Boży gniew/Tom III/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Podkanclerzyna pozostała w klasztorze; a wojna między królem a Radziejowskim poczęła się tak nieubłagana, jak zapowiadał.
Miała ona szczególny, odrębny, wyjątkowy charakter i znamię, które jej nadawał zajadły, ale obrachowany Radziejowski. Prześladowanie Jana Kazimierza zależało całe na tem, iż podkanclerzy go nie odstępował po całych dniach. Wciskał się, wchodził gwałtem i stał na oczach. Niekiedy tylko słowo, jak zjadliwe ukąszenie, wyrywało się z ust jego.
Przynosił z sobą zwykle, co tylko króla dotknąć mogło i zmartwić; zabierał głos przy obcych w ten sposób, aby mu okazać lekceważenie.
Potrzeba było cierpliwości nadzwyczajnej i poczucia godności swej, aby milczeniem zbywać zaczepki i wzgardą je odpłacać. Lecz męczarnie trwały czasem niemal po całych dniach, godzinami. Stawało się to zabójczem dla Jana Kazimierza, który wytrzymałym nie był w niczem i lękał się, aby w chwili rozdraźnienia nie dopuścił do otwartego wybuchu.
Urząd podkanclerski, chociaż król unikał posługiwania się małą pieczęcią i zamiast niej prywatną swoją listy pomniejsze i urzędowe nawet akta korroborować kazał — dawał prawo Radziejowskiemu do tego natręctwa złośliwego.
Odpychany widocznie, stawał się tylko jeszcze bardziej naprzykrzonym; słowem: była to walka, która uwłaczała godności monarchy. Z jednej strony niemal bezsilność, z drugiej zuchwalstwo bez granic.
Oprócz tego podkanclerzy, wychodząc z zamku, wynosił z sobą szyderstwo i najzłośliwsze tłómaczenia każdego króla postępku. Ani publiczne czynności, ani życie prywatne, nie uchodziło jego oka. Król wiedział, że na prowincyach Radziejowski z pomocą Dębickiego, Zamojskiego jednego i kilku swych przyjaciół, gotował na przyszłym sejmie, najstraszniejszą przeciwko królowi oppozycyą.
Marya Ludwika, dla której podkanclerzy zachował pewien rodzaj poszanowania, udając politowanie nad jej losem, — probowała napróżno swoim wpływem go poskromić. Zaciętość przeciw królowi nie miała granic. Jan Kazimierz zrozpaczony niemal, wołał czasem — że dałby coby kto zażądał, byle go od podkanclerzego uwolniono.
W tym czasie zmarł właśnie stary, sędziwy, zasłużony hetman Potocki; pozostawały po nim do rozdania: buława wielka, Kasztelania Krakowska, i Starostwo Lubelskie.
Ni mniej, ni więcej, Radziejowski począł wołać i głosić, że mu się buława należała, do której ani zdolności, ani zasług, ani najmniejszego sobie rościć nie mógł prawa.
Było to oburzającem.
Przy tej władzy, jaką zapewniała buława wielka koronna, oddanie jej nieprzyjacielowi znaczyło zdanie się na jego łaskę lub niełaskę — zaprzedanie się w niewolę.
Radziejowski tak rachował na to, iż króla nastraszył, że mu się stał groźnym, iż śmiał na hetmańską buławę tu rachować.
Król na samą wzmiankę rzucił się i krzyknął:
— Gdybym życiem miał to przypłacić, — nigdy w świecie!
Wszyscy też bliżej Jana Kazimierza stojący, królowa wreszcie, której wpływ zawsze był stanowczym, oburzali się na to wymaganie, zowiąc je szalonem.
Jednakże potrzeba było zapewnić się, że sejm nie będzie burzliwym i bezpłodnym, i że Radziejowski przestanie ścigać króla.
Jan Kazimierz powtarzał, że żąda tylko nie mieć go zawsze na oczach, za sobą i przy sobie. Marya Ludwika więc wniosła, ażeby, wykupując się, dać wrogowi jedno z największych dostojeństw w Rzeczypospolitej: Kasztelanią Krakowską i Starostwo Lubelskie.
Ofiara to była istotnie olbrzymia, którą w innych razach największemi zasługami zdobywać było potrzeba. Dać takiemu warchołowi kasztelanią — było niemal uznać się zwyciężonym.
— Dam mu kasztelanią — odparł król — bylem go na oczach nie miał, bylem go nie widział; niech bierze Starostwo Lubelskie, nie uczynił nic, aby na nie zarobić; zmusił mnie, jak Cerber, do zatkania sobie paszczy: niech precz idzie tylko!
Stała się rzecz nie do wiary. Kanclerz Leszczyński miał sobie poleconem oznajmić to Radziejowskiemu.
Podkanclerzy, który powinien był przyjąć łaskę królewską z wdzięcznością zapewne wnosząc, iż groźnym był tak, że wszystkiego, co chciał, mógł wymagać, odparł lekceważąco:
— Zdało mi się, żem na buławę zasłużył, i ona mi należy; kasztelanii — ani pragnę, ani przyjmę.
Leszczyński, który wcale pyszałka szalonego nie szczędził, mimowoli się przeżegnał.
— Nie chce mi się własnym uszom wierzyć — rzekł. Jakież to zasługi panu podkanclerzemu do buławy dają prawa? Byłoby to z pokrzywdzeniem innych... Król nigdy tego uczynić nie może, bo-by sądzono, że się waćpana nastraszył.
Podkanclerzy odparł zuchwale:
Wolno sądzić jak się komu podoba, ale chce-li król, aby mógł i o sejm i o wojsko i o pobory spokojnym być — niech mi da buławę, inaczej... inaczej ja nie ręczę, czy kto wzburzoną szlachtę poskromić potrafi.
Kanclerz nie chciał się w rozprawy wdawać; spytał tylko:
— Rozważyłeś to, panie podkanclerzy? mam tę odpowiedź królowi JMci dać w jego imieniu?
— Nie cofam jej i nie cofnę — zawołał dumnie Radziejowski — albo buława, lub — nic.
Zdumienie było wielkie, król osłupiał; Marya Ludwika posłała sekretarza Desnoyers, aby do niej prosił Radziejowskiego.
Nadzwyczajna pobłażliwość i dobroć króla, zamiast opamiętać szaleńca, uczyniły go stokroć śmielszym. Śmiał się i szydził, a Dębickiemu zaręczał, że buławę dostanie.
Gdy się to rozeszło pomiędzy obecnymi w Warszawie senatorami, wierzyć nie chciano zrazu, aby podkanclerzy takiego szaleństwa się dopuścił. Miano za złe Janowi Kazimierzowi powolność, a co gorzej, przypisywano ją — łasce zbytecznej dla pięknej podkanclerzyny. Król, zamiast sobie tem poradzić — szemranie obudził. Buława wielka w rękach Radziejowskiego poprostu śmiech wzbudzała.
Na zawołanie królowej z południa stawił się podkanclerzy do niej, ale wszystko to razem czyniło go coraz zuchwalszym tylko. Obawiano go się — to było jawnem — zatem trwogę powinien był wyzyskać.
Królowa zdobyła się na uprzejme dawnego krajczego swego przyjęcie, który z butą wielką się stawił, i jakby rozgorączkowany.
Poczęła łagodnie od oznajmienia mu o Kasztelanii Krakowskiej i Starostwie Lubelskiem.
Wystąpić jawnie z żądaniem buławy nie wypadało Radziejowskiemu; miał już przygotowane tłómaczenie.
— Bardzo jestem wdzięczen J. Król. Mości — rzekł z ukłonem szyderskim — ale czując, że nie mam łaski, że to jest tylko środek pozbycia się nieznośnego natręta: nie chcę być winien godności tej... wstrętowi do mnie. Król JMość powinien-by nareszcie przekonać się, że w teraźniejszych okolicznościach nie obejdzie się beze mnie.
Marya Ludwika poczęła go łagodnie namawiać na przyjęcie najpierwszego krzesła w senacie rzeczypospolitej. Podkanclerzy dziękował.
— N. Pani — rzekł — nie przyjmę go... to pewna... nie mogę i nie przyjmę.
Dość długo na różny sposób usiłowała go zmiękczyć królowa, — napróżno; wszystko się rozbiło o twardy upór i zapewnienie, że kasztelanii nie chce i nie weźmie.
Nikt nie śmiał o tem poczwarnem wzgardzeniu łaską króla, donieść mu. Jan Kazimierz wierzył w to, że Radziejowski weźmie krzesło to ze starostwem i naostatek uwolni go od przebywania na dworze; królowa nawet wahała się wyznać przed mężem, że i ona prosiła napróżno. Probowała jeszcze przez rozmaite wpływy działać na podkanclerzego; lecz im więcej na niego nalegano, tem jemu zdawało się, że był niezbędniejszym i groźniejszym.
Na wszystko odpowiadał dumnie:
— Nie da mi buławy: nie chcę nic!... rozprawimy się na sejmie!
Na zapytanie króla Marya Ludwika musiała wreszcie oznajmić mu, że — podkanclerzy pogardził Kasztelanią Krakowską i przyjąć jej nie chciał.
Zdawało się to tak nieprawdopodobnem, iż Jan Kazimierz nie zrozumiał odmowy w początku; królowa musiała mu, nic nie tając, opowiedzieć swą rozmowę z Radziejowskim, swe starania i — pogardliwą odprawę, jakiej doznała.
Zbladł król z tłumionego gniewu.
— Otóż — rzekł — czem jest w Polsce panujący i jaka moc jego!
Rozpostarł ręce i zamilkł.
Wlokło się tak przez dni kilka, w ciągu których Radziejowski wpadał na pokoje z butą ogromną, stawał przed królem, w oczy mu prawił groźby, nie w swem imieniu, ale jako przepowiednie sejmowe, i nie dawał spoczynku Janowi Kazimierzowi.
Najłagodniejszy charakter, najbardziej znużony i osłabły człowiek, ustępuje przecież do pewnej granicy tylko. Podkanclerzy nie zrozumiał tego, że przebrał miarę.
Dębicki ośmielał się zcicha mu podszeptywać:
— Możecie się pochwalić tem, co nierychło drugi raz w tej rzeczypospolitej komu się przygodzi — postponować Kasztelanią Krakowską!
— Wszystko lub nic! — odparł zuchwale podkanclerzy — albo teraz lub nigdy. Wiem co i dla czego czynię. Złamię go — nie ustąpię.
Tymczasem ze strony króla i offerty ustały i wszelkie do przejednania kroki. Radziejowski cisnął się na pokoje; Jan Kazimierz nie patrzył na niego, a wakanse po hetmanie zostały rozdane.
Podkanclerzy szalał niemal.
— Zobaczymy — powtarzał, naradzając się z Dębickim — nadchodzi sejm: rozprawimy się z królem JMością... rozprawimy.
Wszystko wróciło do dawnego trybu. Król nie patrzył na podkanclerzego, a Radziejowski zajadle mu doskwierał.
Sprawa z podkanclerzyną ciągnęła się bez nadziei rozwiązania rychłego. Radziejowski tymczasem w zajętym pałacu po Kazanowskim rozgospodarowywał się, jak w domu.
Sprowadził kilka działek, posadził małą załogę, jakby przeczuwał, że go ztąd wyprzeć zechcą; ściągnął sprzęty z Radziejowic.
Wszystko to czyniło się umyślnie, ostentacyjnie, jawnie, aby tem drażnić podkanclerzynę, której donoszono o każdym męża kroku.
Życie jej w klasztorze, mimo całej rezygnacyi stawało się w końcu nieznośnem; do innego była nawykła. Tu nikt jej nie odwiedzał, nie miała innego towarzystwa nad litościwe, ale wcale świata nierozumiejące zakonnice. Dnie stawały się długiemi, nabożeństwo ich całych zająć nie mogło. Podkanclerzyna zalewała się łzami; nie było jednak ratunku, bo o zgodzie z mężem słuchać nie chciała. Radziejowski zaś przeciwko żonie tem zacięciej powstawał, że próba zagarnięcia jej majętności nie powiodła się.
Bracia podkanclerzyny, szczególniej Bogusław, starszy, czuwali nad siostrą i gotowi byli przyjść jej w pomoc.
Bogusław, który może zbyt wiele na króla i jego protekcyą rachował, oznajmywał przybycie swe na sejm, dodając w listach do siostry, że gromadkę Litwinów z sobą przyprowadzi.
Odgróżki Radziejowskiego z jednej strony, z drugiej Słuszków przechwałkami się równoważyły. Rozdrażnienie rosło. Podkanclerzy miał jakieś przeczucie, że mu pałac, który zagarnął, Słuszkowie odebrać zechcą; ale mając w nim parę działek i trochę ludzi, nie przypuszczał, aby siły użyć miano, tuż pod zamkiem i pod bokiem królewskim.
Zwlokło się tak do początku następnego roku, i Bogusław Słuszka przybył do Warszawy z bratem Zygmuntem.
Spotkanie się z siostrą, która cała we łzach wyszła do furty ich powitać, obu młodych paniczów do najwyższego poruszyło stopnia.
Zdało im się, że gdy król gwardyą swoją z klasztoru siostry ich nie dał zabrać mężowi — inne też kroki dla wyswobodzenia jej i mienia nie zostaną im naganione.
Z niewieścią nieopatrznością, również na króla rachując zbytnio, podkanclerzyna, znajdowała naturalnem i sprawiedliwem, aby bracia pałac podkanclerzemu odebrali — choćby siłą.
O przygotowaniach do tego zuchwałego kroku, nikt nie wiedział, bo Litwa, pewna, iż słuszność miała za sobą, nikogo się nie radziła.
Pierwszy lepszy byłby objaśnił Bogusława Słuszkę, iż w stolicy pod zamkiem siłą chcieć wtargnąć do domu i ściągnąć walkę, było zbrodnią główną.
Ponieważ wkoło zamku zawsze wiele było ruchu i wrzawy, nie spostrzeżono prawie zrazu, gdy oba bracia z całą gromadą zbrojnej Litwy rzucili się pod wieczór dnia jednego na pałac Kazanowskich.
Ludzie Radziejowskiego nie byli wcale przygotowani do boju; ale tem się odznaczał cały dwór jego, że go sobie dobierał z zapamiętałych i rozpalonych.
W podwórcach więc rozpoczął się zacięty bój, strzelanie, szturmy, odpieranie ich, zdobywanie niemal każdego budynku i nieledwie izby, tak, że dopiero po sześciu godzinach upartej walki Słuszkowie zdołali wyprzeć Radziejowskiego, załogę i pałac odzyskać.
Podkanclerzy był w Radziejowicach, ale gdy mu konnym posłańcem dano znać o zdobyciu pałacu, rzucił się jak wściekły, zaklinając się, że gdyby przyszło gardłem nałożyć, odzyszcze go i Słuszków rozumu nauczy.
Co tylko miał we dworze ludzi zbrojnych, czeladzi, która uzbrojoną być mogła, a w dodatku co z okolicy drobną szlachtą zasiedlonej wyciągnąć się dało ochotników — natychmiast zgromadził, obiecując nagrodę sowitą, pojąc i umawiając, — i z tą kupą dosyć liczebnie znaczną, puścił się do Warszawy z takim pośpiechem, że tegoż dnia po północy z wrzawą i strzelbą rzucił się na Słuszków załogę.
Bramy powyłamywano łatwo, ale w pałacu znalazł opór dzielny. Co się tu działo przez całą niemal noc — o tem tylko nazajutrz leżące w podwórcach po kurrytarzach, pod murami, w salach trupy i ranni świadczyli:
Z obu stron walka była wściekła, zajadła — rozpaczliwa. Radziejowski sam osobiście nie brał w niej udziału, stał tylko w pogotowiu, aby po wymordowaniu Litwinów, pałac zająć we władanie. Tymczasem Litwini Słuszków z własnych podkanclerzego działek strzelając i broniąc się zawzięcie, pijanej ruchawki jego dosyć nabiwszy, utrzymali się w zdobytym pałacu, a napastnicy uchodzić musieli.
Pierwszy napad Słuszków, chociaż trwał godzin kilka, przeszedł jakoś tak cicho i nieznacznie, że go w mieście prawie niespostrzeżono i ledwie się o nim nazajutrz dowiedziano. Nie przypisywano mu też wielkiego znaczenia, widząc w nim tylko wprost odzyskanie własności zagrabionej, śmiałe ale usprawiedliwione.
Radziejowskiego napad, przeciwnie, poruszył całe miasto. Strzelanie z działek, z muszkietów, wrzawa, krzyki, wpośród ciszy nocnej — napełniły trwogą stolicę.
Miejskie straże, dwory panów senatorów wszystko się uzbrajało, jakby nieprzyjaciel nachodził.
Nikt oka nie zmrużył przez noc całą; pospólstwo gromadami ciągnęło pod zamek, pod Bernardynów, pod pałac, i stało, oczekując końca, który dopiero nad ranem objawił się tłumną ucieczką szlachty i czeladzi podkanclerzego. On sam, przestraszony i gniewny, musiał szukać schronienia u protegowanych przez się Dominikanów, przy ojcowskim grobie.
Ledwie się dzień zrobił, kanclerz Leszczyński, Radziwiłł, senatorowie, urzędnicy pośpieszyli na zamek, do króla, gdzie też przez całą noc nikt nie zasnął. Jan Kazimierz podrażniony zuchwalstwem Radziejowskiego, niespokojny, posyłał się dowiadywać co chwila i nie odetchnął, aż mu dano znać, że podkanclerzego precz odegnano.
Burda ta pod bokiem króla, z lekceważeniem prawa, nieposzanowaniem majestatu, dopełniała miary, domagała się przykładnego skarcenia.
Na to się zgadzali wszyscy, chociaż sądząc podkanclerzego należało pociągnąć Słuszków i podkanclerzynę, których wina równą była... tych jednak wszyscy i Jan Kazimierz chciał oszczędzić.
Król, który nigdy mściwym nie był, a po wybuchach strasznego gniewu, stawał się wkrótce apatycznym, tym razem nawet królowej nie dał się ułagodzić. Chciał się pozbyć wroga.
— Bezkarnie puścić się nie godzi takiego bezprawia — rzekł Maryi Ludwice — raz muszę się od niego uwolnić — bądźcobądź.
Radziejowski nie zrobił w początku najmniejszego kroku, aby się bronić, niemal pewien będąc, że się go zlęknie król i puści płazem gorszący ten wybryk; rachował też na to, że ratując Słuszków i jego muszą oszczędzić.
Tymczasem nad głową jego groźna zbierała się burza. Bez względu na wysoką godność pieczętarską, którą piastował, po naradach między senatorami i u króla, postanowiono sprawę zdać na sądy marszałkowskie.
Mogła być sądzoną tylko przez króla samego lub przez nie. Przeważyło zdanie biskupa Leszczyńskiego, który nie chciał dopuścić, aby król sam był sędzią i ściągnął na siebie złośliwe języki.
Radziejowski zniknął.
Zaledwie się wieść o przekazaniu sprawy sądowi marszałkowskiemu rozeszła, gdy Lubomirski, marszałek wielki koronny, rozumiejący to dobrze, iż idzie o gardło, a Radziejowskiego na śmierć lub banicyą i infamią wyrokować będzie potrzeba — wyjechał co rychlej z Warszawy; przyjacielem jego nie był, ale się jeszcze obawiano podkanclerzego i oszczędzać go chciano.
Opaliński, który go zastępować musiał, wymawiać się nie mógł i nie chciał; pozwy wydano za Radziejowskim, żoną jego i Słuszkami.
Mimo całego swego zuchwalstwa, podkanclerzy uczuł, że mu się ziemia pod stopami zachwiała — na przebaczenie króla nie mógł rachować, ani na protekcyą królowej.
Zniknął więc, ukrył się i naprzód w klasztorze xx. Dominikanów, potem na wsi u przyjaciół przesiadując, zemstę jeszcze gotował bezsilną, potajemnie burząc szlachtę.
Głos powszechny był przeciwko niemu i jemu winę całego zajścia przypisywano. Słuszkowie też prawie równie surowego wyroku przeciwko sobie się spodziewać mogli, ale tu wpływ króla, starania ks. Albrechta Radziwiłła, wpływały wielce na złagodzenie dekretu śmierci.
Na Radziejowskiego wypadł on, jak przewidywano: odsądzony od urzędu, ogłoszony infamisem i banitą... Słuszka i siostra grzywnami tylko i ciężkiem więzieniem ukarani zostali.
Zdawało się, że na to już niéma ratunku; podkanclerzy jednak znalazł jeszcze środek przeciągnięcia sprawy: udał się do trybunału w Piotrkowie, który wyrok sądów marszałkowskich unieważnił, ale się to w żaden sposób utrzymać nie mogło.
Król natychmiast wszelką nadzieję ułaskawienia odbierając Radziejowskiemu, podkanclerstwo i wszelkie po nim wakanse porozdawał. Strącony z tej wyżyny na której sobie poczynał z tak bezprzykładnem zuchwalstwem, banita, zmuszony życie ratować, bo teraz na łasce był pierwszego lepszego nieprzyjaciela — musiał z kraju uchodzić.
Zbiegł naprzód do Wiednia, szukając tam pośrednictwa czy przytułku; ale go przyjęto zimno, i zgubiwszy tu pieczęć, którą był zabrał (znaleziono ją potem u żyda), puścił się dalej ku Szwecyi.
Mściwy, niezłamany jeszcze wichrzyciel, który dokoła swojego wizerunku pisać kazał, iż napastowanym był, ale nietkniętym[1], jechał do Szwecyi knując już zdradę. Z jego naprawy zażegniętą została wojna, która całą Rzeczpospolitę niemal na skraj przepaści zawiodła. — Rzucimy zasłonę na życie nikczemnika...
Była to nieszczęsna godzina gniewu bożego, gdy rokosze i warchoły mnożyły się nieustannie, gdy wojska wiązały się przeciwko hetmanom, hetmanowie przeciw królowi, a ów niezapomniany Siciński, poseł upicki, jednym głosem sejm zrywając, uchodził pomsty zasłużonej.
Z tych małych pożarów zajął się ogień wielki, który o mało nie pochłonął państwa i nie zachwiał dalszym jego bytem. Władza i powaga królewska nie ważyły nic na szali.
W czasie, gdy się ten straszliwy dramat odegrywał, który później w złośliwą przechodząc legendę, na pamięci podkanclerzyny zaciężył, zmarła naprzód królewska córeczka, a narodził się synek, ale i tym krótko się rodzice cieszyli.
Marya Ludwika, wśród najboleśniejszych przejść zahartowana, nie znużona — sama jedna niezłomna — zachowała do końca całą energią swego charakteru.
Widzieliśmy ją do końca życia nieustającą krzątać się, zabiegać, starać, aby z Polski uczynić hołdownicę i sprzymierzeńca Francyi... politycznie jej poddanego.
Obok niej Jan Kazimierz, od wyprawy zwycięzkiej zpod Beresteczka stoi, uwieńczony laurem wprędce uwiędłym — bezsilny, niewierzący w siebie zdziecinniały.
Nie jest on już tym rycerzem, jakim go uczyniła Marya Ludwika: apatyczny, znudzony, — bawi się i szuka rozrywek, zapomnienia, roztargnienia. Cięży mu korona. Szereg klęsk długi wyczerpuje go do ostatka.





Przy królu pozostawszy na usługach, raźny ów, ochoczy, żwawy Strzębosz, który rycersko chciał służyć i mógł się odznaczyć, bo mu na niczem nie zbywało, czego człowiekowi potrzeba, aby się dorobił sławy, a na starość kawałka chleba — z latami tej dworskiej służby, zmarniał, — utył, ociężał i już sam sobie nawet nic nie obiecywał. Wzdychając niekiedy, przypominał sobie przepowiednie nieboszczyka Xięzkiego — ale zapóźno.
Prawda, że panu swojemu wiernie i poczciwie, nie żałując trudu, często życie narażając, posługiwał we wszystkiem, i czasu pokoju, którego mało kto w Polsce zażył lat następnych i czasu wojny, gdy z miejsca na miejsce uchodzić i błąkać się było potrzeba. Król też bez niego obejść się nie mógł; ale to była służba, z którą się nawet chwalić było trudno, bo mało co więcej miał do roboty nad ulubione karły.
Król znudzony, najczęściej go do poufałej rozmowy używał, dozwalając bezkarnie prawić, czego-by nikt inny nie śmiał. Choć się czasem pogniewał, bo Dyzma mu gorzką prawdę mówił niekiedy, i ostro przycinał; ale, połajawszy, potem w godzinę datkiem go łagodził, a znowu z niego ciągnął, co ludzie pletli, co on myślał, co się gdzie po kątach działo.
Wszystkim było tak dobrze znanem, iż Strzęboszowi wolno prawić, co się zamarzy, a słowo jego ma wagę, iż czasem nawet królowa go używała, polecając, aby pana namawiał na coś lub mu coś odradzał.
Skutkowało to prawie zawsze.
Obejście się Jana Kazimierza z tym faworytem było osobliwe, bo przy ludziach, aby pokryć swą słabość dla niego, król ostro i szorstko z nim poczynał, — gromił go, narzekał — a na cztery oczy głaskał i przepraszał.
— Ty wiesz, że masz łaskę u mnie — powtarzał — ale ludzie o tem nie powinni wiedzieć.
Zaraz po powrocie do Warszawy Strzębosz pobiegł do Włoszki, bo zawsze miał jeszcze w sercu czarne oczy jej córki. Lękał się, ażeby jej matka za starego nie wydała. Nie znalazł wprawdzie już Massalskiego, bo rodzina go odciągnęła i wywiozła, dowodząc, że Bertoni była czarownicą i jemu filtr zadano — ale natomiast już był jakiś starosta, dość na pozór zamożny wdowiec. Ten po zaręczynach już być miał z Bianką, a dziewczę śmiało się, ruszało ramionami i żadnej do tego wagi nie przywiązywało.
Powtarzała, stojąc przed źwierciadłem: — Pani starościna! pani starościna!
Dyzma, przestraszony, padł do nóg królowi, ofiarując mu się służyć do śmierci, byle pomógł do Włoszki. Jan Kazimierz nie był od tego. Kazał zaraz matkę przywołać.
Bertoni przyszła nadąsana, gdyż królowi zapomnienia o sobie przebaczyć nie mogła. Nawykła do poufałości i nieposzanowania, ząb za ząb poczęła się z królem ujadać, którego to bawiło. Tupał nogą, groził, ale śmiał się. Służba tuż pode drzwiami słuchając, za boki się trzymała. Zpół godziny trwał ten spór, w końcu którego rozdrażniona Bertoni oświadczyła, że póki żywa, córki za pokojowca nie wyda.
— Idź-że precz i ani mi się pokazuj na oczy! — krzyknął król, wychodząc.
W progu Włoszka spotkała Strzębosza i mszcząc się na nim, mało mu oczu nie wydarła; on też jej nie oszczędzał i tak wszystko się zdawało bezpowrotnie straconem.
Dyzma chodził jak struty, choć go i król i towarzysze starali się tem pocieszyć, że sobie łatwo inną znaleźć może.
Trwało to blizko roku, w ciągu którego próbował się na Stare Miasto przekradać, ale tak pilnowano dziewczęcia, że ani jej mógł zobaczyć.
Zaklął się potem, że chce i musi o niej zapomnieć.
Gdy później z królem razem powrócił do Warszawy Dyzma, jednego wieczora z wielkiem zdziwieniem swem ujrzał wchodzącą Bertoni, która, przywitała się z nim bez gniewu — wcale uprzejmie...
Strzębosz języka w gębie zapomniał.
Zapytała go o króla; poszedł więc oznajmić o niej, a król wpuścić ją kazał.
Dyzma, chociaż wyjść musiał, ucho do drzwi przyłożył i słuchał, jak Bertoni żałośliwie na los swój się uskarżała, a w końcu oświadczyła wzdychając, że gotową już była spełnić wolę króla, i córkę dać choćby Strzęboszowi.
Osłupiał, nie mogąc pojąć co się stało.
Zmiany tej przyczyną było, jak się później okazało, że Włoszka panu staroście na oczyszczenie jego majętności, znaczne dała pieniądze, nie zabezpieczywszy ich żadnym skryptem, a tego na polowaniu niedźwiedź tak poszarpał, iż do domu z łowów nie dowieziono żywego. Rodzina zaś o płaceniu długu ani słuchać nie chciała. Bertoni zapozwała i przegrała w trybunale. To ją zubożyło.
Musiała więc losu szukać dla córki, której na gachach nie zbywało, ale wszyscy byli — jak święci tureccy.
Dyzma poleciał zrazu na Stare Miasto, jakby mu bramy raju otwarto. Wszystek czas, jaki mu od służby zostawał tu spędzał, Bianka była bardzo grzeczna; ale, ile razy tu przyszedł, zastawał zawsze przy niej co najmniej jednego, czasem po kilku ichmościów, których zdawała równie mile przyjmować.
Strzębosz, markotny, od tego począł, że z dwoma się przemówiwszy, obciął ich, a jednego wypłazował tak, że się potem parę tygodni smarować musiał. Bianka zaś, coby mu za tę miłość wdzięczną być miała, zaczęła krzywo spoglądać i ostro mu przycinać.
Przyszło do zwady i Strzębosz raz, powróciwszy na zamek, zły, zaklął się:
— Nie pójdę więcej: milsze jej te gachy nade mnie, — z Panem Bogiem!
W parę dni stara Bertoni przyszła ze skargą do króla, który już wiedział o wszystkiem, utrzymując, że Strzębosz jej córkę zbałamucił, a potem zdradził i zawiódł.
Przywołano winowajcę.
— Jako żywo nie zdradziłem nikogo — rzekł śmiało — ale panna gachów lubi, dużo ich ma na usługach, a ja żonkę chcę mieć dla siebie.
Król śmiał się, bawiło go to, jak wszelkie miłostki i plotki. Włoszka rozpłakała się naprzód, rozgniewała potem, nakrzyczała, nałajała, a Strzębosz nie dał się poruszyć. Król występował jako rozjemca, godził, ofiarował się i na wyprawę dać do żup kwit i wesele sprawić. Dyzma rękę ucałowawszy, podziękował — nie chciał. Czas też był nie wesoły, bo razem z królem uchodzić przyszło. Dyzma mu towarzyszył wszędzie.
Gdy po Szwedach powrócili do Warszawy, znalazłszy tu ruinę tak straszną, że się krwawemi łzami płakać nad nią chciało, — bo nieprzyjaciel ani kościołów, ani pałaców nie poszanował, z dachów miedź, a z posadzek marmur wydzierał, Strzęboszowi już dziewczyna nie była w głowie.
Nierychło tknęło go coś, dowiedzieć się o niej.
Starej sekutnicy Bertoni na świecie już nie było, Bianka chodziła w żałobie — po mężu! Wydała ją była matka za Niemca, wojskowego, który się około dział znał i dobrze mu płacono — aż kula szwedzka głowę mu urwała.
Wielka litość wzięła go nad niebogą, która przy odłużonym domu, sama jedna, bez opieki pozostała. Piękna była jeszcze, ale dawna jej zalotność zmieniła się na wielką pobożność, tak, że o klasztorze mówiła.
Dyzma po starej znajomości odwiedzać ją począł, rozmyślając: czyby nie ożenić się z wdową?
Zwierzył się z tego królowi, bo pan i sługa nawzajem sobie wszystkie myśli odkrywali.
Król nie bardzo na małżeństwo namawiał, obawiając się, aby Dyzma potem więcej żony, niż jego nie chciał pilnować.
— Po co tobie ta żona! — mówił — ciężar tylko u szyi uwiesisz. Jużeś i postarzał... a ona owdowiała...
Dyzma na przekór zapragnął skosztować małżeństwa — i, ożenił się mimo króla. Pani Strzęboszowej dano na zamku dozór bielizny królewskiej i żeńskiej służby, aby przy mężu zamieszkać mogła.
Król widywał ją często, a że rezolutną była i nie obawiała się go, wkrótce taką nad nim wzięła przewagę, jak mąż. We dwoje czynili z królem, co chcieli.
Gdy nareszcie Jan Kazimierz, nie dając się ubłagać, koronę złożył dla tego Francuza, który jej nie miał otrzymać — wyjeżdżając spoczywać do Francyi, zabrał z sobą oboje.
W Krakowie jeszcze po drodze król tak wesół był, że się dał do tańca wciągnąć i bardzo okazywał się szczęśliwym, że się zbył ciężaru. Po drodze szlachta to drwiła z pana Snopkowskiego, to go przeklinała — nie mogli mu darować, że Francuzowi rzucał koronę. Strzęboszowstwu też wędrówka do Francyi nie smakowała, ale król nie mógł się obejść bez Dyzmy, nie miałby był z kim baraszkować. Znikli tak z horyzontu i co się później stało z nimi — nikt nie wiedział, a mało się o to troszczył.
Smutną mową proroczą przy złożeniu cierniowej korony, skończyła się epoka straszna, o której powiedzieć można, że na niej, jak na ciele szarańczy stało wypisane, tajemniczemi głoskami, znamię — gniewu Bożego.


Koniec.




  1. Sztych J. Falcka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.