie Domarat nigdy nie mieszkał, więc i dworu nie miał... Ledwie chatę dla włodarza i szopy dla stada i trzody...
Na łące pod wsią rozbite były namioty... Ziemian zjechało się już dosyć Grzymałów, Łodziów i innych szczytów, które królowi były życzliwsze...
Nadawała się wiosczyna niewielka, a na uboczu położona do tego zjazdu, który nie powinien się był rozgłosić...
Można było sądzić, wjechawszy w zieloną dolinę, otoczoną lasami, w której nad jeziorkiem Pierzchno stało rozsypane, że się tu na jakąś wojenną gotowało wyprawę.
Ziemianie naówczas wszędzie z sobą to rycerskie swe powołanie wieźli i gdziekolwiek zebrali się gromadnie, występowali zbrojno. Był to i obyczaj i potrzeba. Szczególniej w Wielkopolsce rodzin wiele od pra-wieków tu osiadłych i napływowych z ziem innych, wiele z sobą było w nieustannych zatargach. Zwaśnieni, bodaj na gościńcach się spotykając rwali do mieczów, a ktoby bezbronny lub bez ludzi ruszył z domu, życiem to mógł przypłacić.
Kilkunastu gości u Domarata znaczyło około seciny koni i czeladzi... Obozik więc zdala był jakby oddziału, co na wyprawę się sposobił.
Namioty szare porozbijano między dębami, niedaleko jeziorka, a że izb nie miał na przyjęcie kasztelan, na trawie i pod gołem niebem częstował po staroświecku.
Ludzie jego koły powbijawszy w ziemię, wrota na nich od szop i śpichrzów pokładli, za misy służyły deski i hładysze a prosta glina...
Piwo w beczkach na skrzyżowanych kijach, z kubkami drewnianemi i wiadrami, do orzeźwienia przygotowane było.
Kasztelanowie i wojewodowie nie potrzebowali jeszcze wykwintniejszej strawy ni napoju, przynajmniej w podróży i obozie. Obyczaj smacznego ucztowania, korzennych przypraw, umiejętnie zaprawnych winnych pigmentów i polewek, powoli od Krzyżaków wchodził, lecz brzydzili się nim ci, którzy w prostocie życia zabytek dawnego ojców obyczaju szanowali.
Sędziwój z Szubina w domu własnym przyjmując dygnitarzy i duchowieństwo, musiał na więcej się zdobywać — lecz w pospolitym życiu, więcej od drugich nie wymagał.
Z czarnego świeżo wypieczonego chleba, krajano kromki potężne — zajadano sér, było pieczone mięso — a przyprawą do tego wesołość.
Zaledwie się zjawił oczekiwany wojewoda, gdy wszyscy się ku niemu rzucili.
Domarat był średnich lat, a wielkich sił i zdrowia rycerskiego mężczyzna, rumiany, hoży, krzykliwy, z sercem na dłoni. Witając wojewodę, z którym żyli w przyjaźni, wziął go wpół i niemal do góry na żart podniósł.
— Miłościwy panie — krzyknął do swych co go otaczali się zwracając — należałoby was jako zwycięzcę podnieść na rękach...
Okrzyknęli — Żywie! — drudzy czapkami podrzucając...
Wojewoda śmiał się ale półgębkiem, czoło miał zmarszczone.
Tuż stali oprócz Domarata Łodzia zwany Wilkiem, Grzymała Zębacz i kilku innych. Podkanclerzy poznański Iwo, stan duchowny przedstawiał, on też Łodziów szczyt nosił.
— Włocławek się poddał — dodał Domarat — dobry znak, zatem rychło pójdą i inne zdradą ubieżone grody...
— Daj Boże, i ja się tego spodziewam — odparł zimno Sędziwój, ale — na to pracować potrzeba. Złe nie śpi.
— Uparać by się z tem jak najrychlej — wtrącił Domarat. — Gdyby Białego który łucznik ustrzelił — nie gniewałbym się. Bogu ni ludziom z niego nic, a póki żyw, my spokoju mieć nie będziemy.
— Jabym tego przekonania był — zawołał Sędziwój, siadając na pieńku, żeby mu król dał do życia jaki wydział... Siedziałby spokojnie na nim.
— On! — podchwycił Domarat. — Nie utrzymał się w klasztorze, a miałby na małym kęsie dać za wygraną?
Parę miesięcy byłoby cicho... Szepnąłby mu kto... podszczuł, wyrwałby się znowu...
— Przecież go wiek warcholstwa oduczy! — westchnął Sędziwój.
— Ja w to nie wierzę — zakończył Domarat.
Poczęli się wszyscy sadowić, gdzie kto mógł przy wojewodzie, który posępnym był ciągle i w ziemię patrzał.
— Nie w porę nam też król z poradlnem przyszedł — dodał. — Ci co mu byli niechętni pono w niebogłosy znów krzyczą.
— I odgrażają się — rzekł Wilk.
— Po dworach się Nałęcze zjeżdżają i wiecują — krzyku dosyć — mówił Zębacz.
— Bo jest czego krzyczeć gdy skórę drą — wtrącił podkanclerzy poznański Iwo. — Niechby król z ziemian i kmieci brał, bo mu się coś należy, ale z duchowieństwa!! A toć i nam poradlne dawać każe... W cóż się obrócą stare przywileje!
Ksiądz mówiąc, ożywiał się coraz bardziej, a był snać gorącego temperamentu, bo mu krew na twarz występowała, i ręce drżały miotając się.
— Każą naprzód poradlne nam płacić, wbrew zwyczajowi, a dalej nas do innych ciężarów wprzęgą. Myśmy przecie do tego nie obowiązani... bo gdy rycerstwo krew daje, my między ludźmi a Bogiem związek trzymamy... my dusze dajemy nasze...
Siedzimy na tej ziemi, ale król i pan nasz w Rzymie jest... Ludwik do nas nie ma prawa, ani do dóbr naszych...
Tak ci jest! — dokończył i o stół uderzył.
— Ojcze Iwonie — to i wy przeciw królowi? — odparł Sędziwój.
— Nie przeciw królowi, nie — zawołał Iwo — ale przeciw tym, co mu źle radzą.
Zamilkł na chwilę ksiądz i począł wprędce.
— Ale to poradlne nietylko dla nas, wszystkim ono niepomiernie zacięży — Panie Boże odpuść, czy go nie doradził kanclerz Zawisza dla przymilenia się panu — ale mu niem piwa nawarzy...
— Prawda — wmięszał się Domarat — że wrzawa okrutna, że co było ucichło i ułagodziło się, teraz znowu wre... Niechby król pamiętał, że córki tylko ma, a u nas córki nie dziedziczą... Niedopuszczą ich, ani zięciów do tronu. Głośno to mówią.
— Wiem o tem — rzekł Sędziwój spokojnie — a no, gdy wielka wrzawa zawczasu, to i dobrze... Z wielkiej chmury mały deszcz bywa...
— Nie zawsze — szepnął ksiądz Iwo.
Do pewnej miary człowiek znosi cierpliwie — w końcu oszaleje...
— Właśnie gdy tak źle jest — począł Sędziwój — my cośmy królowi wierni, powinniśmy starać się radzić i złego nie dopuścić...
— Do Krakowaby z tem słać — rzekł Iwo — my sami nic nie zdołamy; albo raczej do Budy, bo z królową Elżbietą o tych sprawach darmo chcieć mówić — ona odsyła do syna.
— Tak — szepnął śmiejąc się Domarat — a syn odsyła do niej.
Spojrzeli po sobie, głowami potrzęśli i umilkli.
— To bieda — dokończył kasztelan.
Sędziwój potoczył oczyma dokoła, jakby chciał się przekonać, że między swemi jest i otwarcie mówić może.
— Trzebaż było na ten czas właśnie, gdy tu się wszystko burzy u nas, aby Biały przyszedł jakby wyzywać niechętnych...
Najmniej mu się poszczęści... gotowi się garnąć do niego... Dlatego wszystko muszę zaniedbać, a z nim skończyć... inaczej nasza gromadka wiernych królowi...
— Ho! — zawołał Wilk — nie damy się...
— Z tem poradlnem naprzód trzeba końca — wtrącił Iwo. — Póki ono nad nami ciężeć będzie, pokoju nie zaznamy...
— O poradlne pewnie król zjazd zwołać musi... — rzekł Sędziwoj[2].
— Znowu na Węgrzech? — spytał Domarat.
Milczenie było odpowiedzią.
— Król daleko odjeżdżać nie może, pewnie nad granicą gdzieś miejsce wyznaczy... — dodał Sędziwoj[3]. — A że się spodziewa burzy od ziemian, woli ją przebyć pod własnym dachem...
Na wszystkich twarzach odbiła się ta wiadomość smutnie...
Ten i ów wtrącił coś jeszcze, troska była widoczna, a ks. Iwo więcej niż wszyscy złego przewidywał.
Z mowy jego już przekonać się mógł wojewoda, że duchowieństwo, nawet najlepiej dla Ludwika usposobione, zniechęcone zostało i gotowe było opornym podać rękę...
Zafrasował się bardziej jeszcze... Tak upłynął czas do wieczora.
Gdy się to tu działo, Gniewosz powracał od księcia, szukając wojewody. Nie znalazłszy go, nalegając mocno, od dworu jego dostał wiadomość, że go w Pierzchnie trzeba było szukać i — nie chcąc z niczem powracać, puścił się za nim.
Już była noc gdy nadjechał. Sędziwój przyjął go bardzo wdzięcznie. Widać było, iż mu rozmowa z księciem była na rękę, w porę i wielce pożądana.
Z Domaratem pomówiwszy, gdy lepszego miejsca, na takie pokątne widzenie się nie było, postanowił tu oczekiwać na księcia.
— Rzeczcie mu, że słowo rycerskie daję, iż ani zasadzki ni zdrady niema się obawiać ode mnie... Niech przybywa, wy z nim... czekać na niego będę...
Dano przewodnika przez lasy na krótsze drogi staremu Gniewoszowi, który raz jeszcze puścił się w podróż, pana Boga prosząc tylko, aby Białego zastał takim, jakim go porzucił. Pomimo swojego przywiązania do niego, widział Gniewosz teraz, że na jego stałość liczyć wiele nie było można.
Przypisywał to i położeniu smutnemu i rozdrażnieniu.
Niespokojny oczekiwał na przybycie posła książę...
Ile razy gniewał się na siebie, iż zezwolił na zjazd z Sędziwojem, i ile razy sobie winszował tego, policzyć niemógł nawet Buśko, który z twarzy jego, jak z książki czytał.
Nie przyznał się Biały przed nikim do tego kroku, którego się wstydził i wyrzucał go sobie. Szczęściem gdy Gniewosz nadjechał, trafił na chwilę dobrą — książę postanowił był jechać.
Wyobrażał sobie iż powagą swą, wymową, dostojnością ujmie i oślepi wojewodę, a wymoże na nim, co zechce...
Zdawało mu się że sprawa teraz dobrze stała, lepiej niż kiedy.
Sędziwój wzywał go do układów — musiał więc od króla mieć skazówkę i pozwolenie na to.
Myśli tej schwyciwszy się książę, tryumfujący zawczasu siadł na konia.
Służbie nie powiedział wcale, dokąd się udaje, a dozwalał domyśleć się, iż do Drzdenka na krótko jedzie. Nie wziął z sobą nawet Buśka i jeden Lasota mu towarzyszył, a drugi parobczak niemy, którego zwykle używał, gdy chciał zataić, co czynił.
Z Pierzchna część gości się rozjechała nazajutrz. Oprócz Domarata pozostał ks. Iwo i Wilk. Ostatni spał dnia tego, bo dużo wprzód pił z wieczora.
Sędziwój sam na sam chcąc widzieć się i mówić z księciem, namiot sobie osobno rozbić kazał na piaszczystym brzegu jeziora — ludzi poodprawiał i tu niespokojny dość oczekiwał na Białego.
Szło o to wielce Gniewkowskiemu księciu, ażeby postawą nawet i powagą w wojewodzie poszanowanie obudził. Najpiękniejszą więc zbroję, szaty, łańcuch, płaszcz, włożył na siebie, a im biedniejszym się czuł, tem dostojniejszym chciał okazać.
Przyznać mu też to było potrzeba, że na krótki czas złudzić mógł, umiejąc się postawić, jak na Piasta przystało...
Tylko — wprędce to panowanie nad sobą przechodziło — niecierpliwość czyniła go płochym, porywczym, dziecinnym, a powaga cała, przybrana mozolnie, znikała.
Im się bardziej lasami ku Pierzchnu zbliżali, tem książę stawał się niespokojniejszym, konia pędził, nużyło go zbyt dlań długie już oczekiwanie.
Pokazało się nareście jeziorko, wioska i rozbity namiot u brzegu. Książę wysłał przodem Gniewosza. W chwilę potem Sędziwój przyjmował go u progu namiotu swojego.
Byli sami. Biały pomimo wielkiego wysiłku, już ledwie mógł się z krwią zimną utrzymać. Gdy do namiotu weszli, a wojewoda siedzenie ukazał, książę milczący dotąd, spojrzał nań, wyzywając na słowo.
— Wierz mi, miłość wasza — począł Sędziwój spokojnie i chłodno — iż tylko dobra chęć dla niego do tego kroku mnie skłoniła... Nie rokując nic pomyślnego dla was, książę, radbym od twardego losu osłonić... od gniewu króla, od wszelkiego nieszczęścia jakie na siebie ściągnąć możecie...
Książę poruszył się i przerwał.
— Za dobrą wolę, dziękuję — rzekł — ale nie widzi mi się, aby mi wielkie niebezpieczeństwo groziło. Mam przyjaciół, do stracenia nie wiele, do zyskania — kto wie, ile... Wy też potrzebujecie pokoju...
Sędziwoj[4] wpatrzył się w niego.
— Jeżeli książę łudzić się będziesz tem, iż orężem coś na królu wymożesz — niestety — źle się to skończy.
Siły moje są aż nadto wystarczające na opanowanie zamków waszych, tak jak wzięliśmy Włocławek.
Ubiedz je niespodzianie łatwo było, nikt nie przeczuwał naówczas żadnej napaści, utrzymać się książę nie będziesz mógł.
Przymuszony uśmiech przebiegł po ustach Białego.
— Król Ludwik jest tak na miłość waszą zagniewany, iż w listach swych rozkazuje mi postępować bez miłosierdzia, bez żadnego względu.
Ani za życie wasze ręczyć nie mogę...
Pobladł słysząc to książę.
— Nawet w najgorszym razie — rzekł — królowa mnie obroni.
— Nie wiem — odparł Sędziwoj[5] — ale za to ręczyć mogę, iż królowa srogi żal ma do miłości waszej. Możesz się książę trzymać niewiem jak długo, w końcu wpadniesz w ręce moje — to nieochybna...
Probował się Biały uśmiechnąć jeszcze, lecz na wpół zarysowany uśmiech jego, zmienił w wyraz troski, nim rozkwitnął.
Sędziwoj[6] stojąc mówił ciągle.
— Wierzaj mi, książę, słowo rycerskie daję wam — ocalić was pragnę, a ocalenia innego nie widzę nad pokorę i zwrócenie się o łaskę i przebaczenie do króla.
Biały się porwał z siedzenia.
— Ale ja chcę, ja muszę mieć dzielnicę moją — zawołał — to co mi Kaźmirz zapłacił za nią, szyderstwem było nie ceną... Należy mi Gniewków, Kaźmirz niechętnym był dla mnie, uciekać musiałem od gniewu jego... Dzielnica mi się należy...
— Nie przeczę, że i żal i prawo jakieś książę mieć możesz — rzekł Sędziwoj[7] — ale łatwiej zyszczesz wyrozumienie i łaskę, gdy prosić zechcesz, gdy do serca króla się odezwiesz, niż wyzywając go. Potężnym jest, obraża go to... Król Węgier, Dalmacyi i Polski mocen jest przecie pokonać was, a jeśli nie wywiera całej siły, to dla tego tylko, iż nadto jest jej pewnym...
Biały podparł się na ręku i zadumał.
— Niech miłość wasza rozważy, porachuje co lepsze — dodał Sędziwoj[8]. — Ja zmuszać go ani chcę, ani mogę, ale proszę byś litość miał nad sobą.
— A wy mi za króla ręczycie? odda Gniewków mój? — zawołał nagle Biały, podnosząc oczy.
— Ja ręczę za to tylko, że waszą sprawę całą siłą moją, popierać będę — odezwał się Sędziwoj[9].
Nie polecono mi nic — to co czynię, z własnego serca i popędu robię — król nie wie o tem. Użyję wszelkich środków, abym wymodlił u Ludwika przebaczenie...
— Przebaczenie! — podchwycił urażony książę — ale ja ani łaski ni przebaczenia nie żądam — chcę sprawiedliwości!
— Król jest w swem prawie — odparł Sędziwoj[10]. — On wam nie odebrał Gniewkowa, spadkiem po Kaźmirzu go wziął. Nie pokrzywdził was — ale litościwym być i względnym może...
Zachmurzyło się oblicze książęce.
— Wierz mi, wojewodo — rzekł — tak mówiąc my nic nie sprawiemy.
— Boleć mnie to będzie — rzekł Sędziwoj[11] — a no, inaczej ja nie mogę...
Przerwała się rozmowa na chwilę, wojewoda nalał kubki, podał jeden księciu, a widząc że do ust niosąc swój zawahał się Biały, jakby czegoś w tym napoju obawiał, uśmiechnął się dumnie.
— Oto piję sam — rzekł urażony. — Masz więc książę dowód iż mu niepodaję trucizny, a kubki zamieńmy...
Zarumienił się Biały, zmięszał i żywo kubek podany wychylił.
Roztargniony był, niespokojny i smutny. Sędziwoj[12] pozostał takim jakim był — uprzejmością tylko w przyjęciu nagradzając nieprzyjemne wrażenie, jakie na księciu słowa jego czyniły.
Biały nie poczynał na nowo rozmowy...
Siedział czas jakiś milczący i zatopiony w sobie.
— Najuboższy z ziemian — odezwał się wreście — ma kawał gruntu na którym panem jest, miałżebym ja ojcowizny mojej być pozbawiony?
— Miłość wasza wyrzekłeś się jej sam — rzekł Sędziwoj[13] — wstępując do zakonu i poprzysięgając ubóstwo. Z tych ślubów, jak u nas mówią, papież go nie rozwiązał, i król stoi przy tem, że książę do zakonu powrócisz...
— Nie — papież mnie uwolni! — zawołał książę — nie myślę wracać — nie!
— I w tem król by być mógł pomocnym, wstawiając się do Rzymu — rzekł wojewoda — lecz potrzeba byś książę go przejednał, a na to sposobu innego niema, tylko... oddać mu zamki i prosić o przywrócenie łask i względów.
Książę potrząsnął głową, lecz poznać było można, iż się te nadzieje z któremi przybył, rozchwiały — że osłabł i niepewien był jak ma postąpić.
Sędziwoj[14] powtarzał stale toż samo. Biały coraz się słabiej opierał, naostatek przedłużona aż pod wieczór rozmowa zamknęła się tem, że nie dając żadnej stanowczej odpowiedzi, książę prosił o czas do namysłu dni kilka, i spiesznie konia dosiadłszy, uciekł od wojewody.
W drodze Gniewosz napróżno się chciał czegoś dowiedzieć od niego. Schylony na kark konia, rzucał oczyma dziko, zżymał się przez drogę całą, a przybywszy do Gniewkowa, rzucił się na pościel, na żadne nie odpowiadając pytania.
Nazajutrz wstał rano i poszedł oglądać zamek, liczyć swych ludzi, gniewając się i burcząc... Powróciwszy do dworu legł, zawoławszy Buśka do siebie... Śpiewak i baśniarz siedział długo, nim się od niego słowa doczekał.
Zerwał się z łoża i nagle zawołał.
— Buśku — to są wszyscy zdrajcy... Oni mnie w końcu ubiją, albo w ręce królowi dadzą. Wolę sam mu się poddać!
Buśko aż podskoczył ze swego siedzenia.
— Poddać się? — krzyknął — mając trzy zamki? — Poddać się?
— Jutro będzie ich może dwa, a pojutrze żadnego — rzekł książę szydersko. — Ludzie uciekają, a ziemian już połowy nie stało... Wielkopolanie co mnie w to wciągnęli, opuścili... znikli.
Wolałbym był Boga chwalić u Śgo Benigna.
Zadumał się bajarz stary.
— A! tak — rzekł — wino było dobre, ale strawa brzydka i księża surowi... Wolę tu albo we Drzdenku, choć tam mnie piwskiem poją.
Przeszedł się książę po izbie.
Czas uproszony do namysłu jeszcze był nie upłynął. Jednego dnia napadła go chęć wojowania; kazał częstokoły bić na wałach i natychmiast odwołał rozkaz...
Ciągnęło się tak dni kilka. Nikt już nie mógł odgadnąć co książę myślał, ale ci co do niego przystali, coraz mniej mając w nim ufności, uchodzili.
Jakieś tajemnicze przygotowania zaczęły się około księcia, wysłał Gniewosza, nie pytał już ani o Złotoryę, ani o Szarlej — i — niespodzianie zniknął w nocy...
Buśko tą razą mu towarzyszył, Lasoty nie brał z sobą.
Jednego ranka siedział w Wielkiej Wsi Dersław od skwaru się schroniwszy do chłodnej izby, w której ciemność panowała — i, prawdę rzekłszy, drzemał, gdy usłyszał w progu powitanie.
— Niech będzie pochwalony.
Przetarł oczy, stał przed nim Lasota.
— A ty tu co robisz? — zawołał porywając się Nałęcz.
— Przybyłem was o gospodę na jaki czas prosić — odezwał się Nałęcz.
— Książę cię odprawił?
— Nie... ale nam uszedł do swych przyjaciół do Drzdenka, a zamki królowi poddać kazał, choć na rok żywności miały, i bardzo się w nich mógł jeszcze bronić, gdyby chciał i umiał.
Uderzył w szerokie dłonie Dersław.
— Otóż masz, Piastowska krew, i nadzieje nasze na nich! — krzyknął, rozgniewany i oburzony...
Trwało to chwilę, uspokoił się natychmiast Nałęcz.
— Ha! — rzekł — indziej sobie i kogo innego szukać będziemy musieli.
Jeżeli Sędziwój sądzi, że tem już skończy wszystko — to się myli... Jeszcześmy nie dali za wygraną.
To mówiąc wychylił się, do drugiej izby przeszedłszy, przez otwarte okno, pięść złożył i zatrąbił w nią znanym sposobem.
W czwał nadleciał chłopak.
— Niech mi wnet siwego kulbaczą — krzyknął — a żywo.
— A no, wieczór nadchodzi — odezwał się Lasota.
— Tem lepiej, bo skwar przejdzie — odparł Dersław — trzeba się Nałęczom naradzić co czynić. Prawdę rzekłszy, rachowaliśmy na Białego, już, już a bylibyśmy go podparli i pomagali mu, ale na słomie się nie opierać!!
Splunął stary.
— Konia! — powtórzył raz drugi, zwrócił się do Lasoty.
— A i ty musisz ze mną — dodał — żeś tylko co zsiadł z konia, to nie szkodzi w twoim wieku nic... Będziesz mi potrzebny...
Nie pożegnawszy żony ani córki, Dersław wdrapał się na konia z pieńka u wnijścia, i oba ruszyli wyciągniętym kłusem.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – jeszcze.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sędziwój.