Boży gniew/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Rok, który się rozpoczął zamknięciem Sejmu i załatwieniem co najpilniejszych spraw — ciągnął się dalej, niczem nie zapisując się w pamięci, oprócz spraw powszednich żywota.
Był on — cichem przygotowaniem do przyszłości.
Pomiędzy królem a królową związek małżeński wcale niespodzianie ściślejszym się stał, gdy Pan Bóg go narodzeniem córki pobłogosławił. Ale dziecię to długo żyć nie miało.
Marya Ludwika troskliwa o męża, niezaspokojona wypadkiem ostatecznym zborowskich zwycięztw i traktatów, marzyła wojnę nową, aby go nowym okryć blaskiem. Można już wówczas przewidzieć było, że Chmielnicki niedługo pozostanie spokojnym i nie dotrzyma co przyrzekł. Dochodziły wieści o odgróżkach, a usposobienie kozactwa i chłopstwa, które krwi raz zakosztowawszy, zemstą się upoiło — nie dozwalało się łudzić.
Usiłowano w Zaporożu stworzyć partyą wiernych Rzeczypospolitej i stawić ją przeciwko Chmielowi, ale z tymi zbratanymi i serdecznymi działo się prawie zawsze tak, że zrazu kłaniali się, wyzyskiwali, płacić sobie kazali, obiecywali, a w ostatku zdradzali. Na kresach trzeba było nieustannej czujności i nieustannej grozy, bo inaczej, jeno strachem, Kozactwo się ująć nie dawało. Żołnierz zaporozki byłby może wreszcie prędzej się dał pociągnąć i przejednać, gdyby na Tatara i Turka go pociągnięto, ale chłopstwo przynosiło z sobą nienawiść wiekami wykarmioną, w której może tkwiła i ta etnologiczna tajemnica, iż pobratymcze narody częściej względem siebie stoją, jak Able i Kaimy, niż jako krwi jednej dzieci.
Kanclerz Ossoliński, który Traktatów Zborowskich jeszcze dotąd nie mógł od napaści obronić, i gryzł się narzekaniami na nie, od sejmu, choć napozór z Wiśniowieckim pogodziwszy się, choć mu publicznie dziękowano, nosił brzemię ich na piersi. Najmniejsza alluzya, najniewinniejsze słowo, które mogło mieć jakieś zastosowanie, oburzało go i do najwyższego gniewu pobudzało.
Czuł bardzo dobrze, iż gdyby nie to, że król miał udział w układach i jego oszczędzić chciano, wrzask przeciwko nim byłby daleko większy. Króla zaś znajdował Ossoliński niewdzięcznym, i miał słuszność może, bo listem do Hana ocalił, jeśli nie życie, to sławę Jana Kazimierza — i pozłocił pierwszą kartę jego panowania.
Z królem zaś, jako z człowiekiem wielce niestałym i przerzucającym się łatwo na wsze strony, nie można nigdy było być pewnym, ani poparcia, ani uznania. Jednego dnia wynosił pod niebiosa, drugiego zamykał drzwi, dąsał się i gniewał bez przyczyny.
Ossoliński, chcąc sobie hetmana polnego pozyskać, który świeżo z niewoli kozackiej wyszedł, dopraszał się dla niego o starostwo trubowskie... Królowa już je była komu innemu przyrzekła: Jan Kazimierz więc odmówił; nic nie pomogły nalegania. Kanclerz, który chciał wyrobieniem starostwa pokazać swe znaczenie, otrzymawszy odprawę raz i drugi, uczuł to mocno. On, któremu się zdało, iż losy Rzeczypospolitej w jego były ręku, a rozum jego niezbędnym w chwili, gdy się do nowego poselstwa do Włoch i Rzymu gotował, zaskoczony tą odmową, nie mógł jej znieść.
Jednego wieczora powrócił od króla niezmiernie podraźniony, powtarzając sobie ciągle, iż starostwa mu odmówiono, burząc się, unosząc i z tem roznamiętnieniem ległszy na łoże, kadukiem porażony (jak naówczas mówiono), nagle życia dokonał.
Można było się spodziewać, że król śmierć tego wiernego doradzcy, któremu wistocie wiele był winien, uczuje boleśnie; tymczasem spostrzegli to i zapisali, jako świadectwo chłodnego serca króla współcześni, że Jan Kazimierz wcale żalu nie okazał, wiadomość o zgonie przyjął obojętnie i ledwie nie dowiódł swobodą humoru, iż rad się go pozbył. Był to podczas Mentor niewygodny.
Wkrótce potem wyjechał na wielkie łowy jesienne do Białowieży, gdzie mnóztwo źwierza nabito, a po drodze rozerwać się mógł, bo go przyjmowano i ugaszczano, tak, jak lubił, zabawiając krotochwilami.
Odznaczył się szczególniej gościnnością tą idący w ślady ojca Starosta Łomżyński Radziejowski, który w Bielsku Jana Kazimierza zatrzymał, dwór i jego przez kilka dni karmiąc, pojąc i obdarzając...
Jan Kazimierz, który go nie lubił, dał się mu przecież ująć, do czego się i to przyczyniło, iż dwa razy owdowiały Radziejowski, jak przewidywano, zaraz po śmierci marszałka Kazanowskiego otwarcie wdowie nadskakiwać zaczął i jawnie się o nią starał.
Osierocona, potrzebująca opieki, zresztą zręcznemi zabiegami przebiegłego a natrętnego niesłychanie człowieka znużona, skłonną już była, jak mówiono, oddać mu rękę.
Los pani marszałkowej króla, który był jej adoratorem, mocno obchodził; małżeństwo to może znalazło u niego z pewnych względów approbatę. Radziejowski zaś potrzebował żeniąc się przynieść z sobą wdowie tytuł znaczniejszy, niż krajczego królowej i łomżyńskiego starosty; chciało mu się i pochlebiał sobie, że z pomocą Kazanowskiej wyjedna u króla... bodaj spadek po Ossolińskim. Zuchwałe to były nadzieje, ale marszałkowa miała fawor wielki u króla jegomości, a Radziejowski był natrętem niepozbytym.
Wszystko on winien był temu niemal bezwstydnemu dobijaniu się. Tak i z panią Kazanowską w początkach, gdy mu jedne drzwi zamykano, przekupiwszy sługi drugiemi się wciskał, a żadna odprawa nie pomagała. Jednego dnia się go pozbywszy, drugiego napewno można było się spodziewać, znaleźć go z pogodnem obliczem, jakby nic nie zaszło, na temsamem miejscu i drodze.
Nie dawał pokoju marszałkowej, wszystkich, co ją otaczali, starając się sobie pozyskiwać; potem tak samo nie mógł król się go pozbyć, naostatek w przewidywaniu, że i to się na cóś przydać może, począł starosta łomżyński zabiegać około królowej.
I tu potrafił małemi przysługami stać się potrzebnym, szczególniej doniesieniami, na wpół żartobliwemi o królu, o jego... zabawach, stosunkach, wyrażeniach, i t. p. Marya Ludwika, śledząca każdy krok męża i nieustannie dająca mu admonicye, rada była mieć wiadomostki poufne — i posługiwała się niemi. Instynktowo też zazdrosną była o marszałkową Kazanowską, dla której Jan Kazimierz nazbyt wiele okazywał affektu i troskliwości.
Po przyjęciu w Bielsku, mimo zabiegów Starosty Łomżyńskiego, pieczęci większej nie dopuściła mu dać królowa, ale mniejszą, miał tak, jak przyrzeczoną, czemu się Marya Ludwika nie sprzeciwiała, a król dla pozbycia się utrapionego natręta, gotów ją był konferować.
Wątpliwe jeszcze wyjście za mąż za Radziejowskiego z końcem roku stało się, najpierw wielce prawdopodobnem, potem nagle dokonanem. Jakim sposobem młodą, piękną, swobodną, wyposażoną ogromnie panią potrafił sobie pozyskać człowiek nie bardzo już młody, i mimo ogłady, mający wiele odstręczającego? — to pozostało tajemnicą. Rodzina Słuszków, szczególniej brat rodzony pani Radziejowskiej, przeciwnym był temu związkowi, wahała się marszałkowa długo, ale nieustępujący kroku, nieustępny, zuchwały, a zręczny starosta umiał tak usidlić kobietę, iż mu rękę oddała.
Ruszano ramionami na to małżeństwo, nie prorokując mu wielkiego szczęścia, ale dla Radziejowskiego był to szczebel do przyszłego wzniesienia się bardzo wielki. Ani w Bielsku, ani w Łomży, ani w Radziejowicach już nie postał pan starosta: wniósł się tryumfalnie do pałacu żony i na krok nie oddalał się z Warszawy.
W tensam sposób, jak z wdową, postępował teraz sobie z królową i królem. Trawił dni całe na zamku, lub w pałacu na Krakowskiem Przedmieściu. Janowi Kazimierzowi, który go już podejrzewał o donoszenie królowej najmniejszych rzeczy, stał się wkrótce nieznośnym.
Dawał mu to król poznać lecz pan starosta, gdy chciał nie rozumieć, nie słyszeć, nie widzieć, czynił się nadzwyczaj łatwo niepojętnym, ślepym i głuchym. Wtem postępowaniu było cóś tak zuchwałego, tak niemal obrażającego, że Jan Kazimierz Butlerowi już począł mówić, iż dałby niewiem co staroście, byle go się pozbyć i tak często na każdym nie spotykać go kroku.
Butler utrzymywał, iż: skoro obiecane podkanclerstwo dostanie, pofolguje: to narzucanie się było tylko przypominaniem się o pieczęć.
Kazanowska, której o tytuł dla męża chodziło, wstawiła się też do króla, a Jan Kazimierz niczego jej odmówić nie umiał.
Mianowanym więc został Radziejowski podkanclerzym.
Z tem nowy sejm się otworzył. Królowa czynną być nie przestawała. Więcej, niż kiedykolwiek, król zupełnie się jej poddał... Po śmierci Ossolińskiego ona więcej jeszcze na ogólny obrót spraw krajowych wpływała.
Starano się ubezpieczyć od W. Ks. Moskiewskiego przewidując już nowe zatargi z Kozakami, którzy także w potrzebie do W. Ks. Moskiewskiego się uciec mogli i z tem się nie taili. Pociągała ich tam jedność wiary, chociaż Chmiel Turka-by był za sprzymierzeńca wolał, bo ten by go swobodniejszym pozostawił. Oprócz układów z W. Ks. Moskiewskiem, w domu był niepokój nieustanny od niepłatnego żołnierza, który związki czynił, wodzów sobie dobierał i ciążył samowolą Rzeczypospolitej. Skarb odrazu wszystkich zaległości opłacić nie mogąc, musiał z konfederacyami nieustannie się układać i niemal na ich łasce byłaby Rzeczpospolita, gdyby ją nieprzyjaciel zaskoczył, bo wojsko nie myślało się ruszyć, pókiby zaległości nie otrzymało.
Nie o pieniądz szło w tych związkach dla tych, co głębiej widzieli rzeczy i ich następstwa. Obawiano się rokoszów dawnych, a żołnierskie związki pod innem imieniem i formą niczem nie rożniły się od nich. Wojsko stawiło się przeciwko władzy i, jak z nieprzyjacielem trzeba się z niem było umawiać. Przychodziło do tego, że z żołnierzem już rozmówić się było trudno i podskarbi musiał zakonników używać, aby się porozumieć i ułożyć ze związkowymi.
W. Ks. Moskiewskie, dopominające się zamków Kozacy zaniem zdala, a naostatek żołnierz nie płatny i coraz butniejszy — wszystko to nie dawało spokoju królowi; lecz Jan Kazimierz miał ten temperament szczęśliwy, który mu nie pozwalał niczem długo się męczyć, najmniejsze fraszki odrywały go od najważniejszej sprawy, jeżeli ona w pewnej odległości się ukazywała. Troski więc przypadały na królową raczej, a król jmość rad sobie wszystko różowo malował.
Cały ten rok nieustawały układy z W. Ks. Moskiewskiem i targi z wojskiem, które tem pilniej zakończyć było, że z Zaporoża już dochodzące wiadomości przewidywać nakazywały nieuchronną rozprawę z Kozactwem.
Królowej była walka prawie pożądaną, dla męża. Roiła ona zawsze ogromne, stanowcze świetne zwycięztwo, pogrom, któryby J. Kazimierza postawił na wyżynie... i okrył laurami. Wszystkie starania ku temu były skierowane, aby to wystąpienie uczynić, nie jak pod Zborów, bezsilnem i wątłem, ale potężnem i zwycięzkiem. Na czarnej chmurze, zwiastującej już nadchodzące gromy i wichry... dziwnie zarysowują się drobne wypadki, które w przyszłości miały urosnąć do historycznego znaczenia...
Jakim sposobem Bertoni potrafiła się wśliznąć do pałacu, Kazanowskich niegdyś, a teraz podkanclerzego Radziejowskiego, odgadnąć trudno. Prawdopodobnie z dawnych czasów miała tam jakieś stosunki, a że król się mocno zajmował losem samej podkanclerzyny, Włoszka zawiązała tu stosunki, aby w ten sposób usługując królowi, łaskę jego sobie pozyskać i wstęp otworzyć.
Małżeństwo zaledwie zawartem zostało, gdy wieści chodzić zaczęły, iż zachodziły nieporozumienia. Nikt temu z początku nie chciał dawać wiary, wistocie jednak ani piękna pani Elżbieta, ani despotyczny i natrętny podkanclerzy stworzonymi dla siebie nie byli, ale zapóźno to spostrzegli.
Sama pani za życia powolnego i rozmiłowanego w niej męża nawykła była do postępowania, jak się jej podobało. Radziejowski chciał ją mieć narzędziem posłusznem dla swych widoków.
Drobne okoliczności przyczyniły się do nieustannych nieporozumień. Pałac Kazanowskich, najwspanialszy gmach w Warszawie, z którym ani zamek królewski, ani pałac króla na Krakowskiem-Przedmieściu równać się nie mógł — pełen był nieocenionych skarbów, przez długie nagromadzonych lata.
Począwszy od kosztownego oręża, broni, zbroi, od sreber, klejnotów, aż do obrazów i posągów, wszystko tu ze zbytkiem niesłychanym było urządzone. Piwnice, skarbce, spichlerze, stajnie przepełnione, zdumiewały naówczas cudzoziemców. Radziejowski, opanowawszy te dostatki, chciał rozporządzać niemi, żona się temu łagodnie w początku opierała, na co on zważać nie myślał.
Oprócz tego pani Elżbieta nawykła była przyjmować kogo chciała, otaczać się osobami, które jej były miłe, i dom jej był jednym z najgościnniejszych w Warszawie.
Radziejowski zapragnął poddać to swej kontroli i rozporządzeniu, słowem: chciał tu być panem i nie odnosząc się do żony, nią i jej mieniem rozporządzać.
Nie mogła tego znieść podkanclerzyna; oparła się stanowczo.
Drobne te jednak utarczki małżeńskie z początku nikomu nie były wiadome i za mury pałacu nie wychodziły.
Radziejowska, może podraźniona tylko, dała się tego domyśleć królowi, a podkanclerzy poskarżył się poufnie samej Maryi Ludwice, która nie lubiła jego żony. Pomiędzy aktorami tego dramatu cichego, jeszcze niepostrzeżonymi, znalazł się i pokojowiec króla wmieszany... którego Jan Kazimierz zaczynał coraz więcej do poufałości przypuszczać.
Był nim, znacznej i możnej rodziny, jak wiele innej młodzieży, rozpoczynający na dworze służbę, Tyzenhaus, należący do tak zwanych pokojowców króla, wistocie dworzanin jego. Z natury temperamentu żywego, gorącego, panicz, nawykły do bardzo śmiałego obchodzenia się z ludźmi, młody Tyzenhaus przy Janie Kazimierzu, który dworzan swych i komorników wcale surowo nie trzymał, nabrał jeszcze buty i śmiałości. Król go lubił, słuchał chętnie, dawał mu sobie prawić nietylko, co gdzie słyszał, ale, co o ludziach trzymał i jak ich sądził.
Butlera starego przyjaciela, nie zawsze miewał król przy sobie. Strzębosz dla małych stosunków mało mu mógł posłużyć. Tyzenhaus, który wszędzie bywał, a spokrewniony był w Litwie szczególniej z pierwszemi domami, donosił, dowcipnie to ubierając, królowi, co mu się po świecie widzieć i słyszeć trafiło. Bystrego oka, młody pokojowiec często odgadywał szczęśliwie i bawił tem znudzonego Jana Kazimierza.
Ze Słuszkami Tyzenhaus miał czy powinowactwo jakieś, czy dawne stosunki, dosyć, że u podkanclerzyny, czasu jej wdowieństwa, a potem i po weselu często bywał i ona go lubiła. Radziejowski od początku znieść go nie mógł, widywał u siebie niechętnie, ale cierpieć musiał.
Parę razy napomknął żonie, ażeby zbytnio tego młokosa nie przyswajała, ale ona nie widziała przyczyny, dlaczegoby przyjazne swe usposobienie zmienić miała.
— Nie mam najmniejszego powodu zamykać mu drzwi, ani się okazywać inną, niż byłam — odpowiedziała.
I na tem się skończyło na razie. Tyzenhaus, wcale sobie Radziejowskiego nie ważąc tak dalece, postaremu dworował przy jejmości.
W stosunkach tych temperamenta i stanowiska a położenie osób ważnemi były czynnikami; Tyzenhaus miał za sobą króla i protekcyi jego był pewnym; to go ośmielało. Radziejowski rachował na królową najwięcej, bo słabość Jana Kazimierza znał i przewagę, jaką żona nad nim miała. Podkanclerzyna nie chciała się dać zawojować odrazu mężowi, aby nie być niewolnicą, gdy wniosła mu tyle, iż on jej więcej, niż ona jemu zawdzięczała. Król protegował wdowę po Kazanowskim, nietylko może dla jej piękności, jak dla uprzejmości, którą mu zawsze okazywała. Jest w naturze człowieka, iż się przywiązuje do tych, którym mogło się cóś dobrego uczynić. Podkanclerzyna testament męża i swe wyposażenie winną była królowi i z pewnością Jana Kazimierza to więcej obowiązywało dla niej, niż ją dla niego.
Każdego małżeństwa owe miodowe miesiące są walką o niepodległość i o panowanie; u młodych ozłaca je miłość lub namiętność zmysłowa; u podżyłych, żeniących się powtórnie, lub jak podkanclerzy, po trzeci raz, u wdowy po Kazanowskim szło zaraz w początkach o zaznaczenie przyszłego stanowiska.
Podkanclerzy był nazbyt zuchwałym, przebiegłym, chciwym, ażeby się chciał poddać kobiecie, której w oczach ludzi i tak już bardzo był winien wiele: próbował więc odrazu przybrać rozkazujący ton pana domu — i małżonka kierującego wszystkiem. Wdowa nie była przywykła do ucisku ze strony nieboszczyka Adama, czuła się też zbyt silną stosunkami, bogactwami, wnioskiem swym, aby ulegać kaprysom i zachciankom małżonka. Ona także w swoim domu chciała być panią. Nie przyszło do zatargów, ani do sporów w dniach pierwszych; Radziejowski był nadto ostrożnym, a ona nie sądziła, aby się targnąć ważył przeciw niej, gdy okaże mu swą wolę.
Oboje zarówno pewni byli zwycięztwa. Podkanclerzy jednak, który bawił królową opowiadaniami o swych staraniach, o ożenieniu, o charakterze żony, której ona nie lubiła, szydersko zaczął wyrażać się o niej — i lekkomyślnie insynuował, że wiele liczyła na króla protekcyą i poparcie.
Marya Ludwika nie była pewnie zazdrosną o miłostki pokątne męża, o których jej także donoszono, gromiła go tylko, gdy one go śmiesznym czyniły, ale jawne nadskakiwania damom dworu oburzały ją.
Posądzała niesłusznie panią Kazanowską, potem podkanclerzynę, że króla zalotnością ku sobie pociąga. Pani Elżbieta była z natury swej niewinnie zalotną, starała się podobać wszystkim, była oprócz tego pieszczoszką potrzebującą hołdów i dworu. Przyjaźń króla jej pochlebiała. Tyzenhaus ją bawił, tak samo inna młodzież wielce była przyjmowana przez nią, bo ją rozrywała.
Ten tryb życia niezależny, swobodny, którego wdowa zmienić nie myślała, nie podobał się Radziejowskiemu, który, jak wszyscy egoiści, był despotą. Opanować ją, zamknąć, kierować, gdyby nie wypływało z jego rachub, wypływałoby z charakteru. Nie był to człowiek, coby się zrażał pierwszemi przegranemi potyczkami, upór bezwstydny należał do jego wad, czy przymiotów. Z początku więc puścił mimo co go draźniło.
W pierwszych miesiącach po mianowaniu podkanclerzym, gdy nowo naznaczony w podeszłym wieku kanclerz głośno zapowiedział, że w młodszym pracowniku potrzebuje pomocnika, Radziejowski, rad temu, bardzo gorliwie się zajął kancellaryą i rozpoznawaniem swych przyszłych obowiązków. Całemi więc czasem dniami w domu nie bywał, powracał dopiero wieczorem. Ten trud urzędowy był w większej części pozornym tylko. Podkanclerzy bowiem więcej przesiadywał u królowej, którą pragnął sobie pozyskać, aby miał ją przeciw królowi (bo tego się czuł niepewnym), i tam, gdzie wesoło ucztowano, albo frymarki jakieś omawiano i gotowano.
Dwór intryg był pełen, krzyżowały się one tu, snuły, i wszystkie ostatecznie, u królowej rozwiązywały.
„Zważyć potrzeba dworu obraz, powiada pisarz współczesny, wszystkie drzwi i podwoje opanowane, oblężone pokoje, wszyscy wiszą przy królu (i królowej, rozumie się) wlepiają w pana oczy, zmyślają fantazye do pańskich się akkomodując, ze śmiejącym się weselą, z cholerycznym tetrykami się stają. Nie masz prawdy za szeląg, wszyscy patrzą na ręce, ubiegając się, aby ich przekupywano. Tu przysięga bez wiary, nie domacasz się prawdy, przyjaźni szczerej nie uprosisz, chyba ją kupisz, rozumu i mądrości nikomu nie przyznają, chyba temu kto więcej zapłaci. Wystrzegaj się rozmowy z niemi i ofiarowanej uprzejmości; co mówisz, pilnuj się, aby oni ze słów twoich skrytych nie wyczerpali tajemnic.“
„Dwie tu sztuki, u starych Polaków niebywałe, siedzą na warcie: chytrość i zmyślona przyjaźń. Jeden z drugim ściska się, jedzą, piją, sakramentują się, a jeden pod drugim dołki kopie; nie miły mu ten stopień, na którym stoi! Chce mu się wyższego, zazdrości drugiemu wzrostu, wiek trawią w nadziei, jak woły jeden drugiego popychają. Szczęśliwych nienawidzą, nieszczęśliwymi gardzą, siedzą jak w prassie ściśnięci, z jednej strony wzgardą wyniosłych, z drugiej sobie równych zazdrością.“
Wykarmiony był temi praktykami dworskiemi Radziejowski. Długo, długo nie udawało mu się nic więcej nad ożenienia, które przyniosły fortunę. Starostwo Łomżyńskie, tytuł krajczego królowej były dla niego zaledwie zadatkami, sięgał wyżej daleko. Ożenienie z bogatą Kazanowską postawiło go dopiero na drodze do honorów.
Wiedział on bardzo dobrze, iż miała u króla łaski, rachował na to... lecz zarazem służył sam królowej, obiecując sobie ze stosunków własnych i żony ciągnąć korzyści.
Tyzenhaus nie przenikał go może tak bardzo, ale instynktowy czuł wstręt do niego, a wielkim będąc wielbicielem podkanclerzyny, widział w nim jej nieprzyjaciela.
Jednego dnia rano, jak bardzo często, Tyzenhaus się znalazł na pokojach podkanclerzyny, która, otoczona swemi ptaszkami i kwiatkami, bo jedne i drugie lubiła bardzo, w tej chwili była samą.
Jakim sposobem rozmowa tak niebezpieczny i poufały zwrot przybrała, iż podkanclerzyna westchnęła i poskarżyła się na despotyczne zachcianki męża? — może w tej chwili świeżo ją one zabolały.
Tyzenhaus się odezwał z oburzeniem:
— Alboż pani podkanclerzyna nie jest u siebie w domu panią i nie rozporządza jak jej wola?
— Waćpan jesteś młody — odparła napół tęskno, pół żartobliwie pani Radziejowska — w innych krajach, naprzykład we Francyi, i obyczaj i prawo daje kobiecie pewną niezależność, u nas przysięga przed ołtarzem na posłuszeństwo nie jest czczem wyrażeniem. Prawo mnie, co jestem panią mojego majątku, nie dopuszcza nim rozporządzać bez zgody męża... on jest głową domu, on panem.
— Zapewne! — zawołał młodzik — tam, gdzie małżeństwo zawarte łączy osoby równej fortuny i godności... ale tu...
— I tu tak jest! Wyłamywać się zpod władzy męża! — rozśmiała się smutnie podkanclerzyna — u nas się nie godzi.
— Ale u siebie w domu, boś pani przecie u siebie...
— Tak jest — mówiła podkanclerzyna — jestem u siebie, ale drzwi-bym mu zamknąć nie mogła... a nawet niczem własnem rozrządzić.
Biedne my jesteśmy niewolnice!
Oburzył się Tyzenhaus.
— Mało znam pana podkanclerzego — dodał — ale, mam go za zbyt dobrze wychowanego i szlachetnego człowieka, aby władzy takiej chciał... nietylko nadużyć, ale nawet jej używać.
Podkanclerzyna obejrzała się na niego, wlepiła oczy, i — nie odpowiedziała nic. Milczenie było wymowne.
— Często są takie bardzo drobne a niezmiernie przykre... okoliczności — poczęła pomilczawszy — które mogą zatruć życie.
Tyzenhaus słuchał ciekawie.
— Naprzykład ja — ciągnęła dalej pani — nawykłam tak do tego mojego domu, do urządzenia jego, jakiem było, że najmniejsza zmiana mnie razi. Hieronym ma passyą przerabiać, przemieniać, poprawiać wszystko, niezawsze szczęśliwie. To mi łzy wyciska... a on się z łez śmieje.
Otarła mężnie oczy.
— Jest to wielkiem zuchwalstwem z mej strony — odezwał się Tyzenhaus — gdy ja, młodzik, ośmielę się pani radzić, ale mnie się zdaje, że nie potrzeba ustępować w najmniejszej rzeczy, pół kroku tylko... a potem już...
— Właśnie i ja to tak rozumiem — dodała podkanclerzyna. — Chodzi o nic nieznaczące fraszki; uparłam się przy nich.
— Nieznośna rzecz! — zamruczał Tyzenhaus — lecz cóż za niedelikatność!
Nastąpiło milczenie znowu, poczem młodzian dla rozrywki pani, jakąś wesołą opowiedział historyjkę o Francuzie ze dworu królowej; rozmowa przeniosła się na nią.
Podkanclerzyna skarżyła się, że u niej nie ma łaski...
Tyzenhaus dowodził, że to było naturalnym skutkiem zazdrości, gdyż król zawsze z wielką się wyrażał admiracyą o podkanclerzynie.
— A! ten biedny król zawojowany! — rozśmiała się podkanclerzyna — nie dosyć, że mu Kozacy i Tatarowie prawa dyktują, w domu też musi słuchać.
— Czasem się on próbuje buntować — szepnął Tyzenhaus — ale mu się to nie udaje. Wistocie zaś powinien być wdzięczen N. Pani, bo ona go koniecznie bohaterem uczynić chce i dokaże tego. Jan Kazimierz, gdyby inaczej był wychowanym i nawykł od młodości do konia, do zbroi, niezawodnie-by był dobrym wodzem. Duch się ten w nim budzi — ale nie trzeba zapominać, że i mnichem już był i coś mu zakonniczego zostało.
— Czyżby znowu przyjść miało do wojny? — zapytała podkanclerzyna.
— O! ja o tem nic nie wiem — rzekł młody dworak — lecz wnosząc z tych wiadomości, które od Zaporoża i z Rusi przychodzą, wiele na te traktaty z Tatarami i Chmielem liczyć nie można.
Królowa powtarza to, iż Rzeczpospolita potrzebuje wielkiego, głośnego, stanowczego zwycięztwa, któreby to chłopstwo trwogą przejęło. Tymczasem laury zbiera tylko wojewoda Jeremi, a one wszystkie pani nasza radaby włożyć na skronie męża.
Prześmiewano się potem trochę pocichu z panowania królowej, z uległości króla, i Tyzenhaus wyszedł, bo jakieś panie z Litwy oznajmiono.
Król, który o wycieczkach częstych do pałacu Kazanowskich Tyzenhausa był zawiadomiony, codzień go prawie badał. Lubił plotki.
— A co? pewnie byłeś u podkanclerzyny? — i tego dnia — zagadnął o to Tyzenhausa.
— A jakże, N. Panie.
— Cóż tam? Opływają w szczęśliwościach — mówił Jan Kazimierz — ten podkanclerzy to się w czepku rodził. Taka kobieta! ale że też ona go sobie wybrać mogła?
— Hm — odezwał się młody dworak — kto wie, czy już tego nie żałuje.
Król aż przyskoczył do niego zjęty wielką ciekawością.
— Co? co?
Milczał z początku Tyzenhaus, ale w końcu natarczywemu naleganiu uległ.
— Podkanclerzy tyran — rzekł — chce się już tam rządzić na cudzych śmieciach jak szara gęś. Pani ma słuszność, że pragnie swą wolę utrzymać; wszystko to jest jej.
— A pewnie! — zawołał król z zapałem. — On jej nie przyniósł nic ani na zawinięcie palca. To hołysz! ale dam ja mu tam despotę grać!
Pogroził palcem.
— N. Panie, najlepiej się w to nie mieszać; małżeństwo się poswarzy i pogodzi — szepnął Tyzenhaus.
— Trzeba jej było tego podkanclerzego! — podchwycił król. — Zgaga... pozbyć się go nie można. Utrapione z nim będzie życie miała. Perswadowałem, on jakiegoś inkluza czy czarów zażył. Toć-to synowie z pierwszego małżeństwa dorastają, a to pani świeża jak różyczka.
Tyzenhaus się uśmiechnął.
Przerwano rozmowę. Przyszły właśnie wiadomości od kresów, że Chmiel, choć wierność swą poprzysięga, z Turkiem o poddanie mu całej Ukrainy się układa. Lecz w Warszawie naówczas nie zawsze i nie wszyscy w groźne znaczenie Kozactwa wierzyli; większa część lekceważyła je. Wszystko zamykało się w tym wyrazie: „chłopstwo“ — jakgdyby on słabość, nie siłę, znaczył.
Zwano barbarzyńcami Zaporożców i stosunkowo miano słuszność, lecz barbarzyństwo to dziczy połączone było z instynktem, z przebiegłością, z chytrością, które tylko dzikim narodom służą. Walka z kozactwem podobną była do tych pojedynków między doskonałym szermierzem a silnym nieukiem, w którym walczący wedle wszelkich prawideł pobitym być musiał, bo go przeciw wszelkim regułom napastowano.
Wszystkie ruchy były niespodziankami — i odeprzeć je dla tego było trudno.
Wieczorem król musiał pójść do żony — która już po niezliczonych audyencyach odpoczywała.
Tu było tysiące zawsze rzeczy do roztrząsania. Jan Kazimierz, oprócz ustnej instrukcyi, odbierał czasem całe regestra wakansów, które, tak a nie inaczej miał rozdawać.
Nie było prawie dnia, aby o jakiejś śmierci biskupa, kasztelana, wojewody nie przyszła wiadomość, a równocześnie z nią już przybiegało, co najmniej, trzech kompetytorów z ofiarami wprost do królowej.
Marya Ludwika nie czyniła wcale tajemnicy z tego, co jej obiecywano. Miała więc i w tym dniu wiele do przekazania mężowi. Dwie stolice biskupie wakowały, kilka starostw było nierozdanych.
Po przerywanych tych a czasem nieśmiałą oppozycyą przyjmowanych instrukcyach, królowa zaczęła mówić o Radziwiłłach, o Lubomirskich, a od tych przeszła nagle do Kazanowskiej.
— Podkanclerzy — odezwała się — który sobie tyle z ożenienia obiecywał, lękam się, aby nie doznał zawodu... Kazanowska jest samowolna... chce wszystko zagarnąć pod siebie.
— Bo też do niej należy wszystko! — odparł król żywo.
— O! ty jej bronisz zawsze — kwaśno przerwała Marya Ludwika — pocóż szła za mąż?
Król zmilczał ostrożnie.
— Lękam się — dodała królowa — aby między małżeństwem nie przyszło rychło do kłótni. Mógłbyś jako dawny opiekun pięknej Elżuni wyperswadować jej, że mąż ma pewne prawa.
— Ale ja się w to mieszać nie chcę! — zawołał król kwaśno — ty ze swojej strony mogłabyś Radziejowskiego, który się pewnie skarżył, skłonić do tego, aby się z żoną, tyle jej będąc winnym, łagodnie obchodził!
— Alboż wiesz, że się obchodzi grubijańsko? — zapytała Marya Ludwika.
— Ja... ja nic a nic nie wiem — zaparł się król powstając — ale słyszę od ciebie...
To mówiąc król na dobranoc pocałował ją w rękę, a Marya Ludwika nabrała przekonania, że więcej wiedział, niż się przyznawał...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.