Boży gniew/Tom III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Wściekle bronili się w swych okopach Kozacy, — niemal codzień nawet to wpierwospy, to nocą, to rankami napadając na nieopatrznych a bliżej obozujących kwarcianych i pułki polskie. Udało się im tą czujnością kilkakroć srodze dać we znaki królewskim, a zuchwalstwo tej garści niektórym ducha odbierało.
Jeremi i Lanckoroński chcieli od pierwszego dnia całą siłą na to osie gniazdo uderzyć, obejść je i Kozaków wytępić do nogi, bo się im z pomiędzy błot nad Pleśnią i Styrem ratować ucieczką było trudno — ale wojsko znużone wołało: — Weźmiemy ich głodem... po co ludzkie żywoty ważyć?
Od szlachty, którą warchoły już obałamuciły, szło zniechęcenie do boju i wołanie, aby tej wojnie koniec położyć. Po obozie snuli się narzekający głośno na króla i hetmanów, że równo z Kozactwem chcą szlachtę wygubić, morząc ją głodem w polu.
Napróżno król zaklinał, ukazując, że nie uczyniono nic, dopóki się Kozactwa nie zmusiło do zupełnego zdania się na łaskę, że Chmiel z Tatarami, jak był, tak jest groźny; próżno Jeremi wołał, aby następować, niedając czasu chłopstwu znowu się zwołać i zregestrować. Szlachta z Dębickim krzyczała, aby koło zwołać, króla do koła stawić i pospolite ruszenie rozpuścić.
Dębicki z Radziejowskim puścili między krzykaczy, że prawo nie dozwalało szlachtę nad dwa miesiące trzymać zwołanej, albo ją król powinien był płacić lub rozpuścić. Coraz hałaśliwiej i wrzawliwiej powtarzano:
— Do domów... niech król ze swymi Niemcami wojuje. Są piechoty, są kwarciani i komputowi, i bez nas tym chłopom rady dadzą.
Z początku ciche te głosy, coraz teraz śmielej i huczniej się podnosiły.
Z małych kupek tych malkontentów rosły gromady. Objeżdżającemu wojska królowi podstępowały prawie pod ręce wywołując swe grawamina. Król słuchając bladł, na swoich towarzyszów spoglądał, w niebo oczy podnosił.
Wszyscy starzy żołnierze widzieli, jak na dłoni, że wszelka korzyść krwawego zwycięztwa straconą będzie, jeżeli się wnet za rozpędzonem Kozactwem nie pogoni i nie dokona, co się poczęło. Naprzód trzeba było iść całą siłą, a raz na zawsze rebelii byłby koniec.
A no, szlachcie było już tego dosyć.
— Do domów! — powtarzali jak hasło. — Król niéma prawa nas trzymać; koło zwołać: niech posłucha, a my mu powiemy i pokażemy, co szlachta znaczy! Myśmy nie żołdacy płatni, nami rzucać nie może według woli.
Kazimirski z jednej, Snarski z drugiej strony po obozie się nosili z podżeganiem, a Dębicki zwoływał codzień na sandomirski bigos do siebie. Kto mu go dostarczał i tych beczek, które tam wypróżniano hałasując, było niezrozumiałem dla wielu, bo podczaszego nie stać było na takie traktamenta, a tu codzień stoły zastawiano i kubki nalewano.
Tymczasem pułki panów, regimenta królewskie, co było żołnierza kwarcianego, dotych okopów się codzień dobijało, w których Dziedziała i Bohun, jakby na posiłki czekając, bronili się zacięcie. Dosięgały ich tam działa, udawało się czasem wycieczkę pochwycić, przywlekały się zbiegi, ale Kozactwa większość do upadłego się odstrzeliwała i odcinała.
Głodem wziąć ich było trudno, bo mieli wyjście i z okolicy, wypadając, do okopów żywność ściągali. Dzień i noc wrzało tam ciągle.
Nie przestawano też naciskać ich, choć dotąd bez skutku. Dopiero po kilku dniach; poczęli wołać, aby posłów ich do króla puszczono.
Jan Kazimierz kazał ich przyprowadzić. Bili czołem przed nim, śpiewając tężsamą, co niegdyś piosenkę, winę składając na Polaków. Chcieli teraz do zborowskich wrócić traktatów; odpowiedziano posłom, że zapóźno przychodzili z pokorą: zażądał król wydania Chmiela i dowódzców buntu, a poddania się zupełnego Rzeczypospolitej.
Jeremi, który ich znał, rzekł zrazu, że tylko na czasie zyskać chcieli, skłaniając się do umowy, bo pewnie posiłków oczekiwali.
— Spisywać z nimi umów nie zdało się na nic: zmódz trzeba aż przyjmą to, co będą musieli; nie my ich, oni nas słuchać powinni.
Tymczasem Lanckoroński po naradzie z Jeremim, przeprawiwszy się przez rzekę z tyłu okopy szedł zajmować, ale Bohun czuwał. Byłby nawet może uszedł niepostrzeżony, gdyby Mazury, w pole wyszedłszy dla obliczenia się, niepostrzegali już uchodzącego Kozactwa i nie dali wojsku znać. Dopieroż zatrąbiono i rzucili się wszyscy razem na wyciągających z okopów, tak, że ich w błota i grzęzawiska wpędziwszy z wozami, poczęli tępić i siec okrutnie. Zdało się, że ich tam noga nie ujdzie, chociaż główne pułki Bohun przodem wysadziwszy, uciekał z niemi.
Reszta pospólstwa zostawionego w okopach, strasznym popłochem zjęta, jak stała, nie mając już czasu nic zabrać ze sobą, wybiegła, rozłażąc się na zarośla i błota, tak, że w obozie żywej nie pozostało duszy.
Nie śmiało jednak wojsko zająć go aż się przekonało, że zasadzki nie było. Dopiero wtargnęli Polacy do opuszczonego gniazda, którego widok grozą przejmował.
Wszystko tu tak zastali, jak przed chwilą jeszcze Kozactwo rozgospodarowało. U okopów samych naprzód leżeli, jęcząc, niepodobijani Polacy, z rękami i nogami poobcinanemi, ze skóry poobdzierani, jak bydlęta połupieni i porąbani, niektórym wnętrzności powydzierano, innym oczy wydarto. Więc ból srogi przejął żołnierzy tak, że nikomu też życia nie dali, kogo po zakątach znaleźli, wycinali w pień.
W szałasach i budach jeszcze stało wszystko, jak chłopstwo odbiegło. Dymiły niepogasłe ogniska, a przy nich w garnkach barszcze, kisiele, sałamachy i wszelkie ich jadła ulubione.
Z łupu zresztą niewielka była pociecha, bo na wozach rzemień, siermięgi, wory, opończe, kożuchy z czarnych bierek, koszule, płachty i zapaski, więcej nic. Broni tylko wszelakiej moc się znalazła, samych dział sześćdziesiąt, pół-kartanów ośmnaście, siła kobylic i haków; a co najdroższa, Chmielnickiego klejnoty, chorągwie przez królów Władysława i Kazimierza posłane, miecz od patryarchy z Konstantynopola, buńczuki, pieczęcie i szkatuła z papierami różnemi.
W pośrodku natrafiono też trupa starszego ich kapłana w stroju biskupim, z pastorałem i infułą, którego król pochować kazał w cerkwi poblizkiej.
Część wojska puściła się dalej w pogoń za uchodzącym Bohunem, a królowi łupy przyniesiono i wiadomość o tem nowem zwycięztwie, za które wszyscy z nim, padłszy na kolana, Bogu dzięki czynili. Radość Jana Kazimierza aż niemal do łez go poruszyła, ale stary żołnierz wołał, że teraz więcej, niż kiedy trzeba było następować i z pogromu, a trwogi korzystać.
Gdy pisarze królewscy z Otwinowskim ową szkatułę hetmańską odbiwszy, do papierów kozackich się dobrali przy kanclerzu Leszczyńskim, zdumienie wszystkich ogarnęło wielkie.
Listy królewskie, przywileje, tureckie fermany, tatarskie karty, moskiewskie pisma, cesarskie, niczem były obok tych doniesień i raportów, jakie się tu znalazły. Miał Chmielnicki swoich wszędzie, którzy mu nietylko, co się na dworze króla i na pokojach mówiło, przesyłali; ale miał takiesame doniesienia ze wszech stron, z Wiednia nawet i Rzymu.
Poznali ci, co wierzyć temu dotąd nie chcieli, iż on, prostaka udający, człek, który pijanym się czynił, nic nie rozumiejącym, a chłopstwem się przyodziewał, jak maską, chytrzejszym daleko był, niż ci, co z nim mieli do czynienia.
— Polityką go zażywać — rzekł biskup — nie pora, bo on w niej bystrzejszym jest, niż my może: orężem trzeba pokonać, inaczej nigdy z nim końca nie będzie.
Opiewano zwycięztwo, a złym ono było najmilsze, bo je zaraz tegoż wieczoru spożytkowali.
Roiło się pod namiotami Dębickiego, u Kazimirskiego i innych naczelników szlacheckiej zmowy, a jedno hasło brzmiało wszędzie:
Finis laborum! do domów! do domów. Niech hetmani kiedy chcą z komputowymi ich ścigają, my nie pójdziemy.
— Nie pójdziemy! — powtarzała szlachta — mamy dosyć: Kozactwo pobite. Nauka nie pójdzie w las, a myśmy się dosyć wycieńczyli dla Rzeczypospolitej.
— Do domów!
Królowi z początku nie donoszono o tem, aby mu radości dnia tego nie psować, ale nazajutrz pierwszy podkanclerzy się zjawił po mszy w królewskim namiocie. Zasłyszawszy, iż Jan Kazimierz ciągnąć chciał, co najśpieszniej za uchodzącymi — wtrącił z kompassyą niby dla króla.
— N. Panie, próżno to o tem mówić na razie, dopóki się szlachty nie uspokoi, od wczora już tam między nią wre na gwałt do domów powracać.
Król się żachnął oburzony.
Jakto? — zawołał — i mnie, wodza a króla, mieliby porzucić i odbieżeć? Nie wierzę, aby Polska szlachta do tego zdolną była.
Westchnął z kondolescencyą Radziejowski.
— Nie mówię — rzekł — aby to mieli uczynić, bo z nimi trzeba umieć poczynać, to się ich poprowadzi, gdzie się zażąda; ale dziś takie hasło — do domów.
Jadę z obozu od pospolitego ruszenia sandomirskiego; po drodze nic nie słyszałem, tylko wołanie — do domów.
Poczęli się schodzić inni senatorowie, wszedł biskup Leszczyński, Jan Kazimierz się do nich zwrócił.
— Posłuchajcie, co pan podkanclerzy przynosi — rzekł — wierzyć-bym nie rad, aby mnie wsztychu porzucić miano.
Książę Dominik Zasławski, który tylko co wszedł do namiotu, odezwał się ponuro:
— Dziś wszystkiemu złemu wierzyć można. Słyszałem i ja, na co się zanosi, albo się to da odeprzeć... albo...
Poruszył ramionami nie kończąc.
— Więc w niwecz nasze zwycięztwo tak drogo opłacone! — zawołał król.
Milczeli wszyscy, wtem Radziejowski począł:
— Nie pochlebiam ja sobie, ale siła szlachty znam, która mi wierzy i słucha mnie. Gotówem służyć według możności, umysły się może dadzą nawrócić.
— Czyń-że to, panie podkanclerzy — wtrącił biskup Leszczyński — toć powinność wasza, a nieociągaj się, bo złe zaraźliwe jest.
Wszedł do namiotu Lubomirski szepcząc na ucho Kalinowskiemu hetmanowi tężsamą nowinę, że się szlachta zwoływała.
— Niéma już tajemnicy w tem — odparł Kalinowski — dawno się na to zbierało, a źli ludzie nie wiem w jakim celu, wcześnie szlachcie opór poddmuchiwali.
Zasępiły się czoła wszystkim. Stał król zadumany o stół się oparłszy, a po chwili podniósł głowę.
— Nie daję wiary! — zawołał. — U nas tak bywało zawsze i bodaj na wieki pozostanie, że się znajdzie opór przeciwko każdej sprawie, a veto musi ktoś zawołać, ale go przecie zagłuszymy i poczciwi nie dadzą tryumfować warchołom.
— Tak—by być powinno — przerwał Leszczyński — ale nie zawsze się tak dzieje, bo najgorsze gęby najgłośniej krzyczą, a kto się bije najlepiej i kraj najmocniej kocha, ten milczy.
Radziejowski kręcił się niecierpliwie.
— Jeżeli publicznie z tem wystąpią, będziemy się starali też wołać głośno... i przekrzyczeć ich...
— Jeżeli wystąpią — przerwał Lanckoroński ależ posłuchajcie, iż się już ważą o kole mówić i króla chcą przed nie stawić, a wybierają śmielszych, co z tem przyjść mają do majestatu i domagać się.
Wszyscy przytomni, dla których owo koło w pospolitem ruszeniu równało się rokoszowi, niemal przerażeni, milcząc, spoglądali po sobie. Król jeden najmniej się tą wiadomością okazał poruszonym.
— Koło? — rzekł — a choćby i koło zwołać chcieli? Jeżeli mnie o zezwolenie pytać będą — nie wzbronię pewnie. Bóg z nimi, nie uczyniłem nic, za cobym przed Bogiem, sumieniem i narodem obawiał się odpowiadać...
Niech sądzą w kole.
— N. Panie — rzekł kanclerz — nikt z nas nie myśli inaczej: a przecież temu kołu przeciwnym-bym był, nie dla obawy, ale dla czci majestatu, której ono uwłacza.
Są przecie osoby i mężowie, których ani posądzać ni sądzić tłumowi nie wolno. Przed Bogiem oni, ale nie przed kołem odpowiadają.
— Poszanowanie majestatu — cicho odparł król — dawno się u nas zwiodło i już pono nie odrodzi... Niech zwołują koło, kiedy chcą.
W tej niepewności, gdy drudzy milczeli i szeptali, Radziejowski się odezwał znowu:
— Nie idzie tu o żadne inne grawamina, bo to wszystko daremne i tylko dla oczyszczenia się podnoszone głosy... Szlachta do domów chce, więcej nic.. to jej z głowy wybić potrzeba...
— Nie bawiąc więc kto może i czuje się na siłach — rzekł Leszczyński — powinien tę usługę oddać Rzeczypospolitej i królowi. Nie będziemy się mogli pochlubić wiktoryą, gdy ją nawpół ledwie poczętą, porzucimy, aby zmarniała...
— Szlachta woła — rzekł Lanckoroński — iż Kozactwo już głowy nie podniesie.
Jeremi Wiśniowiecki, który stał i cierpliwie, niekiedy tylko w górę oczy podnosząc, nie mógł już snadź strzymać się dłużej. Pierś mu wezbrała. Westchnął ciężko.
— Niechże nas popytają — rzekł z powagą — nas, cośmy z tym nieprzyjacielem od młodych lat walczyli, z tym narodem, który i wrogiem i sługą znamy. Nie jest to Tatarzyn, który źwierzęcą kupą i jakby trzoda wilków napada, a odegnany pierzcha bezładnie; jest to lud wytrwały, chytry, przebiegły, mściwy, a swobodę swą kochający tak, jak my naszą szlachecką miłujemy. Chcemy ich pożyć: złamać musimy, a ta kupka porażona niczem jest; dziesięć kroć tyle jutro stanie pod bronią, gdy im tylko tchnąć damy, i pójdą — wieszać, ścinać, na pal wbijać, wnętrzności wydzierać dawnym panom, bo Chmiel im swobodę i panowanie obiecał; poddadzą się Moskiewskiemu, zaprzedadzą Turkowi, zwiążą z Tatarem, duszę zapiszą szatanowi, byle nas pognębić mogli... Kijowa się domagają, jutro będą Rusi całej, a pokażą jej granice w samem sercu Rzeczypospolitej. Chłopstwem ich zwiecie: spójrzcież w te pisma, które z całego świata do Chmielą słano i ślą, jako to chłop nad statystów naszych, bo i do Szwecyi umiał trafić i gdzie tylko nieprzyjaciela na nas mógł zbudzić. Szwed, Rakoczy, Moskwa, Turek, — wszystko im dobre przeciwko nam, a w tej godzinie, gdy największe grozi niebezpieczeństwo, szlachta do domów się wybiera spoczywać!
Westchnął.
— Bóg ją zaślepił.
Radziejowski, słuchając, wąsa pokręcał. Rada króla otaczająca milczała, wszystkich twarze posmutniały. Jan Kazimierz stał milczący długo.
— Do ostatka — rzekł w końcu — spełnię powinność moję, a jeśli mi Bóg nie da dzieła dokonać, wina niech spadnie na tych, co oręż mi z rąk wyrwą. Potomstwo ich może za winę przodków pokutować będzie.
Quod Deus avertat! — szepnął biskup Leszczyński.
Król powolnym krokiem, podniósłszy ściankę, wyszedł do drugiej części namiotu, gdzie zwykł był się modlić.
Podkanclerzy, korzystając z tego, przysunął się do obradujących, po za których kołem się dotąd trzymał, bo nikt się z nim rad nie kumał, już dla tego, iż o króla niechęci wiedziano, już, że on sam nikomu nie był miłym.
— Prawdą jest — począł — że szlachta się zrywa, że koło zwołuje, ale niczem to wszystko. Jak ją kilku ludzi powiodło, tak ją też odprowadzić można i skruszyć.
— Zapominasz — wtrącił Leszczyński z powagą i surowością, — że do domów i spoczynku łatwiej człowieka prowadzić, niż do ofiary i trudu. Pochlebiasz sobie, że u szlachty masz miłość i wiarę?
— Tak jest — zawołał śmiało Radziejowski — tak jest i wistocie pochlebiam sobie, iż to potrafię zmienić.
— Nie ociągajcież się — dodał sucho Jeremi Wiśniowiecki — my-byśmy już wychodzić powinni. Każdą godzinę opóźnienia przypłacimy.
Radziejowski rzucił oczyma dumnemi z wyrazem szyderskim po przytomnych i wyszedł z namiotu.
O kilkadziesiąt kroków dalej, czekał na niego Dębicki z twarzą rozognioną i oczyma błyszczącemi.
— Koło zwołują! — rzekł radośnie. — Posłyszy na niem król prawdę gorzką i szczędzić go nie będą. Szlachta mu teraz Niemcami wypiekać będzie.
Podkanclerzy się pochylił ku niemu.
— Nie idźcież tylko zadaleko — szepnął — bo mnie na tem wiele zależy, abym ja nawrócił i królowi się zasłużył. Niech gardłują, ale do odwrotu drogę trzeba zostawić.
Dębicki potarł czoło i ramiona poruszył.
— To wasza rzecz — rzekł — ale trudno miarę zachować.
Poszeptali między sobą i natychmiast obaj na konie siedli, podczaszy w jednę, podkanclerzy w drugą się udając stronę.
Obóz wrzał; już teraz powstrzymać poruszenia nie mógł nikt. Do domów! wołano, król ma swą piechotę, Huwaldów i innych Niemców, ma Kwarcianych; starczy mu ich, nam już dosyć tej poniewierki.
Zwoływano się ziemiami i województwy. Prąd, raz pchnięty, rwał coraz silniej pociągając za sobą.
Ze starszyzny już ten i ów się wahał. Przy królu nikt odzywać się nie śmiał, ale między senatorami też tęsknota za domem rosnąć poczynała. Szemrano.
— Król się zapalił. Niechby, na hetmanów zdał: to nie jego rzecz... Gotów nas w polu trzymać aż Kozaków nie stanie.
— Przekonać go trudno — szeptali drudzy.
Tegoż dnia wieczorem król oznajmił, że chce do Brodów, do Koniecpolskiego jechać, aby twierdzę przez ojca jego wzniesioną oglądać.
— Nie ustaje więc wojować — wzdychali pokój miłujący.
W umysłach zamęt powstał wielki, wahanie się.
Coraz więcej głosów odzywało się za tem, aby na hetmanów zdać wszystko, króla do Warszawy dla spoczynku wyprawić, pospolite ruszenie puścić.
Na uchodzących kogóż wysłać było, jeżeli nie Jeremiego Wiśniowieckiego? Jednym głosem wszyscy go wskazywali.
Wieczorem Krakowian gromada się zebrała u księcia Dominika Zasławskiego. I tu o Jeremim ktoś wspomniał, jakoby słyszał, że gotowym był ścigać Kozaków sam, byle mu połowę wojska swego król oddał pod kommendę.
— Połowę wojska! — zawołał gospodarz — to nic, ale z tą połową, on królowi całą sławę, całą zasługę wiktoryi odniesionej odbierze. Kto miłuje króla i sprawiedliwość, na to pozwolić nie może.
Mało jeszcze sławy ma Wiśniowiecki, choć na nią więcej szczęściem niż rozumem zasłużył. Chce mu się jednemu być — u szczytu stanąć, wszystkich zaćmić!
Poczęto potakiwać.
— Królowi-by się sroga krzywda stała — wołano.
Książę Dominik obstawał gorąco za królem.
— Tego tylko potrzeba, aby on kommendę wziął, a na osłabionych poszedł! — wołał. — Król pozostanie ze słabym oddziałem i nic począć nie będzie mógł — a on pewnie zwycięży, bo Kozactwo ucieka. Na to nie można pozwolić.
— Jest Potocki i Kalinowski — dodał pułkownik Oblęski, oni też coś warci — niechże im się co dostanie; wycierpieli w niewoli dosyć, a Jeremi wszędzie miał szczęście.
Nadeszła noc. Przed obrazem Najświętszej Panny Chełmskiej klęczał król i modlił się długo. Bohaterstwo mu ciążyło już na barkach znużonych.
Jeszcze dziś pragnął iść dalej, jeszcze mu biło serce, gotów był; ale znużenie wielkie czuć mu się już dawało.
Gdyby wszyscy udzielnie iść z nim chcieli! Przez cały dzień przynoszono mu tylko: — szlachta się opiera, wszyscy do domu wołają. Wstawszy zachwiał się nieco, bo noga jeszcze dolegała. Sparł się na lasce; w pierwszej namiotu dzielnicy, stał Strzębosz.
— Co słychać? — zapytał król — tyś po obozie chodził?
— Umyślnie, dla języka — westchnął Dyzma.
— Nawrócił ich Radziejowski? — szydersko odezwał się Jan Kazimierz. Strzębosz się uśmiechnął.
— Mówią... alem tam nie był, że wistocie gardłował, ale pono z takim skutkiem, że go zakrzyczano, zahukano i wściekły się musiał wynosić.
— Kochanek on szlachty co go-to ona na rękach nosić miała! — rzekł król szydersko. — Cóż się stało? dopóki jej potakiwał, dobrym był, a teraz — precz z nim.
— Sądzę, że nie da za wygraną — począł Strzębosz — boć przecie się obiecywał nadto i chwalił — ale o skutku wątpię.
I pomilczawszy nieco, dorzucił Dyzma:
— Niepojęte-bo są szlaki i drogi, któremi chodzi pan podkanclerzy. Druh od serca Dębickiego, a ten gardłuje za szlachtą — gdy podkanclerzy przeciw...
Wstrząsnął się król jakby z obrzydzenia.
— Dość o tym człowieku: zakałą jest, ohydą.
Zwrócił się znowu do szlachty, dopytując Strzębosza: czego chciała za to, gdyby pozostała przy nim i wojsku.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Dyzma — mnie się zdaje, jak dziś stoją te warcholenia, że już za żadną cenę ich kupić nie można, bo i o cześć swoję nie dbają.
Zachmurzyło się oblicze króla i padł na tureckie posłania z poduszek, któremi namiot był wewnątrz otoczony.
— Pójdę sam, bez nich — rzekł w duchu — srom ich ogarnie!!
Myśl ta utkwiła w nim.
— Tak jest — powtarzał sobie — to jeszcze środek ostatni: zawstydzą się, nie opuszczą mnie. Rozprawiać z nimi słowy — próżna strata czasu. Pójdę, pójdę!
Wstał z siedzenia i Jaskulskiego, który był pod ręką, zawołać kazał.
— Masz wiedzieć — rzekł nakazująco wchodzącemu — i masz mówić, jeżeli się pytać będą, że — jeśli nie chce szlachta, niech idzie, gdzie ją oczy niosą... Pójdę z wojskiem sam!... rozumiesz to — pójdę sam!
I z naciskiem powtórzył kilkakroć.
— Rozumiesz to — pójdę sam.
Wieczora tego w obozie, można się było sądzić nie wśród wojsk i rycerstwa — ale jakby na burzliwych sejmikach.
Gdyby ladajakie Kozactwo napadło naówczas, zaattakowanych i rozgorączkowanych-by brało gołą ręką — taki szał panował między szlachtą, a od niej i do wojska przechodził.
Kozacy, wojna, ojczyzna, niebezpieczeństwo — wszystko było zapomniane; burzono się przeciwko królowi, jakby on był winien tylko.
I ciągle powtarzało się jedno, czego nauczyli przewódzcy. — Niech król idzie ze swymi Niemcami; szlachta darmo służyć nad dwa miesiące nie jest winna. Myśmy swoje zrobili. Koło zwołać, sądzić. — Dosyće-śmy się najedli nędzy... do domów!...
Jedno z najburzliwszych takich kół z Krakowianów i Sandomierzan złożone, do których co było gardłaczów, opojów i warchołów się zbiegło, położyło się pomiędzy namiotami z takim wrzaskiem i miotaniem się, jakby miało, tuż za szablę porwawszy, na królewskie się rzucić. Mówca jeden po drugim występował na starą okiennicę, gdzieś w miasteczku wydartą, którą próżną beczkę od piwa okryto... Dźwigano go, podnosząc pod pachę, stawiono na wyżynie i poczynał krzyczeć.
Jeden w drugiego tożsamo powtarzał ochrypłym głosem, a szlachta wszystkich akklamowała.
Z boku stał Dębicki i słuchał, ale poza nim, opończą okryty, czekał Radziejowski... Miano mu tu uroczyste wnijście przygotować i przyjęcie. Poił i karmił dosyć szlachty: więc pewien był, że gdy mu się ta do kolan wówczas kłaniała, gdy się jego mięsiwem dławiła, zajadając, to i teraz na skinienie go posłucha. Nie wiedział o tem, że tażsama szlachta, kupą idąc, rozpoiwszy się złotą wolnością swą, nie zna chlebodawców i nikomu się nie kłania.
Z pogardą patrzał na ten tłum Radziejowski... sposobił się sam przeciw niemu stawić czoło.
— Nie bardzo radzę — rzekł Dębicki.
— Co ty ich tak sądzisz! — mruknął Radziejowski — szuja jest, trzeba jej z góry zaimponować... pójdą jak zmyci.
Komedya się tedy przygotowywała. Wpadł rozpychając szlachtę i krzycząc: cyt, cyt!... słuchajcie — naprzód Snarski.
— Podkanclerzy do nas idzie.
Cicho się zrobiło, aż ktoś z kąta:
— No, to co? wielka rzecz! podkanclerzy? Jechał go sęk i po wszystkiem.
Śmieli się inni, aż nadbiegł za Snarskim Kazimirski.
— Panowie bracia! Jedzie do naszego koła Radziejowski; ten nam rozumną radę da. Pochlebcą nie był i nie jest.
Wtem z drugiej kupy ktoś, zachęcony pierwszem wystąpieniem, zawołał:
— Niech radzi a nie zdradzi: będziemy mu radzi!
Poczęli drudzy klaskać.
Czekali, milcząc trochę i oglądając się, aż któryś krzyknął:
— Nim podkanclerzy raczy, my dalej swoje.
Szmer się dał słyszeć: — Jedzie, jedzie.
Poprzedzał go pacholik z pochodnią.
Podkanclerzy z twarzą jechał wielce dobroduszną do panów braci, pokorny, ale się przystroił aby też znali w nim dygnitarza.
Zaraz w początku poczuł, że tu nie za stołem u śniadania było: szlachta mu nie ustępowała, musiał się cisnąć z pomocą Kazimirskiego i Snarskiego do środka. Tu wszedłszy, choć dosyć słusznego wzrostu był, pośród tłumu utonął. Spojrzał dokoła: nie było nic, jeno beczka próżna z okiennicą.
Poszeptał z akolytami i podejmując kołpaka, wlazł na chwiejącą się okiennicę. Z góry, po gromadzie gdy rzucił okiem... jakoś mu się mdło zrobiło. Zewsząd na niego skierowane były wejrzenia — ostre, badające — i, jakby go tu nikt nie znał...
Pokłonił się wkoło.
— Miłościwi panowie a bracia... zasłyszawszy, iż tu sprawa się ważna toczy, która nas wszystkich obchodzi, ja też, jako wierny syn tej ojczyzny, przychodzę do was, złem czy dobrem się dzielić.
Nastało milczenie jakieś złowrogie.
— Hej — przystąpił łysy, chudy, wzrostu ogromnego drab, w wyszarzanej opończy — dobrze żeście przyszli: posłuchajcie grawaminów, zanieście je królowi... Macie u niego ucho.
— Do domów chcemy! — poczęli wołać z gromady.
Wtem Obzolski, Sandomierzanin, ręka za pasem, czapka na uchu, wystąpił tuż przeciw. Dał drugą ręką znać aby się uciszyli i począł:
— Już nam w gardłach pozasychało od daremnego wołania. Stanęło na tem: dalej nie pójdziemy; król ma wojsko. Myśmy powinność odbyli; teraz płatnego żołdaka rzecz: tych, których my przepłoszyliśmy, po chróstach i błotach dobijać.
Chce król tych łowów dalej zażywać, niech idzie — my — non plus ultra. Nie-pój-dzie-my...
Skłonił się; applauz mu dano i huknęli zewsząd, podnosząc ręce:
— Ani kroku dalej!...
Stał chwilę podkanclerzy.
— Proszę o głos, ucha mi dajcie!
— Mów, mów...
— Ciężką ofiarę dla ojczyzny ponieśliście, to prawda — począł, ale gdy się co w połowie uczyniło, nie trzeba sobie dać sławy odbierać lada kwarcianym. Powiedzą, że szlachta z pola uszła, a ojczyznę płatny żołdak ocalił. Tu o cześć naszę idzie. Daleko ciągnąć nie potrzeba, aby nieprzyjaciela pogromić, dosyć pokazać ochotę...
— Oho, oho! — wymykały się głosy — toć go król przysłał!
— Ja z wami, panowie bracia — ciągnął dalej podkanclerzy, kość z kości waszych... ale dla czci naszej trzeba ofiary! Króla nie opuścicie wy samego.
— Wojsko ma... Niemców ma!...
Radziejowski, nie zważając — puścił się w oratorskie nawoływania; krzyczał, miotał się — rzucał; a choć mu już nie przerywano, gdy w końcu ustał, poczuł, iż go połowa nawet nie słuchała. Gwarzono coraz głośniej, wysunął się Obzolski, któremu w głowie młode piwo szumiało:
— Porzuć wasze to kazanie — krzyknął — myśmy nie żaki! Słyszeliśmy to wszystko... Co się rzekło — święte... Nie-pój-dzie-my!
Drugi, zaczerwieniony mocno, poparł go, kułak ogromny podnosząc Radziejowskiemu niemal do piersi.
— Coś ty? podkanclerzy?... a my — prosta szlachta — ale my naszego rozumu domorosłego na twój zagraniczny nie pomieniamy. Pieniędzy na wojnę... niech szlachta daje, pobory, taxy, podatki, łupią z niej, na ostatku jeszcze i krew... zawołali — poszliśmy, a no, temu raz koniec musi być!...
Wrzask taki się rozległ, a rąk tyle wyciągnęło, iż podkanclerzy, choć głos podniósł i krzyczał sobie, już go wcale słychać nie było.
Okiennica się pod nim trząść zaczęła. Stał jeszcze, ale go już Snarski ciągnął. Mówić nie było sposobu.
— Panowie bracia!
Zahuczano go.
— Złaź, panie bracie.
Z boku grubszemi słowy rzucano na niego...
— Znamy dworskich pieczeniarzy. Na wymowie wam nie zbywa, ale swada — zdrada!
Musiał, postawszy chwilę, znijść Radziejowski tak rozjątrzony i zły, że mówić nie mógł do Kazimirskiego, który go pocieszać się starał.
— Zburzone to fale — szeptał Kazimirski — z niemi teraz do ładu nie przyszedłby nikt. Ani Demostenesa ni Cicerona-by nie posłuchali.
Jeszcze stał tak pomieszany podkanclerzy, gdy całkiem nieznajomy mężczyzna, wyróżniający się wśród tego tłumu, z twarzą zasępioną przystąpił do niego.
— Oto macie owoce własnych waszych zasiewów — rzekł z powagą — daliście groblę zerwać: poszły wody, patrzcie, aby i was nie zatopiły.
Zmarszczył się podkanclerzy, bo nie znał tego, który się do niego odzywał.
— Dlaczegóż mnie obwiniacie? — odparł z urazą i dumą.
— W piersi się uderzcie — rzekł nieznajomy i odwróciwszy się zniknął w tłumie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.