Boży gniew/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Cicho, bez tryumfów i rozgłosu, powrócił król do Warszawy — przyjęty przez królową tak, jakby istotnie przybywał zwyciężcą.
Marya Ludwika znała doskonale stan sprawy i wartość zawartych układów — ale podnosząc zasługi męża, sądziła, że w nim rozbudzi i utrzyma rycerskiego ducha.
Tę powolność i serdeczność Maryi Ludwiki Jan Kazimierz, już znużony wielce, opłacił tylko zbliżeniem się do niej czulszem, niż przed tem. Była-to jakaś jesień na miłość, nietrwała jak owe babie lata słoneczne, ale królowej miła i potrzebna.
Ona korzystała z tego rozczulenia, aby moc swą i władzę nad mężem utwierdzić; a wielkich na to wysiłków nie potrzebowała, gdyż król rad się trosk i ciężarów rządzenia pozbywał, składając je na nią i na Ossolińskiego, a zabawiając się podziecinnemu swojemi karłami, słuchaniem plotek dworskich, myśliwstwem trochę i towarzystwem pań pięknych, w których z kolei, na krótko wdzięk jakiś upatrywał.
Ile razy miał Butlera przy sobie, a nawet młodszego ulubieńca, pokojowego swego Tyzenhauza, spowiadał się potem przed niemi z tych wrażeń.
— Wiesz, starosto — mówił po powrocie do Butlera — po tej expedycyi, zażywszy niewczasów i samotności bez niewiast, teraz mi i jedzenie lepiej smakuje — i wszystkie kobiety piękniejszemi się wydają. Królowa odmłodniała, a co się tyczy marszałkowej... prawdziwy cud — świeża, śliczna, i nie dziwię się, iż powiadają, jakoby ten nieznośny Starosta Łomżyński w niej się kochał.
— Starosta Łomżyński? — podchwycił Butler — alboż to on jeden! Jest ich z gorącemi affektami wielu i liczą pono na to, że marszałek bodaj nie długowieczny.
— Ale prawda — mówił król — znalazłem go bardzo postarzałym i jakby chorym, choć się do tego nie przyznaje. Od śmierci Władysława nie widziałem uśmiechu na jego twarzy... a sam, słyszę, powiada i prorokuje, że wkrótce pójdzie za nim...
— No — tak źle jeszcze z nim nie jest — odezwał się starosta.
— Nazywają to doktorowie fiziognomią hypokratyczną — rzekł król — co ja z jego twarzy widzę. Źle się ma. Sądzicie, że Starosta Łomżyński? Ja znieść go nie mogę.
— Ja też go nie kocham — rzekł Butler — i nic o nim nie wiem, oprócz tego, że napastliwy jest, uparty, dosyć zręczny a bezwstydny. Tacy ludzie, jak on — wiele mogą u kobiet...
— Zaś! — przerwał Jan Kazimierz — o marszałkowej mam zbyt wysokie wyobrażenie, aby się podżyłemu wdowcowi dała usidlić. Uchowaj Boże w razie Kazanowskiego śmierci — pójdzie za mąż niechybnie, bo dzieci nie mają, młodą jest... a podoba się łacno; ale... niech ją Bóg broni od Łomżyńskiego Starosty...
— Niebezpieczny człek! — dokończył Butler.
Starosta Łomżyński, o którym była mowa, Hieronym Radziejowski — jako dworzanin Władysława IV dobrze był znanym w Warszawie. Mazowieckiej szlachty, nieznacznego rodu, ojca dopiero miał na krześle w Senacie, za Zygmunta III, urosłego tem głównie, iż wielce gościnnym był i faworytom pańskim przypodobać się umiał. Ucztowaniu z niemi, i podarkom zawdzięczał to Wojewoda Łęczycki, że się na krzesło dostał, a syna mógł przy królewiczu umieścić...
Młody Hieronym w czasie, gdy jeszcze przy Władysławie i dworze się czepiał, dał się poznać już z tego, że posłem wybrany, gdy go jako uwodziciela dziewczyny zacnego domu precz z izby wyrzucić chciano — utrzymał się w niej zuchwalstwem i łaską królewską.
Mianowano go później krojczym królowej i Maryi Ludwice przypochlebiając się i donosząc pokryjomu, co gdzie pochwycił, umiał się przypodobać, chociaż nigdy ona dla niego szacunku nie miała.
Ci, co go bliżej znali — nieszczególnie się o nim wyrażali. Intrygant zuchwały a bezwstydny, zarozumiały i dumny, w wyborze środków, któremi się dla krescytywy posługiwał, wcale nie wybredny nie miał przyjaciół — ale sobie jednał, kogo potrzebował... kaletką i kubkiem. Poczciwych też ludzi nie miał za sobą, ani się do nich garnął. Z tem wszystkiem, gdy mu było potrzeba, z kobietami szczególniej umiał Starosta Łomżyński tak się obchodzić, że go za niebezpiecznego miano. Dwa razy się żeniąc, polował zresztą tylko na posagi, a na resztę nie zważał. Z siebie nie majętny, bo ojczyste Radziejowice na życie wystawne i szumne nie starczyły, wyrobił już sobie Starostwo Łomżyńskie, po żonach wziął dobra znaczne, i prorokowano mu krescytywę pewną, bo się wciskał, narzucał i zabiegał niezmordowanie.
Około króla Kazimierza zawczasu się starał zyskać sobie przyjaciół, co mu się dotąd nie wiodło.
Po powrocie do Warszawy przybył i Radziejowski z powinszowaniem, lecz król przyjął go zimno, choć dla przypodobania mu się, towarzyszył w pierwszych dniach Października podróży obojga państwa do Częstochowej, a potem i na łowy. Jan Kazimierz rad-by się go był pozbył — lecz z natrętem, którego zimne obchodzenie się nie zrażało, nie umiał sobie poradzić.
W miesiącu Listopadzie był sejm zwołany, który nie tak się zapowiadał, jakby go sobie życzono.
Od Zbaraża głosy głuszyły już i zaćmiewały, sławę i blask Zborowskich traktatów. Na Ossolińskiego mnożyły się paszkwillusze, co się na sejmie też nieprzyjemnie odezwać obiecywało.
Zapobieżono temu wnosząc takie materye mniejszej wagi, które rozmaitych ziem interessa żywo obchodziły; koekwacye, rachunki, rozdawnictwa urzędów, zapłata wojsk na przemiany posiedzenia wypełniły, tak, że w początku nic drażliwego nie wyszło na stół.
Sejm przytem, jak wszystkie ówczesne, był zarazem dla senatorów i posłów Rzeczypospolitej doskonałym zabawiania się i wzajemnego ugaszczania pretextem. Dnia jednego przypadały imieniny, drugiego celebrowano godność nową, żenili się krewni, godzili nieprzyjaciele, wszystko wywoływało bankiety i ucztowania. Bardzo często król i królowa zapraszani bywali i zaszczycali swą przytomnością nawet sług ulubionych wesela, chociaż Marya Ludwika czasem, nietylko, że sama nie szła, ale i królowi iść zabraniała, bo się w wesołej gromadce często zapominał zbytecznie.
Więc gdy sejm najmniej pracował, bywał najmocniej zajęty. Po uczcie nazajutrz brakło na posiedzeniach tych, co wypoczywali; inni nie przychodzili, gotując się wyprawić bankiet, a że wkrótce po rozpoczęciu sejmu adwent się rozpoczął, nabożeństwo więc także nie mało czasu zabierało. Odpoczywano, rozumie się, w każde święto i niedzielę.
Kanclerz i inni większego wpływu dygnitarze, mieli też w sejmie swoich w obu izbach posłusznych adherentów, którzy nieprzyjemne przedmioty odwracać, a pożądane wyciągać na stół pomagali, bardzo zręcznie. Wogóle czas upływał dosyć wesoło.
Królowa zdala miała wszystko na oku. Sejm już był drugi miesiąc czynnym, chociaż dotąd owocu pracy jego trudno się było dopatrzeć, gdy przybycie ostentacyjne nieco, Wojewody Ruskiego, bohatera, któremu wszyscy zazdrościli i z tego powodu nieprzyjaznemi się okazywali, poruszyło stolicę. Bohater ze Zbaraża przybywał, jak przystało na wodza, z pocztem wielkim i pięknym doborowej konnicy, i jak przystało na wielkiego pana, z dynastów litewskich ród wiodącego, okazale i świetnie.
Wiedział on bardzo dobrze, jakie tu znajdzie dla siebie usposobienie; ale niezłomnego charakteru mąż nie przywiązywał do tego wagi. Dawszy tyle dowodów patryotyzmu i poświęcenia, naostatek skłoniwszy się do przejednania z ks. Dominikiem Zasławskim, Wiśniowiecki czuł się tak czystym, a tak od wszelkiego zarzutu wolnym, iż śmiało mógł drobnych swych wrogów lekceważyć.
Tak też czynił, ale dla senatorów, dla króla samego, ta postać surowa, nieugięta, zimna pozornie, której nic zadać nie było podobna, niewygodną i niepożądaną wcale się stała. Sam król widział w tym bohaterze współzawodnika, który go zaćmiewał, gdyż Zborowa bądźcobądź, do Zbaraża nikt już nie porównywał, a Wiśniowiecki za wszystko, co wycierpiał, za olbrzymie straty poniesione, tak licho był wynagrodzony, iż niechęć dworu i pana cała się w tem zdradziła, a teraz temu pokrzywdzonemu przez króla, a wysoko bardzo cenionemu przez naród mężowi, potrzeba było spójrzeć w oczy.
Król, który dotąd w wyśmienitym humorze był i zabawiał się u Ojców Soc. Jesu protektorem ich kongregacyi dając się wybierać, razem z ks. Albrechtem Radziwiłłem, który został jej sekretarzem, po przybyciu Wojewody Ruskiego zasępił się.
A tu i ów stary przyjaciel kanclerz Radziwiłł z Janem Kazimierzem się posprzeczał. Szło o rzecz niewielkiej wagi, ale Radziwiłł miał słuszność, a gdy się czuł w prawie, stawał się upartym.
Podobało się królowi dekret w sprawie Wojewody Wileńskiego z niejakim Jewłaszewskim kazać Radziwiłłowi podpisać i przypieczętować. Wojewodą Wileńskim był naówczas Krzysztof Chodkiewicz, bo tensam Radziwiłł ofiarowanego mu województwa nie przyjął. Pomiędzy dwiema rodzinami była waśń zadawniona, przygojona, ale nie ugaszona zupełnie: musiał więc ks. kanclerz dekret dobrze rozbierać, aby w nim makuły najmniejszej nie było.
— N. Panie — odezwał się kanclerz po odczytaniu dekretu — ja go podpisać nie mogę.
— Dlaczego? — porywczo podchwycił król, który na Radziwiłła powolność i przywiązanie do siebie rachował.
— Bo go pisał człowiek prawa litewskiego nieświadomy i są w nim punkta ingrossowane, których ono nie dopuszcza.
Zaczęto się sprzeczać; Jan Kazimierz, który prawa szanować tak dalece nie umiał, zmusić chciał kanclerza do podpisu.
Staremu przymus był nieznośnym. Nakoniec król zawołał:
— Nie chcesz podpisać? No, to ja sam go podpiszę...
Radziwiłł się uśmiechnął.
— N. Panie, a któż pieczęć przyciśnie? — zapytał.
Nadąsany, odchodząc, zamruczał król:
— Prawo litewskie! przecież ja je tak znam, jak i wy.
— Przebaczysz mi, w. król. mość — rzekł kanclerz zimno — na to się nie godzę. W. król. mość panujesz nam miłościwie od roku, a ja przez trzydzieści dwa lata z prawem mam do czynienia.
Mocno rozjątrzony tą odpowiedzią, ani słowa już nie mówiąc, Jan Kazimierz — wyszedł, stukając drzwiami, i spotkawszy Butlera, skarżyć się począł przed nim na kanclerza; ale starosta nie wtórował mu.
Do następującego poranku zmieniło się wszystko: król ochłódł, dekret kazał przepisać i dawna dobra komitywa z Radziwiłłem powróciła, bo bez Jewłaszewskich łacno się król mógł obejść, lecz bez Radziwiłłów — nie sposób...
Ale powaga majestatu na tych bezsilnych pokuszeniach nie zyskiwała. Tymczasem nalegano z jednej strony, zwlekano z drugiej nieuniknione zdanie sprawy przed sejmem z wyprawy i Traktatów Zborowskich.
Gotowało się na to wielu. Radzono o tem u królowej, u króla, u kanclerza Ossolińskiego, u panów senatorów dworowi sprzyjających — i w końcu, za wiedzą Maryi Ludwiki, bo bez niej się tu nic teraz nie mogło dokonać, kanclerz się przygotował ze swego dzieła zdać rachunek.
Dwojaką miał do wyboru drogę Ossoliński: albo skromnie bardzo wytłómaczyć się z tego, co uczynił, koniecznością i składem okoliczności, lub nadzwyczaj wysoko podnieść wiktoryą zborowską i własny traktat, a że ogólne usposobienie paskwilluszami się zdradzało: kanclerz więc, wbrew niemu, postanowił niesłychanie wysoko wynieść ową bitwę i tranzakcyą zborowską. Zmniejszył umyślnie środki, jakiemi król rozporządzał, aby to, co niemi wykonał, urosło.
Pierwszego dnia w Sobotę, słuchano w sejmie niedokończonej relacyi w milczeniu posępnem; nikt nie podnosił głosu. Niedziela przerwała i rozcięła na wpół sprawozdanie Ossolińskiego, który w Poniedziałek ciągnął je dalej — i ośmielony milczeniem, wyniósł zwycięztwo nad Tatarami pod Zborowem wyżej Chocimskiego!
Milczeniem i to przyjęto, ale wejrzenia biegały po sali szyderskie. Wstał tedy prymas królowi za ocalenie ojczyzny dziękować, dziękowano wodzom, chciano i Kisielowi dziękować, który z narażeniem gardła do Chmiela posłował, ale tumult powstał. Zaprotestowano. Skończyło się to jednak cicho i pięknie, bo dzięki wogóle składano wszystkim, a marszałek sejmowy w języku ówczesnym, przesiąkłym łaciną, wojowników, ojczyzny obrońców, nazwał „delicyami narodu.”
Prawdziwy tryumf odniósł hetman litewski Radziwiłł, który się do niego przygotował, bo zdobyte chorągwie kazał przynieść za sobą i te pod nogi królowi rzucił!
Rozprawiano potem o potwierdzeniu traktatów... król nieustannie był czynny, ale poswojemu. Przybywał roztargniony, słuchał, gotową już, podyktowaną przyniósłszy odpowiedź, zbywał się co najrychlej spraw poważnych, a zabawiał drobnostkami. Do trosk przybyła mu teraz jedna jeszcze.
Zajmowała go zawsze wielce piękna marszałkowa Kazanowska: musiał więc i jej losem się niepokoić. Od kilku tygodni Adam Kazanowski leżał w łóżku, paraliżem ruszony, niewyraźnie ledwie bełkocząc, na śmierć nieuchronną skazany.
Bezdzietny, dotąd nie uczynił testamentu, a teraz go już z trudnością mógł uczynić. Dawniej, za żywota całe swe mienie przeznaczał żonie, ale rodzina czychała na zgon... i byłaby zabrała ogromną fortunę, gdyby... król nie przyszedł w pomoc.
Kazanowski miał się z każdym dniem gorzej. Być wygnaną z tego raju, jakim był wspaniały pałac marszałkowstwa, odartą z dóbr... lub zostać na łasce rodziny... nie chciała marszałkowa. Dała znać królowi, iż widzieć-by go pragnęła.
Chociaż łaski, w jakich u Jana Kazimierza była piękna Kazanowska, Maryą Ludwikę dla niej źle usposabiały, król jednak nie wahał się na żądanie jejmości stawić się rano w pałacu.
Wyszła do niego z dziękczynieniem zapłakana pani.
— A! N. Panie — zawołała — nie śmiałabym była do łaski jego się uciekać... ale los mój, cała przyszłość, w rękach w. król. mości. Adam, mąż mój... leży na śmiertelnej pościeli, ocalenia go niéma nadziei; biedna wdowa pozostaję otoczoną nieprzyjaciołmi. Testamentu nie miał czasu, nie ma dziś możności, uczynić...
Załamała ręce i rozpłakała się piękna pani. Król mocno się poruszył.
— Zawezwę do rady prawników — rzekł — da się cóś zapewne uczynić, bądź pani spokojną. Sam słyszałem z ust marszałka, iż chciał jej po sobie całą pozostawić spuściznę.
Kazanowska za łzami niewiele już mówić mogła; tłómaczyła się, że nie chciwość nią powodowała, ale mieszkanie to było dla niej pełnem pamiątek, a rodzina natychmiast ją z pałacu i z dóbr wygnać się już odgrażała. Szło jej o dowód miłości męża i t. p.
Wprost od marszałkowej król na zamek powróciwszy, nie wiedząc, jak sobie radzić, jak zwykle, gdy potrzebował wytrawnego pomocnika, posłał po Radziwiłła. Ze starym tym przyjacielem ciągle prawie to się waśnili i sprzeczali; gdy królowi uledz nie chciał, to go sobie król ujmował, bo wielką w nim czuł podporę. Ks. kanclerz, znający zdawna humor i temperament pana, śmiało sobie z nim poczynał.
Tym razem przyjął go Jan Kazimierz serdecznie i zamknął się z nim na radę.
Radziwiłł był tego zdania, iż dwu poważnych mężów świadectwo urzędownie spisane testament zastąpić mogło. Tegoż dnia uproszeni wojewoda i kasztelan w imieniu króla udali się do marszałka, który całą przytomność zachował jeszcze, chociaż życie uchodziło i z trudnością mógł mówić.
Przyjął ich Kazanowski, dziękując N. Panu za troskliwość o los żony, i na zapytanie: jakby chciał spadkiem po sobie rozporządzić? — oświadczył, że wszystko, bez najmniejszego wyjątku, przekazywał żonie.
Wojewoda Czernichowski oświadczył mu, że dla waloru ta wola ostatnia musiała być natychmiast spisaną, opieczętowaną i przez nich poświadczoną, co też dopełnionem zostało.
Kazanowski rzekł jeszcze głosem niewyraźnym, iż teraz umiera spokojny...
W ten sposób królowi Janowi Kazimierzowi zawdzięczała pani marszałkowa, iż się przy ogromnej fortunie męża utrzymała, a rodzina ostatniej woli, tak uroczyście objawionej, sprzeciwiać się nie mogła.
Znaczniejsza część senatorów i wielu posłów byli na wielkiej uczcie u prymasa Łubieńskiego, w sam dzień Bożego Narodzenia, gdy na wety smutną dworzanin arcybiskupa przyniósł wiadomość, że Adam Kazanowski rozstał się z tym światem.
Każdy taki zgon znaczniejszego urzędnika w państwie wszystkich poruszał; otwierał się wakans, a za jednym szły całym szeregiem opróżnione krzesła.
Do króla mało kto nawet się zwracał w takim wypadku, bo bez Maryi Ludwiki nie dawał on nic i niczem nie rozporządzał, a jeżeli się pozwolił namówić i zaskoczyć, pokutował tak potem za swą samowolę, iż się potem wyrzekał tych zachcianek na długo.
Zawakowało marszałkowstwo koronne; pozostawała piękna, młoda, bogata wdowa: było więc o czem rozprawiać czasu godów. Przez trzy dni świąt król i dwór cały prawie całe dnie spędzał na nabożeństwie w kościele, ale to nie przeszkadzało bieganinie za wakansami, i antykamera ks. de Fleury, p. Desnoyers, nawet panny Langéron, petentów i ich przyjaciół były pełne. Szeptano, obiecywano.
Nie dosyć tego, pod koniec sejmu, między kanclerzem Ossolińskim a Wiśniowieckim wszczęła się zwada, która z nieopatrznych słów Ossolińskiego urosła.
Począł się w senacie uskarżać na paszkwille, sławę jego szarpiące, na potwarze, jakie na niego rzucano, na przycinki, które cierpiał, a tak się rozgorączkował mówiąc, iż nietylko stronnictwo Wojewody Ruskiego Wiśniowieckiego, ale niemal jego samego dotknął, wskazując, jako sprawcę.
Nazajutrz wystąpił przeciwko temu Wiśniowiecki, przyszło do przymówek ostrych, do kłótni w izbie i hałasu, który król napróżno starał się hamować. Ossoliński się unosił do zbytku i Jana Kazimierza sobie naraził. Dopiero następnego dnia za wdaniem się niektórych posłów, zahamowano dalsze wyrzuty i prywatne skargi, co tyle czasu zabrało, że już sejmu z Grudniem zamknąć nie było można, i odłożono konkluzyą na rok przyszły.
Ossoliński krwi sobie napsuł, a poważnego Wojewodę Ruskiego, który się chłodno bronił i spokojnie tłómaczył, podniosła ta zwada w oczach wszystkich, chociaż stał i tak wysoko.
Rozdrażnienie kanclerza słusznie niedobrej jego sprawie przypisywano, dla poprawienia której, usiłował drugim coś odebrać, a sobie dodać, co mu brakło.
Nadszedł Nowy Rok, nabożeństwa, a co daleko ważniejsza, wakanse, o które się starano, aby je król zaraz porozdawał.
Mówiono pocichu, że królowej sto tysięcy złotych ofiarowano za marszałkowstwo po Kazanowskim, ale tu... Radziwiłłowie stali, i Lubomirscy, na straży.
Brat więc żony ks. Albrechta, Jerzy Lubomirski, starosta generalny krakowski, wakans ten otrzymał.
Formalne rozpoczęły się targi, i nie bardzo się z niemi tajono. Jan Kazimierz napozór przynajmniej do nich się nie mieszał; dawano porękawiczne królowej jejmości, które czasem setki tysiąców wynosiło.
Zaraz po Nowym Roku Albrechta Radziwiłła wezwała królowa do siebie. Chciała mu dać starostwo borysowskie, bo jej wzamian Tuchola była potrzebna, ale kanclerz podziękował.
Tegoż dnia, biednemu umęczonemu a zasłużonemu Kisielowi, dano Nowytarg, a synowcowi Radziwiłła Marya Ludwika ofiarowała starostwo owo borysowskie, którem stryj pogardził, i dodatku 30,000 podarku, ażeby się jej postarał o to, by Rzeczpospolita naznaczyła rocznej intraty czterdzieści tysięcy z Korony, a dwadzieścia z Litwy.
Jak się to nam dziś wydaje, że naówczas możny wielce pan, wysoki dygnitarz, wielkiego imienia mąż, z królową jejmością mógł tak frymarczyć? Czasy były, niestety, takiego moralnego upadku, takiego można powiedzieć bezwstydu, iż to nikogo nie raziło. Rwał każdy Rzeczpospolitę biedną, która wojska nie miała czem opłacić, bez litości i sumienia.
Tensam kanclerz Radziwiłł, surowej moralności mąż, który w kozackich buntach widział sprawiedliwą karę bożą za ucisk chłopów, w tych szachrajstwach nie czuł nic zdrożnego i najtroskliwiej je na kartach swoich pamiętników zapisał.
A! smutne to są dzieje! pióro nieraz wstrzymuje się i wzdryga, gdy do ich rozbioru i sądu przychodzi. Sejm kończył się pośpiesznie... czasu zmarnowanego nie stawało na najważniejsze sprawy... Dzień jeden ukradło wesele panny Langéron, faworyty i sługi królowej, wydanej przez nią za Kasztelana Płockiego, z której zmarszczków się naśmiewano, drugi zajęły przenosiny... a tymczasem posłowie kozaccy ze swym metropolitą mieli czas nową nienawiścią się napoić i przypatrzyć temu spółeczeństwu, które wcale zagrożonem się nie czuło i znowu hardo podnosiło głowę.
Na samą wzmiankę o tem, ażeby metropolitę do senatu przyjąć miano — krzyk powstał okrutny, i Paktów Zborowskich znać już nie chciano, a tak to sobie mało ważono, iż tymczasem na weselu panny Langéron pół sejmu piło i skakało.
Nie było tam, niestety Bojanowskiego, a gdyby się ten był znalazł, pewnieby go za drzwi wypchnięto...
Tak, ciągle przeciągany z dnia na dzień sejm aż do końca Stycznia się przewlókł, wszystkich znużywszy.
Jak groźne memento, przyszli na zamknięcie jego Kozacy ze swym metropolitą, i — żądania ich, po długich targach zaspokoić było potrzeba.
Ogólny obraz tych obrad w chwili niesłychanej wagi — boleścią napełnia.
Ślepota zdaje się ogarniać wszystkich, nikt nie widzi, nikt nie przeczuwa, nie rachuje. Wszystkie sprawy wykolejone chwilowo pogromem, któreby na nowe, lepsze tory wejść mogły, wpadają na stare drogi wyboiste... i znowu wloką się niemi.
Z Kozactwem jakby wszystko było skończone.
W całej potędze swej czasu tego sejmu ukazuje się królowa, wszyscy wiedzą i mówią, że ona kieruje królem, jak „murzynek słoniem“ — Jan Kazimierz bawi się, nudzi, niecierpliwi, gniewa, ale nigdy życia i panowania nie widzi jasno, ani bierze do serca...
Najważniejsza sprawa w senacie mniej go obchodzi, niż jego karły, małpy, papuga i skandaliczne plotki dworskie, któremi karmić się lubi. Do tego ma kilku pokojowców, co mu wszystkie zamkowe śmiecie, po kątach zebrane, przynoszą.
Z tych słabości korzystają wszyscy, począwszy od niegdyś zasłużonej Bertoni, aż do najmniejszego pokojowca.
Przy ludziach wszyscy się przed majestatem korzą, ale dwór pański, gdy sam na sam z nim jest, obchodzi się z poufałością rażącą.
Rozpasanie ledwie starsi wstrzymać mogą, a król swem postępowaniem je utrwala. Wesele panny Langéron, dla Bertoni szczególniej było powodem, iż zatęskniła za dawno nienawidzonym swym protektorem. Wiedziała o sejmie, bo pełnem go było miasto, nie cisnęła się na zamek, zdało się jej wszakże na Nowy Rok obowiązkiem siebie i córkę przypomnieć. Ale jak się tu dostać do króla?... Strzębosz, gdyby się tylko odezwała, byłby jej pewnie i chwilę znalazł i bocznemi drzwiami wprowadził, jednak za nic w świecie uciec się do niego nie chciała.
Trafiło się starej, że koszyk pomarańcz, bardzo pięknych, na Starem Mieście kupić mogła nie drogo. Przeznaczyła go na noworoczny podarek dla N. Pana.
Lecz jak go tu oddać i zanieść? Między starszemi sługami na zamku miała wprawdzie znajomych, lecz, że teraz urosła, nie ze wszystkiemi się bratać chciała.
— Cieszyłam się, gdy królem został — mówiła sama do siebie Bertoni — myślałam, że mi co z tego przyjdzie, a tu ani się do niego dobić. To tak pozostać nie może — nie!...
Kręcąc się po kurytarzach zamkowych, trafiła na trochę jej z widzenia znanego pokojowca królewskiego, z niemieckiem nazwiskiem, ale już w Polsce narodzonego i wychowanego, Richtera.
Zaczęła od tego, że mu ofiarowała jedną pomarańczę i uśmiech swój zawiędły.
— Chciałabym z gościńcem na chwileczkę się dostać do garderoby N. Pana, hę? Puścicie mnie.
— Nie — odparł Richter — ale króla zapytać mogę.
— Powiedz mu, że przyszła Bertoni! rozumiesz wpan, niezawodnie wpuścić każe.
Richter poszedł i przepadł, nie powrócił, pomarańcze z nim. Włoszka gniewać się zaczęła już, bo w kurytarzu stać dumę jej obrażało, gdy ujrzała przed sobą Strzębosza.
Chciała już precz iść, aby się z nim nie kłócić, ale Dyzma ją zagadnął:
— N. Pan polecił mi wprowadzić na chwilkę do garderoby — rzekł — proszę wpani za mną. Grzeczniejszy jestem, niż jejmość we własnym domu.
To mówiąc otworzył drzwi.
W garderobie przed źwierciadłem w srebrnych ramach stał nawpół już ubrany, ale nie po polsku, bo strój ten rychło zrzucił, Jan Kazimierz; włożył był właśnie perukę, a drugą na ręku trzymał, do wyboru chłopak. Usłyszawszy szelest sukni kobiecych, odwrócił się.
Nie na rękę byli świadkowie Włoszce: postawiła szybko koszyczek z pomarańczami przed królem i poczęła mu winszować po włosku.
Śmiejąc się, król życzenia przyjmował. Bertoni skarżyła się, że do króla teraz przystęp był tak trudny dla niej, gdy ona też mogła się na coś przydać... ostrzedz i posłużyć. Nie wytrzymała potem, aby nie wyrzucić niewdzięczności — zaniedbania, niepamięci na jej dziecko.
Nawykła do bardzo swobodnego obchodzenia się Bertoni coraz żywiej i głośniej wyrażać się zaczęła.
— Królowa Jejmość, jak kogo lubi i proteguje, to mu się z tem dobrze dzieje — wołała, coraz bliżej następując na króla a z W. Król. Mości nawet najwierniejsze sługi nic nie mają. Com się to ja spodziewała dla Bianki! Langéron poszła za kasztelana, królowa ją sama mu odwiozła! hę?
Śmiał się król.
— Cóż ty chcesz? abym ja ci dla córki senatorów swatał — i za drużbę służył? Oszalałaś czy co! — Mówisz, że do mnie przystępu niéma... ale to teraz Sejm; mam co innego na głowie. Pilno ci z czem: przez Strzębosza możesz nakazać do mnie.
Porwała się strasznie rozsierdzona Bertoni.
— Ten to nicpoń wszystkiego złego dla mnie przyczyną! — zawołała. Ja go znać nie chcę... noga jego nie postanie u mnie.
Jeden z dworzan króla zbyt głośno krzyczącą Bertoni pociągnął za rękaw i przestrzegł — ciszej...
Zmieszało ją to tak, że płakać zaczęła, co się rzadko trafiało, chyba do ostateczności była rozjątrzoną.
Król spojrzał na nią.
— E! — zawołał kwaśno — deszcz pada... burza ciągnie... trzeba uciekać. Słyszysz Bertoni! czasu niemam — czego ty chcesz ode mnie?
Włoszka wpadła w większe jeszcze rozdrażnienie.
— Jakto, czego ja chcę? — poczęła — ale W. Kr. Mość przyrzekałeś mi opiekę dla mnie i dziecka... wszyscy przecie wiedzą, że do niej mam prawo, a i Bianka nie mniejsze. Cóż potem: drzwi dla mnie zamknięte... król mnie znać nie chce.
Jan Kazimierz zwykle, gdy do podobnych scen przychodziło, salwował się ucieczką; więc, choć by był może perukę odmienił, pozostał z tą, którą miał na głowie i skierował się ku drzwiom, lekka Włoszka mu od nich zaskoczyła.
— N. Panie — zawołała — nie godzi się tak mnie pozbywać!
— Czegoż chcesz?
Właściwie Bertoni w kilku wyrazach życzeń swych wypowiedzieć nie mogła, a długich wywodów król słuchać nie miał czasu. Przerywał jej kilka razy, dworzanie z tej napaści śmiać się zaczęli i parskać, to podbudziło do śmiechu króla, a Włoszkę do wściekłości.
Zapomniała się zupełnie. Szczęściem tylko, że nie wszyscy rozumieli, co po włosku wywoływała.
— Taki z ciebie król! malowany! Co jejmość każe, to robisz... co magnaci podyktują, co sobie piękne panie wyproszą! Jam też śmieszna, że na takiego rachowałam. Nikomu z ciebie nic... Głoszą twoje zwycięztwa!... a świat się z nich śmieje; powiadają, żeś się z łyk Tatarom wykupił. Dobrze ci tak... dobrze ci tak!!
Jan Kazimierz śmiać się przestał, ale się nastraszył i rozgniewał.
— Milcz — krzyknął do Włoszki — bo cię wyprowadzić każę. Masz co do mnie, a Strzębosz ci nie do smaku, pisz petycyą. Ja się z babami ujadać nie mam czasu.
To powiedziawszy, szybko zawrócił się i wyszedł, a Bertoni z pośrod szydzących i śmiejących się z niej dworaków co prędzej uchodzić musiała. Tymczasem koszyczek pomarańcz przeznaczony dla króla, padł ofiarą. Jeden z młodszych pokojowców pochwycił pierwszą, za nim drudzy po jednej i po dwie tak żywo zaczęli zabierać, że wkrótce ani jednej nie pozostało, a sam koszyk, aby ślad i pamięć zatrzeć, rzucono do kąta.
Strzębosz miał sobie za obowiązek nieszczęśliwą Bertoni, przeklinającą króla, wyprowadzić na kurytarz, ale jej już nie draźnił i nie odzywał się, aby nie doprowadzić do ostateczności. Towarzyszył tylko aż do wschodów i tu dopiero odezwał się, kłaniając.
— Ja zawsze na usługi wasze jestem, gdyby co do króla JMości było potrzeba... pamiętać o tem proszę, choć wpani mnie znać nie chcesz — trwam w wiernej przyjaźni dla niej i dla panny Bianki.
Uszy sobie rękami zatuliwszy — Włoszka zbiegła z przekleństwem na ustach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.