Boży gniew/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

— Słuchaj Butler — zapytał po dniach kilku Król Szwedzki swojego faworyta — jak ty sądzisz? co ja tu mam począć? Królowa, ja ci mówiłem, boję się jej, ale co tu strach nada, kiedy my już jej sieciami oplątani?! Siedzimy w saku, a im się człowiek gwałtowniej wydobyć usiłuje, tem mocniej się wikła. Co tu poczynać?
Przyjaciel spuścił głowę.
— Niech Bóg uchowa, abym ja miał co radzić N. Panu — rzekł — wszystkoby potem spadło na mnie. Owszem, najuroczyściej protestuję i oświadczam, że rady żadnej nie daję.
Zżymnął się król i z ust mu się wyrwał dosyć uwłaczający dla starosty wykrzyknik, ale ten udał, że go nie słyszał.
— Modliłem się przed obrazem moim o natchnienie Ducha Ś-go — mówił dalej Kazimierz — nie czuję go w sobie. Nikt, nikt mi ręki nie podaje. Radziwiłł jest nie przebłagany.
— Jam i to przepowiedział — zamruczał Butler.
Rozgniewał się Kazimierz.
— A co mi po twoich proroctwach! — zawołał, — ja potrzebuję skutecznej rady, a nie tych wróżb.
Starosta milczał uparcie.
— Mówiłem ci to — począł nanowo Kazimierz — kobieta przebiegła niesłychanie, lepiej niż ja przewidziała wszystko. Przyznaję się, chciałem się wyzwolić od niej, obawiałem się ożenienia, ale myślałem później dopiero jawnie z tem wystąpić, tymczasem...
Zadumany król nie dokończył. Butler słuchał, patrząc w okno roztargniony; nie były to dla niego rzeczy nowe.
— Z nią będzie utrapiona wiekuista walka — mówił po chwili Kazimierz — a ja na nią ani czasu, ani środków nie mam. Sprawy Rzeczypospolitej są zawikłane, pomocników mi, a nie adwersarzy, potrzeba.
— A królowa jmość, jako antagonista — rzekł Butler — nie jest do pogardzenia: miała czas i sposobność ludzi sobie pozyskać — i — ma pieniądze.
— Na których mnie zbywa — dodał król — ale ja ich nigdy mieć nie będę.
Westchnął ciężko.
— Butler, kochany mój, bądź ty mi przyjacielem, proszę cię. Dwu ludzi zawsze więcej widzą niż jeden. Coś postanowić potrzeba.
— Tak, a gdy ja z radą wystąpię — zamruczał Butler — wszystkie jej następstwa spadną na mnie!
— Ale jakież złe następstwa wyniknąć z niej mogą?
Starosta zamilkł i namyślał się.
— N. Panie — rzekł — proszę pamiętać, że ja mojej rady własnej nie daję, przypominam tylko, żeś w. król. mość sam wprzódy postanowił i przyrzekł z królową wdową się żenić, że o to do Rzymu posłano, prosząc dyspensy, która lada chwila nadejść może. Potem przyszedł nagły rozmysł, gwałtowna chęć wyzwolenia: i ztąd cała bieda nasza.
Cofnęliście się od królowej: ona też się od was odsunęła.
Słuchał Jan Kazimierz.
— Więc nie pozostaje nic — westchnął — tylko karku nagiąć, uznać się winnym?...
— Ale nie — wtrącił Butler — można to złożyć na nieporozumienie; Radziwiłł, jak był pośrednikiem, tak pewnie nanowo się podejmie.
— Niéma innej rady! niéma! — zawołał nieszczęśliwy król rękami sobie twarz zasłoniwszy. Okują mnie i poprowadzą.
— Możesz w. król. mość tego być pewnym, że Marya Ludwika na wstyd i na srom nie pociągnie. Ambicyą ma wielką.
— To niezawodna — szepnął już, pragnąc się pocieszyć, król. — Niepospolitych darów umysłu i serca niewiasta! Dała tego dowody. Przybyła do nas poprzedzona potwarzą; Władysław na nią patrzeć nie chciał, nie miała żywej duszy za sobą, obca... a dziś? dziś, ona tu panią. Mów sobie co chcesz: gdyby się jej było podobało Karola prowadzić, jabym z moją szwedzką papierową koroną osiadł na piasku.
Kiwnął głową Butler.
— Więc tu się niéma co namyślać — dodał Kazimierz, sam usiłując się przekonać o konieczności tego kroku. — Jedź do kanclerza, proszę cię, powiedz mu, że usilnie go zapraszam tutaj do Nieporętu na obiad. Niech sobie dzień sam wybierze, ale prędko. Daj mu do zrozumienia, że tu idzie o pakta z królową, że ja gotów jestem zobowiązanie podpisać, najuroczyściej przyrzec — słowem: poddaję się.
Westchnął ciężko: — Nie było i niéma innego ratunku.
— Ależ, na Boga, niéma też nad czem tak boleć! — zawołał Butler. — Królowa jest piękną jeszcze, nie starą, rozumną, majętną, stworzoną do tronu! Zamiast szukać innej i brać naślepo pierwszą lepszą księżniczkę, z której Bóg wie coby urosło, macie kobietę znaną, cenioną, szanowaną.
Król na wszystko przyzwalał; chciał być przekonanym, uniewinnionym i wytłómaczonym ze swej słabości.
Wskutek tej rozmowy starosta pojechał do Warszawy i odwiedził ks. kanclerza, który, zobaczywszy go, wiedział już z czem przybywał.
Przyjął go uprzejmie, lecz sam nie zagaił rozmowy. Butler musiał, zrzuciwszy pychę z serca, dopraszać się w imieniu pana swego przybycia do Nieporętu, nie tając tego, że ważne i stanowcze gotowały się układy i że Kazimierz broń składał przed królową.
Dzień został naznaczony.
W kilka godzin potem Radziwiłł, zawsze chętnie na zamku przyjmowany, meldował się już do królowej, która bardzo cierpliwie, pewna swego, czekała na skruchę i powrót marnotrawnego syna.
— Jadę zaproszony do Nieporętu — rzekł kanclerz — ale tym razem, nie napróżno.
Marya Ludwika zmarszczyła się nieco.
— Mości książę — odezwała się — jestem niemal obrażoną przez króla.
Wszyscy mi powiadają, że tajemnicy z tego nie czyni; rozpowiada, głosi, że się mnie lęka. Nie byłam i nie jestem taką Xantyppą, któraby postrach obudzała, ta obawa jest dla mnie uwłaczającą. Jeżeli się jej pozbył król, chcę być zapewnioną, iż się ona nie wróci.
Układom cichym nie mogę już ufać, należy cóś obmyśleć.
Ks. Radziwiłł przerwał z uśmiechem:
— Ale ja go tu przywiozę do stóp w. król. m., skruszonego i za grzech żałującego.
— To nie ulega wątpliwości. Ja i ks. de Fleury możemy być świadkami uroczyście danego słowa, którego król złamać nie może, a oprócz tego, prośba o dyspensę do Rzymu, choćby nie była potrzebną, da pewność na piśmie. Więcej wymagać nie można.
Milcząco przyzwoliła królowa, ale westchnienie się z jej piersi wyrwało.
— Mówmy otwarcie — rzekła. — Miałam czas poznać dobrze Króla Kazimierza i ocenić przymioty jego: przedewszystkiem wielką i szczerą pobożność, szlachetne popędy, serce dobre, ale zarazem dziecinną płochość, brak męzkiego wytrwania, łatwe zarówno rwanie się i zrażanie do wszystkiego. Wiem zatem, jak ciężkiego podejmuję się zadania, stając u jego boku na straży godności, czci i przyszłych losów Rzeczypospolitej.
— Kraj też i my to ocenić potrafimy — rzekł Radziwiłł. — Oddany sam sobie, nie podoła Jan Kazimierz ciężkiej chwili, w jakiej jesteśmy obecnie. Nie mamy kogo innego; jest to krew królów naszych, od Boga przeznaczona.
Z tego uroczystego nastroju rozmowa stoczyła się zaraz na sprawy powszednie, które sejm właśnie zajmowały; wojsko, wybór wodzów, dowództwo, które dać chciano Jeremiemu Wiśniowieckiemu, obawy i zazdrość, jakie budziła jego wziętość i zdobyta już sława!
Byli tacy, co nietylko hetmanom nim grozili; ale znajdowali niebezpiecznem dla króla, iż on sam miał całą sławę zwyciężcy przywłaszczyć sobie.
Z drugiej strony nienawiść, zajadłość Chmiela i Kozaków przeciwko Jeremiemu, świadczyły najlepiej, że jego imię samo już grozą było dla nich i postrachem. Możnaż było tak potężne odrzucić narzędzie?
W sejmie też rozbijały się zdania. Kisiel, który znał siły zbuntowanej Kozaczyzny i Tatarów najlepiej, wołał o układy naprzód; inni je jako srom uważali i żądali zwycięztwa, któreby hańbę piławecką obmyło.
Pocieszyć się tem było można tylko, iż poczynając od duchowieństwa, wszyscy z chętnemi śpieszyli ofiarami, po kilkuset ludzi, po kilka tysięcy złotych przynosząc Rzeczypospolitej, według przemożności. Sam Radziwiłł liczbę dragonii i piechoty obiecanej już powiększył, a oświadczał się do ostatniej koszuli poświęcić wszystko.
— Gotowem ojczyste moje sprzedać dobra — mówił publicznie. — Zniszczyli mi Ołykę. Bóg dał, Bog wziął, ostatnim kęsem chleba trzeba się podzielić z matką.
Tak mówili prawie wszyscy, a bardzo maleńka chyba cząstka bojaźliwie się na prywatę oglądała.
Cieszyła się tem królowa.
Na umówiony dzień kanclerz stawił się do Nieporętu, a król przyjęciem serdecznem starał się zatrzeć wrażenie popełnionego błędu. Nikt zresztą mniej uraz nie był pamiętnym, nad Radziwiłła, który niejednokrotnie tej powolności dał dowody Władysławowi.
Przyszło do wspomnienia królowej. Król z gorącością wyraził, że życzy sobie nieporozumienia ślady zatrzeć i gotów jest mówić otwarcie, zobowiązać się uroczyście.
— Położenie tego wymaga — rzekł kanclerz — królowa ma prawo żądać ubezpieczenia. Sama godność kobieca ją zmusza.
Król Szwedzki pośpieszył upewnić, że na wszystko był gotowym i uznawał konieczność otwartego porozumienia się, Radziwiłł podszepnął, iż podpisanie prośby o dyspensę, choć późne, mogło być rękojmią.
I na to się już zgodził Kazimierz. Sam on w siebie usiłował wmówić, iż innej drogi nie było, i że się powinien był czuć szczęśliwym.
Incognito wieczorem, potajemnie, mieli się z kanclerzem w dniu naznaczonym znajdować. Dzień ten tak teraz pragnął przyśpieszyć Kazimierz, jak wprzód go chciał odwlekać.
Z zupełnym spokojem, pewna siebie królowa, wydawszy stosowne rozkazy, oczekiwała zapowiedzianych gości. Jeden ks. Fleury, spowiednik Maryi Ludwiki, miał być świadkiem tych odwiedzin, które los królowej rozstrzygały i przyszłość jej zabezpieczały.
Oile małżonek mógł dosyć być wstrętliwym wykwintnego smaku pani, otyle położenie, jakie jej zapewniał, pożądanem było. Wrócić do Francyi, która się jej stała prawie obcą, nie mogła, ale w Polsce popierać interessa jej pragnęła gorąco.
Z jakiem uczuciem wszedł Król Szwedzki, który usiłował rozradowanem obliczem pokryć swe zakłopotanie, domyślić się łatwo. Dodawał sobie męztwa, ale królowa nadzwyczaj zręcznem, śmiałem i swobodnem powitaniem, w którem nie było najmniejszej oznaki urazy i żalu, przyczyniła się do ośmielenia go.
Radziwiłł wziął na siebie takie poprowadzenie rozmowy, aby oświadczenie się króla jaknajmniej go kosztowało, a przyszło jaknajskładniej. Z zimną krwią i zupełnem panowaniem nad sobą, ze zręcznością kobiety, która się wychowała na dworze, Marya Ludwika przyjęła oświadczenie, umiarkowaną wdzięczność i uczucie objawiając przyszłemu małżonkowi, który starał się okazać rozmiłowanym i pełnym galanteryi. Niewiele to kosztowało króla, który wistocie dla każdej kobiety miał jakąś sympatyą zmysłową i częstokroć najdziwaczniej ją okazywał.
Z uśmieszkiem ironicznym Marya Ludwika przyjmowała te spóźnione westchnienia i wejrzenia.
Ks. de Fleury miał przygotowaną minutę prośby do Rzymu, którą, nie czytając jej, król podpisał.
Tak wszystko się skończyło pomyślnie, klamka zapadła. Przy podanej wieczerzy powłosku, to jest słodyczach, zimnych przekąskach i winie, gdy kanclerz pił zdrowie obojga królestwa, Jan Kazimierz z kieliszkiem przystąpił do Maryi i pocałował ją w czoło.
Rozmowa, trochę winem hiszpańskiem podbudzona, wpadła w ton lżejszy i przeciągnęła się jeszcze; ale król musiał powracać do Nieporętu i z tego powodu, zostawiając tu kanclerza, siadł do swej kolebki, oczekującej go w podwórzu.
W chwili, gdy już miał zająć w niej miejsce, obejrzał się i zobaczył Strzębosza.
Jakim sposobem wąsik jego i twarzyczka przypomniała mu Bertoni i jej córkę, tego nie potrzeba tłómaczyć; ale co trudno się daje zrozumieć, to, że mu fantazya przyszła w towarzystwie Strzębosza zajechać na Stare Miasto do Włoszki.
Był w nadzwyczaj doskonałym humorze, ciekawy zobaczyć ową sławną piękną Biankę, o której wdziękach tyle słyszał; a przytem figiel jaki miał wyrządzić starej wprowadzając z sobą Strzębosza, dosyć mu się uśmiechał.
— Słuchaj Strzębosz — rzekł, przechylając się ku niemu — co ty myślisz? Ta stara Bertoni czy śpi już, z kurami poszedłszy do łóżka, czy?...
Dyzma nie dał dokończyć.
— N. Panie, tam czasem do północy śpiewają i grają.
Trochę się zawahał Kazimierz.
— Ale jak ty mi piśniesz, żem ja tam był...
Dyzma już szeptał coś na ucho woźnicy i sam na drążku stanął przy nim; kolebka ruszyła.
W ulicy panowały ciemności, ale droga była znaną, a dalej odjechawszy, mogli zapalić pochodnie, których zapas mieli z sobą.
Król, popełniwszy nierozwagę, zaczynał jej żałować i obawiać się, aby go nie poznano; gotów był już zawrócić: ale wołał napróżno Strzębosza, który tak był przejęty swem szczęściem, iż ogłuchł na głos pana.
Zatrzymała się kolebka, ale król wysiadać nie myślał; wyjrzał z niej na kamienicę naprzód: świeciło się we wszystkich oknach górnego piętra.
— Strzębosz! słuchaj-no — zawołał, wychylając się — idź na górę, wywołaj do mnie Bertoni. Mogą u niej być goście, a nie chcę, żeby mnie tu widziano. Powiedz jej, że kolebka stoi u drzwi.
Dyzmie tego tylko było potrzeba, ażeby go spuszczono z łańcucha. Drzwi kamienicy nie były jeszcze zamknięte, a choć na wschodach panowały ciemności, instynktem na nie trafił. Kto wie? bywał tu już może.
Zastukał, ale muzyka pono nie dawała słyszeć dobijania się do drzwi, musiał więc wnijść, aby królowi nie dać czekać długo.
W przedpokoju stała właśnie wystrojona Bertoni, rozmawiając ze sługą, gdy w progu ukazał się Strzębosz.
Dyabeł ani upiór nie uczyniłby na niej straszniejszego wrażenia; zaczęła krzyczeć w niebogłosy, ale Dyzma przyskoczył do niej.
— Król jest ze mną! król! na Boga! cicho... król.
Z pokoju, w którym zabawiano się i śpiew[ano,] biegła spłoszona Bianka, z drugą jakąś dzieweczką, ale Bertoni, co żywo im drzwi przed nosem zamknęła. Była tak zmieszana, rozgniewana, nastraszona, iż sama nie wiedziała co począć.
Strzębosz, jako poseł pana nieustraszony, dalej spełniał, co mu polecono.
— N. Pan w kolebce tu stoi u drzwi waszych. Kto wie? możeby wam tę cześć wyrządził i zaszedł na chwilę, ale nie chce być ani widzianym, ani poznanym.
Zwolna Bertoni oswajała się z tem, co ją niespodzianie spotykało, i przychodziła do siebie. Tylko mówić ze Strzęboszem, z tym zuchwalcem, kosztowało ją niezmiernie, ale musiała.
— U mnie krom obcej dziewczyny, która króla pewnie nigdy nie widziała, no, i córki, która go tak dawno nie oglądała, że nie pozna, niéma nikogo: niech wysiądzie!
Bertoni stała uradowana i zła razem. Wolałaby była króla nie mieć, byle Strzębosza tu, u siebie, nie widzieć. Była najpewniejszą, że Bianka go zobaczyła, poznała i że mu się przez dziurkę od klucza przygląda.
— Król czeka — dodał Strzębosz — ale na wschodach egipskie ciemności; niechcecie, przecież ażeby karku nadkręcił, a do takiego gościa ze świecą laną wyjść się przecie godzi każdemu.
Gdyby Strzębosza nie było! a! Bertoni byłaby tak szczęśliwą hałaśliwie, że cały rynek Starego Miasta dowiedziałby się o tem.
Nie patrzyła już na niego. Wpadła do pokoju, w którym ucichła muzyka. Chwyciła ze stołu lichtarze — i zwróciła się do córki.
— Pan Wojewoda Mazowiecki uczynił mi ten honor, że zejdzie tu na chwilę. Bianko! żebyś mi nie trzpiotała się, a o tej wizycie nikt wiedzieć nie powinien. Rozumiecie, wojewoda...
Ale zbyt przebiegłemu dziewczęciu widok Strzębosza dał już do myślenia, a uroczyste przyjęcie więcej jeszcze.
— Słuchaj — szepnęła do towarzyszki swej Dzianotowny — przysięgam, że to nie wojewoda, ale... ja wiem kto...
Dziewczęta przejrzały się w źwierciadłach, poprawiły włosy, poobciągały sukienki i stanęły w kątku, nie zapominając o tem, aby kątek był im do twarzy.
Tymczasem, ciągle mrucząc przekleństwa i wykrzyki jakieś, Bertoni zeszła aż na dół, do drzwi, a Strzębosz pośpieszył króla dobyć z kolebki.
Jan Kazimierz w przeciągu tego krótkiego czasu, gdy Dyzma na górze negocyował, już się był rozmyślił i niezmiernie żałował popełnionego wybryku, który ani wiekowi, ani dostojeństwu jego nie przystał. Ale przyszło mu na myśl francuzkie przysłowie o utoczonem winie, które wypić było potrzeba.
Widmo starej Bertoni stało w progu, czekając na niego, musiał wnijść na górę.
— Nie mam czasu nad pięć minut — szepnął król — ale, ale... pragnienie mnie pali, potrzebowałem się napić wina z wodą... dlatego...
Plątał się, śpiesząc już na wschody, których znaleźć nie umiał, Strzębosz go ujął pod rękę. Włoszka poszła ze światłem przodem.
Odwróciła się do króla.
— Biance powiedziałam, że Wojewoda Mazowiecki — szepnęła.
Strzębosz parsknął, bo między królem a panem wojewodą najmniejszego nie było podobieństwa, a co gorzej, Bianka wojewodę często bardzo widywała, więc się kłamstwo wydać musiało.
Dosyć niespokojny, ale razem mocno ciekawy, bo dziewczęta go niesłychanie ku sobie pociągały, Kazimierz wszedł do pokoju Włoszki bawialnego, rozglądając się po nim.
Pozostałe dwie świece dosyć słabem światłem oblewały dziewcząt dwoje, stojących i chichoczących w kątku.
Król wprost poszedł ku nim.
Piękność Bianki, świeżość i młodość Dzianotowny, uczyniły na nim wrażenie takie, jak czasem woń wiosenna kwiatów, na tych, co długo świeżego nie kosztowali powietrza.
Stanął, zapominając o wszystkiem, uśmiechnięty, rozmarzony.
Strzębosz zdala od progu strzelał też oczyma ku swej pani.
Bertoni, która chciałaby była pozostać na straży, musiała zająć się przyjęciem.
Dziewczęta chichotały ciągle, kryjąc się jedna za drugą.
Dopiero po chwili kontemplacyi tego obrazka, jaki miał przed sobą, król, westchnąwszy, usunął się kilka kroków i padł na krzesło.
Z drugiego pokoju, z pomocą sługi, Bertoni niosła na przepysznej tacy srebrnej, w złoconym dzbanku wino, w szklannym wodę i kubki. Oprócz tego cukier, cytryny i pomarańcze leżały na misie.
Wszystko to postawiła przed królem, który tymczasem z oczów Bianki nie spuszczał.
— Nie mam czasu — szepnął jej król — niech mi jednę tylko jaką piosnkę zaśpiewa, głos posłyszę.
— Zaśpiewać i zatańcować-by mogła — przerwała Bertoni — ale... czy to pora? Ja się nie przygotowałam. Gdybyście mi byli dali znać!
— Moja Bertoni, pięć minut temu, jam nie wiedział, że to głupstwo zrobię — zaśmiał się król — ale wszystkiemu winien Strzębosz. Jak zaczął mnie prosić, błagać, modlić!... a ja mam słabość do niego.
Włoszce się oczy gniewem zaiskrzyły.
— No — niech Bianka zaśpiewa — naglił król.
— Ale każcie mu odejść do antykamery — przerwała Bertoni.
— Komu?
— A! temu zuchwalcowi — poczęła Włoszka — ja na niego patrzeć nie mogę.
— Tak, ale ja bez niego się obejść nie umiem, to moja straż, musi stać w progu.
Bertoni mogła się niecierpliwić i gniewać, gdyż wistocie Strzębosz, nie tracąc czasu, zjadał oczyma dziewczę, które mu strzelistemi, dziecinnie naiwnemi wejrzeniami odpowiadało.
Pieszczona Bianka, śmiała, nie obawiała się ani matki, ani nikogo. Włoszka poszła ją namawiać do śpiewu, z czem się nie bardzo drożyła, szło tylko o wybór włoskiej piosenki. Sama podała jej cytrę. Bianka ją przebiegła palcami, popatrzyła na Strzębosza, obróciła się ku królowi i zanuciła sopranem słowika.
Piosenka? o czemże włoska może nucić piosenka? Jej osnową ta wiekuista, umierająca i odradzająca się miłość, na której obraca się życie.
Jan Kazimierz zapomniał się wpatrzywszy w jej oczy, a Dyzma, który głosu tego nie słyszał nigdy, w zachwyceniu osłupiał. Śpiewała, jak słowik.
Bertoni stojąc tuż nad córką, jakgdyby ją skrzydłami otulić chciała, promieniała dumą, szczęściem, ale razem pałała gniewem. O taką perłę uryańską, jak ona zwała córkę, śmiał się starać jeden taki chłystek, pokojowiec króla wprawdzie... ale mizerny, ubogi szlachetka. Nie byłoż to karygodnem?
Niewiadomo, jak długo by była potrwała ta scena dziwna, gdyby Kazimierzowi nagle groźna twarz Maryi Ludwiki nie stanęła przed oczyma. Dopił pośpiesznie wina i wstał.
Zbliżył się do Bianki, którą poufale pod brodę pogłaskał, i zdjąwszy pierścień z palca — była to jeszcze więzienia francuzkiego w Sisteron pamiątka, pożegnał zarumienioną śpiewaczkę, skłonił się matce, kapelusz na głowę wdział bez ceremonii i do drzwi pośpieszył.
W chwili, gdy Bertoni chwytała za lichtarze, zręczny dworak wśliznął się poza nią i w mgnieniu oka rączkę Bianki porwawszy, do ust ją przycisnął, szepcząc coś niezrozumiałego. Dziewczę niby się cofnęło przed tą napaścią, ale niezbyt przestraszone.
Szli już ku drzwiom, bo król gniewny sam na siebie za słabość i nieopatrzność, rad był co prędzej się ztąd wyrwać.
Odetchnął dopiero swobodniej, gdy znowu się znalazł w kolebce, a posłuszny swej naturze, płochy krok tem zamknął, że się pobożnie przeżegnał i w piersi uderzył.
Pochodnie zapalić miano dopiero na przedmieściu, gdy się na drogę ku Nieporętowi wybiorą.
Nie przewidywał wcale Kazimierz, jakiego kłopotu sobie miał przyczynić, zbaczając do Bertoni. Starosta Butler, który wiedział, że w towarzystwie jednego woźnicy, Strzębosza i dwu pacholików miał król po nocy wracać do Nieporętu, niespokojnym był o niego. Czas ów elekcyjny napełnił okolice, przedmieścia, miasto, napiłą szlachtą, ciurami i zaciężnymi żołnierzami różnych dworów, którzy się niemal codzień napaści różnych i burd dopuszczali.
Lękając się o króla, nagotował się Butler na drodze w kilkanaście koni mu towarzyszyć. Tymczasem zmierzchło, noc nadeszła, a króla jak nie było, tak nie było. Butler, zniecierpliwiony, zaczął się domyślać, że może król inną pojechał ulicą, chociaż to wcale nie było prawdopodobnem i powysyłał ludzi na zwiady.
Kolebka nadciągnęła, gdy ta eskorta była rozproszona. Zapalono pochodnie i Kazimierz ze swoją małą służbą puścił się dalej.
Dopiero dobrze za przedmieściami Butler, jakimś instynktem, napędził jadących.
Król poznał głos jego, wychylił się i za całe tłómaczenie opóźnienia rzucił mu:
— Na zamku mnie wstrzymano.
Byłby temu uwierzył starosta może, gdyby na twarzy Dyzmy przy świetle pochodni nie dojrzał szyderskiego śmiechu.
— Gdzieżeście wy byli? — zapytał Butler pochylając się Strzębosza.
Ten palec położył na ustach.
Staroście aż ciarki poszły po plecach, uląkł się. Znał króla i mógł go posądzić o najdziwaczniejszy wybryk. W innej chwili nie miałby on znaczenia, ale teraz... gdy na przyszłego pana wszystkie oczy były zwrócone!
Od Strzębosza dowiedzieć się próżno było próbować; musiał więc jechać tak do Nieporętu, a tu przybywszy, król zaraz się ukląkł modlić, poczem do łóżka poszedł.
Nie było zbrodnią wielką płoche to wyswobodzenie się znudzonego kandydata do korony, ale złośliwe języki mogły z tego coś skleić i zaledwie przejednaną królową zniechęcić.
Nazajutrz, wstawszy w najokropniejszym humorze, król, po mszy świętej odprawionej przez kapelana, po śniadaniu, po rozsądzeniu krwawego zajścia między karłami, wziął Butlera na stronę.
Wyznał mu, że... ze wszystkiego, co się stało i odstać nie mogło, był najnieszczęśliwszym. To, co wczoraj mu się wydawało różowem, teraz widział czarnem okrutnie. Królowa wydała mu się marą i żółtą, a co gorzej, despotyczną.
Lecz słowo zostało wyrzeczone przy świadkach, papier podpisany.
— N. Panie — rzekł Butler — dziś już za późno ubolewać nad tem, co było bodaj nieuniknionem. Królowa wprawdzie, jak każda kobieta, zechce panować, ale w. król. mość potrafisz się jej oprzeć...
Naostatek przyznał się pocichu przyjacielowi król, jak niepotrzebnie wczoraj zboczył na Stary Rynek; lecz starosta się rozśmiał i nie widział w tem nic zdrożnego, a zaręczył, że ludzie pewno tajemnicy nie zdradzą, z której zresztą wytłómaczyć się było łatwo.
Następnych dni Mazurowie się z dyssydentami ucierali i do głosowania na wybór króla nie dopuszczono. Trzy czy cztery razy już klękali wszyscy dla zaintonowania Veni Creator... — i zawsze ktoś zaprotestował.
W sejmie wiadomość o pojednaniu się braci i ustąpieniu korony przez Karola bratu nie zrobiła tego wrażenia, jakiego się spodziewać było można. Niektórzy to za frymark poczytywali, i oppressyą wolności Rzeczypospolitej, ale mało kto słuchał malkontentów.
Wybór był już tylko rzeczą formy, bo wistocie od chwili pojednania nie ulegał wątpliwości. Szło tylko o pakta konwenta, to jest o warunki, jakie królowi nałożyć miano. Za wzór wzięto Władysławowskie.
Kazimierza już królem wszyscy mianowali; nie potrzebował siedzieć w ciasnym Nieporęcie: więc się zaraz przeniósł do Warszawy.
Tu na zamku, po całych dniach, jako już przyszły pan, naciskowi gości i wcześnie chcących sobie łaski zaskarbić ledwie się mógł obronić, aby mieć chwilę wypoczynku, a królowa też po kilka razy na dzień domagała się widzenia z nim, na której wezwanie pośpieszać musiał.
Dla człowieka, który nigdy myśli długo na najpoważniejszym przedmiocie zatrzymać nie umiał, którego wysiłek każdy męczył, a nawyknienie do rozrywek czyniło miękkim — obecne położenie było straszliwą męczarnią.
Sprawy nadzwyczajnej wagi przychodziły na stół naglące, tak, iż je natychmiast, stanowczo rozwiązywać było potrzeba. W niepewności na obu kanclerzów spychał je król, wstydząc się razem nieudolności swej. Zdawało się, że i królowa niespokojną być musiała o jego zachowanie się w tem położeniu, obawiała się omyłki, zdradzenia ze słabością. Dlatego powoływała go ciągle pod rozmaitemi pozorami do siebie.
Rozpoczynała najtrudniejsze w świecie dzieło: przerobienia człowieka niemłodego, który miał nałogi zastarzałe i nawykł do ulegania fantazyom. Ufała jednak, iż iskierka rycerstwa, że duma krwi, potrafią z niego stworzyć wodza.
Tym ona go tylko mieć chciała. Rzeczpospolita była machiną starą i nadwerężoną, której przerobić, ani naprawić nie było łatwo, ale czasu wojny, mężny i szczęśliwy wódz stojący na jej czele, mógł się okryć blaskiem i sławą któreby słabości jego, nieudolności w rządzeniu dostrzedz nie dawały.
Od królowej słyszał Jan Kazimierz ciągle jedno naleganie.
— N. Panie! wszystko się składa jak najszczęśliwiej — mówiła. — Nie oddawaj hetmaństwa nad wojskami nikomu, sobie zostaw najwyższą władzę — idź sam, prowadź!! Dosyć będzie odgłosu tego: Król na czele, aby motłoch zadrżał... Okryjesz się sławą... ja to czuję... wojna — wojna... wszystkie siły na nią skupić potrzeba.
Pochlebiało to Kazimierzowi, który królowej myśl chwycił skwapliwie, ale w jego ustach natychmiast przybrała ona fiziognomią nową.
— Cudowny obraz N. Panny Czerwieńskiej zabiorę z sobą do obozu — mówił z zapałem. — Każemy śpiewać starą Bogarodzicę. Msza codzień i pokuta przed bitwą. Ducha religijnej gorliwości rozbudzić potrzeba.
Marya Ludwika, pobożna też, nic nie miała przeciwko temu, lecz przedewszystkiem rycerskiego pragnęła obudzić ducha.
Król objawiał zapał największy; oświadczał, że pójdzie przodem, że gotów jest bić się, jak prosty żołnierz.
— Resztę spraw bieżących, N. Panie, — wierzajcie mi, — możecie zwierzyć doświadczonym doradzcom, jakimi są dwaj kanclerze. Twoją troską powinno być wojsko... zebranie ludzi... i wystąpienie na plac boju... Będziesz miał sławę odrodziciela ojczyzny.
Ile razy przychodził do królowej, słyszał to jedno tylko Kazimierz — i, potrafił się przejąć tem usposobieniem rycerskiem.
Królowa była tak poruszoną, iż gotową się zdawała sama z nim ciągnąć na wojnę. Nie trwożyło ją nic — pewną była zwycięztwa.
Ci, którzy dawniej znali króla, jak Butler, zaraz w dniach pierwszych uczuli potężny wpływ Maryi Ludwiki na niego, ale znajdowali go szczęśliwym. Janowi Kazimierzowi to rycerstwo nadawało pewien urok, na którym mu dawniej zbywało.
W Polsce szczególniej król, który zarazem żołnierzem i wodzem nie był, nie mógł pozyskać miłości narodu. Zygmunt III, choć nie miał szczególnego powołania do oręża, musiał przywdziewać zbroję i ciągnąć w pole — stając mężnie w czasie rokoszu. Jan Kazimierz też przypominał choć mało znaczący swój udział w rossyjskiej wojnie, a Karolowi to najwięcej do korony przeszkadzało, że go na koniu nie widywano.
Marya Ludwika więc nie bez przyczyny chciała przyszłego małżonka uczynić rycerzem, a on sam zdawał się tę metamorfozę uznawać też za konieczną.
Dotąd zbrojownia jego była tak mało znaczącą, że nie wiedziano, gdzie jej szukać, gdy spytał o nią, ale po Władysławie pozostały bardzo wytworne i kosztowne uzbrojenia: hełmy, tarcze, pancerze, które, choć do chudszej i niklejszej figury króla nie nadawały się, płatnerze na to i kaftany łosiowe poradzić mogły.
Jednego ranka Butler otrzymał zlecenie rozpatrzenia się w uzbrojeniu.
Własnego nie miał prawie nic Jan Kazimierz, gdyż po powrocie z Rzymu nie starał się o to; oprócz kilku szpad, które u boku nosił, nie było uzbrojenia: musiano więc zaczerpnąć w spuściźnie bogatej po bracie, aby nie kupować. Potrzeba było też starszych wojskowych wezwać do rady, bo król żadnego nie miał doświadczenia i nie wiedział, co dźwignąć i nosić może.
Cały ranek jeden trwały narady, bo Kazimierz chciał wieczorem zaspokoić królową, iż przybory wojenne miał w gotowości. Próbowano blach, koszul, szyszaków, mieczów, nawet buław, z których jednę w uroczystych chwilach król miał nosić. Milcząco dawał się odziewać w kaftany i rozbierać, ale znajdował, że całe uzbrojenie dosyć ciążyło i ruchy utrudniało.
Dwór króla stary, który go widywał w kardynalskiej purpurze, w czarnej długiej sukni zakonnej, w niemieckim stroju świeckim, z uśmieszkiem teraz spoglądał na pana, który miał nagle przemienić się w żelazem okutego bohatera...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.