<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Za panowania Władysława IV brat przyrodni króla JM. książe Karol Ferdynand, Biskup Wrocławski, zajmował na murach zamkowych świeżo wzniesione skrzydło, które wraz z częścią ogrodu, aż po Wisłę, ustąpione mu zostało.
Tu on wraz ze szczupłym dworem swoim mieścił się, zamykając, jak w klasztorze, w gmachu tym i ogródku, który pielęgnować lubił. Była-to jedyna część zamku, w której nigdy prawie stopa kobieca nie postała. Surowe życie wiódł książe Karol, od reszty świata dosyć oderwane, modlitwom, rachunkom i uprawie ulubionych kwiatków poświęcone.
Zdawało się, że ten tryb życia, do którego nawykł książę, nigdy się już nie powinien był zmienić, gdy nagła wiadomość o zgonie króla w Mereczu na Litwie, w chwili, gdy straszliwa pożoga szerokim płomieniem rozpościerała spustoszenie krwawe na Rusi przez zbuntowane kozactwo zniszczonej — i w ten spokojny kątek wniosła niepokój z troską o przyszłość...
Kraj stał bezbronny, niemal otworem, a ojca i głowę postradał. Można też wystawić sobie, jaką klęski, jedne po drugich przychodząc, trwogę niewysłowioną wzniecały. Wojska reszty rozproszone, hetmanowie w kozacko-tatarskiej niewoli... zewsząd gromy lub nadciągające burze.
Zbiegi z pobojowisk i obozów szerzyły popłoch... Dzień sądu ostatecznego nadchodzić się zdawał.
Jedni drugich obwiniali... a wszyscy winni byli wistocie...
Przychodziło do tego, że niepogrzebionego jeszcze króla oskarżono o podbudzenie rebellizantów przeciwko szlachcie, która go słuchać nie chciała...
Dies irae! — rozlegało się wszędzie. Tłumy rozpasanego motłochu, który krwi zakosztował, posuwały się już w same wnętrzności rzeczypospolitej, która przeciwko nim bronić się czem nie miała.
Jednego Jeremiego Wiśniowieckiego imię stało jeszcze jak tarcza ostatnia. Ratunkiem od tego pogromu jedynym był jaknajprędszy wybór panującego, któryby władzę ujął w dłoń silną i ludzi około siebie skupił ku obronie. Godziny czasu nie było do stracenia.
Najbliższymi tronu byli, naturalnie, dwaj bracia zmarłego: ex-kardynał Jan Kazimierz i Karol Ferdynand, Biskup Wrocławski. Ten ostatni jednakże zdawał się tak mało zdradzać ambicyi, a tak wielkie do stanu duchownego powołanie, iż nikt go w początkach posądzać nie mógł nawet, żeby się starał o koronę. Przeciwnie, Jan Kazimierz, który w życiu rzucał się już na wszystko i wszystko, co ujął, porzucał z niesmakiem — na pierwszą wieść o zgonie brata przybrawszy po nim, spadły na siebie tytuł króla szwedzkiego, musiał naturalnie, rozgorzeć natychmiast niezmierną żądzą otrzymania korony.
Jest-to zagadka, kto pierwszy poddał Biskupowi Wrocławskiemu myśl starania się o tron, której on-by sam może nie powziął. Miał bardzo mało pomiędzy senatorami duchownymi i świeckimi przyjaciół, nie żył prawie z nikim; milczący, mało przystępny, skąpy — nie przyciągał ku sobie. Prawdopodobnie korrespondencya, jaka się między nim w tym czasie zawiązała z rodziną w Szwecyi, była pierwszą pobudką. Zachęta wychodziła ztamtąd może. Pozostanie to zapewne tajemnicą, jak się zrodziła myśl — lecz nagle i niespodzianie dla wszystkich puszczono w świat, że książę biskup będzie się też starać o koronę.
Współcześnie z tą pogłoską, na samym brzegu Wisły należącym do księcia Karola, — temsamem prawem co skrzydło jakie w zamku zajmował, — z rozkazu jego zaczęto śpiesznie budować!
Było-to tem dziwniejszem, że po śmierci króla bracia mieli do podziału między siebie pałace na Krakowskiem i w Ujazdowie, a Karol pieniędzy wydawać nie lubił.
W miejscu na tę budowę przeznaczonem stała niegdyś szopa, która dworowi do kąpieli w Wiśle służyła i do spoczynku po nich.
Była w niej kręgielnia dla dworu, a później przemyślny mieszczanin wprosił się tu z rodzajem gospody pod wiechą, gdzie wino, miód i piwo sprzedawał.
Z rozmaitej czeladzi dworskiej i panów, którzy na dworze bywali, wielu żwawszych i młodszych zbiegało tu dla swobodniejszej zabawy. Na zamku musieli się trzymać cicho, spokojnie i oglądać się na marszałkowskie sługi; tu byli poza murem i za okiem.
Nagle po śmierci króla, wśród tego rozgorączkowania, które umysły opanowało, ujrzano z wielkim pośpiechem cieśli, murarzy, budowniczego Włocha i całą gromadę robotników krzątających się około szopy. Przerabiano ją na gwałt, powiększano i przyozdabiano; nikt nie wiedział: na co i dla czego?
Nikt też, ani budowniczy sam, nie umiał powiedzieć: do czego przeznaczano nową szopę — niewiedzieć bowiem, jak to inaczej nazwać było. Ciekawi, którzy tam zaglądali, widzieli w pośrodku ogromną, długą izbę słupami popodpieraną — a po rogach kilka pomniejszych. Z boku ogromne kuchenne miało się znajdować ognisko, a pod jedną z izb murowano dosyć obszerną piwnicę.
Nie było tajemnicą, że się to czyniło kosztem księcia Biskupa Wrocławskiego, który sam parę razy z ogrodu swego schodził budowę oglądać, i pracującym pośpiech zalecać. W części z muru, resztą z drzewa ogromna gospoda — stanęła wkrótce tak jak gotowa; ściany jej pobielono i pomalowano — natychmiast wewnątrz wyporządzając. W wielkiej izbie, jak była długą, ustawiono dwa rzędy stołów i ław przy nich. Do ścian poprzybijano świeczniki niewykwintne, ale gęsto: w bocznych izbach pomniejszych trochę pokaźniejsze ustawiono stołki, stoliki i szafy.
Można się więc było spodziewać, że ktoś wkrótce obejmie gospodę; wistocie ze dworu księcia Szlązak, niejaki Nietopa, przeniósł się tu na mieszkanie a z miasta wzięty z kuchni kanclerza Ossolińskiego młody i zdolny kucharz Czernuszka począł spiżarnią zaopatrywać.
Łatwo się było tedy domyślać, że zbliżająca się elekcya miała gospodę zużytkować, chociaż była ona tak od pola i szopy oddaloną, iż nie na wiele szlachcie się przydać mogła.
Do sejmu elekcyjnego jeszcze dosyć zostawało czasu, gdy w gospodzie tej obudziło się życie i już aż do końca wyborów nie ustawało.
Szli Mazurowie szczególniej tutaj, jak w dym, ale i inni za nimi, bo drzwi wszystkim stały otworem; Nietopa przyjmował nader gościnnie, karmił, poił — a nikomu płacić nie kazał.
Oprócz niego kilku szlachty z waszecia, Wysocki jeden, Czyrski, Niszczycki, zasiadali tu, przyprowadzali z sobą panów braci i jawnie ich na stronę księcia biskupa jednali.
Czy się kto chciał i miał nawrócić ku niemu, czy nie, gdy tu pieczeń zawiesista codzień pachniała, a piwo i miód były doskonałe, — ludzie ochoczo płynęli.
Że tak skąpy pan nie żałował na to, dziwiono się powszechnie, a Nietopa powtarzał swoim łamanym językiem:
— Dla Rzeczypospolitej ten pan nic nie pożałuje.
W początkach nie było gości tak wiele w gospodzie, choć pustką ona nigdy nie stała, ale im bliżej sejmu elekcyjnego, gdy się zaczęto ściągać i zjeżdżać, zrana, od pierwszej mszy św., izba wielka bywała nabitą i przy dobrej myśli zabawiano się niemal przez noc całą. Kto sobie podochocił, na ławie się przesypiał, — nie mówiono mu nic.
Nietopa pilnował właściwie tylko gospodarstwa i porządku; Wysocki zaś, Czyrski i Niszczycki oratorami byli i rej wiedli.
Nie można było przeciw ich wyborowi powiedzieć nic. Każdy z tych ichmościów miał swój przymiot, a wszyscy gęby wyprawne, co się zowie.
Na skinienie wzajem sobie pomagali.
Wysocki głową ich mógł się nazwać; bystry, zręczny i — choć chudy pachołek, miał prezencyą taką i tak umiał zgrzebne płótno za atłas sprzedawać, iżby go zdala każdy wziął za potomka wielkiej rodziny i za majętnego panka, gdy wistocie ani zagona nie miał.
Ale głowę nosił, piersi nastawiał, ręce zakładał za pas, nogami tak umiał robić, że czy siadł, czy stał, czy chodził, pańsko zawsze. Na ludzi patrzał zwysoka i spoufaleć się z sobą zbytnio nie dawał. Szanować go musiano, choć nikt nie umiałby był powiedzieć: za co? Wysocki wymowę miał nieszczególną, ale i z tą tak się umiał obchodzić, że go za oratora miano. Chrząkał, rękami machał, oczyma łupał... mruczał, pokrzykiwał — i tak to czynił odważnie, iż wszystkich konwinkował.
Ponieważ wzrost miał nadzwyczajny, tak, że mało kto go dorósł, w ciżbie zatem oczyma panował nad tłumem i, gdzie go było potrzeba, zjawiał się natychmiast.
Wymowie postawa w pomoc przychodziła.
Czyrski, mały, zwinny, jowialista, jakich wówczas pełno było, tak, że go z najcelniejszymi ówczesnymi, z Samuelem Łaszczem i Zaliczewskim, porównywano, nieustannie w ruchu, w łamańcach, w wybrykach, z czupryną najeżoną, jak szczecina, z gębą ogromną, z brzuszkiem okrągłym, miał to posłannictwo, aby wszystkich rozweselać, a kogo potrzeba było — ośmieszać.
Dowcip jego nie silił się na subtelność; rąbał jak siekierą, ale znał swych słuchaczy doskonale i nigdy nie chybił; zrozumieli go oni zawsze. Czasem znanego co powtórzył ale tak przyłatał w miejscu, że uszło za jego własne.
Najrozumniejszym i najwymówniejszym statystą był Niszczycki.
Mówiono o nim, że się sposobił był do stanu duchownego i wyszedł potem z jezuickiego seminaryum na prawnika. Trochę teologa, trochę jurysty czuć też w nim było. Mówił łatwo, dużo, i nigdy go nikt nie skonwinkował.
Gdy począł mówić, miał ten dar, że go słuchano; rozgniewał się: niczem dla niego było godzinę i półtorej wodę warzyć, przelewać jedno, a jedno. Słuchacze, wkońcu zmęczeni, mówili przy konkluzyi:
— Ma słuszność... ma słuszność...
Ci trzej ichmoście byli tu w gospodzie co dnia.
Zjawił się ktoś nowy, — otaczali go troskliwością szczególną; pojono, karmiono, zabawiano, i niepuszczano ztąd aż przyrzekł, i sam powrocić, i drugich z sobą przyprowadzić.
Czyrski szczycił się, że Kasztelana Chełmińskiego był powinowatym; Niszczycki sam miał tytuł Chorążego Bełzkiego.
Zresztą dostojniejszych tu napotkać było trudno, ale musiała gospoda ks. Karola być i potrzebną i pożyteczną, gdy ją utrzymywał, pomimo, że go niezmiernie wiele kosztowała.
Nietopa człek był poswojemu uczciwy, ale nie byłby swego wieku dziecięciem, żeby się nie starał korzystać z położenia dla własnej kieszeni. Kucharza i śpiżarni mimo dozoru bardzo było trudno dopilnować. Ćwierci mięsa szły okrutnie pośpiesznie, a piwnica się opróżniała w cudowny sposób.
Bywały takie dnie, że pod noc, na miasto posyłać musiano, aby wstydu nie mieć.
Wysocki zaś szczególniej nalegał na to, iż tu skąpstwo było nie w miejscu i perorował Szlązakowi na swój sposób:
— W. mość to powinieneś rozumieć, że tu albo tego... albo tego... albo starosta, albo kapucyn. Zbłaźnić się nie godzi. Mnie samemu księcia żal i jego talarów, ale kiedy chce królem być — to darmo!!
Jednego jesiennego wieczora tłumniej było w gospodzie, niż zwykle, i tak gwarno, że w nieopodal stojącym pałacu księcia Karola, który od gospody kawał placu tylko i mur gruby oddzielał, pewnie szum ten słyszeć musiano.
Nie było prawie dnia, aby z tych pogromów kozackich, z tych pobojowisk sromotnych, z tych krajów zalanych przez motłoch pijany, nie zjawił się biedny zbieg jakiś, ranny... wyzwoliwszy się z niewoli lub t. p. Włosy wstawały na głowie słuchaczom, gdy ci nieszczęśliwi opowiadać zaczęli; ale tego dnia szlachcic Podlasiak, niejaki Szmerdowski, szczególniej wszystkich mocno zajmował: takie straszliwe dzieje, których wszystkich świadkiem był, opowiadał, nieznużony, od rana. Posądzali go wprawdzie niedowiarkowie niektórzy, iż srodze musiał fantazyą nadrabiać, ale klął się i w piersi bił i powtarzał ciągle: „Bodajem się tak z miejsca tego nie ruszył, jeżeli to wszystko świętą prawdą nie jest, którą na oczy oto te oglądałem.“ Okrucieństwa szczególniej zbuntowanego chłopstwa przerażały. Pomiędzy innemi Szmerdowski też przyniósł jeden z pierwszych tę pogadankę, iż Kozacy się chlubili rozkazem nieboszczyka króla, który im krzywd się mścić na panach i szlachcie dozwolił.
W niewoli będąc u Kozaków, z której cudem miał się wyśliznąć, na swe uszy słyszał to od starszyzny kozackiej — i dodawał, że pana, bądźcobądź co rychlej obierać było potrzeba, bo Kozacy tylko na imię króla i z nim układać się zechcą, a z panami — nigdy.
Wszyscy też tu jednego byli zdania: iż król a wódz koniecznie był potrzebnym. Rakoczy, choć się i stręczył i napraszał, nikt do niego smaku nie miał; o innych kandydatach nie czas było rozmyślać: pozostawał więc tylko wybór między Janem Kaźmierzem a Karolem.
Trudne zadanie mieli ci, co ostatniego zalecać chcieli.
Nikt go nie znał.
Kazimierza zaś znano aż nadto.
Tu w gospodzie nie oszczędzano go wcale i Czyrski, gdy ktoś o nim napomknął, parsknął śmiechem.
— A toż nam drapnie, jak Walezy — zawołał — jeśli, uchowaj Boże, wybór padnie na niego!! Gdzież on kiedy wytrzymał?? Mnichem był: zbrzydł mu kaptur rychło; okrył go Papież purpurą: i tę mu odesłał. Znowu tedy świecką suknię wdział i ta go prędko parzyć będzie. Dacie mu koronę: niedługo ją ponosi. Któż go tu nie zna? Polaków nie lubi; Niemcy i Włochy to jego najmilsze towarzystwo, a papugi, małpy też i karły, bo z niemi po całych dniach siedzi, chętniej niż z panami senatorami!! Pożytku z niego Rzeczpospolita mieć nie będzie. Całemu światu wiadomo, że książę nasz Karol oszczędnością i rozumem grosza sobie zebrał sporo, z tego już teraz, nie czekając, kilkuset ludzi uzbrojonych swoim kosztem posłał na obronę granic rzeczypospolitej od kozaczej powodzi. Kazimierz grosza przy duszy nie ma, wprzódy zawsze zje, niż dostanie, bo u niego ładu nie pytać. Ani ich porównać można z sobą — ciągnął dalej Czyrski z zapałem wielkim — Książę biskup człowiek poważny i stateczny; ten za dziewkami biega, jak młokos, tak, że królowa od swego fraucymeru drzwi przed nim zamykać musiała.
Słuchali wszyscy w milczeniu, aż jeden szlachcic z kąta, siedzący nad szklanicą piwa z grzankami, powoli począł:
— Panie Boże odpuść! nie szczęściło się nam z panami naszymi od czasu, jak Jagiellonów nie stało. Francuza-śmy wybrali ze strachu, aby Rakuszaninowi się nie dostać, a ten nam srom uczynił, uciekłszy precz. Przyszedł po nim z wilczemi zębami Szczepanek i począł cisnąć, a może-by i ład zaprowadził, gdyby go śmierć nie zaskoczyła. Ale co i po nim było? Z Francuzem się żaden z nas rozmówić nie mógł, bo naszego języka nie znał, ani się go uczyć chciał, z Batorym też kto po łacinie nie umiał, musiał przez Zamojskiego konwersować. Bóg ci jeden wie zresztą: kto panował naówczas, Batory czy Zamojski? Aż wybraliśmy sobie z kroplą krwi jagiellońskiej Zygmunta, co go nam zalecili, że się pacierza naprzód popolsku uczył. Biliśmy się aż za niego, aby znowu Rakuszanina nie puścić!! Co potem? Rakuszanin mu żonkę dał i jednę i drugą, a z żonami weszła niemczyzna i dzieci się pochowały na niemiaszków.
Byłby tak dłużej się rozwodził szlachcic, ale Niszczycki nie dopuścił, zważywszy, że koniec końcem nie szło to na korzyść księcia Karola.
— Hej! hej — zawołał żywo — co tu przeciwko Opatrzności Bożej i losom przeszłym rekryminować nadaremnie! Co się stało, odstać się nie może. Dziś periculum in mora; pana potrzeba co najrychlej, dwu ich tylko do wyboru mamy, Księcia ex-kardynała, który się dziś już szwedzkim królem nazywać każe, znamy! To dosyć, aby go niechcieć!
Przepomnieliśmy też jedno, że dlatego tytułu Króla Szwedzkiego, o który się spierać będą, wojnę nam może naprowadzić...
Niechajże sobie panuje w Szwecyi, a my księcia Karola jednogłośnie na tron wezwijmy. Wszystko mówi za nim.
Milczano dokoła, nikt jakoś nie przeczył, głuchy gwar tylko izbę zapełniał. Część gości obstąpiła szlachcica, który o okrucieństwach Kozaków i Tatarów opowiadał i z gorączkową ciekawością, coraz nowemi pytaniami, coraz też straszniejsze i krwawsze wywoływał obrazy. Wtem od jednych drzwi ściśnięty tłum rozstąpywać się zaczął ze szmerem jakimś dziwnym, i ponad głowami jego ukazał się wierzch tylko czaszki okrytej rozczochranemi jak krzak włosami siwemi, a zarazem z ust do ust podawać sobie poczęto:
— Bojanowski! Bojanowski!
Imię to miało jakby własność nakazywania milczenia, gdyż wszystkie usta się zamknęły, a oczy skierowały w tę stronę, gdzie przez rozdzielające się dobrowolnie fale tłumu zwolna przedzierał się ów Bojanowski.
Wysocki, Czyrski, Niszczycki, zasłyszawszy o nim, wszyscy się znaleźli kupką razem, jakby czuli obowiązek zgromadzenia się ku obronie. Przez rozstępujące się ściany gości wyszedł naostatek Bojanowski ów, którego długo tylko siwą najeżoną włosami głowę widać było.
Już z niej o wzroście jego wnosić było można; olbrzymim wistocie ukazał się, a wychudzenie, czyniło go jeszcze napozór roślejszym. Skóra to była tylko i kości, ale kości grube, potężne, na których pooplatane ścięgna i żyły jakby podskórną siatkę tworzyły. Ogromna, blada, przeciągła twarz, z długą brodą siwą, tak rozczochraną, jak włosy, spadała mu na piersi, nawpół obnażone. Mało kto mógł bez niepokoju i prawie że trwogi wejrzenie tego człowieka wytrzymać. Głęboko pod kośćmi czołowemi ukryte oczy, w tym cieniu sklepień obrosłych brwiami najeżonemi świeciły jakby wistocie ogień jakiś w nich gorzał.
Rysy twarzy regularne, ostre, suche, miały wyraz pogardy i odwagi niewypowiedzianej. Wargi bledsze niż skóra, prawie białe, jakby spalone, nawpół tylko miał przymknięte. Pomimo że suknia, która go okrywała, prawie łachmanem się nazwać mogła, Bojanowski miał majestatyczną postać. Brunatnego koloru rodzaj opończy, przypominający zakonnym krojem mnicha, bez kołnierza u góry, w grubych, gęstych fałdach opadał mu na nogi okryte skórzanemi cholewami, które sznurkami były przytwierdzone. W pasie obwiązany był prostym sznurem, powrozem raczej, od którego zwieszony różaniec drewniany z gałkami ogromnemi i nieforemnemi, za każdem poruszeniem wydawał jakiś grzechot niemiły. Pacierze te drewniane stukały jakby kości trupie. W jednej ręce niósł ogromny, gruby kosztur, którym się podpierał, a trzeba się było przypatrzeć tej ręce, aby zrozumieć czem ten człowiek zamłodu być musiał. Dziś jeszcze zdawało się, że gdyby kosztur chciał pocisnąć, woda-by z niego pociekła.
Szedł powoli Bojanowski, ale nie sam; z lewej strony pod łokciem jego sunął się mały człek, zdyszany, niespokojnemi oczyma patrzący dokoła: był to jego — niewiadomo: — sługa, towarzysz, uczeń, — dość, że nieodstępny cień.
Podszedłszy ku środkowi izby, w której coraz ciszej na widok jego być zaczynało, Bojanowski stanął i oczyma swemi z głębi jam, zpod cienia brwi, potoczył dokoła.
Dla wszystkich niemal, co się tu znajdowali, Bojanowski przynajmniej z nazwiska i rozgłosu był znanym. Chociaż dziś ledwie się o nim pamięć uchowała, w owe czasy cała niemal Polska, a przynajmniej znaczniejsza część jej znała Bojanowskiego lub słyszała o nim.
Głucho i różnie rozpowiadano o jego przeszłości; wiadomo tylko było napewno, że od lat wielu odprawiał pokutę, odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej, był w Rzymie, a teraz od jednego do drugiego cudownego obrazu pieszo chodził, po kościołkach się wiejskich zatrzymując, a zagadnięty — do pokuty pobudzał ludzi.
Wymownym był, a śmiałym, że nikogo nie szczędził. Ciekawi go często byli ludzie, lecz się zarazem obawiali, osobliwie panowie i szlachta, których bez miłosierdzia chłostał i smagał. Łagodniejsi duchowni częstokroć próbowali go powstrzymywać od wybuchów i skłonić do większego pomiarkowania, ale Bojanowski, nie sprzeczając się z nimi, wysłuchawszy co mówili, bynajmniej postępowania swojego nie zmieniał.
Rozpowiadano o nim, że tam gdzie publiczne zgorszenie widział, albo słyszał o niem, wędrował nieproszony i nawoływał do pokuty. Udało mu się niejeden raz tak nawrócić grzesznika i skruchę w nim obudzić, ale też i psami go czasem ze dworów wyszczuwano i kamieniami ciskano za nim.
Chociaż wyglądał jak żebrak, Bojanowski nigdy od nikogo nic nie przyjmował, chyba, że go głodnego nakarmić kto się ofiarował, ale i to jego jadło nikomu być nie mogło ciężarem, bo mięsa nigdy nie brał w usta, a lada polewką, chlebem, wodą, mlekiem głód zaspakajał. Towarzysz jego, którego znano pod nazwiskiem Warsza, pilnował, powiedzieć było można, aby postów zbyt nie przeciągał i czasem gwałtem niemal go karmił.
Miano go za tak świątobliwego, iż po drodze, gdzie się ukazał, matki przyprowadzały mu dzieci, aby je błogosławił. Bronił się on tej czci i niekiedy oburzał.
— Jam taki grzesznik nędzny, jako i wy — wołał zniecierpliwiony — widzicie, że pokutę za grzechy moje odprawuję. Nie pomoże wam błogosławieństwo skalanych rąk, ani spalonych warg moich: módlcie się sami, a Bóg was wysłucha.
Wtargnięcie Bojanowskiego do gospody było rzeczą zupełnie dla gości tutejszych i gospodarzy niepojętą, gdyż stary pątnik w takich tłumnych zgromadzeniach nie bywał nigdy, unikał ich, uciekał od nich. Wysocki i jego towarzysze wcale mu też radzi nie byli. Nie rozumiano, kto go tu wprowadził.
W tem zza stoła ów Podlasiak, który się mienił zbiegiem od pogromu i cuda owe rozpowiadał, ruszył się, ujrzawszy Bojanowskiego, jakby przelękły. Stary go szukał wejrzeniem, a raz znalazłszy, wlepił oczy w niego z takiem natężeniem i siłą, że Szmerdowski, jak skamieniały, stanął.
Milczenie coraz głębsze objęło izbę, jak była wielką, i aż do końców jej zwolna się rozpostarło. Bojanowski stał i kijem uderzył w podłogę.
— Mów — rzekł zwolna głosem silnym i głębokim — mów! Niechże i ja słyszę, jako Bóg nas karze. Mów!
Tymczasem wymowny do zbytku przed chwilą Szmerdowski, języka zapomniawszy w gębie, bełkotał tylko coś niewyraźnie.
Ci, co go wprzódy tak ogniście opowiadającego słuchali, poczęli rękami potrącać i szeptać. — A no — mówże!
Wysocki, rad może, iż o nic więcej nie szło Bojanowskiemu, nakazującym ruchem Podlasiakowi dał znak, aby był posłusznym.
Ale Szmerdowskiego cała odwaga i pewność siebie opuściła.
— Już mi sił nie staje — odezwał się słabym głosem — a co oczy moje oglądały, to mi się samemu wydaje jako sen, nie do wiary. Cóż drugim, którzy o tem słuchają!? Krew się lała i leje potokami, studnie trupów stoją pełne. Lasy całe na pale powbijanych dokoła miasteczek stoją. Żaden źwierz dziki tak się nie pastwi nad swą ofiarą.
Gdy to mówił głosem drżącym Podlasiak, słuchał go starzec milczący.
— Ani ty potrafisz wymyśleć — rzekł po przestanku — czego-by sroga pomsta Boża nie spełniła. Tak jest, niestety! czyś oglądał, czy słyszał — czy śniło ci się tylko... wszystko to prawdą jest, było, stało się lub stanie!
Wielkie były grzechy nasze, więc nadszedł dzień sądu i kary.
Lat temu niemało proroczym głosem z kazalnicy Skarga, mąż święty, wszystko to przepowiedział. Niewolę u obcych, znęcanie się sług nad nami, rzezie, pożogi i sromotne zbiegi z placu boju — i męczarnie... i rzeki krwi, i chóry jęków do głuchych niebios... bo je grzechy nasze dla nas zamknęły. Więc dopuścił Bóg i chłosta się poczęła! a trwać będzie, nie jeden dzień — dies irae, ale wieki gniewu pańskiego, tak jak wiekami ciągnęły się rosnące grzechy nasze!
Bojanowski jęknął.
Cały ten tłum przed chwilą prawie rozweselony napojem i płochemi rozmowy, uczuł się przerażonym.
Głos starca, jakby z grobu wychodzący... poważny, potężny siłą tajemniczą, do głębi wszystkich przejmował.
Ciężkie westchnienia i jęki nawet zaczęły się dobywać z piersi niektórym... innym łzy się toczyły.
Starzec stał z oczyma wpatrzonemi jakby w dal — milcząc chwilę.
— Pana myślicie wybierać — ciągnął dalej zwolna — i potrzeba go nam, zaprawdę... lecz któż z was słuchać zechce wybranego? Wysadzicie go, abyście mu się urągali, aby wam zapłacił, aby każdy z was z niego skorzystał... bo prywata u nas jedna w sercach. Urzędów pragniecie, nie dla służby Rzeczypospolitej, ale dla jurgieltów, dostojeństw żądacie jako arendy, z której wam dochód płynąć będzie. Żołnierz nie słucha wodza, hetmani się kłócą z sobą. Po domach niezgoda... na sejmach rozerwanie, przed wrogiem i bitwą nieposłuszeństwo. Na wojnę ciągnęliście namioty złote i pierzyny i kredensy srebrne wioząc z sobą... otóż je macie w kozaczych dziś rękach łupem! Męztwo nawet stare z piersi wygnała zgnilizna rozpusty.
A przykład szedł z góry — i jedna ona łaźnia krwi nie obmyje ani uleczy.
Kary Bożej świt to dopiero i początek... pokolenia ją znosić będą... wieki ona trwać musi...
Głos cichszy coraz zmienił się w niewyraźne mruczenie. Wszyscy stali pomieszani i strwożeni.
Niszczycki, który jeden pochlebiał sobie, iż temu strasznemu prorokowi placu dotrzymać potrafi, zbliżył się nieco.
— Nie należy nam męztwa odejmować — odezwał się — gdy go właśnie najwięcej potrzebujemy! Bóg da, nie pójdzie napomnienie jego napróżno. Poprawa już jest znaczna; wszyscy dziś czują, jakiego nam pana potrzeba i zgodni są, aby go obrać głosami jednemi.
Bojanowski spojrzał nań długo, topiąc w nim wejrzenie.
— Módlcie się, a czyńcie pokutę — rzekł. Nie wiecie nic, ślepi jesteście — ani pochlebiajcie sobie, abyście moc mieli jaką. Ta siła dana jest tylko narodom zdrowym i niezepsutym. My już nie władamy sobą.. będziemy losów, wiatrów... albo raczej twardych owoców naszego grzechu ofiarą. Ani wybierzecie kogo chcecie... ani pójść będzie mógł, jak zażąda. Zerwały się wodze... i woźniki pędzą bez nich na przepaście.
Módlcie się a kajajcie! módlcie się a czyńcie pokutę!
Podniesionym głosem, wymówiwszy wyrazy te, Bojanowski jeszcze raz powiódł oczyma po tłumie, w którym już szlachcica Podlasiaka nie dostrzegł. Zniknął on gdzieś i skrył się.
Starzec, postawszy chwilę, otoczony trwożliwem milczeniem, poruszył się, zawrócił zwolna i pokręciwszy wąsa, — począł posuwać się ku drzwiom. Nikt go też wstrzymywać nie śmiał; kilku tylko bliżej stojących pochyliło się do ucałowania ręki świątobliwego męża — ale starzec ją żywo uchylił, niedopuszczając tej oznaki poszanowania.
Poza nim zamykał się już tłum ten gęsty — i z kątów ogromnej izby zwolna szmer głuchy najpierw, potem coraz głośniejszy gwar, aż hałaśliwa wrzawa nanowo rosnąć poczęła. Wszyscy jakoś swobodniej odetchneli, gdy się Bojanowski oddalił. Szmerdowski, który był się gdzieś w kąt wcisnął, wynurzył się znowu z tłumu.
— Świątobliwy mąż — odezwał się półgłosem Niszczycki, który niebardzo był rad zjawieniu się jego i wrażeniu, jakie zostawił po sobie. — Świątobliwy mąż, ale pokutnik też za grzechy wielkie.
Niszczycki ręką wskazał na czoło.
— Dziś mu już tu wszystko się zmieszało... bodaj własne jego grzechy z naszemi...
Bóg sprawiedliwy jest, ale miłosierny: to, cośmy wycierpieli, starczy za karę. Wybierzemy pana, skupimy się około niego, pójdziemy na to chłopstwo ze starym duchem rycerskim.
Gdy to mówił, szlachcic z tłumu się wyrwał:
— U nas to według zwyczaju król zarazem najwyższym hetmanem bywał; a gdzież tu biskupowi, co się od dzieciństwa błogosławić tylko uczył, za oręż porywać, którego nigdy w ręku nie miał!
Zahukali go zaraz Czyrski i Wysocki.
— Na wodzów, hetmanów mamy ludzi — zawołał Czyrski — a królowi dosyć męztwa... które książę Karol ma... Rycerstwo u niego we krwi... niech pancerz wdzieje a hełm: zobaczycie co z niego będzie!
Śmiechem jakoś przyjęto oświadczenie Czyrskiego, ale gwar wielki stłumił spór dalszy. Wysocki kazał misy podawać i kubki napełniać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.