<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biesy
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Książę wyprawiał swe imieniny niezwykle hucznie. W bogato umeblowanym pałacyku przy ulicy Morskiej, pełnym najlepszych obrazów i rzeźb współczesnych mistrzów, było gwarno. Korzystając z nieobecności rodziców, przebywających wraz z dworem cesarskim na Krymie, młody Panin zaprosił wszystkich znajomych i przyjaciół, tych nawet, których nie mógłby pokazać swojej arystokratycznej rodzinie, wrażliwej na towarzyskie formy, strój i sposób wysławiania się.
W amfiladzie sal, saloników, gabinetów i buduarów tłoczyła się cudaczna zbieranina ludzka, na którą służba spoglądała z niedowierzaniem i zgorszeniem. Obok utytułowanych oficerów gwardii i dyplomatów, suchych i ostentacyjnie dystyngowanych, uwijały się włochate, rozczochrane postacie malarzy, rozpierały się na fotelach i kanapach jakieś nigdy nie widziane na ulicach typy w staromodnych, czarnych surdutach do kolan, brodate i długowłose. Byli to młodzi docenci filozofii i historii religii, wykładający w akademii duchownej. Na tym tle dziwnie wyglądał młody Hindus o brązowej skórze i zagadkowych, gorejących nieznośnym ogniem oczach, — studiujący prawo na uniwersytecie a jednocześnie przez ministerstwo spraw zagranicznych urabiany na rosyjskiego szpiega w koloniach angielskich, i kilku innych jeszcze cudzoziemców, przypadkowo bawiących w północnej stolicy.
Książę urządził zebranie męskie, niczym nie skrępowane, najprzyjemniejsze dla ludzi nieobytych z wielkim światem.
Goście oglądali galerię obrazów, piękne marmury, brązy i porcelanę, zdobiące wszystkie niemal pokoje pałacyku, szczególnie jednak — gabinet generała, gdzie znajdowały się rogi łosi, żubrów i jeleni, skóry upolowanych przez gospodarza domu niedźwiedzi, tygrysów i wilków, witryny z ustawioną w nich bronią myśliwską i manekin, przedstawiający samuraja w starożytnej zbroi wieku XVI.
Tam i sam tworzyły się mniejsze lub większe kółka gości, rozmawiających z ożywieniem i werwą.
Przybywszy do pałacyku i szukając gospodarza Sprogis rozglądał się wokoło z zaciekawieniem. Spostrzegł jednego tylko znajomego, absolwenta akademii — rzeźbiarza Stunkowskiego.
Otaczało go kilku panów, poważnie go słuchających.
— Nie mogę się z tym zgodzić — mówił rzeźbiarz, odrzucając z czoła spadającą mu na oczy czuprynę. — Jestem Polakiem i wierzę w istnienie absolutnej etyki. Walka oparta na nienawiści, pogardzie i brutalnej sile, szczególnie zaś zastosowana do całej klasy społecznej, nigdy nie osiągnie celu, gdyż wywoła jeszcze potężniejszą reakcję, podsycaną świadomością pogwałcenia instynktu moralnego.
Stojący obok brodaty docent, przecierając ciemne okulary, rzucił szyderczo basowym głosem:
— Są to rozumowania zgniłego Zachodu! Nie ma absolutnej etyki... Istnieje natomiast etyka posiadaczy i całkiem inna — wyzyskiwanych i ujarzmionych, etyka zwycięzców i zwyciężonych, etyka ludzi sytych i zadowolonych a zupełnie znów odrębna — głodnych i zrozpaczonych! To co zachodni człowiek nazwie zbrodniczością klasy, ja nazywam — jej moralnością, wykwitem warunków społeczno-polityczno-ekonomicznych!
Sprogis i Lejtan przeszli dalej i dopiero w gabinecie starego Panina spotkali solenizanta.
Roman Panin rzucił się ku nim z wyciągniętymi ramionami wołając radośnie:
— Przyszedłeś przecież, drogi Wiliumsie, cieszę się, że widzę ciebie, czarnooki Erneście! Obawiałem się, że Sprogis zaczął już malować swój obraz i — nie przyjdzie...
Pochylając głowę niżej, dodał:
— Jesteście dla mnie najdroższymi i najmilszymi gośćmi! Pragnąłbym, abyście się czuli w tym domu, jak we własnym! Znajdziecie tu parę rzeczy godnych obejrzenia... szczególnie rzeźby... Rodin, Antokolski... Torwaldsen... Rustici, Tribolo, Pietro Tenerani...
Wchodzili nowi goście, więc Panin pośpieszył na ich powitanie.
Sprogis mrugnął na Lejtana.
— Daj pudełko! — szepnął.
Student wyjął z kieszeni płaskie, na czarno emaliowane pudełko i podał je Sprogisowi. Był to upominek imieninowy — najlepsze angielskie farby akwarelowe — Newton and Windsor.
Malarz zatrzymał przechodzącego kamerdynera i rzekł do niego:
— Proszę mi pokazać pracownię księcia Romana!
Wygalonowany sługa zaprowadził go na drugie piętro i w końcu korytarza zatrzymał się przed drzwiami.
Sprogis wyciągnął rękę do klamki.
— Drzwi są zamknięte, jaśnie panie! Młody książę ma klucz zawsze przy sobie — oznajmił kamerdyner. — Do pracowni nikt nie ma wstępu...
— Cóż to za tajemnica? — zdziwił się malarz.
Ten wzruszył ramionami. Sprogis nachmurzył czoło. Po chwili, oddawszy kamerdynerowi swój upominek, polecił doręczyć go księciu, gdy goście opuszczą pałac.
— Teraz nie zwróci uwagi na ten drobiazg, ale gdy będzie wolny, może sprawi to mu przyjemność, że pamiętałem o nim — pomyślał, lecz natychmiast zacisnął wargi, gdyż gdzieś w głębi serca uczuł pogardę i niesmak dla siebie. Nie chciał jednak analizować tego wrażenia i szybko zbiegł ze schodów.
Panin i majordom zapraszali już gości do sali jadalnej, ozdobionej drogocenną boazerią, o suficie z polerowanego mahoniu, opartym na bogato rzeźbionych belkach ze złocistego jesionu. Stół, nakryty na osiemdziesiąt osób, ciągnął się przez całą salę. Lśniący śnieżną bielą obrusu, połyskiem mieniących się kryształów i srebrnej zastawy, stanowił piękne tło dla żardinierek napełnionych czerwonymi i różowymi goździkami.
Tłocząc się i gwarząc goście zasiadali do stołu, szukając wyznaczonych sobie miejsc. Rozlegał się głośny, bezceremonialny śmiech, gdyż przed rozpoczęciem kolacji w sąsiednim pokoju raczono się już wódką, koniakiem i przekąskami, którymi zastawione były małe stoliki.
Panin posadził Sprogisa przy sobie, Lejtana zaś — trochę dalej — obok rzeźbiarza Stunkowskiego, który z drwiącym wyrazem twarzy przyglądał się niezwykle mieszanemu towarzystwu.
Książę śledząc uważnie ruchy usługujących lokajów i mrugnięciem powiek dając rozkazy anglizowanemu majordomowi, zamieniał ze Sprogisem urywane zdania.
— Czy już zacząłeś malować? — pytał, lecz w chwilę potem syczał: — Ach, ten Sergiusz, cóż to za potwornie niezgrabna małpa! Znowu oblał sosem ramię tego specjalisty od Kanta...
— Tymczasem robi się szkic węglem... już po raz trzeci zmieniam pomysł — odpowiedział Wiliums. — Ale skąd ci przyszło do głowy zapraszać tych tam filozofów? Cóż ciebie może łączyć z nimi?
Panin nie odpowiedział, bo właśnie zerwał się i podbiegł do „mistrza ceremonii“ szepcąc mu coś do ucha.
Powróciwszy na miejsce pochylił się do Sprogisa i odpowiedział:
— Mylisz się, mój drogi! Łączą mnie z tymi śmiesznymi filozofami wspólne dociekania w ważnej kwestii — zależności ducha ludzkiego od zjawisk ziemskich i tych, które zachodzą we wszechświecie — oczywiście — poza granicami naszych zmysłów... Oni mają na to swoje własne teorie, a ja — wrodzoną mi, intuicyjną nadwrażliwość...
Rozmowa się urwała, bo jeden z gości — poeta — poprosił o głos i odczytał okolicznościowy wiersz, na poczekaniu napisany na odwrotnej stronie ozdobionego koroną „menu“. Rozległy się nowe wybuchy śmiechu, brawa, dowcipy i niebawem — rozpoczął się cały szereg przemówień na cześć Amfitriona — solenizanta.
Lokaje dolewali wina; majordom gładząc siwe bokobrody wskazywał na coraz to inne butelki, śledząc aby „gama winna“ wypadła jak najlepiej a została wykonana w porządku, przewidzianym w najsurowszych przepisach kodeksu high-life‘u.
Sprogis pił, lecz ukradkiem przyglądał się księciu.
Coś, jak gdyby nierozwiana wątpliwość, lekko niepokojące podejrzenie i obawa, której przyczyny ani też przedmiotu nie byłby w stanie określić nawet pobieżnie, skądś wypływały nagle i tak samo znikały, gdy malarz pochwycił skierowany ku sobie wzrok pięknych oczu Panina. W takiej chwili widział w nich całe morze ciepłej, łagodnej dobroci, tej, która zjawia się nie tylko pod wpływem jakiejś przyjemnej emocji, ale staje się właściwością natury a może nawet czymś na kształt maski, ukrywającej jej istotną treść. Rozumiał, że te oczy patrzą gdzieś daleko, poza otaczające je boazerie i jedwabną tkaninę tapet, dążą do czegoś, co wyraźnie widzą w oddali i do czego tęsknią. Ani cienia dumy lub pychy nie wyczuwał Sprogis w tej bezwiednej zadumie i tęsknocie łagodnych, szafirowych oczu Panina, a wtedy serce malarza bić przestawało i jak gdyby z zawrotną szybkością padało do stóp genialnego artysty, który pociągał go ku sobie ni to wartki prąd rzeki, ni to przepaść bezdenna. Z trudem wstrzymywał się Sprogis, aby nie szeptać słów uwielbienia, nie schwycić dłoni tego cudnego młodzieńca, Efeba czystej sztuki, Antynousa natchnienia, i nie przycisnąć jej do ust w religijnej niemal ekstazie.
Jednak nastrój ten rozpraszał się wkrótce.
Zimny, dotkliwy dreszcz rodził się w mózgu Sprogisa i biegł leniwie jego zwojami, budząc odruchy uśpione i bezwładne. I znowu — nieukojony, tępy ból zwątpienia, drażniąca podejrzliwość i ten znany mu już, natarczywy, dochodzący z daleka głos ostrzegawczy dręczyć go poczynały i judzić. Ożywały niezatarte jeszcze wspomnienia... gorycz z powodu porażki na konkursie... uznanie wyższości Panina... a obok — silniejsza od wszelkich rozumowań i pobudek — zwykła zawiść, ta ponura, tchórzliwa, pałająca zemstą zawiść kainowa. Jak niewidzialny pyłek śmiertelnej trucizny, zawiść ta jadowita była i mroczna. Odganiał ją od siebie, usiłował zdławić i rozproszyć w skłębieniach i labiryntach sprzecznych uczuć — zachwytu, uwielbienia, szacunku, miłości niemal, lęku i nienawiści, wstydząc się, w duchu zadając gwałt własnej woli i umyślnie, bez zastrzeżeń korząc się przed genialnością Panina.
Sprogis pił dużo, żeby zagłuszyć w sobie odgłosy rozterki wewnętrznej, lecz przyzwyczajony do obserwowania siebie i innych nie miał sił uśpić nieustępliwych, drażniących myśli. Utajony w nim głos szydził z niego lub nalegał z zimnym uporem. Ponownie burzyło się wszystko w głowie i sercu malarza, gdy uprzytomniał sobie, że znajduje się w domu zwycięzcy, który sam przecież scharakteryzował siebie jako najeźdźcę. Wszakże to on — ten wiotki, o rysach niewinnej dziewicy młodzieniec, wychuchany i wypieszczony we wspaniałym pałacu, rozgrzany i rozpromieniony nieznanym ubogiemu Łotyszowi gorącym słońcem, ukojony na całe życie cichym pluskiem ciepłych fal i łagodnym powiewem bryz południowych mórz, wszakże to on bez wysiłku powalił go i spoglądał na leżącego bezbrzeżnie łagodnymi oczami, w których na całe życie skupił szafir oceanu i migotliwe iskierki słonecznej poświaty, igrające na jego rozedrganej powierzchni.
Kreśląc ten obraz triumfu Panina nad sobą Sprogis marszczył czoło. Nie mógł się opędzić natrętnej myśli, czy łagodny wzrok zwycięzcy był istotną, wrodzoną dobrocią, chociażby dobrocią człowieka z pochodzenia i wychowania swego pozbawionego zdolności do złych, zoologicznych odruchów, czy też niewzruszoną pewnością swej niedoścignionej przewagi, tej miłościwej, królewskiej dobroci pomazańca bożego, półboga, istoty z innej strefy myślowej i emocjonalnej? Wydało mu się to bardziej poniżającym, stokrotnie straszniejszym dla niego — zwalczonego, niż nawet wściekły gniew i dziki triumf zwycięskiego współzawodnika.
Korzystał z gościny Panina, oddychał powietrzem jego wspaniałej siedziby, pił jego wino i jadł przy jednym z nim stole. Młody książę starał się wyróżnić go spośród swych przyjaciół i znajomych, od czasu do czasu dotykał jego ramienia miękką, pieszczotliwą dłonią i zaglądając mu w oczy szeptał coś, jak do kochanki.
Sprogis zastanawiał się nad tym, co zmuszało księcia do zbliżenia się z nim? Porał się z zasadniczo sprzecznymi myślami. Być może Panin uważał swoje zwycięstwo za przypadkowe i czuł w pokonanym rywalu przewagę sił i talentu, które zdystansował bezwiednie, ponieważ jego obraz odpowiadał chwilowemu nastrojowi sędziów, co nieraz się już zdarzało w sztuce? Może obawiał się teraz Sprogisa, odnalazłszy w nim głęboką wrażliwość duszy, rzetelną wiedzę i gorący poryw — tę dźwignię prawdziwej twórczości? Jeżeli Panin miał takie względem niego uczucia, to prawdopodobnie zamierzał zapożyczyć od współzawodnika brakujących mu cech i walorów, obracając je na dalszą z nim walkę. Wiliums oskarżał księcia o podstęp i to sprawiało mu ulgę, gdyż wiedział, że nie pozwoli się podejść i wyeksploatować.
Inne też przypuszczenia roiły się w głowie Sprogisa, a jedno z nich koiło jego niepokoje i rozpraszało wszystkie podejrzenia.
Widział obraz młodego arystokraty, wyczuł w nim ogromny talent, genialność raczej i wspaniałą wyobraźnię. Prawda, że była to wyobraźnia spoza horyzontu zwykłych ludzkich potrzeb, myśli i dążeń, lecz potężna wszakże i uduchowiona. Sprogis w tej dziedzinie nierealnych, z człowiekiem bezpośrednio niezwiązanych idei czuł się zupełnie obco, nie mając do nich żadnego pociągu. Wszystko, co malował, o czym marzył, tętniło żywą krwią, owiane było radością lub cierpieniem człowieczym. Jego bies łazienny i jego przezroczyste, majaczące „dekle“ wyszły nie z wyobraźni, lecz ze wspomnień, atawistycznie odziedziczonych wraz z kształtem jego czaszki, strukturą mózgu i z pierwiastkami krwi.
Panin mógł przejrzeć duchowe oblicze malarza i pragnął połączyć się z dzisiejszym współzawodnikiem w jeden zgodny a mocarny akord, aby uniknąć tytanicznego tragizmu Michała Anioła, udręczonego słonecznością, nieziemską pogodą i harmonią duszy Rafaela Santi. Może też pożądał, jak niemal boski uczeń Perugino, by stać się najwyższym przejawem i najszlachetniejszym połączeniem w doskonałą całość zdobyczy ludzkiego geniuszu, osiągniętego wysiłkiem wielu natchnionych malarzy, i dążyć do bezgranicznej doskonałości?
Ta myśl wzruszyła Sprogisa i gotów był w każdej chwili oddać całego siebie dla zwycięskiego pochodu nowego proroka sztuki. Jednak nadpływało natychmiast inne porównanie. A co stanie się z nim — ambitnym, świadomym swych sił malarzem, jeżeli książę nie posiada dążeń Rafaela Santi, jeżeli wcieliła się w nim zagadkowa dusza Leonardo da Vinci, który prześcignął swego mistrza Andrea Verrocchio i wytrącił mu pędzel z ręki na zawsze? Być może, Panin, jak niegdyś Leonardo, posługiwał się Sprogisem jak najrzadszym, najcenniejszym modelem? Ulubieniec Ludwika Sforzy odprowadzał wszakże skazańców na miejsce stracenia, aby szkicować rysy człowieka oszalałego w śmiertelnej trwodze i ostatecznej rozpaczy! Wzorując się na nim, czyż nie mógł Panin powziąć zamiaru studiów nad malarzem, którego trawiła męka zawiści?...
Na myśl o tym wzdrygał się nagle i bladł. W tym to pałacu, tam za zamkniętymi na klucz drzwiami pracowni, wśród tego przepychu i bogactwa został wykonany obraz, który prawie zdruzgotał całe życie Sprogisa, jak niegdyś utwór Leonardo zgubił Verrocchio! Prawie? O, nie — do szczętu już zburzył! Pozbawił go już wiary w talent, wniwecz obrócił bohaterski wysiłek kilku lat pracy i zatruł mglistym dążeniem ku jakimś zawrotnym szczytom promiennym! Były to szczyty, o których z takim przejęciem i ogniem prawił młody książę, nie troszcząc się bynajmniej o to, czy jego słuchacz potrafi ogarnąć odsłaniane przed nim dalekie, osobliwym instynktem wybrańców wyczuwane horyzonty? Być może, pewnego dnia, pomiędzy śniadaniem a obiadem w tym samym pałacu zaszkliły się zielonym, fosforyzującym błyskiem wszystko widzące i zgłębiające źrenice Sfinksa, które zaćmiły, zohydziły i ośmieszyły barbarzyński, rubaszny, z szarej, ubogiej ziemi i nędzy ludzkiej powstały prastary mit łotewski? Ileż to porywów, zwątpień i zmagań, ileż cierpień twórczych, ile nocy nieprzespanych, dni głodu i pracy wyczerpującej, ileż to nadziei i wspaniałych marzeń zagasił, sponiewierał, spospolitował i rozwiał młody posiadacz tej siedziby wielkopańskiej dla wybryku swej fantazji, dla dogodzenia wybujałej ambicji, wpadający jak kamień do „zacisznego stawu“?! Tak przecież określił swoje wystąpienie na konkursie sam książę Panin...
Zaciszny staw? Cisza, zaczajona cisza wielkiego wysiłku i skupienia, co prawda, panowała wtedy w Akademii, gdyż ważyły się tam losy malarzy, wychodzących w świat szeroki, lecz nie miał prawa Panin nazywać tego ciszą „stawu“. Był to raczej potężny ocean, chwilowo, przed nadążającą burzą wolnej twórczości znieruchomiały nagle, tajemniczo spokojny!
— Napij się tego wina, Wiliumsie, — posłyszał Sprogis słodki głos księcia. — To burgund z piwnicy dziadka... Rok 1885-ty...
Duszkiem wychylił malarz szklankę ciemnego, jak krew, gęstego, aromatycznego wina i ze straszliwą świadomością rzeczywistości ujrzał księcia, podnoszącego swój kielich do łagodnie rozchylonych ust, a na następnym planie ohydną, zimną izbę, oklejoną pożółkłymi dziennikami, niezgrabną ladę z „primusem“ i rondelkiem, brudne sienniki, gorączkującego Ernesta i siebie samego, ciskającego do kąta swój podeptany „Mit“... Być może z taką samą palącą, morderczą rozpaczą surowy Michał Buonarotti szarpał zakrzywionymi palcami pierwszy wariant „Strasznego Sądu“, a stary Andrea de Cioni, przezwany Verrocchio, z duszą pełną jadu palił swoją „Świętą Rodzinę“, której bez natchnionej pomocy swego ucznia, da Vinci, dokończyć już nie miał sił.
Panin... wino z r. 1885-go... liberia służby... wspaniała uczta... pałac, skarby sztuki, bogactwo, tuż obok — on sam w starym, wyświechtanym palcie, zrudziały, cuchnący koc, prychający „primus“, ubóstwo, głód, choroba, beznadziejna pustka w duszy... i nagle — zupełnie czcze, zupełnie puste, niemal zbrodnicze, swoją niewłaściwością, ni to szyderstwo bezczelne, ni to bredzenie obłędne:
— Kroczmy razem ku sławie!... Twórzmy promienny mit słoneczny!
Mit słoneczny, promienny, gorący, piękny! Szaleństwo! Drwiny!... W piecu od miesiąca nie palili... w dzbanku zamarzała woda... spać musieli w paltach i wojłokowych butach! Słoneczny mit!
Z dna duszy podnosi się ciężka nienawiść... ciężka jak kamień... Nienawiść i pogarda... Pogarda do obcego człowieka, wrogiego swą niezrozumiałością, która się wydaje niebezpieczną, groźną a śmieszną i nieżyciową zarazem.
To uczucie dodaje otuchy i jak gdyby uspokaja Sprogisa. Panin nikogo nie porwie, nikogo nie pochwyci w swe słoneczne sieci... Pozostanie samotnym i dla wszystkich obcym dziwakiem, fantastą, wytworem swej odosobnionej, zbytecznej klasy! Zwycięstwo pozostanie przy Sprogisie, „synu ziemi“, pełnym jej soków, drgań, nikłych radości i tępych, codziennych bólów! W jego mózgu i sercu żyje duch, lecz jest to ta cząstka ducha bożego, którą Stwórca udzielił człowiekowi, gdy zakazał mu, wskazując na „drzewo poznania dobrego i złego“, porywać się na zdobycie niedostępnych ludziom wyżyn ducha. Sprogis nieraz myślał o tym i miał wyrobiony pogląd na możliwości ludzkie.
— Chrystus głosił boskie prawo miłości i sprawiedliwości — koczownicy zaś jałowej Palestyny, zrozpaczeni wychodźcy z Akkadu, niewolnicy Rzymu cezarów ukrzyżowali Syna Bożego... Wielcy wtajemniczeni i prorocy ginęli z ręki tych, których oświecić pragnęli, albo ukrywali się na pustyni, zdala od „umiłowanych braci“... Nie wolno bowiem zasadzić palmy tropikalnej w ściętej mrozem, błotnistej glebie Petersburga, zbrodnią byłoby wypuścić uwięzionego ptaka rajskiego do świerkowych, zaśnieżonych lasów północnych lub zmusić anioła, aby stróżował w więzieniu przy podpalaczach, zabójcach i złodziejach... Nie wolno porywać słabego, ziemskiego ducha do promiennej krainy potężnego ducha absolutnej Prawdy, bo bezsilny mieszkaniec ziemi wpadnie w obłęd; nie nawykły do bezbrzeżnego lotu, szybując poza rubieżą, zakreśloną tajemniczym prawem, — runie, opaliwszy swe skrzydła, oślepiony i wyczerpany na zawsze... Biada wołającym na niedostępne szczyty, biada zdrajcom i podżegaczom!...
Sprogis nie skończył swej myśli, bo Panin odpowiadając na kolejne przemówienia zabrał głos:
— Drodzy przyjaciele! O, jakżebym pragnął, abyście w sercach swych mieli przyjaźń dla mnie! Przyjaciele! Dziękuję wam za dowody sympatii, dziękuję z całej duszy! Nie będę powtarzał tego, że chciałbym włożyć w was ów „węgiel gorejący“, o którym mówi nasz wielki poeta. Wołam do was w tej chwili, tak jak to czynię zawsze, wołam wielkim głosem: pamiętajcie, że duch nasz spotężniał w walce życiowej i, jak płomień rozszalały, dosięga już krainy wieczystego ducha twórczego — boga swego i brata!
Usiadł i wychylił kieliszek wina.
Bene! — chrząknął jeden z profesorów. — Najlepszy materiał do podsycania ducha — dobre, zacne wino! Ergo — bibamus, amici!
Uczta szybko przekształcała się w ordynarną pijatykę. Mówili wszyscy naraz. Ten i ów z biesiadników ściskał sąsiada lub śpiewał; jakiś oficer usiłował nawet zatańczyć „trepaka“, lecz nogi mu się poplątały, więc zatoczył się i usiadł, podtrzymany przez bacznego na wszystko majordoma. W pewnej chwili przez zgiełk i wrzawę przedarł się basowy głos jakiegoś chudego, wysokiego gościa o surowej, wąskiej twarzy i rozwichrzonych, ciemnych włosach.
Walnął pięścią w stół i krzyknął:
— Ciszy żądam, tłuszczo niesforna! Mówi do was syn chłopski i pisarz, który wyssał natchnienie, jedyną prawdę i polot z piersi matki-ziemi.
— Wiktor Mujżel przemawia! — zawołał Panin. — Proszę o ciszę, panowie!
Pisarz, obciągając na sobie czarną bluzę i poprawiając kokardę z czarnego fularu na żylastej szyi, mówił głosem głuchym, podobnym do uderzeń młota.
— Furda wszystko! Duch nasz nie spotężniał, książę, ino nienawiścią wezbrał i rozpaczą! W ślepym, zapamiętałym gniewie miota się on i szuka ujścia... a jedną tylko ma przed sobą drogę — tę wyboistą, rozstajną, ziemską!... Jak wściekły odyniec nie potrafi podnieść ryja i spojrzeć w oblicze słońca, — nie potrafi też tego człowiek ziemi, nie zapragnie nawet, bo niczego mu to nie przysporzy... Nie zwódź nas, Romanie Piotrowiczu, nie omamiaj fałszywym blaskiem swych niezrozumiałych dla nas haseł, bo nie pójdziemy za tobą i nie uwierzymy ci, chyba, że dasz nam przedtem zrozumiałe ziemskie szczęście, sprawiedliwość i najdroższy skarb — wolność myśli, uczuć i czynów...
Towarzystwo, chociaż mocno podpite, zrozumiało polemiczny ton przemówienia Mujżela i umilkło. Rzeźbiarz Stunkowski uśmiechał się ironicznie i pochylając się do Lejtana szepnął:
— Dwa maksymalizmy — książęcy, duchowy i czczy w bezsilnej frazeologii, rzucany na poczekaniu pod nogi pijanej, przypadkowej mieszaniny ludzkiej, i chłopski — przyziemny, a jednak niejasny, rozlewny i groźny w następstwach, bo ożywiony nienawiścią.
Jeden z dyplomatów, uświadamiając sobie kłopotliwość sytuacji i usiłując rozproszyć przykry nastrój, zaintonował pieśń studencką:

Gaudeamus igitur,
Juvenes dum sumus...

Nie zdążył jednak odśpiewać drugiej strofki, gdy Mujżel ryknął znowu już zupełnie pijanym i wściekłym głosem:
— Jak pić — to pić! Po co te szlachetne, górnolotne rozmówki?!... Nie czas już na nie, basta! za późno!... Do rąk proletariatu dostał się już dynamit, piroksylina, niedawno jeszcze stanowiąca przywilej „wtajemniczonych“, ich najświętsze „tabu“! I o czym tu mówić dużo? Cha! cha! cha! Wszystko jest jedną chwilą i mgłą, co się rozwiewa od lada podmuchu... Mój sąsiad — niewolnik króla Anglii i cesarza Indii (czy rozumiecie paradoksalność tego tytułu?), czcigodny wyznawca Brahmy, Allaha, czy innego Buddy, słowem — szlachetny Hindus pokazał mi ten drobiazg...
To mówiąc, Mujżel podniósł nad głową mały kryształowy flakonik i ruchem sztukmistrza-magika pokazał go gościom, rycząc zachrypłym głosem:
— To cacko zawiera w sobie... straszną truciznę... kurarę... Jedna okruszyna do krwi i — finis! Zabije ona wieprza i z równym powodzeniem — uduchowionych ględziarzy...
Zbierało się na burdę, więc Panin, udając, że nie słyszał słów pisarza, z uśmiechem podniósł się i zawołał dźwięcznym głosem:
— Przekoczujmy teraz do sali! Tam podadzą nam kawę i likiery.
— I koniak, koniecznie koniak! — wrzasnął jeden z włochatych filozofów.
— Ależ — naturalnie, jaśnie panie! — natychmiast podchwycił jego słowa poważny majordom.
Lejtan podszedł do Hindusa i obejrzał piękny agatowy flakonik w kształcie małej tykwy, ozdobionej delikatną rzeźbą. Nieznany artysta zawarł w niej całą scenę. Kilka drobnych postaci ludzkich w popłochu uciekało przed potwornym bożkiem, który kilkunastu rękami ciskał w powietrze trujące ziarna. Na pierwszym planie leżało dwu Hindusów; mieli stężałe, straszliwie powykręcane nogi i ręce, ciała wyprężone i zgięte, niby drzewca łuków; na twarzach umierających ludzi zastygł wyraz szatańskiego śmiechu lub bólu.
— Cóż to za bajeczna robota! — zawołał Lejtan, pieszcząc zimny kamień flakonu.
Posłyszał to przechodzący w pobliżu książę i zwracając się do Hindusa szepnął do niego z czarującym, zupełnie kobiecym, jakimś przymilnym i tajemniczym uśmiechem:
— Podaruj mi tę zabawkę, Sintu!... Podaruj, małe, płomiennookie dziecię Gangesu!
Hindus zmrużył zagadkowe oczy, niby czarną wypełnione smołą, i odparł:
— Po to właśnie przyniosłem to cacko! Chciałem ci je oddać przy rozstaniu... Ale nie obawiaj się — nikt nie otworzy tego flakonu!
— Dziękuję! — zawołał Panin i patrząc radośnie na Lejtana, dodał: — Weź sobie to cudo — dar przyjaciela można wszak oddać przyjacielowi?!... Jesteś miniaturzystą, Erneście, to ci się przyda, jako wzór sztuki hinduskiej... zresztą, jak na mój gust, nadmiernie ekspresyjnej.
Ujął obydwu gości pod ramię i skierował się z nimi do sali.
Sprogis usiadł na parapecie okna, aby się trochę ochłodzić. Zmagały się w nim dwa świeżo przeżyte wrażenia. Zdawało mu się na razie, że przeważa oburzenie z powodu zuchwałej, niemal bluźnierczej mowy pisarza. Przypomniał sobie, jak Mujżel walił włochatą pięścią w stół, a twardymi, prostackimi słowami bił w promienne ideały księcia. Bił z całą śmiałością i brutalnością, jak gdyby zwalczał coś zwykłego, spotykanego na każdym kroku, nie korząc się bynajmniej przed wielkością i szlachetnością myśli Panina. Sprogis czuł urazę i wrogość do zuchwałego pisarza z ludu... Po chwili jednak coś innego odezwało się w nim, na razie tchórzliwie, skrycie, lecz wkrótce — wyraźniej już i śmielej.
Długo nie mógł określić tego niejasnego odczucia, aż ze wstydem uprzytomnił sobie, iż jest to radość, że znalazł się przecież ktoś, kto nie uległ Paninowi, nazwał jego patos niepotrzebnym, fałszywym i niezrozumiałym... groził zemstą, drwił wreszcie, ryczącym głosem rzucając mu w twarz epitet „ględziarza“.
Jeżeli pijany Mujżel miał słuszność, a słowa jego podpowiedziała mu odwieczna mądrość ziemi, to zwycięży on — Sprogis, czujący w sobie tyle ziemskiej siły, aby mrok jej i mękę ucieleśnić, wzbudzić współczucie dla niej, rozpalić gniew i dać jej ujście w zemście.
Na tym polu wyczucia ziemi — nie obawiał się Panina.
Sfinks księcia zostanie przysypany piaskiem, gdy rozszaleje prawdziwa ziemska burza, pełna grzmotów i śmigających błyskawic.
Nikt już nie wyczyta żadnej tajemnicy z oczu boskiego potwora, gdyż nic w nich nie ma, jak też nigdy nie istniała istota, podobna do Sfinksa, w zagadkowej, niezgłębionej tęsknocie poczętego w łonie wybujałej fantazji człowieka, udręczonego przez niemiłosierne słońce Egiptu. Gdyby nadeszła ta chwila triumfu, on — Sprogis mógłby się stać bezbrzeżnie łagodnym i dobrotliwym, jak najwspanialszy wśród zwycięzców, — poskromiciel nieżyciowego geniuszu!
A więc uważa się za wyższego i bardziej natchnionego, niż książę Roman Panin? Kto to powiedział? Kto może oddać jemu, synowi weterynarza, palmę pierwszeństwa? Przyjdźże, nieznany sędzio, rozstrzygnij ten spór, stanowiący o wszystkim, co jest najdroższe i najważniejsze w życiu!
Serce kołatać mu zaczęło, jak gdyby z nizin głębokich jednym tchem wbiegł na szczyt podniebny; krew tętniła przepełniając wszystkie żyły, tak, że czuł łamiący ból w skroniach. Ścisnął głowę rękami i oczy przymknął. Wydało mu się nagle, że runął do otchłani bez dna i że ten lot szalony trwa już wieki całe, że nie ma początku i nigdy nie będzie miał końca.
— Wzloty i upadki... Wzloty i upadki... — szeptał. — Przeklęte dziedzictwo!
Zaklął i odsłoniwszy twarz obejrzał się. Spostrzegł przechodzącego lokaja z tacą, na której stały szerokie i płaskie patery z perlącym się szampanem.
— Pić!... — wyrzęził i zatrzymawszy zdumionego kamerdynera wypił jeden po drugim dwa kubki zimnego wina.
Wyszedł z sali i znalazłszy się w bibliotece przypomniał sobie, że stąd właśnie wchodził na drugie piętro, gdzie mieściła się pracownia Panina.
Jak gdyby kierowany jakąś zewnętrzną siłą, szedł, nie myląc drogi, aż zatrzymał się przed drzwiami. Wpatrywał się w jasne, lakierowane deski, starając się przebić je wzrokiem i zajrzeć do środka pracowni. Dlaczego to czynił, co go tu pociągało? — o tym nie myślał i nie wiedział. Nie zdając sobie sprawy, co robi, nacisnął klamkę. Drzwi bez szmeru uchyliły się natychmiast. W olbrzymiej pracowni o oszklonej ścianie paliła się stojąca w rogu lampa pod fioletowym abażurem. W zmroku ledwie się znaczyły kontury szerokiej otomany, zarzuconej wzorzystymi poduszkami, a przed nią — na posadzce skóra olbrzymiego białego niedźwiedzia, niskie, wygodne fotele i małe stoliki arabskie, czarne, inkrustowane kością. Przy innej ścianie bielała jakaś jasna bryła, prawie tonąca w mroku.
Sprogis, zaciskając zęby, z rozpaczliwą odwagą, jak gdyby szedł na niechybną śmierć, przekręcił namacany przy drzwiach kontakt. Pracownia rozświetliła się tak jaskrawo, że malarz drgnął i oczy ręką przysłonił. Spod złożonej daszkiem dłoni spojrzał w stronę bielejącej plamy. Był to blok marmuru kararyjskiego, który skrzył się teraz w świetle lamp. Dziki, zdawało się, złom śnieżnobiałego kamienia, miał jednak formę, nadaną mu dłutem rzeźbiarza, a naśladującą kształty druidycznych ołtarzy, odnajdywanych po leśnych uroczyskach i na szczytach gór. Na marmurowym odłamie jakiś niezawodnie wielki artysta umieścił symboliczną rzeźbę — natchnioną, porwaną wielką ideą figurę Prometeusza, o rysach księcia Romana Panina. Tytan obydwiema rękami trzymał nad głową płonącą pochodnię. W napiętych mięśniach, w rozwiewie języków płomieni, w nieuchwytnych skrótach bioder i wygięciu stóp wyrażony został przez rzeźbiarza ruch zstępowania z wyżyn.
Przyjrzawszy się baczniej Sprogis zrozumiał, że Tytan dotknął już ziemi, bo tam i sam sterczały ostre odłamki kamieni, złamane pnie drzew i badyle krzewów. Prometeusz przynosił ze szczytu Olimpu ogień, odebrany ludziom przez gniewnego Zeusa. Zuchwałym buntem swoim Prometeusz porwał innych śmiałków, lecz ci nie doszli, a wychudłe, żałosne ciała ich, jak wiechy ponure, znaczyły drogę triumfującego zwycięzcy. Tytan w ekstatycznym zachwycie schodził z Olimpu, patrząc gdzieś na ukryte w głębokich dolinach osiedla ludzkie i nie widząc, że w pędzie swoim tratuje ludzi, pozostawiając poza sobą ich zmiażdżone ciała, wtłoczone w ziemię i piarg...
Sprogis zbliżył się do rzeźby i na fryzie ołtarza odczytał napis, wystylizowany w typie najstarszych run:
— Tobie, Prometeuszu, w miłosierdziu i odwadze nieziemskiej niosącemu śmierć!
Malarz długo stał nieruchomy i ponuro patrząc na ten blok sypiący tysiącami skier i połysków myślał.
Z trudem oderwał wzrok od alegorycznej rzeźby i obejrzał się po pracowni.
Przed oszkloną ścianą, do połowy ukryte za zasuniętą draperią widniały stalugi. Sprogis nigdy nie widział podobnych. Przypominały raczej rosyjskie narożne bożnice, w których zazwyczaj przechowywano obrazy święte i inne przedmioty kultu, tylko ta ciężka, mahoniowa szafa na ruchomym postumencie, z półką na palety i kasetkę z farbami, miała zasuwającą się żaluzję, podobną do tych, w które zwykle zaopatrzone bywają amerykańskie biurka. Malarz spróbował podnieść ją, lecz przekonał się, że była zamknięta na klucz.
— Dlaczego taką tajemnicą otacza Panin swoją pracę? Kogo obawia się i z jakiego powodu? — miotać się poczęła zaniepokojona nagle myśl.
Podniósł oczy na ściany. Na jednej, nad otomaną wisiał olejny obraz, przedstawiający nagiego chłopaka, w pełnym słońcu przyglądającego się swemu odbiciu w wartkim prądzie strumyka. Obraz nie miał podpisu autora, lecz Sprogis nie wątpił, że malował go książę, — ta sama rozszalała paleta słoneczna, którą znał już z przedstawionych Akademii obowiązujących szkiców rywala, ten sam niebywały przepych świetlnych efektów, śmiałych do zuchwalstwa.
Szedł już ku drzwiom, aby zgasić lampy i wyjść niespostrzeżenie, gdy nagle wzrok jego padł na wąską część ściany, pomiędzy kotarą a piecem. Światło lamp nie docierało tu w całej pełni, więc ściana tonęła w cieniu narożnika pieca i grubych zwojów draperii.
Cztery barwne plamy obrazów majaczyły w panującym tu zmroku.
Sprogis stanął jak wryty i wydał bolesny jęk.
Poznał wszystkie cztery warianty swego mitu łotewskiego. Wisiały bez ram na wbitych w ścianę gwoździach. Umieszczono je w nieładzie, nie w kolejności ich powstawania. Malarz szybkim krokiem przeszedł do stalug i przekonał się, że z tego miejsca Panin nie mógł widzieć dobrze obrazów, umieszczonych pod nieodpowiednim kątem; to samo skonstatował, usiadłszy na sofie.
Zgasił lampy i upadł na fotel.
Siedział, zwiesiwszy głowę na ręce, oparte na kolanach, i na razie o niczym nie myślał.
W głowie czuł chaos i burzę.
— Pijany jestem i przywidziało mi się... — mruknął i jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, znowu zapalając wszystkie lampy.
Jęknął, zaskowytał z jakąś dziką rozpaczą, ujrzał bowiem krwawo czerwone wnętrze łaźni łotewskiej, rozchichotanego biesa, boginki, duchy, majaczące spod ław, i nagie, roznamiętnione ciała kobiet. Dalej — rozświetlone mity, pozbawione uroku i tajemnicy — jeden, drugi, na koniec ostatni — słoneczny orkan, tworzący nowy, czarodziejski mit, pełen zgrozy, bo w świetle siły niezwykłej rodziły się zjawy potworne, mamidła wzburzonej wyobraźni.
Zgasił żyrandol i lampę, palącą się w rogu.
Siedział długo, zaczajony w mroku, nasłuchując bez myśli i szeroko rozwartymi oczyma wpatrując się w ciemność, gdzie mętną plamą występowały nieco jaśniejsze drzwi.
Posłyszawszy czyjeś kroki na korytarzu, zerwał się i stanął przy wejściu za kotarą. W jeden zwał mięśni stężało jego wyprężone, drapieżnie pochylone ciało, a oczy wpiły się w połyskujący brąz klamki. Kroki zbliżały się, zagłuszone miękkim chodnikiem. Sprogis wyciągnął ręce, a zakrzywione palce ich drżały, kurcząc się gwałtownie.
Ktoś przeszedł koło drzwi i wkrótce odgłosy kroków zamarły w głębi domu.
Sprogis usiadł znowu i czekał. Nic już nie czuł i nie słyszał. Czekał namiętnie, nie wiedząc, po co to czyni i co zajdzie w tej ciemnej pracowni, gdy nastanie chwila upragniona całym kompleksem jego nerwów i mięśni, niezależnych już od woli, bo własnymi odtąd miały się kierować odruchami.
Wkrótce już brzask zakradać się zaczął do pracowni. Malarz powstał, ociężałym krokiem, patrząc sobie pod nogi, zeszedł z piętra i skierował się do szatni, jak gdyby poprzez grube mury słysząc odgłosy fortepianu, pijackie śpiewy, krzyki i wybuchy śmiechu bawiącego się towarzystwa.
Ubrał się i wyszedł na ulicę.
Instynktownie ruszył we właściwym kierunku i znalazłszy się na moście Mikołajewskim, ujrzał okazały gmach Akademii. Wtedy, odpędzając od siebie wszelkie myśli, które jak odłamki planet wirowały mu w głowie, zataczając ogniste łuki, hucząc nieznośnie i sycząc wściekle, szybkim krokiem skręcił na lewo i wybrzeżem podążył do domu. Miał ręce w kieszeniach płaszcza. Bolały go palce. Nie uświadamiał sobie, że kurczowo zgina je, z całą mocą naprężając mięśnie i ścięgna.
Wszedł na piąte piętro i stanąwszy przed drzwiami szukał klucza.
Przypomniał sobie, że Lejtan ma go w kieszeni kamizelki. Zadzwonił, mocno naciskając guzik.
Po chwili posłyszał kroki i kontraltowy, jak gdyby strwożony głos pani Zenaidy.
Odpowiedział na jej pytanie, więc przekręciła klucz w zamku i spuściła łańcuch.
— Proszę przejść szybko i nie oglądać się! Jestem już rozebrana... — rzekła, uchylając drzwi.
W sieni było ciemno.
Sprogis poczuł lekką woń perfum i kobiecego ciała.
W oszołomionym i wzburzonym mózgu jego odżyły raptem jakieś niejasne wspomnienia, bezładne skojarzenia rzeczywistości z ogarniającą go zmysłowością, zaostrzoną pod wpływem nieuświadomionych jeszcze wrażeń.
Nie ruszał się z miejsca i wbijał wzrok w ciemność. Po chwili spostrzegł panią von Meck, stojącą przy drzwiach i postąpiwszy dwa kroki stanął przed nią, mocno wpierając nogi w posadzkę i wyciągając ręce z zakrzywionymi, sztywnymi palcami.
Niby przez drgającą mgłę ujrzał panią Zenaidę w narzuconym na koszulę, rozpiętym, krótkim szlafroczku. Z chwilą każdą coraz wyraźniej i ostrzej widział jej małe, okrągłe piersi, przebłyskujące przez haft lekkiej, przezroczystej tkaniny. Ogarnąwszy gorącym spojrzeniem całą jej postać, zamarłą jak gdyby w lęku czy, być może, podświadomym oczekiwaniu, dostrzegł nagie, foremne łydki i zatrzymał wzrok na wymykającym się spod koronkowego czepka jasnym puklu włosów.
— Co pan robi?... — szepnęła po chwili pani Zenaida, szamocąc się już ze Sprogisem, który nic nie mówiąc ogarnął ją, zdusił potężnym oplotem ramion i powlókł do pokoju, dysząc chrapliwie, okrywając pocałunkami jej szyję, usta i coraz bardziej obnażające się piersi.
Ścisnąwszy ją z taką mocą, że aż jęknęła z bólu, jednym pchnięciem rzucił ją na łóżko i potknąwszy się na dywaniku, upadł na nią całym swym ciężarem.
Pani Zenaida instynktem kobiecym zrozumiała najwyższe napięcie zmysłów mężczyzny, którego nic już powstrzymać nie mogło od wykonania bezwzględnego nakazu natury, i odpowiedziała na ten wybuch z niemniej gwałtowną namiętnością. Oplótłszy Sprogisa gorącymi ramionami, tuliła go do siebie, jak gdyby stopić się z nim chciała w jeden żywy, płonący zwał mięśni, ożywionych burzliwym pędem krwi i rozżarzonych ogniem wewnętrznym.
— Ach, ty... ty... mój!... — szeptała suchymi wargami, dygocąc cała i płonąc.
Umilkła nagle, a przerażenie straszliwe wróciło jej przytomność i siły.
Sprogis na chwilę oderwał się od niej i uniósł głowę, aby zaczerpnąć świeżego powietrza do zaciśniętych w spazmie płuc. Pani Zenaida ujrzała wtedy oczy jego — nieprzytomne, groźne, — i wykrzywioną skurczem twarz.
Przerażona jęła bić go pięściami w piersi, drapać mu policzki i wyrywać włosy, lecz on, rzężąc i mrucząc bezładnie, szarpał na niej szlafrok i koszulę, a gdy błysnęły w półmroku jej wysmukłe uda, niczym już nie okryte, drażniące żarem i nieuchwytną wonią, wyprężył się cały, niby zwierz drapieżny w ostatnim skoku, i wpił się sztywnymi palcami w białą szyję rozpaczliwie broniącej się kobiety.
Wydało mu się, że dosiągł już i ma w swej mocy znienawidzonego, zwyciężonego wroga.
Kto nim był?
Książę Roman Panin?
Tajemniczy, zielonooki „Sfinks“?
Czy też może lokaj, idący korytarzem pałacu w chwili, gdy Sprogis wpatrywał się w swoje obrazy, z pogardliwą obojętnością zawieszone w ciemnym kącie, jak gdyby jakieś oleodruki na ścianach podrzędnego zajazdu?
Sprogis nie uświadamiał sobie tego, więc pochylił się i z ciekawością okrutną zajrzał w oczy swej ofiary.
Spostrzegł rozmiotaną falę jasnych włosów, przerażone w zdławionym krzyku rozpaczy źrenice kobiety i jej wyprężone, drżące piersi, jeszcze zimne od nagle przebudzonej i nieugaszonej namiętności.
— To ty? — wyrzęził przez zaciśnięte zęby i rozluźnił sztywne palce.
Poczuł w sobie teraz nieprzepartą potrzebę brutalnego sponiewierania, ostatecznego poniżenia i dzikiego, okrutnego podeptania kogoś, posiadającego myśl i uczucia ludzkie, aby zemścić się na innej istocie za własne poniżenie i hańbę, zatruwające mu każdą kroplę krwi, każdy atom jego mózgu.
Z krótkim, wściekłym rykiem padł na nagie ciało, gniótł je i szarpał, okrywał pocałunkami, palił żądzą i dziką, szaleńczą pieszczotą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.