<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Pogłoski o wojnie, a więcej jeszcze przybycie Xięzkiego, który wyleczywszy się z ran we Lwowie, do Warszawy zjechał po drodze i krewniaka do siebie powołał — wyrwały Strzębosza z tego dworskiego zleniwienia i próżniactwa, które mogło go zczasem uczynić do niczego niezdatnym.
Dyzma już sam zaczynał rozmyślać o tem, że go pokojowa służba, choćby u króla, do niczego nie doprowadzi, gdy dnia jednego pacholik Staszka Xięzkiego z gospody na Długiej ulicy przybiegł i dał mu znać, że wuj go do siebie prosi.
Xięzki należał do tych popularnych znakomitości wojskowych, o których i hetmanowie wiedzieli, że ich głos w pułkach waży i cały obóz sobie rozpowiadał a powtarzał ich słowa.
Mówiliśmy już o tych jowialistach, których do nas kilka tylko imion doszło; wszyscy oni swojego czasu choć nie dobili się i nie dobijali wysokich w hierarchii szczeblów, pozostawili po sobie pamięć ludzi, których zdanie ważyło wiele, stanowiło niekiedy o opinii ogółu.
Żarcik lub sąd o człowieku takiego Skarszewskiego, Xięzkiego lub Samuela Łaszcza, mógł obalić lub podnieść wysoko nawet stojącego dygnitarza.
Nad Xięzkiego mało było ludzi wziętszych i lepiej kochanych. Z kośćmi dobry był w istocie, ale język miał jak brzytwę, nikomu niedarował. Prawda, że on nic nie miał na sobie, za coby darowania winy mógł prosić. Żołnierz mężny; karny, wytrwały... śmiało drugim zadawał uchybienia, bo sam sobie nic do wyrzucenia nie miał. Znało go można było powiedzieć całe koronne wojsko, a i na Litwę zabłąkał się nie jeden jego przekąs dobitny.
W Warszawie ledwie się ukazał w gospodzie, a ktoś powiedział — Xięzki, co było wojskowych, pobiegło go witać. Oprócz tej popularności dawnej, świeża zbarazka blaskiem go nowym okryła. Tam też głodny, siedząc w błocie, niejedno puścił w świat słowo, które pozostało na wieki w pamięci.
Strzębosz, choć pośpieszył do niego, zastał już izbę pełną.
Pochwycił go wuj w ramiona i uściskał, a potem, na krok popchnąwszy od siebie i wskazując nań ręką — zawołał:
— Panowie a bracia! proszę, przypatrzcie się temu młodzieńcowi. Choć malować! piękny, zdrów, silny, a co po nim komu? Wziął barwę dworską, mówią, że go król jm. miłuje, ale to próżniak! Powiedz ty mi, cóż z ciebie będzie? hę? Dworskie pomiotło?
Zaczerwienił się Dyzma.
— Przepraszam — rzekł — będzie ze mnie żołnierz, bom właśnie umyślił barwę złożyć, a zbroję wdziać?
— Naprawdę? — podchwycił Xięzki — no, to chodź-że, abym cię raz jeszcze uściskał, ale już, kiedy tak, to ja cię do mojego pułku panów Sobieskich zabiorę.
— Zgoda! — rozśmiał się Strzębosz — idzie tylko o konsens króla jmci.
— Król, król — krzyknął Xięzki — nie może odmówić, bo sam wkrótce będzie musiał zbroję wdziać; ja wojnę i krew czuję w powietrzu. Na dworaków starczą niedołęgi i kaleki.
— Ale, ale — wtrącił Rzewuski rotmistrz — właśnie pod ten czas, gdy nami Francuzka rządzi, moda i polityka, samą śmietankę biorą do dworu.
— Z francuzami — dodał Święcki, drugi towarzysz Xięzkiego, chorąży Lubomirskich regimentu — z francuzami my będziemy musieli się w domu rozprawić, bo to jak perz albo pokrzywa się u nas rozrosło, a z niemi, co poprzychodziło... pludry, pudła te z włosów na głowie, z których nie wiedzieć czy się śmiać, czy od tych straszydeł uciekać, i...
— Daj — bo pokój — przerwał Xięzki — tej liczbie francuzkich rzeczy, bo dojdziesz do tego, o czem strach nawet wspomnieć.
— No, a tabaka? tabaka? — odezwał się Rzewuski — smrodliwe ziele, albo to nie francuzka też rzecz?
— Tego spełna nie wiem — rozśmiał się Xięzki — ale wiem, co o niej Morsztyn napisał.
I począł deklamować:

Smrodliwe ziele, o ziele śmiertelne,
Które w krainy morzami oddzielne
Życzliwe skryło od nas przyrodzenie,
Kto cię na rodu naszego stracenie,
Kto cię na brzeg nasz przywiózł łodzią krzywą,
I świat zaraził trucizną smrodliwą?
Niedosyć było, że i wojny krwawe,
Blade choroby, głody niełaskawe,
I sama starość i straszne trucizny
Króciły nam wiek, bez tego nie żyzny;
Żeś i ty naszym latom, brzydkie ziele,
Musiało kresu uszczerbić tak wiele!

Zaczęli się śmiać niektórzy i nie dano dokończyć Xięzkiemu.
— Cóż u dworu słychać? — zapytał siostrzeńca gospodarz. — Królowa pani zdrowa? U nas chodzi wieść, że nowa amazonka ma na koń siąść i u boku króla iść na Kozaków.
— Że mężna, to pewna — rzekł Strzębosz — a na kozactwo dzikie, taki popłoch szerzy, szczególniej między kobietami, że się żadna nie waży na nie...
Xięzki się namarszczył.
— Dzicz-bo jest okrutniejsza — odezwał się ponuro — od źwierzęcia, które zabija, aby pożarło, z głodu, a oni, aby się męczarniami napawali, zadają je. Widzieliśmy na oczy własne tam, gdzie rzeź ich przeszła... ludzi piłowanych na pół, ze skóry odzieranych, dzieci z wnętrzności matek powyrywane, dziewczęta z piersiami obrzezanemi.
Milczeli wszyscy.
— Tak — westchnął Święcki — kto nie widział, nie uwierzy, do czego człowieka, stworzenie Boże — doprowadza szał i pijaństwo krwi.
— Radziwiłł kanclerz — wtrącił Strzębosz — powiada, — sto razy słyszałem z ust jego — iż to pomsta za ucisk ludu...
— Niech Bóg sądzi — wtrącił Święcki — ale nikt nam nie okaże, aby ucisk, o którym tyle prawią, doszedł kiedy do takiego okrucieństwa. Źli panowie, znaleźć się mogli wszędzie, ale katów i oprawców nie było!
Wszyscy się zasępili. Święcki podchwycił:
— Kto, jak my, przeżył te lata od końca panowania nieboszczyka Władysława po dziś dzień i patrzył na to, cośmy my widzieli, ten sobie rzec może, iż przeżył krwawy sen jakiś. W cóż się obróciła ta mocna niegdyś, straszna jeszcze za Zygmunta III Rzeczpospolita, której dziś pijany Chmiel, naigrawając się, dyktuje warunki! Miłosierny Jezu!
— Radziwiłł — przerwał Xięzki, obracając się do siostrzeńca — uczy nas, że to jest kara Boża za ucisk włościan. Dał się z tem pono i król słyszeć. Nie wszyscy są aniołami, między nami też zbójów mogło być dosyć; ale na cały naród za nich tak straszny pogrom paść nie mógł. Karze nas Bóg, nie za to, że chłop rózgami dostał może niesprawiedliwie, ale za próżniactwo i pijaństwo. Nie było sposobu inaczej nas wyprowadzić w pole. Patrzajcież: i teraz, połowa szlachty już radaby do domów powracać, gdy ledwie z nich wyszła...
Zwrócił się do Dyzmy.
— Jam tu niemal dla waszeci przybył — począł, kładnąc mu rękę na ramieniu. — Choćby mi przyszło do króla samego o to isć, aby cię od barwy swej zwolnił, pójdę. Nie chcę, abyś w niej zginął, albo usechł. Wiem, że z takich pokojowców Pacowie i inni rosną potem na panów starostów, pisarzów, krajczych i kasztelanów, ale nam, szlachcie biednej, nie przystało tędy chodzić. To pańskie gościńce.
W polu ci zdrowiej będzie, dziecko moje — ciągnął dalej Xięzki — może zatęsknisz zrazu za legowiskiem wygodnem i kuchnią królewską, za panienkami królowej; ale później to ci się wszystko wyda tem, czem jest: nałogiem niezdrowym.
Strzębosz słuchał, przyjaciele Xięzkiego, którzy go rzadko widywali tak poważnym, milczeli. Jowialista wydał się im zmienionym... Trwało to jednak zaledwie chwilkę. Staszkowi Xięzkiemu twarz się rozśmiała znowu. Święcki począł powtarzać, co w mieście słyszał o różnych poselstwach kozackich.
— Mówią o tym Chmielu — odezwał się — że proste chłopisko jest i opój, a mnie się widzi, że on nas wszystkich oszukuje tem gburowstwem swem, boć dotąd więcej rozumu okazał, niż nasi kanclerze i panowie Kisiele i ile ich tam z nim się jeździło umawiać... Wszystkich on w kamysz zapędził.
— Muszę ja w obronie dworu, królowej i króla stanąć — począł Strzębosz — nietylko dlatego, żem ich chleb jadł przez lat tyle, ale, że po sprawiedliwości się to należy.
Król, co prawda, zbyt wojennego ducha nie jest; przecieżem ja za nim krok w krok niemal jeździł pod Zborowem i widziałem go, co mogę zaprzysiądz, owej pamiętnej nocy, gdy obóz objeżdżał, i czasu bitwy tak mężnym i gotowym nawet umierać, iż mu się cześć należała; ale u niego wiatr codzień inaczej wieje. Za to królowa, wierzcie mi, wie czego chce i co raz sobie powie do tego doprowadzi, ona zaś wojny pragnie, aby nią naprawić, co się popsuło pod Zborowem; chce świetnego zwycięztwa i gdy przyjdzie ciągnąć teraz, jej staraniem, zobaczycie, wojsko stanie i liczne i piękne...
— Co daj Boże, amen — podchwycił Xięzki — ale nasza królowa, której wy tak bronicie, zwycięztwa i laurów żąda, nie dla Rzeczypospolitej głównie, tylko dla małżonka, a gdy przyjdzie do tego, żeby dla wiktoryi oddać naczelne dowództwo Jeremiemu Wiśniowieckiemu, stawię gardło, że będą woleli zwycięztwa się wyrzec, niż Jeremiemu dać zaćmić króla.
Wszyscy Wojewodzie Ruskiemu zazdroszczą, przyjaciół ma tylko w nas, cośmy z nim walczyli, przy jego boku byli i męża tego nawskroś przeniknęli. Dla innych on postrachem. Kozacy go się boją, jak ognia, lęka się królowa, obawia król, panowie hetmanowie zazdroszczą, a to jeden jest człowiek, z hetmanem Radziwiłłem może, któryby koniec mógł położyć nieszczęściu naszemu.
— Ale co-bo my — podchwycił Święcki — wdaliśmy się w takie głębokie politykowanie! Rzucić-by to, a weselszą piosnkę począć.
— To ją chyba kurtyzan zanuci — odparł, na siostrzeńca ukazując Xięzki. — Mów co wesołego.
Tłómaczył się Strzębosz, że zapasu nie przyniósł z sobą; weselej jakoś przecie potoczyła się rozmowa, lecz zawracała ciągle na wojnę.
— Jam tu waszmości szpiegował, Dyzmo — odezwał się Xięzki. — Powiadano mi, żeś się w amory wdał z dziewczyną prawda piękną bardzo, ale mieszczanką, zrosłą na bruku, a to dla nas wieśniaków, owoc niezdrowy...
Strzębosz się zarumienił.
— Któż to wam splótł? — zapytał.
— Nie pytaj, boć nie zdradzę — śmiał się Xięzki — ale ci powiadam, że wszystko wiem i dlatego cię chcę ztąd wyrwać na czyste powietrze.
— Kochany wuju — począł gorąco Strzębosz — wierzcie mi, dziewczę uczciwe i niewinne, a choć mieszczka, nic jej zarzucić nie można.
— A matce? — spytał ze zwycięzkim uśmieszkiem Xięzki. — Ja na matkę patrzę więcej, niż na wyrostka, który teraz, jako lilijka biała wyglądać może, a gdy podrośnie ozwie się w niem to wszystko, co w matce było.
— Matką się pochwalić nie mogę — rzekł smutnie Strzębosz — ale wierzcie mi, nie zawsze dziecko naśladuje macierz, gdy aż do odrazy śmieszna jest i nieznośna. Stara Bertoni nawet własnej córce wydawać się musi takim koczkodonem, jak nam...
— Zapomnieć-by o obu — dodał Xięzki. — Nam wojakom nazbyt się garnąć pod podwikę nie zdrowo!
I nagle zwrócił.
— A więc, proś króla, niechaj cię zwolni, ja pomogę i do pułku Sobieskiego zaregestruję. Nie zabrakłoby ci i gdzieindziej miejsca, bo wszyscy zaciągają, a masz i postawę i młodość za sobą, lecz... chciałbym cię mieć na oku...
Strzębosz w ramię go pocałował.
W tem inni dobrzy znajomi jowialisty, odgłosem o jego przybyciu zwabieni, napływać zaczęli, szczupła izba napełniała się, i gwar a śmiechy ledwie się ciszej rozmówić dozwalały. Goście otaczali Xięzkiego, który się rozchmurzył i baraszkował poswojemu, nie oszczędzając nikogo. Strzębosz pozostał, nasłuchując.
Z urywanych tych opowiadań, szczególniej o Zbarażu, mógł się uczyć rycerskiego życia — i serce w nim rosło.
— Na prawdę — mówił Xięzki — co nam doskonały humor sprawiało w tych okopach pod Zbarażem, to właśnie, żeśmy się już z nich żywi wynijść nie spodziewali. Wiedzieliśmy, iż na odsiecz wiele rachować nie można, bo i takich łotrów siła było, coby się radzi Wiśniowieckiego pozbyli, tak im solą w oku i kością w gardle stanął. Życia więc nikt nie szacował... głód i pragnienie rodziły jakąś gorączkę szaloną. Suchego chleba kawał był w końcu przysmakiem, a śmierdzące mięso końskie osobliwością. Chciało się wody napić: nie było innej tylko ta, w której trupy gniły; w dodatku tuż za wałem wieszali się Kozacy na swoich usypach, i z naszych wynędzniałych lic drwili, kłaniając się pokornie. Wciskały się ich szpiegi z listami, aby wywąchać, kiedy do ostatka osłabniemy. Naostatek prochu i tego, co go umiał robić, i tych, co działa ustawiali, zabrakło. Rychtował je ksiądz jezuita; udawało mu się przy pomocy Bożej.
— Zbaraż mi przed oczyma stoi, jako sen — przerwał Święcki. — Dziś się temu nie chce wierzyć, co się tam przeżyło.
Niemal cały dzień spędziwszy ze Xięzkim, Dyzma powrócił na zamek, ale się zszedł właśnie z królem, który powracał, dobranoc zaniósłszy Maryi Ludwice. Była to chwila, w której on zawsze, spełniwszy ten obowiązek, weselej patrzył. Gdy mu przychodziło na pokoje do pani iść, zasępiał się, dopiero wyswobodzony oddychał.
— Strzębosza — rzekł, oglądając się na niego — przez cały dzień nie było. Cóżeś to tak ferye sobie dał?
— Wuja chodziłem pozdrowić, Xięzkiego — rzekł Dyzma.
Król pomyślał.
— Wiem — odparł — wiem — ten-to jest, co go z języka sławią.
— N. Panie — przerwał Strzębosz — on szablą lepiej jeszcze włada, niż językiem; dość powiedzieć, że w Zbarażu był.
Na wspomnienie Zbaraża Jan Kazimierz się zasępił, nie odpowiedział nic.
Nazajutrz zrana Tyzenhauza kazał do siebie wołać; nie było nikogo, bo nawet karłów odprawił.
— Idź do podkanclerzyny — cicho szepnął — pozdrów ją ode mnie, i rozumie się, na cztery oczy, powiedz, aby nie ustępowała. Radziejowski do zbytku i tak napastliwy i zuchwały... pozwoli kurze grzędy, będzie ona wszędy.
Poselstwo młodemu pokojowcowi wydało się tak przyjemnem, że jak tylko godzina nadeszła, o której się mógł przyzwoicie w pałacu Kazanowskich stawić, pobiegł tam natychmiast.
W samej bramie, traf chciał, zetknął się z podkanclerzym, który na pysznym dzianecie, niegdyś wierzchowcu ulubionym ś. p. Adama, osiodłanym i w rząd kosztowny przybranym, z pałacu wyjeżdżał na miasto. Radziejowski postrzegł wchodzącego, zmarszczył się i wykrzywił znacząco, a gdy Tyzenhauz przez grzeczność uchylił przed nim czapeczki, nie odkłoniwszy mu się, głowę dumnie odwrócił.
— Oho! — rzekł w duchu — że łaski u podkanclerzego nie mam, o tem ci wiedziałem dobrze, ale, że mi już to chce okazać tak wyraziście... dowiaduję się po raz pierwszy — nos ma dobry.
Radziejowski już w bramie przystanął, obróciwszy się, chcąc widzieć dokąd Tyzenhauz się uda, i mógł się przekonać, że poszedł do pokojów żony.
— Królewski szpieg i poseł — zamruczał — ale ja go tu cierpieć nie myślę. Król się w moje sprawy domowe wdawać nie powinien.
Miał czy nie, podkanclerzy wprzódy zamiar wprost iść do królowej, nie wiemy; lecz po spotkaniu się z Tyzenhauzem poszedł do niej.
Ponieważ kilka wakansów było do rozdania, a Radziejowski wiózł oferty kandydatów, miał się więc czem z rannych odwiedzin wytłómaczyć.
Marya Ludwika, choć może niewiele go ceniąc, posługiwała się nim chętnie, bo jej donosił, co słyszał — potakiwał i pochlebiał.
Rozmowa o tych senatorach, którzy się nastręczali, o niemiłych i podejrzanych królowej, o tych których podkanclerzy chciał uczynić jej niemiłymi, przeciągnęła się dosyć długo i już miała się zakończyć, gdy Radziejowski, westchnąwszy, szepnął:
— Tyzenhauz mi się nieustannie nawija w domu, a posądzam go, że skargi jejmości do króla nosi, od niego zaś zapewnienia protekcyi, tak, że mi ona coraz się ostrzej stawia. Cóż ja w domu znaczyć będę, gdy mi ani nieboszczykowskiego wierzchowca, ani siodła, jak dziś — dotknąć nie będzie wolno?
— I uległeś? — zapytała królowa.
— Nie — odezwał się podkanclerzy — nie mogłem, ani myślę się tak akkomodować bo-bym zeszedł na sługę we własnym domu.
Głowy poruszeniem królowa dała mu znak, że postępowanie jego znajduje właściwem. Radziejowski poskarżył się, pokłonił i poszedł do króla.
Tyzenhauz tymczasem został przypuszczony do pięknej pani Elżbiety, która właśnie panien swych robotę około wspaniałego ornatu rozpatrywała.
Odprawiła dziewczęta smutna pani. Pokojowiec królewski na twarzy jej łatwo mógł rozpoznać ślady jeszcze nieprzezwyciężonego gniewu i rozdraźnienia.
Z żywością wielką rozpowiadać mu zaczęła, jak jednego wierzchowca nieboszczyka męża, rząd i siądzenie, których on rad używał, chciała pozostawić nietkniętemi, jak o to prosiła męża; ale bez względu na jej żądanie podkanclerzy, właśnie tego poranku, wierzchowca kawalkatorowi kazawszy przejechać i osiodłać według dawnego obyczaju, na miasto na nim wyruszył.
— Spotkałem go właśnie w bramie — rzekł Tyzenhauz — i nie raczył mi nawet na moje pozdrowienie odpowiedzieć. Szkoda tego ślicznego wierzchowca.
Nie dokończył; szybkim ruchem białej rączki podkanclerzyna otarła sobie oczy.
— Jeżeli się nie mylę — szepnęła — a nie mylę się pewnie.... podkanclerzy tem śmielszy jest przeciwko mnie, iż królową ma za sobą. Nie miałam nigdy do niej szczęścia.
— Nie potrzeba tego brać do siebie — przerwał pokojowiec króla — żadna z pań polskich nie ma u Maryi Ludwiki łaski. Serce jej dla Francuzek ledwie starczy.
— Dla ślicznej wychowaniczki szczególniej — dodała uśmiechając się dwuznacznie pani Radziejowska, panny Maryi d’Arquien. — Nie jestem tak złośliwą, abym wierzyć miała temu, co rozpowiadają ludzie, ale przywiązanie królowej do tego dziewczęcia jest uderzającem. Czeka ją też pewnie los świetny... bo i piękność wiele obiecująca.
— Nie mogę temu zaprzeczyć — odezwał się Tyzenhauz — lecz dobrze już wie o tem, że jest piękną...
— Dziecko to jeszcze — szepnęła podkanclerzyna.
— O latach jej, naturalnie, nic się dowiedzieć nie można — począł Tyzenhauz — ale wnosząc ze wzrostu i postawy — musi już mieć około piętnastu...
Tu mała nastąpiła pauza; pokojowiec się obejrzał, czy ich kto nie słucha.
— N. Pan — odezwał się zniżonym głosem — wczoraj mnie bardzo pilno rozpytywał o panią podkanclerzynę. Musiałem mu się przyznać, że tu byłem. Ktoś pewnie — bo nie ja — rzekł z uśmiechem Tyzenhauz — ktoś musiał donieść, że pan podkanclerzy zbytecznie się tu chce rządzić. Król mruczał, bardzo tem oburzony, i dał się z tem słyszeć, że źle-by było nadto okazywać powolności... To jego rada — ja ją powtarzam.
— Rada bardzo dobra — przerwała podkanclerzyna — szkoda tylko, że mi jej posłuchać tak trudno. Nie mogę z nim prowadzić wojny, a widzieliście jak moich próśb słucha. Wczoraj prosiłam o tego konia i rząd, a dziś właśnie wybrał je sobie na przekorę.
— Gdyby kawalkator wprzódy pani podkanclerzyny rozkazy otrzymał — musiałby się do nich zastosować, a p. Radziejowski nie śmiałby też pewnie się sprzeciwiać.
Spojrzała na niego podkanclerzyna.
— Nie znasz go — odezwała się — właśnie dla tego, aby okazał swą siłę i wolę, zrobi mi na przekorę; nic go to kosztować nie będzie.
— Pewny jestem — dodał Tyzenhauz — że Jan Kazimierz chętnieby wystąpił w obronie pani, ale...
Radziejowska przerwała żywo:
— Proszę, aby tego nie czynił! a! nie! nie. Już i tak mogą być niepotrzebne plotki o tej króla protekcyi dla mnie; podkanclerzy obróci to przeciwko mnie; mam i tak dosyć do przecierpienia.
Radziejowska okazała się tak niespokojną, iż młody gość musiał ją upewnić, że się wcale obawiać nie potrzebuje fałszywego kroku ze strony króla.
Zabawiwszy dosyć długo w pałacu Kazanowskich, Tyzenhauz opuścił go wreszcie i na zamek powrócił.
Dni kilka upłynęło. Król był tak niespokojny o panią Kazanowską, sam nie chcąc jej teraz odwiedzać, aby zbyt na swój współudział w jej nieszczęściu nie zwracać oczu ludzi, iż codzień prawie nasyłał Tyzenhauza, aby mu się dowiadywał o coś i różne przenosił poselstwa.
Dwa razy zetknął się pokojowiec z samym podkanclerzym, który za każdym razem niechęć swą i podraźnienie coraz widoczniej mu starał się okazywać. Oprócz tego jawnem było, iż Radziejowskiemu jego sługi o wszystkiem donosiły, szczególniej zaś o tem, co się żony tyczyło i jej stosunków.
Na złe humory podkanclerzego Tyzenhauz nie zważał wcale. Napróżno spotykając go, stawał Radziejowski, wlepiał w niego oczy i usta ściągał; młody gość nie chciał tego rozumieć.
Dnia jednego naostatek, gdy wedle zwyczaju o godzinie rannej Tyzenhauz miał się kazać oznajmić pani podkanclerzynie, w antykamerze ujrzał stojącego i jakby oczekującego na siebie marszałka dworu Radziejowskiego, niejakiego Snarskiego, który, w boki się ująwszy, zaparł mu do drzwi dalszych drogę.
Tyzenhauz spojrzał mu w oczy.
— Pan podkanclerzy — odezwał się Snarski szydersko i zuchwale — rozkazał mi miłości waszej oznajmić, iż nie życzy sobie, abyście w domu jego bywali.
Młody pokojowiec skoczył jak oparzony.
— Co? co? — zakrzyknął.
Snarski, powoli cedząc wyrazy, poraz wtóry toż samo wypowiedział i nie czekając dalszych rozpraw, wyszedł, drzwi za sobą zamykając.
Obelżywą tą odprawą, jak piorunem rażony, Tyzenhauz stał długo, niewiedząc co ma począć.
Iść przebojem nie mógł; przyjąć takie zuchwałe wyznanie — nie godziło mu się: stracił na chwilę głowę i wyszedł z pałacu krokiem powolnym — sam nie wiedząc, co począć ma.
Do zwiększenia jego rozdraźnienia przyczynić się i to musiało, że dworactwo i służba podkanclerzego, która musiała być zawiadomioną o tem, co zajść miało, wejrzeniem i śmieszkiem urągliwym jak przez rózgi przechodzącego przeprowadzała Tyzenhauza, który, do bramy się dostawszy, wolnym umyślnie krokiem — był już wściekły.
W tej pierwszej chwili, pewna, że gdyby mu się nawinął Radziejowski, byłby się, szabli dobywszy, rzucił na niego.
Skarżyć się królowi i wciągnąć go w tę sprawę, która musiała być dla niego nieprzyjemną — nie godziło mu się. Nie chciał nawet zaraz na zamek powrócić, dopóki-by się nie rozmyślił, nie poradził — ażeby się nie zdradzić i z gniewem i z obelgą jaką mu uczyniono.
Pobiegł do przyjaciół swych Litwinów, a trafił na rycerskich ludzi, którzy, na pierwsze słowo, okrutnie to wzięli do serca.
Wołłowicz i Sapieha, którym się zwierzył, zakrzyknęli, że obraza taka we krwi tylko zmytą być może.
— Nie pozostaje ci nic — zawołał Sapieha młody — tylko tego zuchwalca, który sądzi, że senatorowi wszystko wolno, wyzwać na rękę i z nim się rozprawić.
Tyzenhauzowi zapalczywemu nie mogło nic być przyjemniejszem nad tę radę. Gotów był nawet natychmiast wysłać przyjaciół do podkanclerzego, dopominając się zadośćuczynienia; ale tu zaszła rzecz dziwna.
Wszyscy ci, którzy znajdowali, że Tyzenhauz powinien był wyzwać i Radziejowskiego, choć on tylko pokojowcem u króla, a ten był podkanclerzym, gdy przyszło iść do niego w imieniu Tyzenhauza, mieli najrozmaitsze przeszkody, które im usłużyć mu nie dozwalały.
Pochwalali nader gorąco jego zamiar, przyklaskiwali mu, ale, żaden — niestety — nie mógł mu przyjść w pomoc. Jeden nastręczał drugiego — nikt nie mógł wystąpić przeciwko Radziejowskiemu, bo za nim domyślano się — królowej. Tej narazić się nikt nie chciał, bo ona nie przebaczała.
Oile Jan Kazimierz, w pierwszym wybuchu gniewu gwałtowny, łatwo potem ostygał i obojętniał — otyle Marya Ludwika pamięć najmniejszej obrazy zachowywała długo, nie traciła jej nigdy.
Tyzenhauzowi nie pozostało nic, tylko, samemu sobie zostawionemu, radzić jak umiał, a młodość i gorący temperament popchnęły go za daleko.
Czatował tylko na to, aby mógł podkanclerzego, przybywającego na zamek, pochwycić. Nie długo na to czekał; nazajutrz rano, niezmiernie czynny, Radziejowski wysiadał z kolebki i miał się udać do królowej, gdy Tyzenhauz, chwyciwszy dwa nabite pistolety już przygotowane, poskoczył przeciwko niemu.
Podkanclerzy, zobaczywszy go zabiegającego sobie drogę, rozognionego, z pistoletami w ręku, zrazu postrzału się musiał ulęknąć i zwrócił się, czy za nim nie szedł kto ze służby. Wtem Tyzenhauz przypadł tuż blizko.
— Panie podkanclerzy, jestem tak dobry szlachcic jak i wy, nie mogę ścierpieć obrazy honoru. Przez sługę mi dom swój wypowiedzieliście... musicie się bić ze mną!
Nim Radziejowski zebrał się na odpowiedź — nadbiegło dwóch jego dworzan, którzy, widząc młodego pokojowca z pistoletami godzącego na pana, chcieli się już rzucić na niego, gdy Tyzenhauz podniósłszy pistolet do góry, krzyknął:
— Odpowiecie mi za to — i nie chcąc się wdawać ze służbą, odszedł śpiesznie.
Podkanclerzy potrzebował ochłonąć nim się udał na pokoje królowej. Choć osobiście nie był tchórzem, nie sławił się też nadzwyczajną odwagą, a zaskoczony przez zuchwałego młokosa niespodzianie, na chwilę się strwożył. Mogła też po twarzy jego poznać królowa, po bladości i wejrzeniu błędnem, iż czemś świeżo został dotknięty i zapytała go troskliwie: czy się nie czuł niezdrowym?
Radziejowski nie chciał taić, co go spotkało.
— Spotkała mnie tu na zamku, niesłychana, zuchwała przed chwilą napaść — odezwał się — po której dotąd przyjść nie mogę do siebie.
— Napaść? na zamku? — krzyknęła, marszcząc się groźnie, Marya Ludwika — napaść?
Głos drżał z gniewu Radziejowskiemu.
— Tem dziwniejsza, że ją popełnił pokojowiec króla jm. Tyzenhauz — mówił podkanclerzy. — Codzień prawie nachodził moję żonę i mam silne podejrzenie, że ją przeciwko mnie podburzał. Z tego powodu byłem zmuszony kazać mu mój dom wypowiedzieć, a młokos za to dziś na zamku wybiegł naprzeciw mnie z pistoletami, dopominając się pojedynku!
Słuchała królowa zdumiona, uszom prawie nie wierząc. Pod jej bokiem takie zuchwalstwo popełnione na człowieku, któremu ona się okazywała życzliwą, oburzyło ją straszliwie.
— Otóż to owoce tego rozpasania i swobody, jakie król daje młodzieży, co mu służą! Wiedziałam, że się tam dzieją rzeczy nie do wiary, ale tego już nadto, i ja nie dopuszczę, aby to płazem przejść miało.
Radziejowski, który nieznośnie się narzucał królowi, dnia tego nie poszedł do niego; wprost od królowej powrócił do pałacu, a tu pierwszym rozkazem, jaki wydał, było, aby portret nieboszczyka Kazanowskiego, który wdowa zastrzegła sobie, aby nie był z miejsca poruszonym, na strych wyniesiono.
W chwilę potem z płaczem i narzekaniem, z gniewem i dumą razem wpadła podkanclerzyna do męża, dopominając się o niego.
Radziejowski, z zimną krwią napozór, odpowiedział, że obrażającem jest dla niego to jawne uwielbienie dla nieboszczyka, i że postanowił uczynić wszystko, co jest w jego mocy, aby pamiątki poniszczyć i być tu jedynym panem.
— Zawdzięczam pani — dodał — żem dziś miał przygodę, która już po mieście obiegać musi. Wypowiedziałem wczoraj dom temu Tyzenhauzikowi, a gołowąs mnie śmiał dziś napaść z pistoletami i wyzywać na pojedynek, ale to mu płazem nie ujdzie.
Podkanclerzyna pobladła.
— Cóż ci przewinił Tyzenhauz? Wyrzucasz portrety, rozpędzasz moich przyjaciół i krewnych, czyż tym sposobem chcesz pozyskać serce moje?
— Ja się nawet o to już nie staram, bo widzę, że to było napróżno — zawołał Radziejowski — ale nie chcę, żeby ludzie śmieli się ze mnie.
Podkanclerzyna, której łzy strumieniem z oczów płynęły, odwróciła się milcząca od niego i wyszła.
Podkanclerzy nie był człowiekiem, któryby się dał zmiękczyć lub zastraszyć. Wszystko, cokolwiek w życiu dokonał, winien był uporowi i narzucaniu się.
Pomimo, że żona mu się nie poddawała nie tylko, że nie myślał jej folgować, ale tem zażartszą przedsięwziął z nią wojnę, pewien, że słaba niewiasta nie wytrwa w końcu i ulegnie mu. Szło o to, ażeby wszystko zagarnął i wszelkiej woli ją pozbawił.
Protekcya króla, który jawnie jej sprzyjał, nie mogła być skuteczną, bo przy znanej płochości jego, była kompromitującą, więc się jawnie nie mogła objawić. Na to rachował najwięcej. Cały plan zawładnięcia królową, a przez nią słabym Kazimierzem i Rzecząpospolitą, dla ciągnięcia ztąd korzyści, już miał osnuty.
Na tem stanowisku urzędowem do jakiego doszedł, będąc stróżem pieczęci, wystawiał sobie osobę swą nietykalną, wpływ niemogącym się zachwiać. Z każdą więc godziną buta w nim rosła.
Dnia tego spodziewał się Radziejowski otrzymać z zamku jakąś wiadomość, bo pewnym był, że królowa Tyzenhauzowi zuchwalstwa popełnionego pod bokiem majestatu nie przebaczy, a król, choćby chciał, nie będzie go śmiał bronić; ale nie nadeszło nic. Posłany na zwiady komornik podkanclerzego przyniósł tylko, że król z królową mieli żywą rozmowę i że na dworze panowało jakieś między młodzieżą rozdraźnienie i niepokój.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.