Boży gniew/Tom III/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Boży gniew |
Podtytuł | (Czasy Jana Kazimierza) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Gotowano się więc w dalszy pochód za Kozakami, jak był rozkaz królewski, choć szlachta burząc się nic o tem wiedzieć nie chciała. Jan Kazimierz też tak czynił, jakby o niej nic nie wiedział. Ukrywano przed nim, co się działo od kilku dni, coraz wzmagając, wśród ziem i województw; nie chcąc mu odbierać tej wiary, że szlachta go nie opuści. Ufał w to, że gdy się na czele wojsk poruszy, pospolite ruszenie nie pozostanie w obozie, ani się rozpłynie.
Mało król wierzył obietnicom Radziejowskiego; przecież ta pewność, z jaką on przełamać opór szlachty przyrzekał wchodziła w rachunek.
Ale podkanclerzy, popróbowawszy sam i z pomocą swoich tu i owdzie przywieść do upamiętania panów braci, przekonał się w końcu, że wpływ, jaki sobie przypisywał, jeżeli kiedy go miał, w rozgorączkowaniu tem wcale się już czuć nie dawał. Dębickiego słuchano, bo szedł z nimi, Radziejowskiego znać nie chciano i okrzykiwano go — zdrajcą.
Podkanclerzy, zamiast sam na siebie za fałszywą gniewać się rachubę, i na szlachtę, która szalała, słuchać go nie chcąc, wszystko teraz składał — na króla.
Ani Kazimirski, ani Snarski, ani zręczny Proszka, na których rachował, pomódz mu do odzyskania wpływu nie mogli. Radziejowski poczwarną baśń wymyślił, aby siebie uniewinnić, a zburzonym się zalecić nanowo.
— Trzeba było zaraz, w pierwszej chwili, nazajutrz rano gonić uchodzących Kozaków — począł wołać pomiędzy swymi. — Tymczasem kilka dni na pobojowisku przespano, król rozkazów nie wydawał.
Chytrość to była. Przysłali potem Kozacy posłów, pocichu z nimi król sam traktował. Pewna rzecz, że oni mu się wykupili. Mówią o 300,000 czerwonych złotych, które potajemnie przywieźli. Co za dziw? Królowie z Kozakami zawsze we zmowach byli na zagładę wolności naszych szlacheckich. Spiskował z nimi Władysław, idzie w ślady jego Kazimierz.
A teraz, kiedy Kozacy w polu i na równo się skupiają; pospolite ruszenie woła król, aby szlachtę wygubił.
Piorunem się to rozeszło do wieczora po obozie, że król od Kozaków pieniądze wziął. Powtarzano owe 300,000.
Najpoczwarniejsza potwarz taka u tłumu znajdzie wiarę, zwłaszcza, gdy mu posługuje.
Tegoż dnia doszło to do uszów Potockiego i Kalinowskiego. Koniecpolski, któremu doniesiono, że Radziejowski to powtarzał i roznosił, nierozważnie poleciał wprost do króla, gdy inni chcieli przed nim utaić.
W szlachetnym panu chorążym kipiało wszystko na samą myśl, iżby wysoko położony, do osoby panującego zbliżony dygnitarz, śmiał i mógł być tak niegodziwym potwarcą.
W gniewie się nie mogąc pohamować wpadł do namiotu Koniecpolski. Król już i tak chodził przybity, czekając rychło li obóz zwiną i ruszyć się będzie mógł. Twarzy zmienionej gościa uląkł się Jan Kazimierz i podszedł z zapytaniem:
— Cóż znowu się stało? klęska jaka!
Z załamanemi rękami Chorąży począł swe oskarżenie, w najgwałtowniejszych wyrazach. Zbladł król, słuchając, i zadrżał, lecz wnet odzyskał pozorny chłód i rezygnacyą.
— Wiem, że podkanclerzy do wszystkiego jest zdolnym — rzekł — lecz sądziłem go rozsądniejszym; bo taką baśń ukuć może tylko człowiek, co nigdy na dworze nie bywał, ludzi nie widział. Ona się zbija swoją niedorzecznością.
— Niestety! — przerwał chorąży — znał ten, co ją wymyślił głupotę tłumu między który puścił tę potwarz N. Panie! podkanclerzy...
Król ręką rzucił.
— Znam człowieka — odparł — znosić go potrzeba, bo go nic nie nawróci, ani naprawi. Wyprze się własnych słów, wyprzysięże.
Ja, stoję przy swojem — dodał — każcie się wojsku sposobić. Szlachta chce li, niech obraduje w kole, leży, ciągnie, czyni, co się jej podoba: moja cierpliwość doszła do kresu.
Chcę widzieć waszę twierdzę w Brodach, wojsko niech ciągnie pod Krzemieniec, tam się nasze losy rozstrzygną.
Pomiędzy wojskiem i królem z jednej, a pospolitem ruszeniem z drugiej strony, dnia tego rozbrat się stał widocznym. Wczorajsze narady, spisywanie punktów, obelżywe zarzuty przeciw królowi doszły do największego rozpasania. Działo się to jawnie, wyzywająco.
Niemieckich pułków ani starszyzna, ani żołnierze około obozu pospolitego ruszenia pokazywać się nie mogli, obchodzono się z nimi prawie jak z nieprzyjaciółmi.
Król przez cały dzień był czynnym; przysposabiano się ciągnąć dalej.
Szlachta posyłała swoich niespokojna, aby dostać języka: potwierdzało się, że król szedł z wojskiem dalej na Krzemieniec; któż wie w jakim kierunku potem i dokąd?
— Myśli nas na rzeź prowadzić? — wołała szlachta — ale i myśmy nie głupi! Chce obrońców wolności wygubić, aby samą wolność zatracić... Niedoczekanie jego!
Do domów!
Wśród tej wrzawy Radziejowski, który wiedział, że królowi doniesiono o tem, co roznosił, nie pokazał się nawet Janowi Kazimierzowi. Siedział w swoim namiocie, mrucząc, namyślając się, zwołując do siebie Dębickiego i całą czeredę krzykaczy.
— Nie chcą mnie, jako rozjemcy... — wołał rozjątrzony — nie pozostaje mi tylko stać w rzędzie nieprzyjaciół.
Mój urząd mi daje prawo być przy królu, precz odegnać mnie nie może. Stanę mu kością w gardle; na każdym kroku mnie znajdzie przy sobie.
Nad wieczór niewytrzymawszy, kilka razy się porwał Radziejowski iść i cofał; naostatek do namiotu kanclerzego Leszczyńskiego pobiegł, dowiedziawszy się, że biskup na pacierze się tu schronił.
Nie dawszy się kapelanowi odprawić, gwałtem prawie wtargnął przed oblicze poważnego kapłana.
— Oskarżono mnie pono przed j. król. m., żem ja zmyślił wieść o przekupstwie. Jawna rzecz, że król rad temu wierzy. Tak jest! Powtarzałem tę plotkę, bo ona chodzi po obozie z ust do ust. Wina jej spadnie na mnie. Nasz pan nie może znieść mnie, z przyczyny żony: ja to wiem. Wszelako nie myślę ustępować i będę mój obowiązek pełnił.
Leszczyński słuchał tego wyznania gorączkowego z politowaniem niemal.
— Panie podkanclerzy — rzekł sucho — nie potrzebujecie się tłómaczyć przede mną. Mnie obce są te wszystkie dworskie intrygi. Sługa Boży nie zna dróg waszych.
Radziejowski drżał cały.
— Król więc postanowił szlachtę do ostateczności rozjątrzyć: ciągnie pod Krzemieniec.
— Wierząc w to, że go wierna szlachta, choćby dla czci swej nie opuści — rzekł kanclerz.
Rozśmiał się podkanclerzy.
— Byłaby może to uczyniła zaraz nazajutrz po bitwie; ale dziś, — zapóźno. Król się powinien z nią porozumieć i ułożyć.
Leszczyński bystro mówiącemu w oczy spojrzał; brewiarz rozłożony na stoliczku ujął w ręce, jakby chciał koniec uczynić rozmowie i rzekł zimno:
— Wszakżeście wy się uroczyście zobowiązali, waszym wpływem ukołysać umysły: nie dokazaliście tego, więc król już nadzieję stracił.
— Nie dokazałem tego — krzyknął gniewnie Radziejowski — bo zapóźno król mi to powierzył. Przystępu do niego nie mam, zaufania nie mam: więc i uczynić nic nie mogę.
Gdyby się był całkiem zdał na mnie, dziś stałyby rzeczy inaczej.
— A! a! — westchnął Leszczyński — i oczy spuścił na brewiarz.
Podkanclerzy wiedział, że już tu nie ma co robić dłużej, i wyszedł z namiotu.
Ci nawet, którzy nigdy szczególnej miłości dla króla nie mieli, musieli się teraz nad nim litować.
Ostatki energii, woli, męztwa, wyczerpał w tej wojnie; widziano go niezmordowanym, narażającym życie, po kilka nocy w stalowej koszuli ledwie drzemiącym chwilę, objeżdżającym straże, stojącym wśród kul, nieszczędzącym siebie, gotowym na największe ofiary.
Wszystko to kończyło się rzuconą mu w oczy najniedorzeczniejszą potwarzą i odstępstwem.
W godzinie tej gorzkiego rozczarowania Jan Kazimierz ostatek jeszcze dobrej woli kładł na szalę, choć już się nie spodziewał prawie zwycięztwa.
Wszystko mu się z rąk wyślizgało. Jeremiego, jedynego zbawcy, kazano mu się obawiać, jako zazdrosnego współzawodnika, niemal jak wroga. Szlachta czyniła go winnym spisku na swą zagładę. Posłuszeństwo i karność z każdym dniem słabły. Stał osamotniony, a na domiar boleści, miał u boku człowieka złego, zuchwałego, mściwego, którego nawet pozbyć się nie mógł z oczów i drzwi mu zamknąć.
Nie dziw też, że znękany po całych dniach klęczał przed obrazem, modlił się, albo, zdziecinniawszy prawie, ze służbą swą zabawiał się nie jak królowi przystało.
Przez całą noc znowu szlachta się tłumnie gromadziła na placach między swemi wozami i taborami, pod namiotami i szałasami, tak, że dopiero nadedniem się porozchodzili i pokładli. Ledwie posnęli, gdy ich ranna trąb pobudka zbudziła trwogą.
Jak kto stał — w koszulach, w opończach, pół nago — pozrywali się z pościeli, sądząc, że nieprzyjaciel może na obóz napadł. Przekonano się wkrótce o tem — czemu wierzyć nie chciano — że wojsko i król wychodzili pod Krzemieniec, pozostawiając pospolite ruszenie własnym jego siłom i — rozumowi.
Kwarciani, piechota zaciężna, tak zwane pułki niemieckie, Przyjemski z działami, wierne królowi chorągwie panów i senatorów z kolei bijąc w bębny, przy odgłosie trąb, z rozwiniętemi chorągwiami wyciągały, a szlachta przecierając oczy, klnąc, z trochą wstydu a złością wielką, patrzyła osłupiona.
Dopieroż jeden do drugiego z namiotu do namiotu poczęli wołać:
— A co?... król nas Kozakom na zakąskę porzucił! Ciągnie... jak Boga kocham... wojsko całe z nim.
Ponuro spoglądali niektórzy i we mgnieniu oka odziewać się zaczęto.
Chciano do króla posłów wyprawić, ale dano znać, że on, rano bardzo wyjechawszy, już o parę mil być musiał. Z panów senatorów mało kto pozostał; ci, co spóźnili się, zwijali namioty i siadali na konie.
Jeden tylko podkanclerzy za królem nie jechał.
Kupami się poczęli gromadzić ci, co wczoraj najgłośniej wykrzykiwali, ale z twarzami powarzonemi. Inni sobie dodawali otuchy, powtarzając:
— Cóż wielkiego? tośmy uczynili, czegośmy chcieli. Nie pójdziemy, lecz pociągniemy do domów; król nami wzgardził, słowa nam dobrego nie powiedziawszy: nie myślimy się przed nim płaszczyć.
Nie wszyscy jednak tak trzymali.
Z Województwa Krakowskiego i Sandomirskiego Myszkowski i książę Dominik, którzy jeszcze pozostali z ziemianami, zwołali swoich, co stateczniejszych, na radę.
— Ja tam nikomu się nie zalecam, ani też kogo boję — odezwał się poufale do Krakowian książę Dominik — a no, co prawda, że my tu w sromotnym sztychu pozostaliśmy. Króla tak odbiedz bez jakiegoś porozumienia, brzydka-by była rzecz.
— I ja tak trzymam — dodał Myszkowski. — Nasze dwa województwa na pobojowisku dały dowody, że nie z tchórzowstwa odmawiają iść dalej.
Zaczęto po wczorajszemu na króla wywodzić zaskarżenia, ale Myszkowski usta zamknął krzykaczom.
— Puste słowa są — rzekł — trzeba myśleć, jak ze czcią z tego wynijść.
Książę Dominik przerwał:
— Posłów należy do króla wyprawić. Nie chce wszystka szlachta ciągnąć z wojskiem, czy nie może; ale wybrać z między siebie pułków kilka, — na to nas stało.
Przyjęto milczeniem zrazu ten wniosek; oglądali się po sobie ci, co gardłowali: nie pójdziemy.
— Król królem — odezwał się Myszkowski — a majestatu gdy my nie poszanujemy, nas też inne narody w wielkiej estymie nie będą miały. Rzeczpospolita bez głowy nie może być.
Mruczano już ciszej coraz, ale szlachta się ściągała i z innych ziem i województw. Wszyscy byli markotni. Nie przypuszczał nikt, ażeby Jan Kazimierz tak sobie śmiało postąpił. Pozwolił koło zwołać; zdawało się więc wszystkim, że z nim uczynią, co zechcą.
Cały dzień zeszedł na mitręgach próżnych i wzajemnych wymówkach; poczynano się waśnić. Radziejowski się nie pokazywał; mówiono, że i on sposobi się do odjazdu, że powraca do Warszawy.
Z wieczora buty dużo ubyło. Sam widok tego opustoszałego obozowiska, gdzie stały najpiękniejsze chorągwie w porządku i karności trzymane, — osamotnienie szlachty, która się czuła sama sobie pozostawioną i niespokojną, potrzeba czuwania, aby Kozactwo korzystając z tego, nie napadło, — znacznie ujęły zuchwałości.
Godzili się już wszyscy, iż potrzeba było króla przebłagać czemś; ofiarowano się na dwanaście tysięcy ludzi zdobyć. Reszta zniechęconych napierała się do domów.
Niektórzy też z panów wojewodów, czasu wyprawy zmógłszy się na traktamenta i otwarte stoły, radzi byli koniec położyć temu.
Trzeciego dnia posłów wybierać miano do króla, który po obejrzeniu twierdzy w Brodach, powinien był się znajdować w Krzemieńcu.
Stanęło na tem, aby jechali Starosta Libuski Władysław Rej, i Starosta Horodelski Czaplic.
Obaj ludzie gładcy — mieli naprawić to, co szorstkie z królem obejście się nadwerężyło. Na dwanaście tysięcy już się województwa godziły.
Gdy obóz opuszczali panowie posłowie, wcale on wyglądał inaczej, niż przed kilku dniami. Smutno w nim było i pusto; pospolite ruszenie samo, nierozpuszczone przez króla rozejść się bez nadwerężenia prawa nie mogło. Nuż król-by się miał uprzeć ciągnąć je ze sobą? Więc rokosz? A tu Kozacy na karkach, i widma ich chodzące po świeżo zdobytych okopach, w których jeszcze nimi śmierdziało, bo trupów dosyć niepogrzebionych leżało.
Nie domyślał się nikt w jakiem usposobieniu króla znajdą posłowie. Znano go zmiennym.
Zresztą męztwa i wiary wyruszył król ku Brodom. Miał odrobinę nadziei jakiejś, że szlachta, dla czci swej, pójdzie za nim.
Następnych dni, gdy mu znać dano, że województwa, pod Beresteczkiem jeszcze leżąc, nie wiedziały same, jak węzeł ten rozplątać, Jan Kazimierz rzekł Koniecpolskiemu:
— Nie uratuje nikt narodu, który sam się ratować nie chce. Czyniłem na co mnie stało, nad siły to moje. Niech Bóg się ulituje przyszłości; mnie odpadło męztwo i ochota. Gwałtem opierających się nie wezmę, otwartego rokoszu nie chcę ściągać, Bóg z nami... Ja tu już nie mam co czynić. Na hetmanów zdam wszystko, na hetmanów.
Na ciele znużony jestem, lecz toby niczem było: dusza moja chora...
Z tem król do Krzemieńca przybył i wistocie odpoczywać musiał, bo doktor Baur o zdrowie był niespokojny.
Rej z Czaplicem przybyli. Wiadomość o tem mało co poruszyła króla. Z twarzą zastygłą, wcale inną od tej, którą widywano czasu wojny, wyszedł naprzeciw posłanym, uprzejmie ich witając, ale zimno. Innego w nim znaleźli człowieka.
Wysłuchał poselstwa cierpliwie i łagodnie.
— Bierzecie na sumienie wasze przyszłość? — rzekł — dźwigajcież odpowiedzialność za nią. Chciałem inaczej skończyć raz wojnę, zgasić pożar, któremuśmy się rozpostrzeć dali.
Westchnął ciężko.
— Niech pospolite ruszenie do domów ciągnie — rzekł — a bodaj one bezpiecznemi były od nieprzyjaciela.
Hetmanowie pójdą dalej; jam tu już nie przydatny.
Odprawieni tak łagodnie, ale obojętnie, posłowie, choć dopięli tego, po co przybyli, nieradzi powracali. Król się z nimi rozstał, jak z obcymi, nie dawszy dobrego słowa.
Nazajutrz rozeszła się wieść, że na hetmanów zdał Jan Kazimierz wszystko, a sam do stolicy powracał.
Dość było spojrzeć nań, aby zniechęcenie i znużenie wyczytać na twarzy. Do smutku przyłączyła się choroba, i król cierpiący mocno przyjechał do Lwowa.
Po kraju chodziły radosne tylko wiadomości o zwycięztwach odniesionych pod Beresteczkiem, o rozproszeniu Tatarów i Kozactwa. Lwów chciał zwyciężcę bramami tryumfalnemi i uroczystością powitać wielką, ale król przodem wysłał, aby tego nie czyniono.
Gorycz, którą był przejęty, te tryumfy w szyderstwo-by zmieniła.
Bez rozgłosu cicho, smutnie wjechał do stolicy Rusi i nazajutrz w łóżku leżeć musiał.
Wyprawiony ztąd poseł do królowej oznajmić jej miał o chorobie, potrzebie odpoczynku i blizkim do Warszawy powrocie. Z listów wiało zniechęcenie, które Maryą Ludwikę dotknęło mocno.
Pracowała właśnie nad tem, aby beresteckie zwycięztwo uczynić głośnem i wielkiem. Zagraniczne pisma sławiły je i wystawiały króla, jako rycerza i bohatera. Wizerunki jego, z laurem na skroni rozrzucano po świecie.
We Lwowie Jan Kazimierz, z tego ożywionego wielkim duchem pogromcy pogan i rebelii, zwolna powrócił do znużonego i życiem zmęczonego dawnego swego stanu.
Strzębosz, który powrócił był na służbę, patrzał zdziwiony litując mu się. O całej wyprawie tej niechętnie mówił, o swoim udziale w niej, milczał.
— Wszystko to rzucone w błoto, daremne. Porażą hetmanowie kozactwo, ale go nie złamią. Ognia takiego nie zgasić, potrosze go tłumiąc. Niech kraj o sobie myśli.
Znowu tedy lada o czem począł Jan Kazimierz rad prawić, żartować i swawolę dworzan wywoływać. Poważny mąż przechodził w zdziecinniałego, skwaszonego, niemal przedwczesnego starca.
We Lwowie mimowoli zatrzymywała go choroba, którą upały zrodziły. Podniósł się z niej wycieńczony i musiał sił nabierać, nim dalej do Lublina mógł się puścić.
Baur w Lublinie spoczywać kazał. Tu przyszła wieść, że mała królewna, której narodzinami się tak cieszono, umarła. Jan Kazimierz nie okazał wielkiego smutku. Spodziewano się wkrótce nowego przybysza...
Maryi Ludwiki listy żałobne były i smutne.
W Lublinie dowiedział się król też o podkanclerzynie, która po dwakroć prosiła Maryi Ludwiki o posłuchanie, chcąc się przed nią oczyścić z potwarzy.
Królowa pod wrażeniem tego, co Radziejowski jej donosił, po dwakroć odmówiła przyjęcia. Była to chwila, w której, dzięki zabiegom męża, potwarzami okryta Radziejowska, wszystkie drzwi znajdowała zamknięte przed sobą.
Zrozpaczona, chciała przynajmniej w oczach królowej być czystą. Po dwakroć odepchnięta, dumą i uczuciem niewinności swej wsparta, podkanclerzyna poczęła się do opuszczenia pałacu przygotowywać.
Naówczas królowa wreszcie, zjęta więcej ciekawością, niż współczuciem, kazała dać znać podkanclerzynie, że przyjętą być może.
Radziejowska odmówiła dumnie.
— Stukałam pokornie po dwakroć do drzwi j. król. mości — odpowiedziała — zamknięto je przedemną, nie przestąpię więcej tego progu.
Królową to zabolało.
Przybyli na radę obaj bracia podkanclerzyny, która się powrotu męża obawiała. Po naradzie z nimi, wszystko, co drogocenne miał dawny pałac Kazanowskich, kazano zbierać, pakować na wozy i w części do klasztoru Klarysek, dokąd się podkanclerzyna schronić zamierzała, w części u braci, w bezpiecznych miejscach złożono. W ten sposób Radziejowska zapewniła się od męża, którego chciwość była jej znaną.
Głośno mówiła o rozwodzie.
Wkrótce owo pieścidełko, które cudzoziemcy z podziwieniem oglądali, owo Kazanowskiego królewskie gniazdo, opustoszało. Pozostały w nim nagie ściany i to tylko, co się od nich oderwać nie dało. Kosztowne nawet jedwabne flamandzkie i skórzane hiszpańskie obicia wyzłacane, ze ścian zdarto. W skarbcu, w cekhauzie, w piwnicach, nigdzie nic nie pozostawiono, oprócz połamanych szczątków.
Radziejowska sama przeniosła się do klasztoru Klarysek, które hojnie obdarowawszy, zjednała sobie. Była to zapowiedź, rozłączenia się z mężem i rozwodu. Radziejowska mówiła głośno: żyć z nim nie mogę, raczej umrę, niż do niego powrócę.
Król o tem wszystkiem dowiedział się dopiero w Lublinie, choć z tego, co przywiózł Strzębosz, domyślać się mógł na co się zanosiło. Stawiło go to w dosyć przykrem położeniu: zmuszonym był opiekować się podkanclerzyną i bronić jej, a wystąpienie jego musiało być przeciw Radziejowskiej i niemu tłómaczonem.
Przyśpieszyło to może powrót króla do Warszawy, bo chciał podkanclerzego uprzedzić.
Radziejowski zpod Beresteczka wprost nie jechał do Warszawy: zatrzymał się w Kryłowie, próbował dowiadywać się do dóbr po Kazanowskim spadłych na żonę, któremi czuł się w prawie zawiadywać; ale tu wszędzie już znalazł panów Słuszków, ich rządzców i kommissarzy umocowanych, przeciwko którym chyba siły zażywaćby musiał.
Wszystko to zwiastowało wojnę, właśnie w momencie, gdy on ją królowi też zmuszonym był wypowiedzieć.
Opieki Maryi Ludwiki nie był pewien; stosunki z nią, od niejakiego czasu ostygły. Skargi króla na Radziejowskiego, poparte doniesieniami innych królowej wiernych, odsłoniły przed nią bezecne zabiegi podkanclerzego. Owa potwarz ostatnia, obwinienie o przekupstwo, oburzyło Maryą Ludwikę.
Dosyć uroczyście wjechał król do stolicy, chociaż inaczej może spodziewał się do niej powracać.
Wprost najpierw z całym dworem zajechał przed kościół Ś-go Jana, gdzie na niego duchowieństwo, senatorowie, królowa i mnóztwo zgromadzonego ludu oczekiwało.
Po odśpiewaniu pieśni dziękczynnych razem z Maryą Ludwiką udał się król na pokoje, gdzie znowu powinszowania, życzenia, pochlebstwa posypały się do stóp zwyciężcy, który je przyjmował tak zasępiony, jakby się nie czuł ich godnym.
Królowa pierwsza dostrzegła w mężu to zniechęcenie, które rosło, gdy wielkie czyny, bohaterstwo i sławę jego wynoszono. Ani na chwilę lice mu się nie rozjaśniło, a kilka słów swobodniejszych, które się z ust wyrwały, tyczyły się rzeczy drobnych i wypadków nic nieznaczących. Po tem przyjęciu urzędowem królestwo oboje znaleźli się samnasam. Jan Kazimierz odetchnął.
Pierwsze jego wyrazy były wybuchem długo tłumionego żalu. Począł się boleśnie uskarżać przed żoną na niewdzięczność ludzi, na zniewieściałość szlachty, która umiała krzyczeć, ale bić się nie chciała.
— Powracam, nie jako tryumfator, choć na pozór zwyciężyliśmy, ale jako niewierzący już w nic i powątpiewający o przyszłości.
Marya Ludwika, która słuchała, nie okazując wcale zdziwienia, zamknęła mu wkrótce usta.
— Wszystko to ja wiem i czuję tak dobrze, jak i ty — rzekła — ale ani ja, ani ty nie powinniśmy okazywać, że się za upokorzonych i pognębionych uznajemy. Walczyć musimy do końca.
Król wybuchnął znowu.
— Ten łotr Radziejowski, ten zajadły wróg mój, wiesz co rozpuścił za wieści?
— Radziejowski niegodziwym jest człowiekiem — przerwała królowa — ale ta nieszczęsna żona, którą się ty opiekujesz, daje mu moc nad tobą.
Jan Kazimierz cisnął ramionami.
— I wy wierzycie temu! — zawołał.
— Mówię co słyszę i widzę — sucho ciągnęła dalej królowa. — Radziejowskiego potrzeba czemś ugłaskać, jest to zuchwalec nieulękniony. Daliście mu pieczęć i prawo nieodstępowania was: nie ustąpi też i doje do żywego.
— A! zobaczymy — odezwał się król posępnie.
— Sejm się zbliża — mówiła dalej Marya Ludwika — od niego zależy dalsze prowadzenie wojny, obrona kraju, wszystko. Radziejowski poruszy kraj, ściągnie posłów warchołów, zaburzy, nic zrobić nie da.
Od niego można się wszystkiego spodziewać.
— Ty masz nad nim przewagę — dodał król — użyjesz jej i swego wpływu.
— Jeżeli nie będzie zapóźno — szepnęła królowa zadumana.
Właśnie, prawie gdy się to działo na zamku, podkanclerzy już w Radziejowicach uwiadomiony o opustoszeniu pałacu, biegł do Warszawy wściekły, z odgróżkami na ustach. Wszystkich ludzi, dwór, czeladzie, jakie tylko mógł zebrać, prowadził z sobą zbrojne.
Wjazd jego na te puste dziedzińce, do murów poodzieranych ze wszystkiego, gdzie ani usiąść nie było na czem, ani spocząć, wprawił go w szał i wściekłość.
Obie ręce ściśnięte przykładał sobie do czoła, jakby z niemi się chciał rzucić na żonę, i krzyczał:
— Wojna więc — otwarta wojna! ale nierówne siły. — Radziejowski pokaże, co może, mościa pani: nie jest on ani sam, ani bez broni!
Co chwila na pytania rzucane, odpowiadano mu tem, że zabrano wszystko. W kuchni nie było w czem jeść zgotować, w stajniach stały żłoby puste, cekhauz był cały wypróżniony.
Jak obłąkany latał po izbach i stawał, znajdując tylko ślady po sprzętach — nigdzie nic. Nawet wytworna kapliczka domowa podkanclerzyny ze swemi relikwiami i posążkami, rozebrana była i zabrana.
Trzeba było naprędce zapożyczać się u mieszczan, a na całą noc słać do Radziejowic, aby ztamtąd rzeczy pierwszej potrzeby pościągać.
Gdy mu mówiono, że pałac był odarty, wyobrażał sobie, iż tylko najkosztowniejsze zabrano sprzęty i precyoza, nie znalazł nic.
Człowiek tego, co on temperamentu, musiał do najgwałtowniejszych uciec się środków. Nie chciał przypuścić, ani, tego, aby mu żonę miał rozwód odebrać ani by on — przez nią był pokonany, upokorzony, w oczach ludzi.
Nazajutrz rano z wrzawą i gorączką podkanclerzy zuchwale wpadł do króla, domagając się sprawiedliwości.
Zimno odpowiedział mu Jan Kazimierz, że sprawy nie zna i że do niej mieszać się nie chce. Tu zresztą nie cywilne, ale duchowne władze rozstrzygały.
Radziejowski tym razem stanął przeciw króla z nigdy jeszcze nie objawionem tak gwałtownie zuchwalstwem. Groził, szydził, a gdy król począł go zbywać milczeniem, wybiegł bez pożegnania oszalały.
Wprost od króla udał się do nuncyusza. Włoch być musiał przygotowany na jego przyjęcie. Wielka powaga posłannika Stolicy Apostolskiej, jego moc, zmuszały Radziejowskiego do pokory.
Włoch, łagodny i słodki, pełen dobrotliwego współczucia, przyjmował go z największą uprzejmością.
Podkanclerzy począł od zażaleń na całe postępowanie żony, a nie śmiąc wyraźnie obwinić króla, dał się domyślać jego winy.
Nuncyusz wcale tego rozumieć nie chciał.
— Żona powinna powrócić do mnie. Wasza Eminencya rozkażecie klasztorowi, aby mi ją wydał. Niéma żadnego powodu do rozłączenia się, a ja go nie chcę i nie dopuszczę.
Nuncyusz dał mu się wypowiedzieć, wyskarżyć, ile chciał; słuchał z bezprzykładną cierpliwością.
Wśród najgorętszego rozwodzenia się nad gorszącym postępkiem kobiety Włoch dał znak, z najzimniejszą krwią, aby podano — czekoladę. Chciał nawet napoić nią podkanclerzego, który szorstko odmówił, co nie przeszkodziło nuncyuszowi z wielką gracyą, białą rączką przyozdobioną przepysznym pierścieniem ze szmaragdem, maczać biszkoptów w wonnym napoju i pożywać ich z błogiem zadowoleniem.
Skończył naostatek podkanclerzy, nuncyusz filiżankę postawił, usta otarł i począł z uśmiechem:
— Ubolewam sercem całem, nad nieszczęściem jakie was, dostojny panie, dotyka, radbym z duszy zaradzić temu, ale kościół w takich razach zmuszony jest postępować z nadzwyczajną oględnością. Klasztor i kościoł tych, którzy pod jego skrzydłami szukają ochrony i opieki, nie mogą odpychać, ani wytrącać. Pani podkanclerzyna pozostanie u Klarysek przynajmniej, dopóki w processie rozwodowym się nie rozpatrzymy.
— Ale ja rozwodu nie dopuszczę! — zawołał Radziejowski.
Nuncyusz zmilczał. Tu, jak z królem, odgrażać się nie było podobna, a zuchwalstwo mogło tylko zniechęcić książęcia kościoła.
Po godzinnych, próżnych naleganiach i przekonywaniach Radziejowski musiał z niczem ustąpić.
Rozszalały, niepowściągający się, gdy go gniew opanował, tegoż dnia wydał się z tem, że furty klasztornej szanować nie myśli, i ma dosyć ludzi, ażeby ją wyłamać, a żonę odzyskać. Ruch pomiędzy jego służbą zwrócił oczy, miano też baczność na każdy ruch jego i słowo.
Pani podkanclerzyna dowiedziała się o tem w klasztorze i strwożona dała znać na zamek.
Król bez namysłu kazał ludziom ze swej gwardyi osadzić natychmiast furtę klasztorną. Sądzono jednak, że tego starczy, aby Radziejowskiemu odebrać ochotę napaści.
Tymczasem, czy nie wiedział, że gwardya w klasztorze stała, czy sobie to lekceważył, podkanclerzy nazajutrz z gromadą zbrojnych ludzi zjawił się u bramy.
Zuchwale dopominał się wydania żony; odpowiedziano mu, że podkanclerzyna postanowiła tu pozostać i nie wyjdzie. Naówczas Radziejowski, krzyknąwszy na ludzi, rzucił się na bramę, ale w tejże chwili gwardya królewska z muszkietami stanęła naprzeciw, zagradzając mu drogę, a dowódzca jej krzyknął wcale niegrzecznie, iż ma rozkaz siłą odeprzeć wszelkie targnięcie się na spokój i klauzurę klasztorną.
Radziejowski, klnąc i pieniąc się, dał znak ludziom do odwrotu.
Tłumy, ściągnięte ciekawością, śmiechem szyderczym odciągającego podkanclerzego ścigały. Powrócił do pustego pałacu, gdzie na niego przyjaciel Dębicki oczekiwał.
Wchodząc do sali, w której znajdował się podczaszy, Radziejowski drżał i mówić nie mógł.
Stanął w końcu przed Dębickim i, palec na palec złożywszy do przysięgi, podniósł ręce w górę.
— Słuchaj i bądź świadkiem — zagrzmiał głosem ogromnym — przysięgam zemstę... jej i królowi. Znajdzie mnie teraz Niemiec ten na każdym kroku, nieodstępnym, przypiję się do niego jak kleszcz, ssać go będę jak pijawka. Przysięgał niegdyś Zebrzydowski, że Zygmunta królestwa pozbawi; ja mu zedrę koronę z głowy, — życie mu zatruję... Ząb za ząb...
Dysząc, padł na ławę.
— Zbliża się sejm: Dębicki, na tobie polegam. Spędzim mu posłów, którzy go ścigać i prześladować będą, wyrwiemy mu z rąk władzę... Zapłaci mi za wszystko.
Radziejowski małym mu się wydaje; pokażę, iż ma więcej siły w tem królestwie, niż on...
Drogo będzie musiał opłacić swe amory...
Głos mu drżał.
— Wiesz — rzekł — co czynić mamy, a ja, pójdę go jeść. Będzie mnie miał każdej chwili, jak groźbę nieustanną na oczach. Nie dam się odpędzić — nie dam się przejednać.
Podniósł pięść do góry.
— Poznasz, co to wojna ze mną!!...